- Opowiadanie: Sarygamys - Dym na wietrze (tytuł roboczy)

Dym na wietrze (tytuł roboczy)

Jest to mój pierwszy wpis i pierwsze opowiadanie na tym forum. Niestety po jego wklejeniu musiałem ręcznie wstawić akapity, dlatego przepraszam za możliwe nierówności wcięć tekstu. Litera lubi towarzystwo drugiej litery, tekst tekstu, toteż liczę na uwagi, wrażenia, a najbardziej – na krytykę.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Dym na wietrze (tytuł roboczy)

Kiedy w B. nastaje czas wykopków, wraz z którymi przychodzą ogniska i pieczenie ziemniaków w żarze, wieczorami snują się w opadającym na pylistą ziemię dymie rozmaite historie, w żadnym innym miejscu niemożliwe do pochwycenia tak, jak się do zdarza w tej miejscowości. Opowiem jedną z nich, jaką zdołałem zatrzymać w jej drodze, gdym ją zauważył kątem oka, grzejącą się na skraju ciepłego okręgu, zatoczonego przez ogień wokół nas i siebie, nim zdążyła ode mnie uciec jak nieśmiała dziewczyna przed niespodziewanym obrotem zdarzeń.

 Poszedłem za nią tam, dokąd mnie uwiodła swoimi słowami, zapominając o pozostawionych za plecami ludziach, a mając w oczach sam tylko obraz jej pełen uroku, dałem się porwać i unieść, i ulecieć razem z nią w obłoku dymu z Bożego świata. Nie wiedzieć jak ani którędy, znaleźliśmy się w odległej od głównego nurtu zdarzeń krainie, która choć miała pewne cechy miejsca przez nas opuszczonego, naznaczona była swoistym piętnem bujnej wyobraźni, co łatwo szło poznać za pierwszym rzutem oka na roślinność, obficie porastającą tutaj każdą piędź ziemi, widoczną na każdym kroku w pełni rozkwitu, w młodym listowiu, dojrzałych owocach, morzu barw i odcieni; roślinność wypełniającą szczelnie krajobraz aż po horyzont, nie pozostawiając wolnego miejsca dla nagiej skały ani czerwonego dachu domu.

 Poczułem mocne oparcie dla stóp na znak wylądowania. Gdy zaś wiatr rozwiał resztki otaczającego mnie dymu, zauważyłem stojącą obok i spoglądającą na mnie niepewnym, lecz badawczym wzrokiem kobietę, z której zastygłej w oczekiwaniu na mój ruch postaci, z wyrazu twarzy pojąłem, jak powinienem się zachować wobec niej: przede wszystkim nie okazywać zdumienia. Tak też zrobiłem, chowając swoje pytania i towarzyszące okolicznościom emocje dla siebie, jej zaś posyłając uśmiech i kierując ku niej kilka słów, dobrych na początek rozmowy z nieznajomą osobą.

– Jakże się cieszę, że dotarł pan szczęśliwie: wprost nieopisanie. Niech mi pan wierzy – mówiła łapiąc mnie za ręce – że nie znajduję słów na wyrażenie całej radości, jaką przynosi mi widok drugiego człowieka, tym bardziej, że ona mnie samą zaskoczyła, tak, mnie samą, swoim ogromem, tym, że nieomal eksplodowała we mnie na pański widok. Bo ja się nie spodziewałam, że to będzie dla mnie aż tak wielkie przeżycie, co też mówię, to za małe słowo, ani też, po prawdzie, że pan przybędzie, nie tak jak inni, raz dostrzeżeni, których zachowałam – albo i nie – w pamięci, nie wiedząc nawet, czy byłam przez nich uchwyconą, czy tylko, jak to mówią, wpuścili mnie jednym uchem, pokazując na otwarte drugie… – Tu zawiesiła głos na chwilę, po czym mówiła jeszcze wiele, wciąż na tę samą melodię, ciągle się plącząc, wracając i powtarzając, śmiejąc się, wstydząc, kręcąc głową, odrzucając włosy, próbując odmalować przede mną, w mojej głowie, uczucia, które w niej kiełkowały, dojrzewały, obumierały, rodziły się na nowo, nawarstwiały, zmieniały przez cały czas, który wydał mi się nieskończenie długim, a dla niej był jakoby dniem wczorajszym; cały czas trwania w tym miejscu samotnie. Mało z tego mogłem zrozumieć, jednak przybrana przeze mnie postawa miała tę dobrą stronę, że pozwalała mi zachować pewien dystans do niej, snującej wciąż swoją opowieść, z którego patrząc, zaczynałem widzieć w niej kobietę, jaką mi się jawiła, istotę z krwi i kości, ubraną w długą, prostą, karmazynową suknię wieczorową bez rękawów, z głębokim dekoltem, stojącą przede mną boso, wspinającą się wciąż na palce. I im mniejszą uwagę przywiązywałem do słów, im bardziej się zwiększała dzieląca nas odległość, która w mojej wyobraźni wyglądała tak, jakbym od niej się odsuwał krok po kroku, tym więcej szczegółów jej wyglądu rejestrowałem. Sądząc po różnicy wzrostu pomiędzy nami, mierzyła sto siedemdziesiąt kilka centymetrów. Włosy płomiennorude, pofalowane, gęste, opadające poniżej ramion. Rysy miękkie, oczy niezwykle jasne, stalowobłękitne, spokojne, ufne, głębokie jak jej spojrzenie, nos lekko zadarty, prosty, proporcjonalny, usta różane, oszczędne, cera aksamitna, przyprószona nieco złotym piegiem. Głowę nosiła wysoko jak urodzona szlachetnie, jednak spozierała niekiedy spod swych gęstych rzęs ni to zalotnie, ni z nieśmiałością, w każdym razie z uwagą, jakimś chłodem, który wszak nie porażał ani ściskał mrozem; zupełnie jakby wycofana, a przecież tak intensywne były to wejrzenia, że mogłem odczuć, jak prześwieca mnie, jak głodna poznania wwierca się we mnie w poszukiwaniu mej istoty, przy czym sam mogłem zagłębiać się w jej szerokie źrenice, gdzie podobno czeka prawda o osobie, wypisana wszakże pismem nie zawsze prostym do odczytania.

 Sam też mógłbym, jak ona o czym innym, zapełnić jej opisem szereg kart papieru, których nie chcę na to marnotrawić. Poprzestanę zatem (w tym miejscu) na tym, co zostało powiedziane i przejdę dalej, zaznaczając, że gdym ją tak badał naocznie, pomiędzy kolejne spostrzeżenia wkradła się myśl, iż jeśli to wszystko jest jakąś grą, to powinienem ją podjąć, aby sprawdzić, dokąd mnie zawiedzie. Owszem, chciałem zadać jej wprost pytania: kim jest, co to za miejsce, jak się w nim znalazłem i czy to mnie się przypadkiem nie śni, ale… Ale czułem się zbyt dobrze, żeby tak szybko popsuć sobie humor, żeby rozwiać, obrócić w niwecz jej radość, szczęście, myśli – jakie by one nie były – o mnie, a może nawet zburzyć tę cudowną scenerię, w której przyszło mi odgrywać swą nieplanowaną rolę. Ponieważ byłem do tego nieprzygotowany, postanowiłem improwizować, a z początku jeszcze spróbować poznać, jak dalece mogę się posunąć w swej fantazji i do jakiego stopnia uda się ją przenieść do tej rzeczywistości przy wykorzystaniu mojej woli, myśli, słowa i żywego ciała.

– Pan mnie tak pilnie słucha, to urocze, wie pan? Czuję… czuję, że nie tylko panu udało się obudzić we mnie zaufanie, ale że sama zaskarbiłam sobie odrobinkę tej tak cennej rzeczy w pańskim sercu. Ale czy obdarzy mnie pan wreszcie jakim słowem? Chciałabym usłyszeć pański głos. – Tutaj – nie dowierzałem – zamilkła i przebiegała wzrokiem po mojej twarzy, pełna niepokoju, żeby przypadkiem moje usta nie otworzyły się przez nią niezauważone. Wówczas cofnąłem głowę i przechyliłem ją nieco na bok w geście wyrażającym zdziwienie, a kiedy ona obróciła swoją, żeby zobaczyć, co też wywołało tę moją reakcję, znalazła się nagle w moich ramionach, a moje wargi odnalazły jej.

 Dzięki tej prostej sztuczce nastała cisza wyszywana szmerem oddechów, które nie mogły się do siebie dostosować. Wraz z nią (jak mniemam, gdyż oczy otworzyłem po skończeniu pocałunku) opadła na nas noc, podobnie jak rosa zjawia się w porze zmierzchu i osadza na liściach i kwiatach, które napotka blisko gruntu. W pozornej ciemności suknia dziewczyny mieniła się i skrzyła w matowym blasku księżyca, a jej oczy jaśniały.

– Teraz – rzekła – kiedy znalazłeś się w moim świecie i wziąłeś mnie do rąk, nie odkładaj mnie na półkę, na potem, lecz zobacz i przeżyj moją opowieść. Nie tak, jak to robicie z książkami albo historiami mówionymi przy ognisku (pamiętam, grzałam się przy twoim), lecz w sposób, który przynależy do niniejszej opowieści. Chodź ze mną, a pokażę ci rzeczy, o których trudno śnić.

Za czym poszedłem za nią, a ona przywiodła mnie nieomal do zguby, znaleźliśmy się bowiem na skraju przepaści, która wyznaczała koniec tego świata. Poczułem wtedy, że to zakończenie opowieści, niezrozumiałe w danej chwili o tyle, że ujrzałem je przeskakując przez całą jej treść, co przywodziło na myśl mój obyczaj, zgodnie z którym biorąc świeżą książkę do ręki, najpierw czytam jej pierwsze i ostatnie zdanie. Dało mi to myślenia, iż w historii, która bynajmniej nie jest moją, stosują się przeze mnie ustanowione zasady. Zresztą to mógł być tylko nic nieznaczący wyjątek, z gatunku tych, co niczego nie potwierdzają.

Zauważyła mnie zasępionego, ściszyła głos, zamilkła, odsunęła się na bok, a wraz z nią cała wizja poczęła się usuwać sprzed moich oczu, tylko ciemna otchłań pozostała nienaruszona. Spojrzałem na swoje stopy, a one wtenczas straciły oparcie, po czym to samo stało się z moim zdezorientowanym umysłem, zawiedzionym w tę ciemną okolicę przez zmysły, które zarazem podawały mu sprzeczne informacje, jak i milczały w odpowiedzi na płynące od niego pytania. Przepaść wówczas jawiła się niezgłębioną, bezbrzeżną, pozbawioną końca pustką. Jedyne, co przeczuwałem o niej pewnego, to jej istnienie. Zdało mi się, że po cichu osacza mnie ze wszech stron, jak ze wszech miar wypełniała w tym momencie cały świat – aż po horyzont – oprócz mnie jednego, gdyż w sobie jedynie jej nie odczuwałem. To do prawdy absurdalne mówić o czymś, czego nie ma, że się to czuje, przypisywać mu cechy materii, która jako jedyna może otaczać, skoro ma swój wymiar, masę, położenie oraz czas, w jakim nas znajduje. Tymczasem o tym, czego nie ma, nie możemy w ogóle myśleć, jako że byłyby to myśli pozbawione substratu. Co najwyżej jesteśmy w stanie, dzięki wspaniałości rozumu, oszukując go niejako, mówić o tym tak, jakby to było czymś, jak to się dzieje w tej chwili w mojej głowie.

 Gdy to sobie uświadomiłem, naraz otrząsnąłem się z ciemnych myśli, wraz z których odejściem wróciło światło, co było wystarczającym do odtworzenia obrazu świata. W swoim delikatnym wschodzie było ono jak przybierająca woda, która przesączy się we właściwym czasie przez każdą przeszkodę, a jak ona zwilża wszystko, czego dotknie, tak jego promienie wyciągały z czerni, z niebytu rozmaite przedmioty, którym poprzez barwę nadawały kształt, głębię, układały je w perspektywie, zaznaczały właściwe stosunki pomiędzy nimi, wreszcie kreśliły linię horyzontu i wyznaczały kres naszego poznania. Zdało mi się, że wszystko, co widzę, jest wytoczone przez zmyślnego rzemieślnika ze szczerego światła: złote słońce poi nas nim niby wodą właśnie, jego blask blednie i staje się błękitem nieba, który rośliny przemieniają w zieleń, zatrzymują w sobie w wielobarwnym drewnie, a po śmierci obracają w brunatną ziemię albo czarny węgiel. Światło to wielokrotnie odbija się, załamuje, zostaje więzione i wydostaje się na wolność jak to widać na przykładzie ognia, który uwalnia je, trawiąc paliwo powstałe w wyniku jego metamorfozy. 

Obejrzałem się przez ramię, poczułem bowiem jej spojrzenie na plecach, i – ku mojemu zdziwieniu – stwierdziłem najpierw, że jestem w ruchu, a następnie, że przesuwa się za mną i wydłuża piaszczysto-żwirowa ścieżka. Nie mam do tej pory pojęcia, czy wszystko poprzednie było tylko serią widziadeł w mojej głowie, jak to czasami bywa, gdy coś mnie mocno zastanowi, a związane z tym wyobrażenia tak mnie zaabsorbują, że świata poza nimi nie widzę, czy może konstrukcja tego świata, a wobec tego samej opowieści, nie była linearna, nie biegła po jednej prostej, ściśle wyznaczonej linii, do czego coraz bardziej zaczynałem się przechylać. Zupełnie jak ona przechylała się ku mnie, a w zasadzie szła oparta o mój bok, z moją ręką na swoim biodrze. Było bowiem coraz zimniej, hulał wiatr i świszczał, i pogwizdywał, i wył na otwartych przestrzeniach, a my wchodziliśmy coraz wyżej na jakieś usłane łąkami wzniesienia, po łagodnie wspinającej się na nie drodze, tu i tam tylko wijącej się sposobem rzuconej niedbale wstęgi, kierując się ku wiadomemu jej miejscu przeznaczenia.

Okolica była jednocześnie podobna i w niczym nie przypominała moich rodzinnych B. Różniła się tym, że jak okiem sięgnąć nigdzie nie było widać ludzkich siedzib, żadnych domów, zagród, nawet szop ani ruder, łączyło je natomiast to, co w opuszczonej przeze mnie miejscowości uwidoczniało się, kiedy się odwracałem od zamieszkanej części, znajdującej się w środku doliny. Nie moglibyście wybrać sobie lepszego pleneru: przyroda maluje przed wami pejzaż, w którym ziemia dookoła unosi się, a wy myślicie, że jesteście w górach, zamknięci w niewielkiej kotlinie, tymczasem te góry to nie góry, lecz znak jej wiecznej brzemienności, ona bowiem stale rodzi całe lasy, jak również pojedyncze krople wody, które składają się na strumień, zaś co do lasów, które te góry porastają, to trudno z pewnością stwierdzić, czym są, gdyż oglądane z dala przenikają się nawzajem z niebem, przybierając podobne kolory, natomiast z bliska są zbiorem pojedynczych drzew.

 Rozpoznawszy podobieństwa i różnice, odezwałem się do niej, mówiąc, że czuję się jak u siebie. Zadałem też pytanie o jej dom, gdzie się znajduje, i czy ona przypadkiem nie wywodzi mnie w pole. Na co: – W szczere pole – odpowiedziała z uśmiechem. – A dokładniej w pole odpowiednie do popisu. Niedługo przyjdzie ci stanąć z kimś w szranki, a ja chcę, byś wtedy odegrał swój pokazowy numer. Możesz się śmiało popisać na tym polu, co ja (mówiąc szczerze) przyjmę z nieukrywaną przyjemnością i aprobatą.

– W porządku, a czy dowiem się, gdzie mieszkasz?

– Tu, gdzie się znajduję – odparła odbijając się ode mnie niczym łódź od brzegu. Odeszła na krok i patrząc zadziornie, w tym samym tonie rzekła: – Robi się coraz chłodniej, a ty mnie nie zagrzewasz, ot choćby ciepłym jakim słowem. Cóż, teraz nie będziesz miał wyboru, a ja sama muszę pobudzić krążenie w swoich stopach – co powiedziawszy, zaczęła truchtać, a potem przyspieszyła i odbiegła mnie na około sto metrów. Kiedy była bliska osiągnięcia szczytu wzgórza, zobaczyłem, że jej włosy i suknia zostały mocno uniesione przez wiatr, a ona sama, krocząca z narastającym trudem, oderwana wreszcie od ziemi i poniesiona z jego powiewem dokądkolwiek zmierzał. Mogłem sobie tylko wyobrazić, jak odwraca się w moją stronę i wyciąga rękę, lecz była już zbyt daleko, a niebo tak szare i nieprzejrzyste, że choćbym chciał, nie dostrzegłbym jej.

Pobiegłem do punktu, z którego została wzięta, lecz wiatr ucichł. Z kim miałem stoczyć pojedynek, o którym wspominała? Chyba nie z tym porywaczem, co niespodziewanie bierze, aby wnet porzucić w bliskim lub zgoła odległym miejscu, zależy jak szybko zmęczą się jego ręce. Ale w tej chwili co innego zaprzątało moje myśli: gdzie ona jest i czy została upuszczona w sposób, który nie naraża jej zdrowia i życia na szwank. Cokolwiek by się z nią stało, odpowiadam za to, gdyż wypuściłem ją i nie zatrzymałem, kiedy było trzeba, teraz więc powinienem ją odnaleźć i zaopiekować się nią, gdy poszukiwania okażą się owocne. Dlatego udałem się w kierunku, w którym odfrunęła, a że niedaleko – w dole – rysowała się linia wyniosłych drzew, pomyślałem, że dobrze będzie tam poszukać.

 Pod strzelistymi topolami o poodrywanych dolnych gałęziach walały się gnijące liście, znalazłem tam również kilka przewróconych, butwiejących pni porosłych grzybami. Tuż za ich szpalerem rozciągała się pocięta deszczowymi strumieniami łąka. Wszystkie jej żyły łączyły się z pobliską rzeką, która wiosną musiała rozlewać swoje wody, występując z brzegów i nanosząc wokół muł przemieszany z roślinnym materiałem, ciągnionym z górnego biegu, w którym przepływała przez leśne ostępy. Przeszedłem kawałek wzdłuż niej, mając ją po lewej ręce, zaraz jednak natknąłem się na regularne rzędy wierzb, których konary zostały ścięte, tak że w miejscu koron pozostały im tylko bujne czupryny łoziny. Wśród nich dostrzegłem (niewyraźnie, gdyż zmierzchało) zarys jakiejś budowli. Z bliska wyglądało mi to na drewnianą chatę, jednak opuszczoną, przy czym czułem pewien niepokój, gdy się jej tak przypatrywałem, tym bardziej, że nie spodziewałem się zastać w tym rejonie jakichkolwiek oznak życia, nawet takich jego dawnych śladów. Wycofałem się do rzeki, znalazłem niedługo potem przełom, w którym się zwężała do tego stopnia, że mogłem ją przeskoczyć, co uczyniwszy, oddaliłem się od jej drugiego brzegu i szybko wspiąłem po stromej gliniastej ścianie, chwytając się wystających z niej korzeni i młodych pędów. Przede mną zamajaczyły kolejne topole, lecz im dłużej ku nim szedłem, tym mocniejszemu ulegałem złudzeniu, że wcale się do nich nie przybliżam albo też one urastają do rozmiarów niedostępnych drzewom w moich stronach. Przekonałem się co do ich prawdziwej wielkości, kiedy po czasie – dla mnie, bo nie wiem, jak to w rzeczywistości było – wielu godzin stanąłem, padnięty, pod nimi. 

Rosło ich tam trzy w rzędzie jedna za drugą, przy czym stojąc naprzeciwko można było odnieść wrażenie, że jest tylko jedna, a to z tej przyczyny, że każda następna była odpowiednio wyższa od poprzedniej i rosła proporcjonalnie dalej, żeby utrzymać tą dziwną iluzję. Pierwszą mogło opasać dziesięciu mężczyzn złączonych za ręce, tak szeroki był jej pień, zaś samo dojście do ostatniej zajęło mi chyba dziesięć minut. Gdy ją obchodziłem, chcąc wrócić z jej drugiej strony, znów zaczął dąć wicher, teraz dużo bardziej gwałtowny i porywisty, a za nim spadły pierwsze grube krople deszczu. Zaraz rozpętała się tak potężna burza, że trudno było odróżnić grzmot walących zewsząd i we wszystko kropli od dźwięku gromu. Schroniłem się przed nią pod korzeniem olbrzymiej topoli, tworzącym łuk rozpostarty nad ziemią i na tyle szeroki, iż nie czuć tam było wcale wilgoci. Przysiadłem w miejscu, w którym podpora mego dachu łączyła się z ziemią, a ledwie oparłszy o nią głowę – wyczerpany, zdawałoby się, beznadziejnymi poszukiwaniami – zasnąłem.

 Zbudził mnie chłód. Byłem lekko ubrany, a troskliwa noc przykryła mnie – niby puchową pierzyną – białą, zimną mgłą, która osiadała na mnie drobnymi kroplami. Pod sobą czułem suchą i zmarzniętą ziemię. Odezwały się zadawnione bóle stawów, które powróciły z zapomnienia, podnosząc przeciwko mnie zarzut, kiedy tylko wstałem z mojego posłania, że na nim spocząłem. Rwący ból przeszywał lewy łokieć, spałem bowiem na boku, tę rękę mając podłożoną pod głowę, toteż był on wystawiony wciąż na działanie nieprzyjaznej przyrody. Ona mnie nieustannie atakowała, byłem ciągle poddany jej presji, lecz pojedynku z nią nie mogłem wygrać: w mig rozłożyłaby mnie na łopatki, poskręcała, skurczyła boleśnie mięśnie, a przy okazji włożyła we mnie tę lub inną chorobę, czego w obecnych warunkach wolałem uniknąć. Dlatego zdjąłem, co tam miałem na sobie suchego, i zawinąłem w to cierpiące miejsce.

Nieprzyjemne doznania zmniejszyły się tylko, zeszły na margines świadomości, nie skończyły zupełnie, ale to wystarczyło, by już wyruszyć. Dzięki nim w każdym razie zapomniałem o głodzie, prześladującym mnie już w jakiś czas przed zaśnięciem; nie był on na szczęście silny, a już z pewnością nie tak, aby odebrać mi zdolność trzeźwego myślenia, nie mówiąc o unieruchomieniu mnie. Co nie znaczy, że rozum mógł w jakikolwiek sposób pomóc. Zdałem się na intuicję, przeczucie, a jeśli już miałem kierować się wskazaniami swego umysłu, potrzebowałem w nim uruchomić raczej tę część irracjonalną, działającą zazwyczaj niejako w tle, na tyłach, tę szarą eminencję mojego postępowania, która nie słucha się woli, lecz sama potrafi nią pokierować w sposób, który uzna za swą własną pobudkę i przejaw. Znajdowałem się przecież w miejscu fantastycznym, położonym gdzieś na skraju snu i królestwa wyobraźni, do tej pory nie wiem, czy mojej, czy cudzej, gdyż większości rządzących nim prawideł nie byłem i nie jestem w stanie pojąć. A jeśli już poznałem jakąś jego zasadę, jakąś prawdę o nim, to na skutek działania tej ukrytej w cieniu, utajnionej kancelarii mózgu, której pracownicy pilnym okiem spostrzegają i nieustannie odnotowują wszystkie zjawiska, z których moje oko rejestruje wyłącznie część maleńką, a umysł zauważa niewielki wycinek, skrawek zaledwie, zupełnie jakby patrzył przez dziurkę od klucza na drzwi, w których ona się znajduje… 

Zgodnie ze słowami tej, której poszukiwałem, wszystko dokoła to była opowieść, a w tych zazwyczaj tak się dzieje, że ludzie trafiają na siebie w najmniej spodziewanych momentach – i wygląda to najzwyczajniej w świecie, często nawet zbieg okoliczności jest tam podany w taki sposób, jakoby miało dojść do niego nie przypadkiem, lecz na skutek działania określonych przyczyn, jak gdyby świat przedstawiony był częściowo przynajmniej zdeterminowany. I owszem, wolą autora, w pozostałym zakresie zaś jest on przecież wypadkową wielu podjętych przez niego wyborów, przeżyć, wewnętrznych doznań, niewypowiedzianego, które staje się na-około-przekazywalnym, konsekwencji, elokwencji, natchnienia i zrządzenia. Poza tym miałem tę opowieść przeżyć, a nie tylko zobaczyć (jak się widzi filmy, a nie rozumie za grosz, o co w nich chodzi); przeżyć ją w sposób, jaki do niej przynależy; przeżyć ją wreszcie jako opowieść jej, poszukiwanej przeze mnie, która… Kim w końcu była? personifikacją historii, jej bohaterką, w której rolę mam się teraz wcielić, a może tym, kto ten świat kreśli i rysuje, a obecnie zamilkł, oddając przygotowaną scenę mnie, ażeby sprawdzić, jak się też będę mierzył z zadanym materiałem, sztuką, w której gram jakąś, być może jedyną, rolę? Kiedy tak mnożą się pytania i narastają wątpliwości, dobrze je uciąć i skupić się na tym, żeby się przypadkiem nie potknąć o wystający kamień albo poślizgnąć na jakim korzeniu. Tak samo obcina się gałęzie, które zachodzą na okno, zasłaniając widok i zmniejszając dopływ światła do wnętrza domu. Ważne jest, żeby w środku mieć jak najwidniej, bo tylko wtedy jasno widać cel swojej drogi, a ta jawiła mi się dziwnie prosta i pozbawiona wybojów. Przyjąłem to za znak, że przyjdzie mi się jeszcze zmierzyć z niejedną przeszkodą, nim odnajdę swoją zgubę.

Przemierzałem ziemię szarą nocą, noc bowiem ją uszarzyła: bo na podobieństwo kobiety została stworzona noc, co nigdy nie wie, jaką ma barwę przywdziać. A jeśli każda chwila odbija się, niczym w zwierciadle, w przypisanym do niej miejscu, wiążąc się z nim tak, iż stają się jednym i tym samym, nie powiem nieprawdy twierdząc, że szedłem po zimnej godzinie przedświtu, kiedy to ziemia i zimno stają się sobie podobne, nieomal tożsame. I pośród ławic myśli, jakie roiły się w mojej głowie, pojawiło się niejedno wspomnienie, przepadłe niegdyś w odmętach nieprzeniknionego morza owego mózgu, o którym słyszałem, że u zarania wiódł odrębne życie, sam sobie będąc sterem i sternikiem – bez żagla, jaki później zdobył, niosła go bowiem naturalna kolej rzeczy. Na jego otwarte wody wpływały rozmaite obrazy, dźwięki, emocje i przeżycia splecione ze sobą na kształt fantastycznych stworów z głębin, które wynurzały się niekiedy ze swej zapomnianej sfery na żer albo też wyrzucały je ku powierzchni porywiste prądy, nurty i potężne sztormy, wywracające ocean do góry dnem. Zwodziły mnie swoimi latarenkami zawieszonymi ponad ich paszczami najeżonymi ostrymi jak szpilki zębami, migotliwymi refleksami rozświetlającymi punktowo przepastne ciemności, cudowną odmianą barw i odcieni, w czym podobne były kobiecie, która tak samo zawodzi nieprzerwaną, bo nieprzerywalną zmiennością swoich uczuć – w pełnej gamie kolorów i całej skali cieplnej ich tonów. A potem atakowały, kąsając zuchwale i zajadle, raniąc delikatną skórę, którą wybite są ściany siedliska duszy, o wiele miększą niż zewnętrza pokrywa ciała, przez co przenikał mnie smutek, rozlewający się jak jad po ugryzionych tkankach, troska, zwątpienie, tkliwość, a po nich ból, pogarda i litość, która jest najniższym z uczuć.

Zagryzałem zęby i odrzucałem od siebie niemiłe wspomnienia, te jednak uprzedzały mnie za każdym razem i kiedy zajmowałem się jednym, już mnie pokąsało inne, przysparzając tylko nowych cierpień, tym większych, że otwierających stare rany. Wyzwalały przy tym istne pióropusze wrażeń, które paliły mnie jak iskry zebrane w błyskawicach przenikających wzburzone niebo, co rozładowują ładunek swego gniewu na pierwszym napotkanym drzewie, domu bądź żywej istocie, pozostawiając po sobie zgliszcza. Nie chciałem jednak posypywać sobie głowy tym popiołem, gdy nie było po kim. Przeczuwałem znów, że muszę ją odnaleźć, a jeśli będę tego bardzo chciał, wywrę na tej rzeczywistości presję, pod którą się ugnie, a ja po jej zagięciu dostanę się tym szybciej do mojej porwanej przewodniczki – zupełnie jak po prostej drodze.

 Idąc stale przed siebie, raz niesiony byłem przez nogi, kiedy wola we mnie słabła, to znowu musiałem popychać je i skłaniać do współdziałania, by podążały jedna za drugą, stawiając krok za krokiem w należytym porządku. Ale też tak zdążając na wprost, ku niewiadomemu, nie oglądałem się nigdy za siebie. Mogłem ją przez to ominąć, zostawić za swoimi plecami, za którymi – kto wie?– być może cały czas się znajdowała. Przypomniało mi to czasy szkolne, kiedy wśród różnych zabaw była i taka: jedna osoba stukała kogoś palcem w ramię, po czym błyskawicznie przykucała po jego drugiej stronie, z tyłu rzecz jasna, a kiedy tamten się odwracał, musiała (chcąc nadal być niezauważoną) przejść szybko w inne miejsce. Co sprytniejszym udawało się tak zwodzić kolegów po kilka razy z rzędu, co wywoływało w oszukanych frustrację i poirytowanie.  Więc spojrzałem za siebie, a oto, co udało mi się zauważyć:

 Ubrana w brunatno-żółto-złoto-czerwono-pomarańczowo-szaro-zieloną gnijącą kreację Jesień szła powoli po moich śladach. Ścieżka za nią wyglądała na rozoraną głęboko jak dobrze uprawiony zagon, a z ziemi wychodziły i wypełzały wszystkie żyjące w niej zwierzęta i insekty. Jedne kierowały się na lewo, drugie na prawo (te i te szybko ginęły mi z oczu), inne podążały za swą panią. Ona zaś miała na głowie wieniec z częściowo uschniętych, częścią przemarzniętych ziół, w jednej ręce niosła wielki kosz świeżych i zepsutych owoców (wszystkie były dojrzałe), a drugą sięgała raz po raz do podołka, z którego dobywała pełnymi garściami deszcz, mgły, słotę zwyczajną i szczególną, przymrozki i babie lata, a potem rozsiewała je szeroko po ugorze, w jaki zamieniła się ukwiecona łąka rozciągająca się po obu stronach drogi. Przystanąłem ze zdumienia i wpatrywałem się w nią tak długo, że się w końcu zatrzymała tuż przed moim nosem. Dała mi w niego pstryczka, a potem okręciła się na pięcie i zniknęła w ten sam sposób, w jaki w tym samym momencie sam przestałem być dla niej widoczny.

 Potrząsnąłem gwałtownie głową w geście zaprzeczenia jak człowiek, któremu wyobraźnia spłatała wstrętnego i budzącego obrzydzenie figla, albo taki, co nie dowierza swoim oczom, chcąc się obudzić ze snu, bo nie wierzy, aby mogło być jawą to, co widzi. Szybko odwróciłem się na powrót i zacząłem przyspieszać – aż do truchtu, a potem równego biegu, przy czym patrzyłem wciąż na własne stopy i przesuwającą się pod nimi przestrzeń, podobną do taśmy na mechanicznej bieżni, tak jednakową w każdym miejscu i pozbawioną wszelkiej indywidualności. Chciałem uciec od tych niepokojących widziadeł, ale gdy podniosłem oczy, żeby się rozejrzeć po okolicy, dech mi całkiem zaparło (choć już i tak oddychałem z trudem): nie poznawałem niczego, co widziały moje oczy. To już nie były łąki i zadrzewia, chaszcze i lasy przypominające te znane, tutaj nawet trawa miała inny kolor, nie wspominając już o drzewach, tak różnych od widzianych uprzednio, że nie znajdowałem w pierwszej chwili słów na ich określenie. W miejsce równo wznoszącego się terenu, tu i ówdzie przeciętego strumieniem, złamanego jakąś skarpą, urozmaiconego rowem wymytym w zboczu przez topniejące śniegi, widziałem nagie skały, pola kamieni rozciągające się daleko jak okiem sięgnąć, uschnięte, spróchniałe i połamane drzewa, w większości same pnie, niesłychanie potężne, niektóre skamieniałe, oraz rzeczy, których nazw nawet nie znałem i nie przypuszczałem, że dane mi będzie kiedykolwiek takie zobaczyć. 

Jednak nie była to ziemia całkiem umarła. Wspomniałem już o zieleni, której o dziwo było sporo, choć rosnącej w kępach. Patrząc z góry, powiedziałbym pewnie, że tworzy barwne plamy, dodające nieco soczystości tej krainie. Poza jej skupiskami dostrzegałem także pojedyncze krzewy, od maleńkich po takie wielkości domu, całe w cierniach, okryte różnorakimi kwiatami, których kształty ani barwy nie powtarzały się w obszarze, jaki obejmowałem wzrokiem. One w pierwszej kolejności przykuły moją uwagę, kiedy wszedłem na kilkumetrowy głaz dla lepszego widoku, ponieważ pasły się przy nich zwierzęta z kształtu przypominające ni to pancernika, ni hipopotama, wielkości słoni co najmniej, ale o wiele dłuższym ciele, z ogonem jak u krokodyla, lecz nieco spłaszczonym, całe pokryte ciemnobrązowymi kolcami na kształt jeżozwierzowych, tyle że szczelniej okrywającymi ich ciała i bardziej złowrogimi. Z chwilą, gdy je spostrzegłem, przestałem mieć wątpliwości co do tego, że nie ma mnie w moim świecie.

Stworzenia były bardzo spokojne, poruszały się wolno i trochę niezgrabnie, mimo wszystko stwarzały wrażenie majestatycznych. Gdy im się dostatecznie przyjrzałem, zszedłem na dół. Obserwowałem je w dalszym ciągu zza jednego z krzewów, których wokół było sporo. Po chwili jednak bardziej niż na nich, skupiłem się na tym, co jadły: cały czas bowiem pochylały się ku samej ziemi i coś stamtąd wyszarpywały, a później długo i z widoczną przyjemnością przeżuwały. Odgarnąłem zatem i ja pył spod dolnych gałęzi, a wtedy moja ręka natknęła się na coś twardego, co okazało się być masywną bulwą albo też owocem. Skoro one mogą, to czemu nie ja? Wydłubałem jeden z nich, a następnie otworzyłem, rąbiąc na pół ostrym kamieniem. Skóra była gruba jak u dyni, wewnątrz tak samo miękka, lecz sam miąższ o wiele bardziej przypominał arbuzowy – tak z barwy, jak zapachu, jednakże był bardziej zwarty, mniej wodnisty. Smaku nie umiem do niczego przyrównać. Pewnie z przyczyny mojego głodu tak wybornie mi smakowało, a zjadłem tyle, ile było mi potrzeba, a nawet więcej, wskutek czego ogarnęła mnie poobiednia senność. Nie umiałem sobie z nią poradzić – zasnąłem na miejscu.

To był mój błąd: nie zastanowiłem się w ogóle nad niebezpieczeństwem, jakie mogę na siebie ściągnąć układając się tak w pełnym słońcu (gorąco tam było jak w skwarny dzień), na domiar złego na otwartej przestrzeni i w otoczeniu nieznanych istot, których natury w tak krótkim czasie nie poznałem i nie mogłem poznać. Szczęście w nieszczęściu takie, że nie zaszkodziły mi one ani upał; w nieszczęściu, bo zjadłem te owoce i albo zatrucie nimi wywołało te halucynacje, które zaraz opiszę, albo zapadłem w sen tak głęboki, że wyniesiono mnie stamtąd w stanie całkowitej nieświadomości. Było ze mną dokładnie jak w powiedzeniu „śpi tak, że można go wynieść”. Albo ukraść, jak się powiada w moich stronach. Kiedy bowiem otworzyłem oczy, raz, że czułem, jakby z pięć dni minęło, dwa – miejsce znowu było odmienione, choć odnosiłem nieodparte wrażenie, że jest mi ono skądś znane.

A co wtedy majaczyło mi przed oczami, jakie mnie senne mary opadły? Otóż wydawało mi się, ale nie zwyczajnie mgliście i niejasno, jak we śnie, tylko jakoś mocniej, wyraziściej, z poczuciem bycia w obserwowanej scenie, że leżę na łóżku w drewnianym domu. Byłem w małej izbie bardzo skromnie umeblowanej, naprzeciwko okna ze starymi szybkami klejonymi pewnie kitem, wykonanymi z nie do końca przejrzystego szkła, trochę przydymionego. Drzwi były zamknięte, co mnie uderzyło, od środka. Zauważyłem skobel i drewnianą zasuwę, co miało sens o tyle, iż otwierały się do wewnątrz, jednak nikogo poza mną w pomieszczeniu nie było, zaś okna nie dało się otworzyć. Po prawej zaznaczał się filar pieca stojącego w sąsiednim pokoju. Rozchodziło się od niego przyjemne ciepło. Wnosiłem z tego, że ktoś tam jest albo przynajmniej niedawno wyszedł, skoro nie zdążyło się wychłodzić.

 Naraz buchnął mi w twarz ciemny, gryzący, przemieszany z sadzą dym, który musiał się tu dostać przez jakieś pęknięcie, może obluzowaną, skruszałą cegłę. Wiatr nie takie rzeczy potrafi wyczyniać w starych kominach. Zacząłem kasłać, dymu z każdą chwilą przybywało, coraz trudniej było złapać powietrze, aż wreszcie ktoś musiał mnie usłyszeć, bo poczułem jakieś drgania, usłyszałem dudnienie podłogi, a zaraz gwałtowne szarpnięcie, uderzenie – i drzwi się rozwarły w trzaskiem łamanego drewna. Do środka wtargnęło zimne, świeże powietrze, a mój wybawca zaczął coś majstrować przy piecu. Zaraz też przestało się dymić, a koło mnie zobaczyłem osmaloną, dyszącą ciężko babuszkę, której na oko dałbym ze sto lat, jeśli nie więcej. Gdy wytarła twarz chustką, okazało się, że tylko część pokrywających ją czarnych plam zniknęła – resztę stanowiły starcze przebarwienia skóry, która poza nimi nabierała żółto-zielonkawego koloru. Strasznie było niemiło spoglądać na nią, jednak nie chciałem jej urazić, skoro mnie wybawiła w potrzebie. Wychudzona, przygarbiona, skrzywiona na lewą stronę, bezzębna, zgrzybiała, prawie już łysa próbowała się do mnie uśmiechać, na co wnet odpowiedziałem. Przyjąwszy ten mój skromny znak wdzięczności, wyszła, aby po kilku minutach powrócić z kubkiem wody. Postawiła go na taborecie obok łóżka i wyszła bez słowa.

I co mi po tym, skoro nadal się czułem jak sparaliżowany? Umęczył mnie ten dym niemiłosiernie: ścisnął za gardło, dobył łzy z oczu; do tej pory czułem go w płucach. Wystarczyło zamknąć oczy… A po krótkiej drzemce przebudzić się wypoczętym i zdolnym do pokierowania swoim ciałem. Ledwie jednak wstałem, a złapał mnie duszący kaszel. Oparłem się na skraju łóżka i wyplułem na podłogę czarną wydzielinę zalegającą mi w gardle. Potem pomału przekręciłem się w pościeli, zsunąłem nogi na ziemię i dźwignąłem się, chcąc wstać, jednak zakręciło mi się w głowie, a chcąc złapać równowagę, przytrzymałem się jedną ręką łóżka, a drugą wyciągnąłem, co się skończyło rozlaniem pozostawionej dla mnie wody. Wtedy nawet nie zwróciłem na to uwagi. Bardziej mnie interesował los butów, które mi zdjęto przed złożeniem do snu. Znalazłem je ostatecznie tam, gdzie powinienem zacząć szukać, czyli pod samym łóżkiem. 

Z moją koncentracją nie było jeszcze najlepiej. Zresztą chwiałem się i musiałem co rusz łapać za meble albo opierać o ściany, żeby tylko ustać i wyjść na zewnątrz. A kiedy się tam dostałem (nigdzie po drodze nie widząc babci), dopiero poczułem się lepiej i że siły do mnie wracają, a wraz z nimi potrzeba wznowienia przerwanych poszukiwań, o których jeszcze nie zdążyłem pomyśleć jako o nadaremnych. Lecz dopiero uszedłszy dobre pół godziny zacząłem sobie przypominać, co się ze mną działo w ostatnim czasie, i dopiero wtedy zadałem sobie pytanie o to, kto wyważył drzwi, za którymi zostałem zamknięty. I im bardziej oddalałem się od tamtego domu, tym mocniejszych argumentów dostarczał mi rozum na poparcie tezy, że wszystko to, co w nim rzekomo widziałem, a przynajmniej przed tym, jak się do mojej izby dostał dym, było przywidzeniem, chorym snem. Gdy dołożyłem do tego to, że nie zwróciłem uwagi, wychodząc, na drzwi, co by oznaczało, że wszystko było z nimi w najlepszym porządku i nikt ich nie uszkodził, byłem już zupełnie pewien, że tego wszystkiego nie było. 

Potem zupełnie jakby urwał mi się film i pamiętam dopiero, jak podniosłem się, obolały i ze stłuczoną głową, oblepiony krwią z policzka, na usłanej drobnymi kamieniami ziemi. Czułem się wtedy jak człowiek urodzony na kamieniu.

Ile mogłem tak przeleżeć? Minął rok czy dwa, a moja historia nie posunęła się do przodu. Drobne kamienie nadal leżały dokoła, a ziemia nadal leżała pod kręcącym się pozornie wokół niej niebem. Odpowiedź na nurtujące mnie pytanie wciąż pozostaje poza mną i moimi możliwościami. Szukam jej bezskutecznie. Uznałem – tak dla spokoju ducha – że babcia z mojego snu (bo snem to chyba było?) to ta poszukiwana kobieta, opowieść, która została mi nakreślona u zarania mojego życia, która porwała mnie i w którą sam się zaangażowałem, jako że to historia o mnie samym albo przynajmniej taka, w której mam jakieś zadanie do wykonania. Nie odnalazłem tej, której szukałem, za to uratowała mnie ona sama – po wielu latach. Choć może lepiej powiedzieć: odnajdę w niej kiedyś ratunek w trudach życia, gdyż to moje senne widziadło było odsłonięciem przyszłości, jej przebłyskiem dotyczącym widocznie czegoś ważnego, przy czym sama ta przyszłość nazbyt widoczna nie była…Nie była widoczna także i ta poszukiwana, bo nie tyle wiatr ją porwał, co rozwiał niby dym w otwartym polu. A jak dym ten nie znika, tylko się szerzej rozpościera, niejako rozcieńcza powietrzem, tak też i ona, wpierw upostaciowana, z czasem stała się bardziej obszerna, złożona, rozlewna, więc jej nie mogłem tak łatwo ogarnąć, zobaczyć, wprost pojąć – stąd taką formę przybrała: abstrakcji, zwiewności, przezrocza. Była wciąż koło mnie, opływała mnie, krążyła wręcz we mnie, nie skłamię zatem, gdy powiem, że rzeczywiście w niej byłem, w krainie prywatnej, w której sam żyję, położonej we wnętrzu wszechrzeczywistości; w krainie zmyślonej, lecz tylko dla potrzeb pisarskich, bo jest to przecież świat, któremu odmówić nie można realności: świat będący nakładką – z moich oczu – na to, co koło mnie dookoła. W którym odgrywam wszak swą rolę i zmagam się na tym polu, o którym zaginiona powiedziała, że jest szczerym i służy do popisu, a że pisząc to, pozostaję szczerym, moim popisem niech będą wszystkie te słowa, tak jak bronią w starciu – każde jedno słowo.

Ból przeminął, a krew zaschła i dawno odpadła, lecz wewnątrz mnie dalej jątrzyła się niezgojona rana, z której sączył się inny, niewylewny ból. Moje przeżycia odmieniły okoliczny krajobraz, tak mocno miejsce tej opowieści połączone było ze mną. Nie uświadczyłem już nic zgoła z tej opisywanej poprzednio fantastyczności, zupełnie jakby moja fantazja została utemperowana lub lepiej: stępiona, bo temperowanie, choć zmniejsza długość ołówka, wyostrza przecież rysik. A tutaj kształty widziałem delikatnie rozmyte, kolory zlewające się i przenikające bez wyraźnych granic, jak gdyby rzeczy odległe spowite były półwidoczną mgiełką, a bliskie – nieco zatarte, nieostre, blakłe. Czy to mój wzrok się pogorszył, czyniąc mnie niezdolnym do prawidłowego postrzegania, czy moje postrzeganie pogorszyło, rozmydliło przedstawiany tu świat, trudno dociec. Jeśli istniało pomiędzy nami jakieś sprzężenie, jeśli rzeczywiście wpływaliśmy na siebie nawzajem, to ja dopiero zacząłem to sobie uświadamiać, a rodząca się świadomość napełniała mnie niepokojem. O ile bowiem lepsza jest sytuacja tego, kto został obdarzony władzą oddziaływania i może wywierać na zewnątrz presję, samemu będąc od niej wolnym, o tyle gorzej dla tego, kogo nie chroni żaden szklany klosz, co więcej, na kogo działa siła nieuchwytna, przezroczysta, mogąca mocniej odpowiedzieć na każdy jego ruch. Czułem się tutaj pozbawiony tej ochrony, z której na co dzień nie zdajemy sobie sprawy, że jest nią w istocie, tej mianowicie, iż każdej akcji odpowiada równa jej reakcja, o czym wiedząc, możemy się przed wieloma zdarzeniami odpowiednio zabezpieczyć. Stąd właśnie brał się mój niepokój, że wysiłek, jaki podejmowałem, spotykał się z wcześniejszą lub późniejszą, lecz pewną odpowiedzią, do której natura dokładała chyba drugie tyle. Oczywiście były tego dobre strony, obfitsze plony mniejszym kosztem i nakładem pracy, jednakże ból, gdy się pojawił, dwa razy był silniejszy i trudniejszy do zatamowania. 

A ból, o którym mówię, nie dotykał ciała, lecz samego ducha i jego serca skrycie odmierzającego czas moich ziemskich dni z precyzją, o której nie śniło się biegłym zegarmistrzom. I jak zegar skrupulatnie, punktualnie wybija każdą sekundę, minutę i godzinę, drobnymi krokami wskazówki przemierzając zgodnie z ustalonym taktem oznaczoną tarczę, tak serce moje tłoczyło w jednostajnym rytmie cierpienie, co jednymi kanałami przesączało się do wszelkich narządów, tkanek i komórek, a nakrążywszy się po nich przez całe dni, tygodnie i miesiące, innymi powracało do swojego źródła, wypoczęte, oczyszczone, świeże, by swoimi kroplami na kształt drobnych igieł nakłuć jego tarczę. Ta zużywała się z roku na rok, a razem z nią człowiek, co nosi ją na sobie: ruchomy cel, niepewny kierunku, z którego padnie strzał, ani ręki pociągającej za cyngiel. Jego niepewność rośnie, jednocześnie jednak wycisza się lęk, tłumiony narastającym szumem fal na coraz szerszych wodach życia; lecz nie gaśnie – nadal szepcze mu do ucha, nadal go zwodzi i tumani. A przecież lęk ten nie ma sensu. Na arenie, na której stoimy, w końcu zostaniemy zwyciężeni przez śmierć, która polegnie jako ostatnia. Pytanie, czy stoczona walka przyniesie nam chwałę i pośmiertny laur, bo to, co nas spotka – teraz czy za chwilę – jak nam może pomóc? Czy zdolny jestem przygotować siebie na miłość, nieszczęście, a nawet każdą zmianę pogody i odmianę mojej bieżącej sytuacji tak, by mnie nigdy nic nie zaskoczyło? Kim byłbym wtedy, a zresztą, jaki smak by miało takie życie? 

 Takimi myślami zaprzątnięty, stawiałem krok za krokiem na ścieżce wysypanej drobnymi kamieniami, gdy naszło mnie zdumienie od strony tego, kto tę drogę zrobił i dokąd poprowadził. Zdumienie uniosło moją głowę do góry i skierowało wzrok ku niebu: na tle morskiego lazuru rozlały się obłoki jak wysepki ulane ze stygnącej masy skrytego wulkanu. Nie znać było miejsca ich narodzin, a dryfując tak ospale, w swojej nieświadomości nie mogły zauważyć, jak ich puchowe, miękkie runa zaciągały się gdzieś na ostrym wietrze i zasnuwały drobne wycinki przestrzeni za sobą. Poczułem, że sam jestem takim wiatrem, na tyle silnym, by przegonić chmurę, podrzucić liście lub poruszyć falę, i na tyle słabym, by zatrzymał mnie pień drzewa, byle większy kamień albo mur. Lecz kiedy tylko przyspieszyłem kroku, bieg wydarzeń naraz ruszył z kopyta: rozwiane na strony kamienie ścieżki wyznaczyły coś na kształt rowu, który stale i coraz szybciej się poszerzał i pogłębiał, a ja gnałem przez niego na złamanie karku. W końcu szum, jaki miałem od pędu w uszach, zlał się w jedno ze zbiegającymi się, coraz węższymi pasmami świateł po obu stronach pola widzenia i nastała cisza i spokój. To, co widziałem i czułem do tej pory, pierzchło dokądś daleko ode mnie, niby odrzucone moim porywem. Zewnętrzna okrywa pękła i rozsypała się, zasłona opadła, zaś na scenie, której okrąg wyznaczyły jej fałdy, stanąłem na wprost tej, którą porwał wiatr.

– Zaskoczony? że mnie znalazłeś w taki prosty sposób po tak długim czasie? – odezwała się bynajmniej nie zmieszana sytuacją, która dla mnie była co najmniej niezwykła. – Taka już natura tego miejsca, mojego miejsca – i twojego w nim też, jak najbardziej. Wystarczyło tak niewiele, zdmuchnąć kurz i odłożyć na bok niepotrzebne rzeczy, które zaprzątały twoją uwagę. 

– Ale jak to możliwe: to wszystko, co się ze mną, z tobą stało?

– To nie jest możliwe – odpowiedziała, nie dając mi dokończyć myśli – a po prostu jest. Stało się i już. Odkryłeś mnie w swoim życiu, wpłynąłeś na mnie, sam mnie porwałeś, wcieliłeś w siebie, w to wszystko, co cię tworzy, ciebie i twój świat, a ja opowiadałam o tobie, służyłam ci i ciągle miałam cię w swojej pieczy.

 Uniosła rękę i zatoczyła nią półokrąg przed sobą. Patrząc gdzieś w przestrzeń, tam, dokąd uleciały rzeczy, kontynuowała: – Całkiem nieźle się spisałeś na tym polu, w które cię wyprowadziłam. Na arenie, bo jak widzisz, jest to arena. (Widzisz to, prawda?) Jestem zadowolona. Na pewno zapamiętam wszystkie twoje wyczyny i je odnotuję, byś łatwiej mógł poprawić to, co szwankuje, i następnym razem, gdy podejmiesz inną historię, nie przerosła cię ona tak, jak ta, którą w tej chwili oglądasz.

 To mówiąc, wspięła się na palce. Jej wymiary zwiększyły się na tyle, że gdy opadła na pięty, była wyższa niemal o głowę ode mnie.

– Teraz powrócisz wreszcie do swojego ogniska i do dymu, który ci przypomni o mojej naturze; o tym, co tu zobaczyłeś.

– Zaczekaj – przerwałem jej, wyrwany z odrętwienia niesamowitości przeżyć. – Z kim miałem się zmierzyć? Przecież nie przyszło mi tu z nikim walczyć. Nie sądzę też, abym kiedykolwiek odegrał swój pokazowy numer, tym bardziej, że wcale takiego nie mam…

– Ważne, że nie dałeś za wygraną – stwierdziła wymijająco. – Nie poległeś, co jest twoim (i moim, dodam skromnie, jako przewodniczki twojego tematu) niemałym sukcesem. Doprowadziłeś tę sprawę do końca, co zdaje się, nie było twoją mocną stroną w przeszłości. 

 Podała mi notes.

– Masz. Otwórz go i zamknij mnie w nim, żebym ci nie znikła z oczu – tu przeniosła na mnie wzrok. Wziąłem go w swoje ręce. Notes też. – Na koniec nie zapomnij postawić mocnej kropki! Żebym się nie rozlała ani rozmyła – to byłby mój tragiczny koniec. No, dosyć już tego gadania. Powiedz, co masz powiedzieć, byle szybko!

– Koniec – skwitowałem lakonicznie. I na tym, przynajmniej tej opowieści, koniec.

Koniec

Komentarze

Gratulacje, chyba jesteś autorem najdłuższych akapitów i zdań na tym portalu. ;]

Twój kwiecisty język miejscami potrafi wymęczyć doszczętnie, zmuszając do powrotu na początek zdania i czytania go od nowa, a miejscami leci dość płynnie. Rozumiem, że taki styl pisania był odgórnym zamiarem opowiadania i to by jeszcze można przegryźć (fragmentami czytało się nawet nieźle), ale jeśli już chcesz pisać w ten sposób, musisz pamiętać o podmiocie zdania, który często ci się tracił, tworząc dość komiczne opisy.

Nie przeczytałem całości, a mniej więcej 1/3 (brak czasu + twoje dzieło to trudny orzech do zgryzienia), ale wydaje mi się, że wrócę do tekstu później – z czystej ciekawości tego, co twój pisarki jęzor jeszcze nachlapał. ;]

Poniżej błędy, które do tej pory wyłapałem:

 

w żadnym innym miejscu niemożliwe do pochwycenia tak, jak się do zdarza w tej miejscowości. – jak się to zdarza w tej miejscowości. 

 

Opowiem jedną z nich, jaką zdołałem zatrzymać w jej drodze, gdym ją zauważył kątem oka, grzejącą się na skraju ciepłego okręgu, zatoczonego przez ogień wokół nas i siebie, nim zdążyła ode mnie uciec jak nieśmiała dziewczyna przed niespodziewanym obrotem zdarzeń. – No, poleciałeś kolego z tą metaforą.

 

Poszedłem za nią tam, dokąd mnie uwiodła swoimi słowami, zapominając o pozostawionych za plecami ludziach… - Pierwsza utrata podmiotu. Ona zapomniała o pozostawionych za plecami ludziach?

 

…co łatwo szło poznać za pierwszym rzutem oka na roślinność, obficie porastającą tutaj każdą piędź ziemi, widoczną na każdym kroku w pełni rozkwitu… - …co łatwo szło poznać przy pierwszym rzucie oka na roślinność… No i znowu: kroki były w pełni rozkwitu?

 

 Poczułem mocne oparcie dla stóp na znak wylądowania. – To jest jakiś kosmiczny polski. Zdanie do poprawy.

 

…zauważyłem stojącą obok i spoglądającą na mnie niepewnym, lecz badawczym wzrokiem kobietę, z której zastygłej w oczekiwaniu na mój ruch postaci, z wyrazu twarzy pojąłem… - raczej pozy, nie postaci

 

Tak też zrobiłem, chowając swoje pytania i towarzyszące okolicznościom emocje dla siebie, jej zaś posyłając uśmiech i kierując ku niej kilka słów, dobrych na początek rozmowy z nieznajomą osobą. – chyba zachowując; no i powtórzenia warto by usunąć

 

Jakże się cieszę, że dotarł pan szczęśliwie: wprost nieopisanie. Niech mi pan wierzy

 

Tu zawiesiła głos na chwilę, po czym mówiła jeszcze wiele, wciąż na tę samą melodię, ciągle się plącząc, wracając i powtarzając, śmiejąc się, wstydząc, kręcąc głową, odrzucając włosy, próbując odmalować przede mną, w mojej głowie, uczucia, które w niej kiełkowały, dojrzewały, obumierały, rodziły się na nowo, nawarstwiały, zmieniały przez cały czas, który wydał mi się nieskończenie długim, a dla niej był jakoby dniem wczorajszym; cały czas trwania w tym miejscu samotnie. – Mój boże, to jest jedno zdanie – i to nie najdłuższe, na które się natknąłem. Pomijając ten fakt, chyba: wciąż pod tę samą melodię; no i jeśli chciała odmalować przed bohaterem, to już nie w jego głowie – albo jedno, albo drugie

 

…ubraną w długą, prostą, karmazynową suknię wieczorową bez rękawów, z głębokim dekoltem, stojącą przede mną boso, wspinającą się wciąż na palce. – To mnie rozbawiło – kolejna utrata podmiotu. Suknia stała przed nim boso i wspinała się na palce?

 

I im mniejszą uwagę przywiązywałem do słów, im bardziej się zwiększała dzieląca nas odległość, która w mojej wyobraźni wyglądała tak, jakbym od niej się odsuwał krok po kroku, tym więcej szczegółów jej wyglądu rejestrowałem. – Znowu utrata podmiotu. Od odległości odsuwa się krok po kroku? Szczegóły wyglądu odległości rejestruje? Najgorsze jest to, że reszta akapitu jest opisem wyglądu, który, przed utratę podmiotu, powinniśmy uznać za wygląd odległości (sic!).

 

…i z nieśmiałością, w każdym razie z uwagą, jakimś chłodem, który wszak nie porażał ani ściskał mrozem… – …i z nieśmiałością, w każdym razie z uwagą, jakimś chłodem, który wszak nie porażał ani nie ściskał mrozem…

 

Sam też mógłbym, jak ona o czym innym, zapełnić jej opisem szereg kart papieru, których nie chcę na to marnotrawić. – Dopiero przed momentem zmarnotrawił (może nie szereg kart, ale na pewno jedną solidną).

 

…iż jeśli to wszystko jest jakąś grą, to powinienem ją podjąć, aby sprawdzić, dokąd mnie zawiedzie. Owszem, chciałem zadać jej wprost pytania… – Znowu utrata podmiotu. Komu chciał zadać pytania? Grze?

 

…a kiedy ona obróciła swoją, żeby zobaczyć, co też wywołało tę moją reakcję, znalazła się nagle w moich ramionach, a moje wargi odnalazły jej. – Te powtórzenia są konieczne?

 

Ale czy obdarzy mnie pan wreszcie jakim słowem? Chciałabym usłyszeć pański głos. – Przecież kawałek wyżej pisałeś, że bohater się przywitał.

 

– Teraz – rzekła – kiedy znalazłeś się w moim świecie i wziąłeś mnie do rąk, – Jaka mała była ta kobieta? ;]

 

Za czym poszedłem za nią, a ona przywiodła mnie nieomal do zguby, – Po czym poszedłem za nią…

Maszkytny, dziękuję za poświęconą uwagę. Sporo czasu musiała Cię kosztować ta robota korektorska. Przyznam, że kiedy to pisałem, starałem się zbytnio nie ingerować w to, co znalazło się już na papierze, tylko iść do przodu. Jestem ciekaw, czy inni Czytelnicy również będą odczuwać utratę podmiotu i, jak rozumiem, sensu zdania. Co do Twoich zastrzeżeń dotyczących długości zdań – posypuję głowę popiołem. Póki co niczego jednak nie będę redagować. Poczekam na dalsze opinie. Jest jednak kilka rzeczy, co do których mam odmienne zdanie: -

– “przy pierwszym rzucie oka” wydaje mi się niewłaściwe, “na pierwszy rzut oka” jest formą dla mnie naturalną (prawdę mówiąc nigdy nie spotkałem się z kimś, kto by mówił “przy rzucie oka…”);

– “pod tę samą melodię” – jw.;

– moje “za czym”, “ani ściskał mrozem” (i pewnie jeszcze kilka innych w całym tekście) – tak właśnie miało być (nie przywołam cytatów z pamięci, jednak w literaturze polskiej stosunkowo często trafiałem na takie zdania, w których zdanie po “ani” pisane było już bez “nie”).

Nie tłumaczę, o co mi chodziło w tej historii, jednak lektura całości powinna Ci wyjaśnić, dlaczego napisałem o wzięciu kogoś do rąk. Rozumienie ścisłe wyrażenia nie zawsze jest tym właściwym.

Raz jeszcze dziękuję i pozdrawiam serdecznie!

@Sarygamys

Nie ma sprawy, jak doczytam to dam jeszcze znać. :]

Co do twoich uwag: tekst właśnie wygląda na taki, który został napisany i pozostawiony w pierwotnym stanie – nie zawsze jest to plus (dowodem gubiący się podmiot). Koniec końców każdy domyśli się, co ma być właściwym podmiotem zdania, ale czytelnik nie jest od domyślania się takich rzeczy – znikający podmiot to błąd stylistyczny, który jednak powinieneś poprawić.

Na pierwszy rzut oka” – oczywiście, że tak, ale w tekście masz “za pierwszym rzutem oka” – brzmi mi to jakoś dziwacznie. Forma z “przy” jest poprawna (jestem tego prawie pewien ;]) , ale jeśli brzmi ci źle, może też być np. “po pierwszym rzucie oka”.

Gra (czy – w tym wypadku – mówi) się raczej pod melodię, albo do melodii, ale nie na melodię.

Jeśli chodzi o “nie” po “ani” – w języku polskim mamy taką składnię, że często stosuje się podwójne przeczenie i w mowie i w piśmie. Może w tym wypadku brak “nie” nie jest błędem, ale przyznasz, że bez niego zdanie brzmi nienaturalnie. ;]

A co do brania do rąk – nie powiem, że wiem, ale domyślam się, o co może chodzić, jednak… No dobra, nie będę się kłócić, skoro nie doczytałem.

Powiem szczerze, próbowałem doczytać do końca, ale… no nie, nie da się przebić przez ten tekst dobrowolnie. Pomijam już ścianę słów, którą jest twoje opowiadanie (co też nie nastraja optymistycznie) i skupiam się na samej treści – te rozwleczone opisy potrafią wykończyć i sprawiają, że człowiek po dwóch akapitach zaczyna myśleć o czymś zupełnie innym, zupełnie jakby kuł na egzamin xd. Aż chciałoby się przypomnieć starą pisarską zasadę: po pierwsze: nie pierdol.

A szkoda, bo tekst wcale nie jest taki zły – radzisz sobie z pisaniem, ale musisz trochę wstrzymać konie, bo każdy człowiek ma ograniczoną cierpliwość ;].

Przykro mi to mówić, Sarygamysie, ale nie udało mi się przebrnąć przez Twoją opowieść. Zbyt ona dla mnie oniryczna i poetycka, a ja od prozy poetyckiej wolę prozę pisaną prozą. Starałam się czytać uważnie, ale cóż, rzecz jest napisana w sposób bardzo utrudniający jej zrozumienie i nie ukrywam, że kończąc niemal każdy akapit, nie bardzo pamiętałam, jak się zaczynał. :(

Doczytałam do momentu, kiedy dziewczyna odbiegła od bohatera, a wiatr unosił jej suknię i włosy, i chyba już nie dowiem się, co było dalej.

Sarygamysie, zgadzam się z Maszkytnym – zdarza się, że gubisz podmioty.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Opo­wiem jedną z nich, jaką zdo­ła­łem za­trzy­mać w jej dro­dze… –> Opo­wiem jedną z nich, którą zdo­ła­łem za­trzy­mać w jej dro­dze

 

 Po­sze­dłem za nią tam, dokąd mnie uwio­dła swo­imi sło­wa­mi… –> Czy tu aby nie miało być:  Po­sze­dłem za nią tam, dokąd mnie zawio­dła swo­imi sło­wa­mi…

Można kogoś uwieść, ale nie można go uwieść dokądś.

 

co łatwo szło po­znać za pierw­szym rzu­tem oka na ro­ślin­ność… –> Raczej: …co łatwo było po­znać, raz tylko spojrzawszy/ rzuciwszy tylko okiem/ raz tylko rzuciwszy okiem na ro­ślin­ność

 

ro­ślin­ność wy­peł­nia­ją­cą szczel­nie kra­jo­braz aż po ho­ry­zont, nie po­zo­sta­wia­jąc wol­ne­go miej­sca… –> …ro­ślin­ność wy­peł­nia­ją­cą szczel­nie kra­jo­braz aż po ho­ry­zont, niepo­zo­sta­wia­jącą wol­ne­go miej­sca

 

wciąż na tę samą me­lo­dię, cią­gle się plą­cząc… –> Na tę samą melodię jest w porządku. Mówi się też, że coś jest grane na tę samą nutę.

 

pró­bu­jąc od­ma­lo­wać przede mną, w mojej gło­wie, uczu­cia… –> To przed nim, czy w jego głowie?

 

cera ak­sa­mit­na, przy­pró­szo­na nieco zło­tym pie­giem. –> Jednym piegiem?

 

ob­ró­cić w ni­wecz jej ra­dość… –> …ob­ró­cić wni­wecz jej ra­dość

 

cof­ną­łem głowę i prze­chy­li­łem ją nieco na bok w ge­ście wy­ra­ża­ją­cym zdzi­wie­nie… –> Gesty wykonuje się rękami, nie głową.

Proponuję: …cof­ną­łem głowę i prze­chy­li­łem ją nieco na bok, ruchem wy­ra­ża­ją­cym zdzi­wie­nie

 

zna­la­złeś się w moim świe­cie i wzią­łeś mnie do rąk, nie od­kła­daj mnie na półkę, na potem, lecz zo­bacz i prze­żyj moją opo­wieść. –> Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Dało mi to my­śle­nia, iż w hi­sto­rii… –> Chyba miało być: Dało mi to do my­śle­nia, iż w hi­sto­rii

 

uwi­docz­nia­ło się, kiedy się od­wra­ca­łem od za­miesz­ka­nej czę­ści, znaj­du­ją­cej się w środ­ku do­li­ny. –> Lekka siękoza.

 

i od­bie­gła mnie na około sto me­trów. –> Czy tu nie miało być: …i od­bie­gła ode mnie na około sto me­trów.

Nie bardzo wiem, jak można kogoś odbiec.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Narracja dla mnie zabójcza. Styl mało atrakcyjny dla współczesnego czytelnika, w związku z czym nie wróżę, aby tekst cieszył się tutaj dużym zainteresowaniem. Opisy, bez których historia mogłaby funkcjonować, aczkolwiek gdyby nie one, to nie byłoby zbyt wiele do czytania ;)

Jedyną radę jaką mogę dać, to całkowite przekalibrowanie stylu. Porzuć tę rozbudowaną/rozmemłaną formę i postaraj się dotrzeć do czytelnika prostotą zdań i transparentnością opisu. A najlepiej opisów unikaj na rzecz dialogów :)

 

Powodzenia.

Czwartkowy Dyżurny :)

Zmęczyłam się czytaniem :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka