- Opowiadanie: elbaf - Sic Semper Tyrannis I

Sic Semper Tyrannis I

Witam. Próba powrotu po 7 latach. Co tu dużo gadać? koncepcje trochę się zmieniły. Zapraszam więc do czytania całkiem nowej, odświeżonej serii!

Oceny

Sic Semper Tyrannis I

Lodowate fale uderzały o brzeg. Tutaj, z dala od gwarnego Trójmiasta można było znaleźć się o wiele bliżej natury – wiatr dął z ogromną siłą, a na niebie dało się dostrzec gwiazdy. No, przynajmniej kilka z nich. W tym momencie ich nikły blask padał na dwóch… towarzyszy? Kiedyś. Partnerów? Kiedyś. Przyjaciół? To również. Kiedyś. A obecnie… trudno w sumie określić. Jeden z nich, grubo opatulony w płaszcz, czapkę i rękawiczki raz po raz pociągał z butelki, nucąc szanty, a w jego głosie dało się wyczuć lekkie podchmielenie. Drugi natomiast, nic sobie nie robiąc z okoliczności stał z rękoma splecionymi na piersiach. Ubrany był jedynie w czarny garnitur i błękitną koszulę, Wiatr swobodnie rozwiewał jego czarne, sięgające ramion włosy, a lodowatobłękitne oczy lustrowały z wściekłością nocne niebo. Jegomość z każdą chwilą był coraz bardziej zły. Od wieków  jak bez ręki, jakby związany i oślepiony. Do tego ten tragiczny fajtłapa obok.

-… Choćbyś kręcił razy sto, nie uda ci się to! – zaśmiał się – A może lepiej… Choćbyś kręcił lat i sto, co nie, Ludmile? – pijący zdzielił czarnowłosego w ramię tak silnie, że ten aż się zachwiał – Ale z ciebie sztywniak… i narcyz! Rozchmurz się, to może zobaczymy więcej tych wspaniałych gwiazd.

Mężczyzna nazwany Ludmiłem prychnął tylko z irytacją i przykucnął. W jego dłoni niemal natychmiast zmaterializował się słusznych rozmiarów sopel, którym zaczął grzebać w mokrym piasku. Niby od niechcenia, jednak w jego głowie stale kotłowały się najróżniejsze myśli. I niewiele z nich, niestety, było pozytywnych.

-Sztywniak, narcyz i gbur z bólem dupy większym niż twojego starego! – kontynuował pijący – Gdybym ja był taki sztywny…

-Feliksie. – wycedził Ludmił, wstając gwałtownie – Widzę, że nigdy nie nauczyłeś się szanować swoich przełożonych… – urwał, gdy tamten się roześmiał – Ani starszych, wbrew temu, co podobno mówią o tobie. Widzę, że humor się ciebie trzyma, a zupełnie nie powinien. W ogóle nie wiem, po co tutaj przyszedłem. Nie prosiłem się o to wszystko!

-Nie zawsze mamy wszystko to, co chcemy. – skrzywił się Feliks – Ja z kolei nie prosiłem się o takiego anioła stróża!

-Jesteś ifrytem. No, pół ifrytem, pół elfem, do tego żywym, dzięki cholernemu szczęściu. W normalnej sytuacji nijak nie dałoby się tego podciągnąć pod moją opiekę, więc powinieneś okazać jakąś wdzięczność!

-Wdzięczność… – mruknął tamten, drapiąc się po nosie – Za cherubina pozbawionego mocy, króla pozbawionego królestwa, syrona, nie potrafiącego nawet sprowadzić porządnej zimy? – wyciągnął rękę do Ludmiła i poklepał go złośliwie po policzku – Przykro mi, ale obaj musimy pogodzić się z utratą swojej pozycji. 

Demiurg wpatrywał się w niego z niedowierzaniem i oburzeniem. Jak, ten przeklęty Swarożyc, dusza Rzeczypospolitej miał czelność porównywać jego, Aiasarenisa, Mroźną Ciemność Spomiędzy Gwiazd do siebie?! Zwłaszcza, że to nie była prawda, miał moc. Czasami. Pojawiała się w najmniej oczekiwanych momentach, ale wtedy, kiedy naprawdę była mu potrzebna. Trzeba więc było zaryzykować…

Spojrzał z wściekłością w oczy towarzysza i wyprowadził cios.

 

***

Niewielu ludzi w ogóle zdawało sobie sprawę z tego, co tak naprawdę się stało. Tylko ci, którzy mieli Prawdziwe Widzenie, no, ale nie tylko ludzie mieszkali na wybrzeżu. W każdym razie ci, którzy potrafili patrzeć jak trzeba, opowiadali sobie o szalejących płomieniach i falach mrozu, po czym wzruszali ramionami. Walka kitsunów i ifrytów – duchów ognia i mroźnych syronów była czymś absolutnie normalnym i niemal codziennym od czasów powstania świata. Trytoni łapali więc ryby, a krasnoludy, które niegdyś, za starych, dobrych czasów prowadziły karczmy dla szlachty, otwierały obecnie smażalnie, śmiejąc się pod nosem. Dzień jak co dzień…

 

***

 

-I jak, pani doktor, będę mógł po wszystkim latać? – zapytał młodzieniec kiedy jego głowa została odpowiednio zabezpieczona.

-Oczywiście, że tak. – brązowowłosa ludzka dziewczyna uśmiechnęła się lekko – Tylko pamiętaj,raz dziennie zmieniaj opatrunek i nacieraj wcieraj tę maść w zranione miejsca.

-To wspaniale pani doktor! Nigdy wcześniej nie latałem

Przez chwile wpatrywali się w siebie w milczeniu, po czym lekarka wybuchnęła śmiechem, a pacjent po chwili dołączył.

-Oj, Jacek, Jacek… – pogroziła mu palcem – No dobrze, uważaj na siebie, nie bij się z trytonami. A za tydzień do kontroli. 

-Jasne. – pacjent pogłaskał się delikatnie po owiniętych bandażem skrzydełkach – Na tydzień mogę dać tym rybom spokój, a potem i tak mają wpier… – odchrząknął pod ostrym spojrzeniem lekarki – To znaczy…

-Dobra tam, idź już. – machnęła dłonią, wzdychając – I pozdrów brata.

Gdy tylko drzwi się zamknęły pokręciła głową i zebrała zostawione pieniądze. Płanetnicy… w sumie nie, nie była sprawiedliwa. Wszystkie duchy natury. Niewielu ludzi w dzisiejszych czasach potrafiło dostrzegać innych mieszkańców tego świata. Była za to wdzięczna swojej babci, druidce z kresów. Prawdziwe Widzenie było wielkim zaszczytem… i niezłym interesem, jeśli wiedziało się, jak to wykorzystać. Bo przecież nie dałoby się wciągnąć leczenia skrzydeł płanetników czy kopyt centaurów na NFZ. A wszystkie żywioły tłukły się radośnie… od zawsze. Woda z wiatrem, ogień z lodem, ziemia między sobą… W tym momencie przerwała swoje rozmyślania i spojrzała na zegarek. Dochodziła dziewiąta rano. Jej mistrz spóźniał się już ponad godzinę, a to nie było do niego podobne, Zawsze podchodził do sprawy z właściwą sobie powagą. Miała nadzieję, że nie stało mu się nic złego. Zganiła się za tą myśl. Przecież był potężny, mimo wszystko. I bardzo doświadczony, stary, dosłownie, jak świat…

Dla zabicia czasu puściła więc sobie muzykę na słuchawkach i zaczęła stawiać tarota. Niby coś tam jej mówił, że aniołowie tego nie lubią, no ale przecież dla niej to była tylko zabawa, nie zamierzała żyć według wróżb. No i używała zwykłych kart do gry, więc to nie mogło być nic złego. Kiedy jednak ujęła tylko w dłoń króla pikowego, ten nagle stanął w płomieniach, parząc ją w dłoń.

Podskoczyła z krzykiem, po czym zaczęła się gwałtownie rozglądać. Była jednak sama, nic nie wskazywało na to, aby zakradł się do niej jakiś Ifryt albo Kitsune…

Dla pewności otworzyła drzwi, a wtedy blond włosy mężczyzna, na oko około dwudziestoletni zatoczył się do środka, przewracając w przedpokoju. Miał rozpięty płaszcz i czerwony nos, jednak reszta twarzy nosiła ślady dość poważnych odmrożeń. 

-Czy… weterr…narzrz? – wyszczękał słabo z ziemi, nie kwapiąc się do wstania.

Lekarka tylko zamrugała oczami. Doskonale znała tą twarz. Chociaż minęło już ładnych parę lat, od kiedy ostatnio się spotkali.

-Feliks Łukasiewicz! – wykrzyknęła, pomagając mu wstać – Co za spotkanie.

-Tak… – jęknął, podnosząc się słabo – Dominika Milewicz, czyż nie? Mi również bardzo… miło, ale serio, potrzebuję… weterynarza.

-Dla mojej ojczyzny wszystko – zmrużyła bacznie oczy – Ale nie wyglądasz żebyś znowu potrzebował… Miałam nadzieję, że wtedy, na wymianie w Krakowie raz a porządnie pozbyliśmy się klątwy.

-Co? A nie, nie… – zamachał szybko rękoma, wspominając czasy, kiedy z powodu pewnego magicznego spisku został zmuszony do przyjmowania psiej formy w ciągu dnia – W tym momencie to nie dla mnie… – pogrzebał w kieszeni i wyciągnął stamtąd osmalonego, białego królika bez śladów życia – Może mu pomożesz?

Dominika ujęła delikatnie zwierzaka, po czym odwróciła się i popędziła do gabinetu

-Zostań tutaj! – warknęła, po czym zatrzasnęła za sobą drzwi, zostawiając gościa na zewnątrz. Następnie położyła królika na łóżku i zaczęła grzebać w szafce, przetrząsając różnego rodzaju butelki i pudełka

-Stary a głupi… – mamrotała – w sumie obaj, starzy i głupi! A ty tam nie podsłuchuj, mnie nie podejdziesz! – krzyknęła, a personifikacja Polski odskoczył nerwowo od drzwi.– No, na czym to ja… aha, jest! – wyciągnęła oszronioną butelkę wypełnioną gęstą, czarną cieczą. Ubrała przezornie kitel, maskę na twarz, gogle i rękawice, zupełnie jakby szykowała się do skomplikowanej operacji. I poniekąd tak było.

-No dobrze. – rzuciła lekko, otwierając ostrożnie butelkę – Czas na transfuzję, mistrzu.

Przechyliła butelkę, pozwalając, aby płynna ciemnośc spłynęła na królika. Kropla za kroplą, czarny nektar – krew aniołów ciemności – ponownie spotkał swojego pierwotnego właściciela. Każda kolejna kropla wzbijała coraz to większe kłęby mroźnego powietrza, aż w końcu pacjent zakasłał , wyczołgując się powoli. Czarny, nadpalony garnitur okrywał dość specyficzną postać. Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, o błękitnej skórze i oczach, ciemno niebieskich włosach i oczach, a ponadto spiczastych uszach niczym u elfa. Zamrugał oczami i uśmiechnął się słabo.

-O, Dominika! – ucieszył się wyraźnie – Remis ze wskazaniem na przeciwnika, a jakby to powiedzieć, z ojczyzną, choćby czasową, nie wstyd przegrać, czyż nie?

Lekarka tylko spojrzała na niego, mrużąc oczy zza gogli. Jednym ruchem zatkała butelkę i wstawiła ją z powrotem do bezpiecznego miejsca. Następnie ściągnęła wszystkie zabezpieczenia i westchnęła.

-Naprawdę, Ludmile? – rzuciła – Taki dojrzały cherubin, największy nekromanta na Ziemi, a bijesz się z kimś, kto jest dla ciebie… no cóż, dzieciakiem?

-Ty z kolei jesteś dzieckiem dla niego – jęknął, przeciągając się – Więc dla mnie jesteś… wspaniałą uczennicą zesłaną mi chyba przez Pana– zakończył, uśmiechając się polubownie, gdy tylko ujrzał groźną minę lekarki. Ta wstała, kręcąc głową i podeszła do obluzowanej kafelki w podłodze. Otworzyła ją i pociągnęła znajdującą się tam dźwignię. Kawałek ściany odsunął się z trzaskiem odsłaniając korytarz i niewielką, zaciemnioną komnatkę. 

-Naprawdę? – roześmiał się demiurg – Aż tak ci spieszno do nauki?

-Owszem, MISTRZU. – podkreśliła – Ktoś się tutaj spóźnił na lekcję, czyż nie? Ale najpierw… – podeszła do drzwi i otworzyła je gwałtownie, a opierający się o nie Feliks wleciał do środka – -----Zaraz wracam! – rzuciła tylko, wyganiając go ponownie na korytarz i zamykając drzwi na klucz. Ludmił tymczasem zdjął garnitur i ubrał zostawione przez siebie umundurowanie: Długą, białą szatę, o szerokich rękawach i komży pod szyją. Pozbawiona była niemal wszelkich ozdób. Jedynie na pasie i na komży widniała czarna czaszka o gorejących, błękitnych oczach. Tyle wystarczyło, przynajmniej pozornie. Nawet ci, obdarzeni Prawdziwym Widzeniem niemal nigdy nie mieli dość mocy, aby dostrzec to, co aniołowie chcieli ukryć. Jednak przed wzrokiem cherubina, choćby i pozbawionego większości mocy, iluzja znikała, a na śnieżnej bieli szaty pojawiały się widmowe, czarne symbole, układające się w napis: Mroźna Ciemność Spomiędzy Gwiazd, demiurg i cherubin ciemności stopnia drugiego, największy nekromanta na Ziemi wymiaru Gamma Primo, legalny wykładowca i egzaminator.sztuki nekromancji. Wszystko zostało, oczywiście, spisane alfabetem aniołów, który w nieprzyzwyczajonych umysłach mógł nawet wywołać bardzo nieprzyjemne efekty. 

-Do twarzy ci w bieli. – rzuciła z uśmiechem, wkładając własną, skromną albę.

-Tak, tak… A dlaczego ją w ogóle nosimy? Przecież ja najlepiej się czuję w czerni, ewentualnie w błękitach a, co co do drugiego, to chyba jest nas dwoje?

Uczennica uśmiechnęła się pod nosem. Nauczyciele w zwykłych, ludzkich szkołach czy na uniwersytecie też lubili dość często pytać studentów o podstawy. I też na tym większość się wykładała. Ale ona nie zaszłaby tak daleko gdyby była większością. Zamknęła więc oczy, nabrała tchu i wyrecytowała.

-Biel to jeden z trzech głównych kolorów legalnej nekromancji, obraz białego światła serafina Azraela, Namiestnika Czasu, a prywatnie twojego mistrza i stryja.  Jest to kolor żałoby zarówno wśród duchów natury jak i na dalekim wschodzie, gdyż tam przez całe tysiąclecia, aż do przełomu XIX i XX wieku to duchy natury pełniły władzę nad ludźmi. Wskazana jest również higiena…

-Biały kolor Azraela… – przerwał jej, unosząc rękę – Dobrze. Jak wygląda struktura oficjalnej hierarchii nekromantów w służbie Niebios?

-Serafin Azrael jako największy nekromanta w Niebiosach  wymiaru Gamma Primo, demiurg Aiasarenis jako największy nekromanta na Ziemi wymiaru Gamma Primo, Montezuma Huitzilipoctli jako Imperator Ziem Umarłych, osobiści uczniowie wyżej wymienionych, a w końcu członkowie Zakonu Azraela według własnej, wewnętrznej hierarchii.  

-Dooobrze… – zamyślił się – z jednej strony nie trzeba za każdym razem podkreślać wymiaru, gdyż w większości powtarza się ten schemat, no ale jednak nie w każdym… tak, masz rację. – wkroczył do środka komnatki – Ojej, ale tu ciemno. Czy ktoś mógłby zapalić światło?

Dominika w odpowiedzi skupiła się mocno, zbierając otaczającą ją energię śmierci. Był to jeden z jej dwóch zadanych na dzisiaj projektów i postanowiła dać z siebie wszystko. Dlatego, kiedy tylko błękitne,chłodne płomienie pojawiły się pomiędzy jej palcami, w jednej dłoni stworzyła niewielkiego, widmowego kwiatka. Jednak była to tylko gra pozorów, gdyż prawdziwa niespodzianka właśnie była konstruowana. I tak, w ciągu kilku zaledwie sekund, nad głową jej mistrza pojawiła się błękitna aureola, której płomienie tworzyły kształt korony. Aiasarenis oderwał się w tym momencie od kontemplowania kwiatka i uniósł wzrok w górę.  Dłuższą chwilę milczał z poważną miną, dosyć mocno przerażając tym Dominikę. W końcu jednak uniósł dłoń w górę i włożył palec w płomienie, pozwalając aby ich chłodna struktura owinęła się wokół niego.

-Jest… praktycznie idealna. – wyszeptał tylko, spuszczając smutno wzrok.

-Co… nie, przepraszam. – zawołała natychmiast młoda nekromantka, zrozumiawszy, jaką gafę popełniła – -Nie chciałam cię …

-Nie, nic się nie stało,spokojnie. – uśmiechnął się słabo, łapiąc ją za rękę – Dajmy temu spokój, nie moc tworzy anioła. Potencjał w sobie wielki masz, najlepszą ludzką nekromantką kilku ostatnich stuleci będziesz. – rzucił, dla rozluźnienia atmosfery.

-Bardziej by pasowało, gdybyś był mały, stary i zielony, a nie wysoki, stary i niebieski. – roześmiała się w odpowiedzi – Zaraz, zaraz, a Piłsudski i Dmowski?

Odruchowo oboje spojrzeli w stronę drzwi do gabinetu

-No tak, powiedzmy, że mieli Honoris Causa, ale bez mojego udziału. A tym bardziej bez mojego przeszkolenia. No dobrze, idźmy dalej… co tam w sumie jeszcze mamy? Ah tak, twoje pierwsze,własnoręcznie ożywione zwierzę.

Dominika tylko skinęła głową, lekko sztywniejąc. Cóż, teoria i zabawy energią były jednym, ale jednak przejście do praktyki budziło w niej pewien zwykły, ludzki opór. Nie chodziło tutaj już nawet o babranie się w kościach, jako lekarka była przecież do tego przyzwyczajona. Jednak kości zazwyczaj już się nie ruszały. Z niechęcią wyszła więc do końca pomieszczenia. Nie było ono zbyt duże – miejsce na podłodze do rysowania kręgu, zapas kredy, biurko, stół warsztatowo – laboratoryjny. Nie było żadnych książek – jej mistrz akceptował tylko jedną pozycję, swoją własną pracę dyplomową, a tę znał przecież na pamięć. Podeszła więc do stołu i ściągnęła z niego płachtę, odsłaniając misternie wykonany szkielet królika.

-Nie no… serio? – rzucił kwaśno demiurg – Dobrze, niech już ci będzie… niech ruszy!

Dominika skupiła więc się, i przeniosła moc do środka martwych członków. Te powoli zaczęły się poruszać, aż w końcu upiorny gryzoń podniósł się do siadu i kicnął kilkakrotnie. 

-Tak. Jak najbardziej akceptowalne, brawo, doskonałe wykonanie.  – zamyślił się. – Pozwolisz jednak, że dam teraz pewien pokaz?

Nie czekając na odpowiedź, machnął ręką. Ściany zapłonęły czarnymi płomieniami, które po kilku sekundach zmieniły się w błękitne, rozświetlając całe pomieszczenie. Następnie wyciągnął palec w stronę królika, a ten zamarł. Jego kości natychmiast zostały otoczone ektoplazmą tak misterną, że sprawiała wrażenie zwyczajnej skóry i futerka. Wtedy królik znowu zaczął skakać, a wokół niego pojawiły się kolejne, widmowe tym razem gryzonie. Jeden, dwa, pięć, dziesięć. Wszystkie skakały wokół swojego pierwowzoru, niczym w jakimś upiornym tańcu. W końcu jednak Aiasarenis pstryknął palcami, A cała ektoplazma wyparowała, pozostawiając jedynie pierwotny projekt.

-Wow,mistrzu. – Dominika pokręciła głową – Po prostu… wow. Jeśli teraz potrafisz coś takiego… – urwała, gryząc się w język.

-Tak, tak. Moc pomaga, i to bardzo. Ale jednak najważniejsze jest doświadczenie i zaangażowania. Ty też będziesz w stanie robić takie rzeczy, kiedy będziesz w moim wieku.

-Jak niby? Wiesz przecież doskonale, że nie dam rady…  – zamrugała oczami – O nie, nie. Nie wrobisz mnie w bycie liszem!

-Nawet nie byłbym w stanie. – wzruszył ramionami – Ale to nie takie złe, czasem konieczne. A co byś powiedziała o wampiryzmie?

-Na ten moment – nie! – syknęła dobitnie – Wiesz, chciałabym zostać zbawiona.

Demiurg spojrzał na nią chłodnym wzrokiem.

-Moja droga… chyba nie do końca rozumiesz na czym polega nekromancja w służbie Niebios. No dobrze, na dzisiaj koniec. Na jutro powtórzysz różnice pomiędzy legalną, a nielegalną nekromancją, kodeks Azraela i może… przykazania Zakonu Azraela. 

 

***

Dominika położyła się w końcu do łóżka, zmęczona po całym dniu. Używanie mocy zawsze kosztowało ją wiele, potem przyszli kolejni pacjenci… Miała również uczucie, że zawiodła mistrza. Cóż, bardzo lubiła Ludmiła, nikt też jej nie zmuszał do nekromancji. Było kilka powodów, dla których zgodziła się na ten, nazwijmy to, kurs. Widziała dobrych nieumarłych, zrozumiała, co się wydarzyło w 1918, a możliwości, jakie dawała tzw. Nekrochirurgia były zbyt wspaniałe, by tak łatwo z nich rezygnować. Niestety, nie można było budować domu od komina, i musiała nauczyć się podstaw – czasem niezbyt przyjemnych – zanim dojdzie do tego, o co naprawdę jej chodziło.

Rozmyślania przerwało jej pukanie do drzwi. Próbowała je ignorować, ale te wciąż nie cichło.

-Ehh, przecież zamknięte. – mruknęła, zsuwając się z łóżka. Poczłapała powoli do drzwi, dla pewności chwytając gaz pieprzowy. Dopiero wtedy chwyciła za klamkę i otworzyła ostrożnie drzwi. Za nimi, na wycieraczce siedział jedynie bury kot. 

-Hmm? – zdziwiła się lekarka, mrużąc oczy – To ty tak pukałeś, wredny zwierzaku?

Kot spojrzał jej prosto w oczy, przenikliwie i dosyć przerażająco. W jego oczach czaiła się bowiem… inteligencja?

Dominika spróbowała natychmiast zamknąć drzwi, te jednak, jak na złość, nie chciały się ruszyć. Zwierzak  tymczasem, jak gdyby nigdy nic wszedł do środka. Gdy ponownie usiadł, z jego ust rozległ się złośliwy, kobiecy głos.

-Sic semper tyrannis!

-Że… co? – krzyknęła, jednak nie dane jej było otrzymać odpowiedzi. Coś ciężkiego uderzyło ją w tył głowy, a ona straciła przytomność

 

***

-Zupełnie nie wiem, czemu stale za mną łazisz – mruczał Aiasarenis, zmierzając na poranną lekcję. Za nim, oczywiście, pomykał Feliks, w tym momencie dla odmiany trzeźwy

-Może dlatego, że jest Polką?– wzruszył ramionami – No i powinienem tam być na wszelki wypadek, gdybyś postanowił złożyć ją w ofierze, czy coś innego.

-Kretyn i ignorant. Czy kogokolwiek złożyłem w ofierze, żeby jakoś cię podtrzymać przy życiu… a raczej nieżyciu… w 1795? No i również poniekąd nekromancji zawdzięczasz swoje odrodzenie.

-Tak, tak to sobie tłumacz. Poza tym, ty też często za mną łazisz.

-Anioł stróż, pamiętaj.

-Tak bardzo anielski…

Kłócąc się, dotarli w końcu do kamienicy. Pod drzwiami kręciło się kilku potencjalnych pacjentów – jak co rano były to jedynie duchy natury, ludzie woleli dłużej pospać. Wszyscy jednak dyskutowali nerwowo, a nikt nie wchodził do środka

-Co tam się dzieje? – rzucił Ludmił, podchodząc

-No panie… widzisz pan. Przychodzimy, umówieni… – burczał jakiś krasnolud

-Pewnie zaspała, jak to ludzie mają w zwyczaju. – sarknął elf.

-Spokojnie. – rzucił Feliks – zajmiemy się tym.

Podszedł do drzwi, gdy jakaś niziołczyca złapała go za płaszcz

-No i gdzie się wpychasz, młokosie, miałeś numerek?!

-Zdziwi się pani. – skrzywił się i zaczął grzebać w zamku.

-No tak, najlepiej, odwrócić się tyłem i nie słuchać! Ta dzisiejsza młodzież, za grosz szacunku dla starszych, w moim tysiącleciu…

-To samo mu mówiłem. – zaśmiał się Ludmił, ale podszedł do towarzysza, który już zdołał uporać się z opornym zamkiem.

Kiedy weszli do środka, powitała ich cisza. I niezwykły, przytłaczający wręcz porządek.

-Rozdzielmy się – zadecydował Ludmił – nawet, jeśli czai się tutaj jakieś zagrożenie, raz dwa jeden zdoła pomóc drugiemu.

Feliks skinął głową bez marudzenia i udał się przed siebie. Demiurg tymczasem wszedł do sypialni. Łóżko było dokładnie zaścielone, a na kołdrze leżała jedna książka. O wojnie secesyjnej. Podniósł ją i przekartkował, nerwowo przełykając ślinę. 

-Hej, króliku! – zawołał Feliks z korytarza – Nigdy nie zgadniesz, co znalazłem w kuchni.

-Sałatkę Cezar. – wyszeptał, wychodząc z sypialni – A koło telewizora zapewne “Asterix i Obelix kontra Cezar”

-Skąd… ejj, nie ma czytania w myślach, psujesz zabawę. – burknął, jednak spoważniał, widząc minę towarzysza – Ty wiesz, co to oznacza, prawda?

Demiurg skinął powoli głową i udał się do gabinetu. Otworzył tajne przejście i wymamrotał

-Jest jedna rzecz, która łączy Cezara i wojnę secesyjną. – zapalił światła – Jestem niemal pewien…

Pomieszczenie było zrujnowane. Biurko w kawałkach, stół warsztatowy jakby przecięty. Jednak do resztek jego blatu przyczepiona była niewielka, mosiężna broszka w kształcie trójkąta, wykonanego z liter A, U, L

-Sic Semper Tyrannis. – rzucił Aiasarenis w wyjaśnieniu, chowając znak do kieszeni – Azrael, Uriel i -Lucyfer są tacy sami, nie ma dobra i zła, to zwykły teatr. Boga nie ma, a aniołowie rządzą nieprawnie nad śmiertelnikami.

-Hmm… a po Lucku? Znaczy ludzku – Feliks próbował sucharem załagodzić nieco przerażającą atmosferę. 

-Zakon Auli – wyjaśnił cierpko – Bezwzględni, międzywymiarowi zabójcy rasy Seidhe. Polują na aniołów, a tak na serio na współpracowników aniołów, bo większość z nich nie ma wystarczającej potęgi. Mieszkają w wędrującej oazie zwanej Samhain pośrodku Otchłani. Zawsze  brutalni, zawsze atakują trójkami.

-O… zabójcy atakujący trójkami… chyba miałem przyjemność.

-Nie, nie miałeś. – Aiasarenis odwrócił się na pięcie i wyszedł z komnaty – Ta hołota uprowadziła moją uczennicę! Nie daruję!

-Jestem z tobą. – zaoferował się Feliks – Ale jak się tam dostaniemy? Mówiłeś, że to wędrująca…

-Namierzenie Samhainu nie będzie problemem. Gorzej, jak się tam przedostać. Mają specjalne zabezpieczenia przeciw aniołom, a jeśli moja moc się nie uaktywni, nie wytrzymam w Otchłani pięciu minut.

-Poprzednio chyba jakoś dałeś radę?

-Mając moc przez cały czas, mogłem tak nią manipulować, by przemknąć się do środka. Przy obecnej chaotyczności jest to cokolwiek niemożliwe

-Chyba można się do nich przedostać inaczej?

-Nie z Ziemi, niestety. Tylko z czterech miejsc. – Przystanął nagle i uśmiechnął się szeroko. – Jesteś genialny!

-No ba! Zawsze o tym wiedziałem! – Feliks wyprężył się z dumą – Ale zaraz, o co konkretnie chodzi?

-Pomyśl. Trzy miejsca. Zarówno Otchłań jak i Światłość są teraz dla mnie zabójcze, a Niebiosa zamknęły się przede mną. Jest jednak pewne miejsce, gdzie powitają mnie z otwartymi ramionami – westchnął ciężko – Czas odwiedzić złocistego stryjaszka.

Feliks spojrzał na niego wzruszony i bez słowa chwycił go w ramiona. Ludmił przez chwilę się opierał, ale w końcu odwzajemnił uścisk. Rozumiał doskonale zachwyt narodowej duszy. Najwyraźniej Feliks pierwszy raz od wielu, wielu lat, ujrzał w nim, demiurgu, prawdziwego Polaka. 

 

***

Cała trójka siedziała przed kamerami. Elfka, syronka i driada. Śmiały się i dogryzały pod adresem wszystkich więźniów. 

Nagle do środka wszedł niewielki mężczyzna. Mógłby przypominać gnoma, albo niziołka, gdyby nie jeden fakt – jego skóra była przejrzysta, niczym u ducha, Jednak on sam nie był nieumarłym. Był seidhe.

-O, Mistrzu Rady – dziewczyny wstały i skłoniły się. 

Przełożony zignorował podkomendne i podszedł do kamer, wpatrując się w nie przez chwilę.

-No dobrze, mamy jedną, młodą nekromantkę. I co dalej? To trochę słaby łup.

-Ma potencjał, sir! Inaczej nie byłaby uczona przez samego  Aiasarenisa.

-Nie wypowiadaj jego imienia. – rzucił chłodno – Nikt nigdy nam tak nie zaszkodził. Żaden z serafinów.

-Tak też pomyślałyśmy. – zapewniła driada – Ku chwale Zakonu!

-Doprawdy… – rzucił seidhe, wychodząc – Raczej pomyślałyście o własnych porachunkach, nowicjuszko. – trzasnął drzwiami.

Trzy porywaczki spojrzały po sobie z zakłopotaniem.W końcu Syronka zabrała głos.

-No cóż… na pohybel Ludmiłowi?

-Na pohybel, sic semper tyrranis! – rzuciły pozostałe

Nad Samhainem wstawał kolejny, pozbawiony wszelkiej oryginalności dzień.

Koniec

Komentarze

Elbafie, skoro to nie jest skończone opowiadanie, bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na FRAGMENT.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Historia może nie jest szczególnie górnolotna, ale mogłaby zaciekawić, gdyby nie cała masa błędów w tekście. Naprawdę, czytając twoje opowiadanie miałem wrażenie, że w ogóle do niego nie spojrzałeś po wrzuceniu na forum; nie przeprowadził żadnej korekty. Stąd krzaczki typu:   w całym tekście, masowe wręcz problemy z interpunkcją (szczególnie w dialogach), czasem wyglądające jakbyś totalnie olał sprawę, a tym samym czytelnika. Oprócz tego kilka mniejszych i większych błędów stylistycznych – jednym słowem: wykonanie mierne.

Musisz poczytać o tym, jak pisać dialogi, bo zupełnie się w nich gubisz z interpunkcją i – zlituj się – redagować swoje teksty przed wrzuceniem. Miej szacunek dla ludzi, którzy zechcą poświęcić czas na przeczytanie twojej twórczości.

Robiłem ci łapankę, ale mój laptop postanowił się wyłączyć i straciłem wszystko, co sobie wynotowałem – nie będę tego robił drugi raz, stąd tylko kilka ogólnych uwag.

Nowa Fantastyka