"… zmarła po torturach czwartego listopada tysiąc sześćset sześćdziesiątego trzeciego roku, przez diabła uduszona, bo jej szyja całkiem chwiejna i spuchnięta była."
~ Extrakt Protocolli Judycij Grunbergensis
*~*
Karczma płonęła ogniem tak jasnym, jakby podsycał go sam diabeł.
Czy to złocista czerwień pobudziła ludzi, czy też rumor walących się drewnianych krokwi, nikt tego nie wiedział. Całą wieś wypełniła wrzawa. Jak ogień podkradł się niezauważony przez nikogo? Gospoda była mocarna i strzelista, o potężnym dachu i dwuskrzydłowych wrotach wprawionych w kamienny łuk. Wszyscy wiedzieli, że przepędza zło. Raz trafił w nią piorun marcowej burzy, a natrafiwszy na obraz świętego Urbana, błyskawica spłynęła po ścianie i przepadła w trawie, niezdolna skrzywdzić miejsce strzeżone przez Boga.
Jednak skoro karczmy strzegli święci, dlaczego obraz Urbana pożerały teraz płomienie?
Anna czuła żar na policzkach, kiedy patrzyła, jak synowie młynarza wiążą na przedramionach podarte mokre koszule, żeby czym prędzej odgarnąć płonące bale i ratować uwięzionych tam ludzi. Stary karczmarz miał pięcioro dzieci i żadne z nich nie przekroczyło jeszcze dziesiątego roku życia. W oborze po drugiej stronie trzymał krowy i świnie, a piwniczka kryła tegoroczne zbiory wina, najszczodrzejsze od wielu lat. Anna pamiętała, jak stary Sigimund śmiał się radośnie, poklepując z dumą pozostałych parobków i zachęcając ich, by żwawiej składowali beczułki.
– Tu miejsca pod dostatkiem – powtarzał, a uśmiech ani na moment nie opuszczał jego twarzy. – Najbezpieczniejsze miejsce na całym Śląsku, co go sami wniebowstąpieni strzegą!
Anna wpatrywała się w pożar, słuchając krzyków, szlochów i zawodzenia, ujadających psów i plusku lanej wody, której wiadra podawali sobie młynarscy synowie. Gdzie polali, tam natychmiast wyrastała kolejna ognista ściana. Pomarańczowe pejcze rozwijały się nad głowami stłoczonych ludzi, a iskry rozsypywały się na czerniejącą ziemię szczodrze niczym monety z królewskich sakw… choć ich dźwięk był pełen syku i grozy, pełen czegoś, co przywodziło na myśl rychłą zgubę, okropne nieszczęście.
Spośród rozwartych okiennic, teraz już opadłych i skurczonych, wyglądał wizerunek świętego Urbana, stróża ziemi i ojca urodzaju. Pulchna twarz, dotychczas dobrotliwa i wyrozumiała, była teraz otoczona wieńcem z wirującego popiołu. Rumieńce przeżarły policzki, zostawiając czarne dziury, broda skurczyła się jak pajęczyna muśnięta pochodnią. Oblicze świętego wykrzywiło się, przymykając powieki i przywołując na jego wargi grymas ogromnego cierpienia. A kiedy tak czekał, męczennik bezradny wobec swojego losu, Anna skrzyżowała z nim spojrzenie. I wtedy portret otworzył nagle oczy, tak gwałtownie, jakby chciał błagać o pomoc… lecz to były żółte, nienawistne ślepia, oczy, które nie mogły należeć do żadnego świętego.
*
Melchior Ladenskron zapowiedział zemstę. Nim zgliszcza karczmy zdążyły ostygnąć, szukano już sprawcy. Anna wyszła wcześnie z domu, usiłując nie myśleć o pożarze. Gdy za zielonogórskimi murami biły poranne dzwony, ona szła już przez wieś. Dało się czuć, że dzień wstał niechętnie, ponury i szary. Łuna wisząca nad miastem przypominała obłok dymu, który bił nocą z gospody.
Przechodząc obok jednej z chat, Anna poczuła, że ktoś ją obserwuje. Odwróciła się i stanęła oko w oko ze starą Kliche.
Oblicze kobiety było tak szkaradne, że nawet z daleka wywoływało dreszcze. Stojąc tak blisko staruchy, dziewczyna mogła policzyć jej brodawki, spostrzec, gdzie krzyżują się bruzdy zmarszczek, głębokich jak wycięte nożem rany. Oczy miała blisko osadzone i zupełnie pozbawione koloru.
– Niech będzie pochwalony, Kliche – zaczęła, odsuwając się nieznacznie w tył. – Czy słyszałaś, co stało się z…
Starucha złapała ją nagle za przedramię, zaciskając długie palce w kurczowym uścisku, tak mocno, że paznokcie drasnęły Annę nawet przez gruby wełniany płaszcz i podszywany materiał sukni. Oczy Kliche, wielkie i okrągłe niczym zmrożone szronem sadzawki, drżały nieznacznie w otoczce grubych jak źdźbła rzęs.
Anna wstrzymała oddech, czekając, aż stara przemówi, ta jednak milczała, nie spuszczając oka z jej twarzy. Badawcze spojrzenie przenikało ją na wskroś.
– Widziałaś coś – syknęła nagle stara, głosem ochrypłym od długiego milczenia. – Widziałaś coś w oknie.
– O czym ty mówisz? – Anna spróbowała się wyszarpnąć, starsza kobieta była jednak dużo od niej silniejsza. We wsi powiadano, że nocami sączy krew z ciał krów, żeby ukraść dla siebie krztyny życia. – Puść mnie, bo zacznę krzyczeć i zbudzę całą wieś.
– Wieś zbudził ogień, głupia. Chodź. Chodź, napić się ziół. Napić się święconych ziół. W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego.
Anna rozejrzała się ukradkiem wokół, ale nie dostrzegła nikogo, kto mógłby pospieszyć jej z pomocą. Kliche nie spodobała się zwłoka, a milczenie tylko ją rozdrażniło. Sycząc przez brakujące zęby, wciągnęła dziewczynę przez próg rozpadającej się chaty. Długie wiązki ze splątanych wierzbowych witek boleśnie zdzieliły kobiety po głowie i ramionach, choć zdawać by się mogło, że znachorka przyjęła ból z przyjemnością.
Ostatni raz Anna była tutaj jako dziecko, gdy ojciec zaniósł ją do zielarki bez wiedzy matki, która za tak bezbożny uczynek wyklęłaby ich oboje. Do dziś dzień, przez mgłę sennych mar przebijały się rozmyte plamy i odległe głosy, które w połączeniu z gorzkim zapachem palonego piołunu budziły Annę w środku nocy, skuloną w pościeli i płaczącą ze strachu.
Chałupa wyglądała dokładnie tak, jak dwadzieścia lat temu, wąska i niska, przyozdobiona roślinami w różnym stopniu rozkładu i zasuszenia, niektóre dogasające w płytkich misach, inne stojące w wodzie, cierpliwie czekające na los, który szykowała dla nich Kliche. Skrzynie były pokryte kocami wyszytymi w niezrozumiałe dla Anny symbole, być może niezrozumiałe dla całej reszty świata. Na ścianie wisiał pożółkły krowi łeb, również udekorowany glinianymi wisiorkami, kwiatami i palącymi się karlimi świecami.
– Tutaj.
Kliche na wpół rzuciła Anną, na wpół pchnęła ją na krzesło, po czym zasunęła je zamaszystym ruchem. Stół odciął dziewczynie drogę ucieczki. Był tak gęsto zastawiony, że zapomniała na chwilę o niepokoju. Nie było potraw, lecz same naczynia wystarczyły, żeby stworzyć ułudę. Lśniły w półmroku pomieszczenia skradzionym blaskiem, obce na tle skromnych, brzydkich mebli. Były tu szklane leśne pucharki, kraustrunki i duża cynowa konew do mleka, a na półmisku wymalowanym w kwiaty leżała długa łyżka, którą Anna poznała natychmiast. Nie musiała odczytywać pisma, żeby przypomnieć sobie powiedzenie, którym ją ozdobiono.
– "Pamiętaj, człowiecze, że cię nie długo na świecie" – wyrecytowała zduszonym głosem, ledwie zdając sobie sprawę, że to robi. Podniosła oczy, strwożona. – Kliche? Kliche, to zastawa landeskronowej karczmy. Skąd ją masz? Karczma została…
– Wypij. – Kliche postawiła Annie parujący kubek. Zapach był jeszcze gorszy od tego wypełniającego chatę. Oczy staruchy były przekrwione i spuchnięte, jakby przepłakała całą noc. – Wypij ze mną, Anno, bo podzielisz ze mną winę.
– Jaką winę? Kliche, co ty zrobiłaś? – Anna zdała sobie sprawę, że na stole leżały dwa nakrycia, a parujący napar był rozlany do dwóch kubków już przed tym, nim znachorka zaciągnęła ją do środka. Czy na nią czekała, czy też… – Kliche, kto tutaj był? Czy ktoś ci to przyniósł, w zamian za zioła?
Niektóre zioła rzeczywiście były cenne, a Kliche, choć stara, gderliwa i dziwaczna, znała ich sekrety i potrafiła leczyć ludzi z ich pomocą… lecz czy zbicie gorączki czy nastawienie złamanej kości były warte karczemnej zastawy samego starosty?
Zielarka przysiadła w progu jak ogromna ropucha, ciężkie szaty zwisały z ramion niczym brudne futra. Przycisnęła krzywe palce do twarzy. Wyglądała, jakby miała zamiar się rozpłakać, ale ona tylko zazgrzytała głośno kikutami zębów.
– Poszedł sobie. Znalazł sobie inną, upatrzył kolejną na moje miejsce. Przygotowałam to dla niego, a on nie przyszedł.
– Kto? – Anna wiedziała, że najczęstszym gościem staruchy byli pastuszkowie, którym chorowały krowy lub których owce miały problemy w połogu. – Hansel Koniczyna? Czy Józek zza pola?
Stara uśmiechnęła się, jej żuchwa opadła nagle, wargi rozciągnęły się, jakby ktoś chwycił stanowczo za ich końce. Grymas był obślizgły, drżący i pełen tęsknoty. Na chwilę zmroził Annę, ale szybko odepchnęła od siebie strach. Tutaj chodziło o coś więcej niż jej dziecięce koszmary. Jeżeli miała przyczynić się do ujęcia okrutnika, który spalił żywcem całą rodzinę, a dobytek rozkradł, licząc, że skażą starą, na wpół szaloną Kliche… jeśli Anna mogła usłyszeć jego imię, jej własne strachy musiały poczekać.
– Przecież go widziałaś – odparła Kliche, błyskając chorowitymi oczami. Jej pełna zbrązowiałych plam twarz przypominała oblicze wyryte dłutem w spróchniałym pniu bardzo starego drzewa. Każdy zaczerpnięty oddech mógłby sprawić, że przeżarta kora rozsypie się w proch. Stara kiwała się do przodu i do tyłu. – Stał w gospodzie, patrzył, jak zbieram do wora. Kraustrunek, łyżeczka. Mówił, które. Mówił, że jego, to wzięłam. Miał takie ładne oczy, złociste jak miód, i słodkie, och, słodziusieńkie. – Uniosła drżącą rękę, suchą i skurczoną jak spalona gałąź. – Spójrz… Słońce. Przyszło, jak obiecało.
Anna spojrzała w stronę rozchylonych okiennic, lecz zamiast wschodzącego słońca ujrzała oczy, te same kształtne, pełne złotego blasku ślepia, które widziała na twarzy świętego Urbana. Drgnęła z przerażenia i strąciła kubek z naparem, który brzdęknął głucho o klepisko i rozlał się na sitowie. Gdy Anna podniosła wzrok, wśród słomianych laleczek i powiązanych ptasich piór nie było choćby śladu po obcym człowieku. Dziewczyna czuła wrzątek wsiąkający szybko w jej miękkie pantofle. Dotkliwy ból rozchodził się po palcach stóp, ale ona nie ośmieliła się poruszyć.
Jej wzrok padł na wianek, który kołysał się nieznacznie, jakby chwilę temu coś go potrąciło… a może to zbłąkany podmuch wiatru wpadł przez rozchylone okiennice? Wianek był z chabrów, maków i rumianków, niebieski, czerwony i biały, a kwiaty świeże, jakby zebrane chwilę temu. Ich płatki poruszały się, podając sobie drobne kropelki rosy, prężąc się i na powrót zwijając do środka. Anna zdała sobie sprawę, że wstrzymuje oddech.
– Kto to był? – zmusiła się, by zapytać. – Kliche, co…
Ale stara nie siedziała już na progu. Anna, zdumiona, rozejrzała się po pustej chacie. Świece drżały, przelęknione, pokryte szronem zioła skuliły się z zimna. Zastawa zniknęła. Pozostała tylko łyżka, wbita w drewniany blat z taką siłą, że rękojeść wygięto, a z czubka wypadła perła. Anna poczuła nagły chłód, który zmroził jej nagle usta. Uniosła rękę, żeby wykonać znak krzyża, ale coś ją zatrzymało, jakby samo zimno zabroniło jej wezwać Boga.
– Puść mnie… – wyszeptała. – Nic nie powiem… Przyrzekam…
Czekała z zaciśniętymi mocno powiekami. Usłyszała śmiech, cichy chichot. Rozszedł się spokojnie po suficie i podłodze, okadzając pomieszczenie. Anna słyszała myszy rozdrapujące w przerażeniu ściany. Kiedy zimno ustąpiło, upadła na kolana.
Wypadła z chaty znachorki, biegnąc tak szybko, jak jeszcze nigdy w życiu, rozpluskując stojące w kałużach błoto i depcząc grządki, nie patrząc się za siebie w obawie przed przenikliwym wzrokiem złotych oczu i wiankiem z żywych kwiatów, które pulsowały w rytm cichego chichotu.
*
Szykowało się czuwanie. Za starego Sigimunda i jego pięcioro dzieci, za źrebięta i jagniątka, świeżo zebrane wino. I za Kliche, którą z zachodem słońca pojmali ludzie starosty. Podobno pochwycili ją, kiedy biegła skrajem rzeczki, w koszuli opadłej do pasa, z rozwianymi siwymi włosami. Wedle słów nosiwody żołdacy musieli ściągnąć ją sznurami ze zbocza Mausebergu, kiedy wspinała się na wzgórze na czworakach, jak zwierzę. Gdy ją krępowali, wierzgała, drąc się wniebogłosy nienawistnym, nieludzkim głosem.
– Módlcie się do świętego Urbana, który przywróci spokój i urodzaj, który odbuduje szkody – mówili żołdacy, krzątając się wokół szczątków karczmy. – Ktokolwiek poskąpi Bogu swej modlitwy, będzie współwinny tej zbrodni. Żałujcie gorliwie, a będzie wam wybaczone.
I wieś usłuchała, milcząca ze strachu, ludzie skuleni za zawartymi drzwiami, obawiając się choćby wyjrzeć przez okna. Lecz gdy żołdacy wrócili do miasta, brat zmarłego w płomieniach Sigimunda, Polke, zapukał do domu Anny.
– Idziemy kadzić groby – rzekł surowym głosem, kiedy Anna zebrała się na odwagę, by uchylić drzwi. – Bóg dostał swoje prośby, ale duchy też trzeba przebłagać.
– Przecież starosta zakazał chodzić na pole – odpowiedziała cicho dziewczyna. – Strach teraz zioła palić, jak Kliche. Diabła wabić…
– Palimy, by go przegnać, nie żeby wabić! A o Kliche ani słowa. To ona to nieszczęście sprowadziła.
– Jak to? – Anna wyjrzała, żeby upewnić się, że Polke jest sam. – To już wiecie? Znaczy… To na pewno ona, nikt inny?
– Ludzie starosty ją w obrót wzięli, to i mówić zaczęła. Ladenskron dostanie, czego chce. Stara podłożyła ogień i pokradła, co jej w ręce wpadło. Ją winić trzeba. Wykląć. Przepędzić. Jej chatę z ziemią zrównać.
– Polke, co ty mówisz? – Anna nawet nie spostrzegła, kiedy zupełnie otworzyła drzwi. Stanęła naprzeciwko rosłego, brodatego mężczyzny, wpatrując się w niego w osłupieniu. – Kliche? Taka słaba, niedołężna? Przecież jej Hansel musiał wodę ze studni przynosić, a jak chora legła, to i kocem okryć…
– Czy ty ją bronisz, Anno? Bronisz morderczyni? Może i ty jej w tym pomogłaś, hę?
– Nie, ja nie…
Wykrzywił twarz.
– Więc chodź. Będzie nas niedużo. Helenka przyszykowała nam wianki. Z chabru, maku i…
– …rumianku. – Anna znieruchomiała. Złapała się ościeżnicy, żeby nie upaść.
Polke zmrużył oczy.
– Blada jesteś. Co ci?
– Nic, Polke. Już idę. Przebiorę się i przyjdę.
Zamknęła drzwi, nim Polke zdążył odpowiedzieć, natychmiast przywierając do nich plecami. Po chwili po drugiej stronie rozległy się kroki. Anna ukryła twarz w dłoniach. Ogarnął ją strach, nagły jak letni zmierzch. Co takiego powiedziała Kliche ludziom starosty? Co usłyszał od niej Ladenskron? Anna wiedziała, jak mściwym człowiekiem był starosta. Dotychczas nie mieszał się w sprawy wieśniaków, co jakiś czas upewniając się jedynie, czy modlą się do właściwego Boga, ale sprawy guseł i przesądów zostawił pomiędzy nagrobnymi kamieniami ich przodków. "Teraz to się zmieni", zdała sobie sprawę Anna. Dlaczego rozmawiała wtedy ze znachorką? Czy ktoś widział, jak od niej uciekała? O kim mówiła starucha, wskazując na wianek? Dziewczyna nie mogła tego znieść. Musiała iść, dołączyć do Polke, nim ktoś zacznie coś podejrzewać. Zarzuciła na ramiona gruby wełniany płaszcz, zapięła go pospiesznie święconą w Wielkanoc broszą z krzyżem i weszła w pejzaż purpurowo-złotego wieczoru.
Idąc na pole, łatwo było pobłądzić, nazbyt ufając szlakowi wysokiego bukszpanu, ale Anna znała dobrze dróżkę prowadzącą pomiędzy Mysie Kamienie. Koło wydrążonego pnia jesionu, przez maliny, a potem srebrzystymi głazami na wschód. Z oddali usłyszała głosy tych, którzy dotarli tutaj przed nią, lecz przez chwilę wydawało jej się, że coś szepnęło tuż obok jej ucha.
– Anno.
Przerośnięty czarny bez szumiał niespokojnie, a paproć wtórowała mu swoim cichym, melodyjnym głosem. Echo zmieniało kierunek, ciskane przez wiatr między krzaki. Coś wyłoniło się spod niższych gałęzi, czerwony, przysadzisty stwór, który runął na Annę gwałtownym susem.
– Aniu, Aniu! – zawołał dziecięcy głosik, a potworem okazała się być córeczka Polke, Helenka, owinięta w czerwony płaszczyk. Wyciągnęła w górę piąstkę zaciśniętą na powiązanych kwiatach. – Wianki mam! No, weź!
Anna podniosła go niepewnie. Był spleciony z chabrów, maków i rumianków, tych samych kwiatów, które widziała u Kliche, stróży prostych ludzi. Ten wianek miał oklapłe płatki i nie było w nim ani trochę życia. Oddechu, które złociste oczy zawieszone w półmroku tchnęły jakąś niezwykłą magią między kwiaty.
– Śliczny – odparła, siląc się na uśmiech. Ulegając oczekującemu wzrokowi dziecka, ostrożnie wsunęła wianek na głowę. Poczuła nagłe zimno, ale spłynęło jej po karku i ramionach. – Chodź, idziemy do taty.
– Do duszków – poprawiła ją uparcie Helenka. – Idziemy pasać duszki i karmić nimi krówki.
– Helenka, nie wygłupiaj się. Stała się straszna rzecz. W nocy…
– Spłonęły cielaczki, spłonęły dziateczki. – Helenka obróciła się w tanecznym pląsie, ciągnąc ją między bez. – W płomieniach na wieki się smażą duszeczki.
– Co…
Dziewczynka łypnęła na nią z niezadowoleniem, zła, że Anna przerwała jej piosenkę.
– Helenka! Anna!
Porośnięty przez cierniste jeżyny płotek wychodził prosto na polanę, gdzie zgromadził się tłum. Gęsto otoczone bzem Mysie Kamienie pozostawały skryte przed wzrokiem niewłaściwych oczu. Helenka wyrwała się Annie i pobiegła w dół pagórka, ku wyczekującego jej Polke. Płaszczyk powiewał za nią krwistą czerwienią, a wianek lśnił, jakby pokryty rosą. Polke porwał córkę z ziemi, a przez jedną chwilę jego zasnuta żałobą twarz rozjaśniła się nieco, markotne oczy zamigotały. Choć uśmiechnął się do dziecka, grymas spełzł z jego ust, kiedy podszedł do Anny.
– Zaczynamy – oznajmił krótko. – Mamy miód i gorczycę, a stare już palą zioła. Trzeba rzucić ziarna w skopaną ziemię.
Anna nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Jej matka oduczała córkę tych przesądów, używając rzemienia i głodu, ale dusza wsi zawsze należała do dawnej wiary, jakkolwiek hardo usiłowano jej tego pozbawić. Czuła się rozdarta między dwoma światami. W końcu zdobyła się, żeby spojrzeć na polanę.
– Przecież oni nie tutaj pogrzebani… Polke, z nich nic nie…
– Ani słowa! Dusze przyjdą, same obaczą. Co z tego, czy proch w ziemi?
– Wybacz. – Anna przygryzła wargę. – Pójdę pomóc.
– Nie. – Brodaty mężczyzna chwycił ją za ramię, w to samo miejsce, gdzie wcześniej złapała Annę stara Kliche. Dziewczyna wzdrygnęła się, ale nic nie powiedziała. Polke obserwował ją uważnie. – Weźmiesz koszyk i rozdasz wianki. Nie chcę, żeby dziecko biegało między skropionymi kamieniami.
– Po co wianki? – Anna pożałowała, że tu przyszła. – Znak krzyża przegania złe moce, nie kwiaty.
– Możesz iść, jeśli ci wadzą.
Jego spojrzenie, rozeźlone i srogie, przypominające świeżo rozdrapane rany, i jej, wystraszone i smutne, wyczekujące czegoś złego.
– Nie wadzą mi. Jak mówisz, tak będzie. Przykro mi, Polke.
– Na co mi twoja przykrość? To sprawiedliwości potrzebuję.
"Kwiaty ci w tym nie pomogą", niemal powiedziała Anna. Wiedziała jednak, że na tak ogromny ból nie było żadnego ukojenia. Polke i wieś potrzebowali obrządku z palonych ziół, żeby odkupić winy. Taki był właśnie porządek świata.
Wianki czekały w głębokim koszyku plecionym z rudej wikliny. Wszystkie wyglądały tak samo, poprzeplatane kolory tworzące razem tarczę do obrony przed nieszczęściem. Mak, dla ochrony przed czarami, chaber, nagradzający skromnego człowieka, i rumianek, strzegący nawet śpiącego. Zło miałoby odstąpić, napotkawszy ich połączone siły. Gdy Anna chwyciła kosz, zdawało jej się, że dotknęła czegoś bardzo gorącego. Zacisnęła zęby. Podchodziła do ludzi, zmuszając się, żeby spojrzeć im w oczy. I oni wyglądali tak samo, wynędzniałe widma o napuchniętych od łez powiekach i ściągniętych brwiach. Nosili amulety, a niektóre starsze kobiety kurze łapki wplątane w gliniane symbole, sięgające starością zamierzchłego czasu ich własnych babć. W polu, gdzie wicher zagłuszał ludzkie słowa, wieśniacy nie szukali bogów, lecz wychodzili naprzeciw duchom i marom. Anna nie zaczynała z nikim rozmowy ani nie próbowała nikogo pocieszać. Uciszyliby ją tylko lub syknęli karcąco, by umilkła. Tu leżeli ich bliscy i tutaj pochowano pamięć o nich. A teraz nastał czas, żeby ich odwiedzić.
– Przybądźcie, przybądźcie, do stołu zasiądźcie, mchem zastawionego, kwiatami malowanego!
Anna stała, słuchając cichego śpiewu kobiet, obserwując, jak Polke wrzuca w ogień kosmyk swoich włosów. Śledząc dym, zwróciła uwagę na inną postać, stojącą w pewnej odległości od reszty. Człowiek ten tkwił w bezruchu na skraju starych wierzb, zdając się z oddali podziwiać ognie. Anna zauważyła, że nie nosi wianka. Podejrzewając, że przeoczyła go, rozdając kwiaty, dźwignęła kosz i ruszyła w jego kierunku.
Wtem nieznajomy drgnął nagle i wszedł niespiesznie między drzewa.
Dziewczyna wiedziała, że Polke będzie zły, jeśli nie obdarowała któregoś z gości obronnym wiankiem. Przyspieszyła kroku. Zawołałaby go, gdyby tylko wiedziała, kim był.
Zagłębiła się między wierzby, czując ich zwiewny dotyk, ostrożnie stawiając stopy na grząskiej ziemi pokrytej liśćmi. Przez grube jak warkocze gałęzie prześwitywał zawieszony między chmurami księżyc. Anna stanęła jak wryta, dostrzegając jego kształt.
"Oko", pomyślała, strwożona. "Złote oko".
Wpatrzona w niebo, poślizgnęła się, w jednej chwili straciła grunt pod nogami. Poczuła, że spada i puściła kosz, chcąc chwycić się drzewa… a jej wyciągnięta ręka natrafiła na czyjś stanowczy uścisk, który spokojnie podźwignął ją w górę. Kosz upadł, rozsypując wianki pośród gęstego błota. Wodząc za nimi oczami, Anna dostrzegła buty, lśniące, czarne kozaczki, o wysokich obcasach i ładnych skórzanych cholewach.
Zobaczyła nad sobą młodzieńca. Był czarnowłosy, o bladej skórze i kształtnych, uśmiechniętych ustach. Pochylał się nad nią, wyraźnie zatroskany. Wyglądał jak czeladnik sukiennika czy mistrza malarskiego, o skromnym, lecz zadbanym ubraniu. Sięgnął między dryfujące w błocie wianki i chwycił ten najokazalszy, delikatnie podrywając go z wody, jakby był rannym zwierzęciem. Obrócił go z zainteresowaniem.
– Martwe kwiaty – powiedział cicho. Jego głos był dźwięczny i łagodny. – Ludzie oczekują, że martwe kwiaty uchronią ich od zła. Wybacz – dodał, wciąż nie patrząc na Annę, gładząc oklapły wianek długimi, białymi palcami. – Nie spodziewałem się, że księżyc cię wystraszy.
– To nie księżyca się boję. – Anna prędko podniosła koszyk. Chciała obejrzeć się w stronę polany, ale nie mogła się na to zdobyć. Było tu bardzo zimno, jakby przyszły już zimowe mrozy. – Kim jesteś? Nigdy wcześniej cię nie widziałam.
– Czy jesteś tego pewna?
To pytanie przeszyło Annę nieoczekiwaną trwogą, a w połączeniu z czystym echem głosu nieznajomego była w stanie uwierzyć we wszystkie koszmary. Dostrzegła aurę z kryształowego mrozu, która otaczała obcego jak utkany ze szronu płaszcz.
– Nie jesteś stąd. Podglądałeś nas? Chcesz donieść staroście?
– A czy robiliście coś złego, żebym miał powód komukolwiek donosić? – Młodzieniec uśmiechnął się niewinnie. Jego wysokie kości policzkowe były równocześnie drapieżne i kruche. – Czy palenie ognisk jest surowo karane przez pana tych ziem, Anno?
– Nie, ogniska… Skąd znasz…
– Imię? Twoje imię? Krzyk to zdradził. Krzyk zamęczonej na kole starej kobiety.
Annie przychodziła do głowy tylko jedna kobieta.
– Kliche.
– Imiona zwiędniętych kwiatów. – Gdy cofnął palce, ociekający błotem wianek był pełen życia, miał rozwinięte, soczyste płatki, a kwiaty pachnące tak słodko, że Annie zakręciło się w głowie. – Kliche krzyczy, a ja słucham. Będzie krzyczeć całą noc, a rano… Czy nie słyszysz, jak cierpi? Wołała cię, kiedy szłaś śladem czarnego bzu. Mogłaś jej usłuchać, ale tego nie zrobiłaś.
Zręcznym ruchem obrócił wianek w dłoniach i nasunął na czubek głowy, gdzie plecionka wygodnie umościła się na miękkich kosmykach jego czarnych włosów. Kwiaty, które miały chronić przed złem, szeroko rozwarły korony, mieniąc się kolorami. Oczy nieznajomego skradły nieco tego blasku, spiły lśniącą rosę. Rozjarzone, zdradziły złocistą głębię, która w nich czyhała.
Anna nie wiedziała, co czynić.
– Jesteś…
– Jestem Merten – przedstawił się ciepło młodzieniec, nie przestając się uśmiechać. – Przecież wiesz.
Anna zdała sobie sprawę, że to była prawda. Wyczytała to z jego spojrzenia, od którego nie potrafiła oderwać wzroku.
– Słyszę ją – uświadomiła sobie. Coś kłębiło się wokół niej. – Słyszę. O na Boga, ona…
– Tam, gdzie jest Kliche, nie ma boga. Nie przyjdzie jej z pomocą. Nie pomoże i tobie, jeśli iskra jej stosu spadnie pod twoje nogi.
– Stosu?
– Mówisz, że pan tej ziemi nie jest surowy, lecz łamie kołem stare zielarki i pali je żywcem na wzgórzach, by świat dobrze widział dym. Iskry łatwo wzbijają się w powietrze. Równie szybko opadają w dół. Lgną do tych, których wskazuje ostatnia wola umierającego.
– Nie. – Anna cofnęła się o krok, gotowa uciekać, krzyczeć i błagać o ratunek. – Nie, ja przecież… Niczego nie zrobiłam. Nie mam nic wspólnego z pożarem. Kliche nie może winić mnie… W imię Ojca…
Merten obserwował cierpliwie, jak Anna wykonuje Znak Krzyża, choć w jego oczach kryło się lekkie zdziwienie, że poświęca czas na tak próżne gesty.
– Czy nie rozumiesz? – zapytał wyrozumiałym tonem. – Z jutrzejszym świtaniem z Mausebergu spłynie smoła. Chrust i siano wypiją ją łapczywie. Kliche zbudziła ogień, więc teraz płonie, póki nie zgaśnie. Pamiętaj, człowiecze…
– …że cię nie długo na świecie. – Dziewczyna poczuła się zupełnie bezradna. – Proszę, musisz mi pomóc.
Patrzył ponad jej ramieniem na przebłyski ogników płonących na polanie. Jego oczy pochłaniały ten widok z najwyższą uwagą. Słychać było flet i bębenki, rytmiczne kroki wielu stóp. To musiał być taniec życia, pożegnanie duchów chwilą beztroskiej zabawy. Merten nasłuchiwał przez chwilę.
– Zatańczysz ze mną, Anno? – spytał nagle.
Nie rozumiała.
– Tam są ludzie… Oni nie zrozumieją…
– Oni? To ciebie proszę. Spełnię twoje życzenie, jeśli się zgodzisz.
– Chcesz tańczyć? Przecież jesteś…
Młodzieniec wyciągnął do niej dłoń, dobroduszny i uprzejmy.
– Jestem chabrem. Jestem makiem. Jestem rumiankiem.
Ujęła jego rękę. Nie poczuła zupełnie nic, tylko podmuch wiatru musnął czubek jej dłoni. Niepewna, spojrzała za siebie. Pod wierzbami, gdzie rozciągały się kałuże z błota i spadłych liści, zieleniła się teraz trawa. Między jej kępami rosły kwiaty, niebieskie, czerwone i białe.
Kiedy wrócili na polanę, nikt nie zwrócił na nich uwagi, jakby wcale nie istnieli, lub jakby tańczących zupełnie pochłonęła muzyka. Oddani jej bezmiernie, wirowali i podskakiwali, a ich rumiane policzki kipiały od gorączki, która toczyła ich wszystkich. Anna słyszała przyspieszone oddechy, dyszące w wysiłku. Widziała groteskowe uśmiechy, przyczepione do wysuszonych twarzy, które napięte w jakimś okrutnym przymusie trzymały na ludzkich obliczach zadowolenie. Nogi tupały w jednym rytmie, dłonie klaskały o siebie w tej samej chwili. Anna czuła się tak, jakby szła we śnie, przez jeden ze swoich dziecięcych koszmarów, gdzie mgła przybierała kształt tylko w chwili, kiedy skupiło się na niej wzrok. Przerażona, słuchała muzyki, i choć dźwięki wydawały jej się znajome, towarzyszyło im dziwne, chichoczące echo, które naigrawało się z nieudolnych tancerzy, zmuszając ich, żeby tańczyli coraz szybciej i szybciej.
Merten ujął Annę w tali i stanowczo wyprostował jej rękę. Skoczyli w lewo, potem w prawo, obcasy chłopaka mistrzowsko uderzyły o siebie. Wszędzie wokół plątały się kształty. Anna zobaczyła przerażenie w oczach mijających ją ludzi, ślinę cieknącą z wykrzywionych ust, krew skapującą strużkami z poczerwieniałych z wysiłku uszu.
– Mertenie, przestań.
Ale on uśmiechnął się jeszcze szerzej i obrócił ją wokół własnej osi, raz, drugi, trzeci. Oczy zaszły jej piekącą mgłą, w uszach zabrzmiał czyjś krzyk.
– Zostaw. Nie krzywdź ich. Przestań.
Nie przestawał. Rozmyty cień jego twarzy przybrał odrażającą postać, przystojne oblicze czarnowłosego młodzieńca rozpadło się jak dynia roztrzaskana toporem, a tryskające z jej środka nasiona ułożyły razem rogatą, szkaradną czaszkę o ziejących złocistymi płomieniami ślepiach… tych samych, które Anna widziała w płonącej karczmie. Usłyszała krzyk Kliche, tak głośny, jakby staruszka wrzeszczała z bólu prosto do jej uszu, rozdzierające, okropne wycie kogoś, kto umiera w męczarniach. Było zupełnie tak, jakby to Anna zadawała jej cierpienie.
– Annooooooo! Płooooooń! Płoooooń!
– Dość! – krzyknęła głośno Anna, zakrywając rękami uszy. Wianek spadł z jej głowy.
I wtem wszystko ustało. Anna patrzyła prosto na Mertena, który stał, z opuszczonymi rękami i nieruchomą, chłodną twarzą, na powrót należącą do czarnowłosego młodzieńca. Świat wokół nich stężał i zwolnił, sylwetki tańczących brnęły przez mgłę, walczące daremnie z lepką melasą, rozrywając palcami przypominające pajęczyny obłoki zastygłego czasu.
– Co zrobiłeś? – spytała Anna, oddychając szybko. – Co to wszystko znaczy?
Skłonił się dwornie.
– Było mi bardzo miło tańczyć z tobą. Przyjemnościom należy się odwdzięczać, bo inaczej będą tylko pustymi igraszkami.
Anna pojęła, że czekał na jej słowa. Strach wrócił ze zdwojoną siłą.
– Kliche nie może powiedzieć, że wtedy u niej byłam. Nie może wydać mnie ludziom starosty. Jeśli tu przyjdą… Jeżeli… – Potrząsnęła głową. – Proszę, niech tamten dzień wcale się nie wydarzy.
– Czas można zwolnić, przyspieszyć, ale nigdy odwrócić.
– Nie chcę płonąć na stosie. Obiecaj mi.
Na to czekał, na jedno życzenie. Nachylił się ku niej, tak blisko, że ujrzała łgarskie błyski w jego gołębich oczach. Jak szklisty lód, krył pod sobą grozę. Jeden niewłaściwy ruch i mroźna woda pogrzebie najśmielszego z ludzi.
Jednak czarnowłosy młodzieniec nie był człowiekiem. Byłby częścią jej snu, gdyby tylko śniła.
– Obiecuję – odparł cicho.
Nim głos umilkł, Anna była sama. Stała nad kwadratową skałą jednego z Mysich Kamieni, a na świeżo skopanej ziemi pod nim leżał wianek z pachnących kwiatów. Kolory były tak żywe w porównaniu do lepkich grud popiołu i błota.
– Anno.
Minęła chwila, zanim dziewczyna rozpoznała głos. To był Polke. Stał za nią, jakby obawiał się zbliżyć.
– Stoisz tak całą noc – podjął po chwili wahania. – Anno, słyszysz mnie? Obrządek dokonany, wszystko już zgasło. Dusze posłuchały i poszły. Nie ma na co czekać. A tam, na wzgórzu…
– Co takiego? – Anna obróciła się akurat na czas, żeby zobaczyć zdumienie na twarzy mężczyzny. Policzki Polke były szare od sadzy, a we włosach miał samotny czerwony płatek. – Polke, co się dzieje na wzgórzu?
– Nie wesz? Płonie ogień. Ladenskron pali czarownicę.
Anna zobaczyła pióropusz dymu ponad laskiem, podobny do tego, który znaczył niebo nocą pożaru w karczmie, jednak ten ciągnął się, przeganiając chmury płonącym biczem rozwiniętym nad wzgórzem, na szczycie którego majaczyły płomienie. Były wysokie jak topole. Anna słyszała, jak wybijają rytm, co rusz okładając mroźne powietrze podmuchami żaru.
Rozległ się krzyk, przepełniony tak wielkim bólem, że nic nie było w stanie go stłumić. Echo przemknęło grzywami owsa i żyta, znieruchomiałego z trwogi.
– Kliche. – Anna zapragnęła uderzyć Polke. Mężczyzna spuścił oczy przed gniewem w jej głosie. – Palą zielarkę, którą znałeś całe życie. Która uratowała ci córkę przed gorączką, wyciągała źle ułożone cielaki.
– Palą wiedźmę! Na Boga, Anno! Nie możemy nic zrobić. Jest winna i ponosi odpowiednią karę. – Natychmiast zamilkł. – To okrutne, ale Ladenskron ma prawo…
– Po co tu przyszedłeś, skoro możesz stać tam i patrzeć, jak smażą wiedźmę?
– Martwiłem się… o ciebie.
– Nie chcę twojego zmartwienia, jak i ty nie chciałeś mojego.
Jego strudzone, spuchnięte oczy błądziły po Mysich Kamieniach, usiłując znaleźć odpowiednie słowa wśród rozsypanego popiołu.
– Zabiła mi brata. Zabiła dzieci.
– Nie – odrzekła szeptem Anna. – Nie ona.
– Jeśli nie ona, to kto?
Zapragnęła mu wszystko wyznać, opowiedzieć o złotych ślepiach, które ujrzała w płonącej karczmie i czarnowłosym młodzieńcu, który czekał na nią pod wierzbami. Nagle przypomniała sobie nienawiść w głosie Polke, kiedy mówił o winie Kliche. Zacisnęła usta.
– Wszyscy jesteśmy winni – odpowiedziała ozięble. – Sprowadziliśmy na siebie jego gniew.
– Jego? – Polke uniósł dłoń, żeby się przeżegnać. – Boga?
Anna zapomniała o Bogu. Spostrzegła, że zgubiła swoją broszkę, starą pamiątkę po zmarłej matce. To była gorliwa, posłuszna kobieta, która każdą wolną chwilę poświęcała na żal za grzechy, jeśli nie swoje, to całego bezecnego świata.
– Tutaj nie ma Boga, Polke – powtórzyła to, co powiedział jej Merten. – Pamiętaj, człowiecze.
Wręczyła mężczyźnie zupełnie uschnięty wianek z polnych kwiatów i zeszła z polany, by wrócić do wsi szlakiem czarnego bzu.
*
W katedrze świętej Jadwigi wyły dzwony, ich donośne, ogłuszające głosy wybijały Annie rytm ucieczki. Nigdy wcześniej nie były tak głośne. Nienawidziły jej, usiłowały przepędzić, przeklinały nienawistnym śpiewem, nakazując pościgowi pojmać ją i osądzić.
Anna wiedziała, że sąd będzie niesprawiedliwy. Starosta Ladenskron był zawzięty jak myśliwski ogar, a wsparty przez kościół pozostawał niepowstrzymany, gotów rozgrzanymi do czerwoności narzędziami kuć przykład dla grzeszących ludzi. Od czasu śmierci w płomieniach wiejskiej znachorki, Ladenskron tropił czarownice bez ustanku. Pojmał już dwie. Jedna spłonęła wczoraj, druga miała dokonać żywota wraz z dzisiejszym zmierzchem. Akuszerka i córka grabarza, dwie błagające o łaskę kobiety, których płaczu nikt nie wysłuchał. Ladenskron szukał także mężczyzny, młodego chłopaka, posługującego się imieniem Martin, Mertin lub Marcin, zależy, kogo o niego spytano. I on, i Anna, jako jedyni wciąż pozostawali ukryci.
Aż do teraz.
– Vade retro Satana! – rozbrzmiewały głosy recytujące jedne słowa, głośno i wyraźnie, jakby czystość śpiewu decydowała o skuteczności ich modlitwy. – Crux Sacra sit mihi lux! – Tętent kopyt i syk pędzących pochodni wzmacniały ich zawziętość, a wczesny śnieg schodził im z drogi. – Święty Michale Archaniele, pogromco Lucyfera! Któż jak Bóg!
Mógł im towarzyszyć Bóg, ten sam, w którego dawniej wierzyła Anna, ale ona sama miała za sojusznika jedynie las, którego drzewa zdawały się biec u jej boku. Rumieńce pokrywały twarz i szyję, z ust biły gęste obłoki pary, a wargi miała spierzchnięte i krwawiące. Suknia, porozrywana na cierniach, strzępiła się pasmami tkaniny wokół chudego ciała. Włosy miała pozlepiane od błota, mazi i zaschniętej posoki. Na palcach brakowało jej paznokci, a na stopach butów. Gdy upadła na śliskim kamieniu, rozbiła kolanem warstwę lodu zamarzniętej kałuży.
Czuła, jak dudni ziemia. Zapach kadzideł rozchodził się po lesie, święty dym, który przywiedli ze sobą jeźdźcy. Wiotkie drzewka szumiały niespokojnie, a buroszare niebo skryło przed nią wszelkie gwiazdy. Poczuła obezwładniający ją ból. Kiedy przychodził, za każdym razem był silniejszy, a swąd palonego ciała stawał się niemal gorszy od krzyku, który wypełniał jej wtedy uszy.
Jednak tym razem usłyszała zasmucony, pełen współczucia szept.
– Anno.
Zdawało jej się, że klęczy w krwi, która wsiąkała powoli w jej ubranie, zniszczone długim pobytem w jesiennym lesie. Patrzyła na swoje okaleczone dłonie, poparzone od cudzego cierpienia, o powykręcanych, obdartych ze skóry palcach.
– Anno, co czynisz?
– Nie mogę – odpowiedziała. Zęby obijały jej się o siebie z zimna, chociaż żar był nie do wytrzymania. – Nie potrafię dłużej tego znieść.
– Znieść czego? – spytał uprzejmie głos, który okazał się być człowiekiem, w zatroskaniu przykucniętym nad Anną. – Słyszysz ich? Są tuż, tuż. Chcą zapędzić cię na Mauseberg.
Na Mausebergu ginęły czarownice, a Anna dzieliła niedolę z każdą z nich. To ją wyniszczało, powoli jak skażona krew. Dni spędzała z oślepiającym, uszytywniającym ciało bólem, zagryzając język i czołgając się wśród spadłych liści, parząc napary i jęcząc, żeby choć odrobinę ulżyć cierpieniom. Bycza krew pomagała, lecz nie na długo. Maść z nieochrzczonego dziecka również zawodziła. Noce były pełne krzyku i smrodu, smaku smoły i siarki. Inne, podobne do niej kobiety przychodziły do niej, nagie i białe, o długich włosach spływających po łopatkach aż do pośladków. Ich połączone głosy zagłuszały wrzaski płonącej na stosie Kliche.
– Oddasz się im? – nie ustępował głos, karcący i rozczarowany. – Wiesz, co z tobą zrobią. Kto ich powstrzyma, jeśli zapragną wziąć cię siłą, tutaj, na śniegu? Powyrywać włosy albo zęby, żeby posłuchać twojego krzyku?
– A więc ich zatrzymaj. – Nic więcej jej nie zostało. – Wiem, że potrafisz. Zwiedź ich w bagno. Połam karki koniom, wskaż wygłodniałym ogarom gardła swoich panów. Niech wychłepczą posokę, a potem pozagryzają się nawzajem.
Nim jeszcze skończyła mówić, wiedziała, że jej nie pomoże.
– Dlaczego miałbym to robić?
Widziała jego cień w odłamkach skruszonego lodu, rozmytą twarz, odbijającą się ciemnymi plamami w pęknięciach.
– Robiłam, co kazałeś. Nie opuszczaj mnie. – Zimno zdusiło jej oddech w piersi. – Zioła, ognie, kości… Bydło, ludzie… Ich krew… To wszystko…
– Każda kropla dawała ci jeden swobodny oddech. Ale krew już wyschła. Czy nie wiesz, że ogień pije krew?
Anna odjęła ręce od twarzy. Były blade i kościste, trupie. Unosząc wzrok, dostrzegła ruch między drzewami. Ogniki prześlizgiwały się w pośród gałęzi, końskie grzywy furkotały na wietrze. W oddali majaczyło pole, o ziemi pokrytej śniegiem w kształt długich pociągnięć pędzla, a nad nim, ślący czujne spojrzenie, stał księżyc, owinięty w purpurowo-pomarańczowy płaszcz z chmur. Ten widok był tak piękny, że po twarzy Anny popłynęły łzy.
*
Wiedziała, że poprzedzi jej koniec i pojawił się, jakby ściągnęła go tutaj jedyna spokojna myśl.
Wyglądała przez więzienne okienko, patrząc na Mauseberg i obserwując, jak odległe sylwetki składają na podeście drewno, chrust i słomę, kiedy poczuła, że ktoś stoi obok niej.
Ujrzała go takim, jaki pojawił się, kiedy po raz pierwszy się spotkali. Czy była to psota jej oczu, czy też zdecydował się na to sam, chcąc przywołać choć odrobinę beztroski przeszłości. Anna nie znała prawdy. Wyglądał jak czeladnik, podobny do młodych sukienników, którzy uśmiechali się do niej, kiedy odwiedzała czasami miejski rynek. Smukły czarnowłosy młodzieniec o przystojnej twarzy i łagodnych oczach. Znalazła w nich odwagę, żeby pogodzić się z tym, co miało nastąpić.
– Mertenie…
Objął ją, tak delikatnie i czule, że niemal uwierzyła w jego przygnębienie. Jakby był prawdziwym człowiekiem… lecz wciąż nie wyzwolicielem, nie wybawcą.
Był jej katem, którego nie potrafiła nienawidzić.
– Och, Anno – rzekł, pełen żalu. – Co oni ci zrobili?
Czuła się staro. Zdążyła przywyknąć do brudu, zmęczenia i bólu, ale starość ukłuła ją boleśnie w serce, które wczesny mróz pokrył lodem.
– Jestem starą kobietą, Mertenie. Zabrałeś mi moje życie. Wszystkie lata, które mogłam przeżyć, gdybym ciebie nie spotkała. Bydlęca krew nie zwróciła mi własnej. Świece zgasły, a kwiaty uschły.
– W mojej dłoni kwiaty zawsze są żywe. Spójrz.
Na jego kolanach leżał wianek z polnych kwiatów, pachnący życiem i starannie spleciony, dorodny i piękny. Był niebieski, czerwony i biały. Anna uśmiechnęła się słabo. Zapragnęła go dotknąć, lecz obawiała się, że go skrzywdzi. Ostatnimi czasy potrafiła tylko niszczyć.
– Chaber, mak, rumianek.
Przechylił głowę. Czarne, bujne włosy opadały mu swobodnie na ramiona.
– Łza, krew, kość. Pamiętasz nasz taniec?
– Pamiętam – przyznała tęsknie. – Tańczyłeś z każdą?
– Nie. Tylko z tobą.
– Ludzie mnie nienawidzą. Będą szydzić i przeklinać, na wieki. Już nigdy nie zaznam spokoju. Nikt nie zapali dla mnie świecy, nie wspomni imienia.
Uspokoił ją mrugnięciem.
– Ludzie to tylko kwiaty, Anno. Bez mojego dotyku uschną. Ja wybieram sobie tylko najpiękniejsze, żeby dowiodły przede mną swojego uroku.
– A ja, Mertenie? Co się stanie ze mną? Obiecałeś…
– Obiecałem. – Uniósł dłoń i ujął ją za policzek, pocięty od razów i fioletowy od sińców. Jego palce przyniosły ukojenie, oczy lśniły, wypełnione usypiającym spokojem. – Ja tylko zbieram kwiaty.
Anna była wolna od strachu. Poczuła się tak, jakby porzuciła ludzkie ciało. Lekkość wypełniła jej pierś.
– Czy to już? – spytała cicho.
– Tak.
Spod bladych knykci rozlała się purpura. Szyja dziewczyny zwiotczała, szczęka opadła, kości chrząstnęły. Anna westchnęła, osuwając się bezwładnie w ramiona młodzieńca. Zdążyła tylko dostrzec cień, który opuścił jego twarz, gdy przestał być przystojnym czeladnikiem sukiennika. Zrzucił czarne szaty, jakby zniknęły trzymające je szwy, skrępowane pazury wystrzeliły z okowów skórzanych butów.
Diabeł trzymał przez chwilę martwą staruszkę, pochłaniając uciekające z niej ciepło, smakując je niespiesznie i doceniając każdy jego łyk. A kiedy była już zupełnie zimna, ułożył ją ostrożnie na pozbawionej okrycia pryczy. Po chwili wahania zostawił obok niej wianek, o kwiatach pięknych jak w dzień zebrania.
Polny wianek z chabrów, maków i rumianków.