– Panie mistrzu, dzwonią na jutrznię. Prosił mistrz, żeby go obudzić.
Johannes Sibertus Kuffler, mistrz alchemików w Hof, przetarł oczy. Nad łóżkiem stał ze świecą Marcus, najmłodszy uczeń bractwa.
– Dziś świętego Jerzego. Baron Gravenreuth przyjeżdża odebrać homunkulusa.
– Dzisiaj? – Kuffler momentalnie się ocknął. – Dobrze, żeś przyszedł. Biegnij teraz terminatorów pobudzić. Dom cechowy przygotować trzeba!
Marcus popędził wykonać polecenie, a jego mistrz zdjął koszulę nocną i zawołał w kierunku sporej szafy:
– Admirari annis.
Na hasło drzwi otworzyły się i z szafy wyszedł blady, łysy, czteroręki człowiek w prostym kaftanie. Na czole wycięto mu znak cechu alchemików z Hof.
– Przygotuj mnie na wizytę barona – rozkazał Kuffler homunkulusowi.
Sługa bez słowa wyszedł z pokoju. Po chwili wrócił, niosąc w każdej z rąk element ubioru: koszulę dzienną, jasno barwiony dublet, brunatny płaszcz wierzchni i bufiaste spodnie. Mistrz alchemików rozłożył ręce i pozwolił się odziać. Następnie podszedł do lustra, z którego spojrzała nań twarz około czterdziestoletnia, wąska, przykryta częściowo wąsami, choć pozbawiona brody. Okalające ją brunatne włosy były aktualnie w nieładzie i to właśnie je sługa zaatakował w pierwszej kolejności. Niespełna kwadrans później odsunął się, aby jego pan ocenił wykonaną pracę.
– Idealnie. – Alchemik był wyraźnie zadowolony. – Nacht.
Homunkulus wrócił do szafy. Perfekcyjnie posłuszny sługa, jeden z tysięcy dbających o dobrostan europejskich wyżyn społecznych, największe dzieło ostatniego stulecia.
Baron miał przyjechać około dwóch godzin przed południem, więc Kuffler postanowił zajrzeć do laboratorium, zanim zaczną się porządki. Zszedł na parter i otworzył masywne drzwi na tyłach sklepu. Tam pracował cech.
Centralne miejsce zajmował pulpit, na którym spoczywała oprawiona w skórę księga receptur. Do niej zaglądać mógł tylko mistrz i z niej korzystał, wydając polecenia terminatorom pracującym przy stolikach pod ścianami. Prawą stronę pomieszczenia zajmowały szafy z ingrediencjami, a z lewej we wnęce nad ogniem stał kocioł. W rogu jeden ze starszych terminatorów siedział na zydlu, trzymając straż nocną. Gdy zobaczył, kto stoi w drzwiach, podniósł się natychmiast.
– Mistrzu Kuffler – zawołał. – wcześnie dziś jesteście.
– Baron przyjeżdża, cech trzeba przygotować. Jak destylacja lutum vitae wygląda?
– Dobrze, panie mistrzu. Niedługo będzie gotowe.
– Jak rosną?
– Bezpiecznie, panie mistrzu.
Kuffler ucieszył się. Gestem odprawił terminatora i sam zaczął oglądać zawartość kolb i tygli.
Najmniejsze naczynia wypełniał czerwony płyn. W nich krew podlegała destylacji aż do postaci lutum vitae, gliny życia. Po zakończeniu procesu wystarczyło delikatnie nalać aqua vitae i można było wyciągnąć z naczynia cienkie, białe niteczki. Esencję życia. Odkrył ją już Paracelsus, ale dopiero wielki Agryppa ukazał światu pełnię jej możliwości.
Na stole obok gotowe lutum vitae pływało w dużych misach wypełnionych wodą, przygotowane by je ciąć, składać i formować. Od tego zależała przyszła postać istoty, która powstanie z alchemicznego procesu.
Kuffler delikatnie wyciągnął jeden z kawałków gliny życia, który zostawił na noc, by dojrzał i wrzucił go do większego tygla wypełnionego mieszanką humorów i innych substancji, w której homunkulusy wyrastały. Jej dokładny skład, podobnie jak tynktury używanej do destylacji, był ścisłym sekretem alchemicznych bractw i cechów.
W tym płynie dokonywała się najcudowniejsza przemiana, jaką znał świat: mały kłębek półprzeźroczystych nici powoli przyswajał życiodajne substancje z otoczenia, aby mógł z niego wyrosnąć sztuczny człowiek. Homunkulus. Choć proces trwał dziewięć miesięcy, tyle samo co w przypadku w pełni ludzkiego dziecka, homunkulusy miały przewagę: można było je tworzyć masowo. W tym momencie w samym laboratorium Kufflera rosło teraz ich kilkanaście, w różnym wieku. Najstarsze powinny dojrzeć w przeciągu tygodnia, najmłodsze – za pół roku.
Nawet po wyjściu z kadzi homunkulus rósł w podobnym tempie co człowiek i podobnie też dorastał. Zanim osiągał gotowość do pracy, mijało kilkanaście lat. Przez ten czas uczono go obowiązków jakie będzie wypełniał i – przede wszystkim – wpajano bezwarunkowe posłuszeństwo: przestrzeganie haseł nakazujących aktywność, bezczynność lub gotowość do pracy oraz wypełnianie co do joty poleceń tego, kto je wypowiedział.
Dlatego zakończywszy obchód laboratorium Kuffler przywołał jednego ze starszych braci i posłał go do miejskiej ochronki homunkulusów. Utrzymywana wspólnie przez radę miejską i cech alchemiczny instytucja zatrudniała piętnaście bon, których zadaniem było przygotowanie konstruktów do pełnienia wyznaczonej im roli; w pracy pomagała podobna ilość młodych dziewcząt służebnych.
Młodszy alchemik wybiegł, otrzymawszy instrukcje, a mistrz przywołał do siebie wszystkich w cechu. Zebrali się błyskawicznie, co do jednego ubrani do pracy. Marcus dobrze wykonał polecenie, pomyślał Kuffler.
– Krótko mówić będę – zaczął alchemik. – Baron Gravenreuth dziś przyjeżdża i dom w sposób godny okazji ma się prezentować. Dlatego posprzątać należy. Do pracy!
Wszyscy się rozbiegli i wkrótce w domu wrzało jak w ulu. Czekało ich sporo pracy: podłogi należało zamieść, wszystkie meble odkurzyć, ściany wykadzić dla wytrucia insektów i pozbycia się brzydkich woni, wreszcie oczyścić fasadę. Pod kierunkiem terminatorów uczniowie i dwa służebne homunkulusy sprzątały z zapałem godnym inkwizytora podczas procesu. Starsi cechu przygotowywali laboratorium, aby uwarzyć mikstury i dekokty do ustawienia w sklepie – choć głównym źródłem wpływu i bogactwa alchemików były homunkulusy, to jednak napary usypiające, kwasy garbarskie i lecznicze wyciągi z ziół również przyciągały klientelę. Naturalnie zdarzali się też i tacy, którzy prosili o przemienienie ołowiu w złoto, eliksir młodości czy inne sztuczki, które zdaniem Kufflera mogli uprawiać kuglarze i jarmarczni hochsztaplerzy, a nie mistrzowie sztuki alchemicznej, z którą zresztą takie rzeczy nie mają nic wspólnego. Alchemia, jak powtarzał swoim uczniom, polega na widzeniu powiązań między substancjami, znaczeń ukrytych w świecie oraz metafizycznej siły wszelkiego stworzenia, a następnie wykorzystywaniu tej wiedzy do wywołania pożądanych rezultatów. A ponieważ jak dotąd nie odkryto takiej sieci powiązań, znaczeń i sił metafizycznych…
Kuffler zrugał się w myślach. Czekało ich jeszcze sporo pracy, nie powinien był pozwolić swojemu umysłowi dryfować.
Dwie godziny później uczeń wysłany do ochronki wrócił. Homunkulus, którego prowadził, był blady, łysy i chudy. Bazowa postać sztucznej istoty. Jedyne, co zostało zmienione, to uszy; baron zamówił ekonoma i życzył sobie u niego dobrego słuchu, więc były lekko powiększone.
– Zdążyłem, mistrzu? – zapytał zdyszany uczeń.
– Jeszcze dużo czasu, nim baron przyjedzie – odpowiedział alchemik. – Jakiż on?
– Czujny i spostrzegawczy. Cyfry czyta i pisze. Pracowitości nauczony, lenistwa nie zniesie.
– Jakie hasła?
– Na Tag obudzenie, na Nacht spanie, na nazwisko barona polecenie przyjmuje.
Mistrz uśmiechnął się. Doskonale przysposobiony.
– Znakomicie – powiedział do ucznia. – Teraz na piętro biegnij, sprzątać pomóż.
Baron przyjechał kwadrans po umówionej godzinie piękną karocą z ciemnego dębowego drewna, do której zaprzęgnięte były dwa gniade konie. W satynowym dublecie, ciemno barwionych spodniach i dekorowanej kurcie wyglądał wspaniale. Choć Gravenreuthowie byli jedynie baronami, nie przeszkadzało im to w budowaniu wizerunku dorównującego rodom z tytułem landgrafów.
Kuffler wyszedł przed sklep i gdy tylko baron otworzył drzwi powozu, skłonił się uniżenie. Jako cechmistrz miał obowiązek powitać gościa.
– Wasza wielmożność… – zaczął. – zaszczytem dla nas jest was gościć…
– Wystarczy, alchemiku – przerwał baron. – Powstań.
Kuffler powstał i przyjrzał się baronowi. Zlecenie na homunkulusa Gravenreuth przekazał listownie i dopiero teraz mistrz alchemii miał okazję zobaczyć go we własnej osobie. Z wyglądu nie różnił się zbytnio od rozmaitych lordów i junkrów, których obsługiwał: ciemne, choć powoli siwiejące włosy zaczesane do tyłu, broda Van Dyke’a, zmarszczki będące świadectwem zaawansowanego wieku. W oczach jednak dostrzegał charakterystyczne cechy szlachcica pewnego swojej pozycji: łaskawość przepełnioną poczuciem wyższości i całkowity spokój.
– Czy mój nowy ekonom gotów? – spytał baron.
– Tak, wasza wielmożność. Czy przywołać?
– Chętnie obejrzę.
Kuffler wprowadził barona do środka i polecił jednemu z terminatorów przyprowadzić homunkulusa, a sam zaczął wykładać baronowi możliwości istoty i hasła kierujące jego umysłem.
Sługa przybył chwilę później i alchemik musiał przerwać wykład. Gravenreuth najpierw przetestował hasła, każąc homunkulusowi wykonać kilka prostych ruchów, a następnie ustawił go z rękami rozłożonymi na boki i dokładnie mu się przyjrzał. Stuknął go kilka razy w ramię, nogę i brzuch, zajrzał do oczu i uszu oraz zadał kilka pytań.
– Wart jest swej ceny – oznajmił, gdy skończył testy. – Doskonałe dzieło.
Kuffler ukłonił się i rozłożył ręce w geście ,,sługa uniżony”.
– Przygotuj go do podróży. Ja się udam po sakiewkę.
– Wasza Wielmożność, jeśliście łaskawi, pragnę z wami jechać.
Baron przystanął.
– Dlaczegóż to? – spytał.
– Lubię domy moich klientów odwiedzać. Zobaczyć, co z tworami moimi robić będą. Poznać, jacy są. Homunkulusy zbyt wiele trudu kosztują, by ot tak je odstąpić.
– Jedź więc, skoro pragniesz.
Kuffler znów skłonił się, tym razem w podziękowaniu, i poszedł przygotować homunkulusa do podróży. Polecił mu siedzieć bez ruchu i związał mu kończyny. Następnie razem z terminatorami wsadził go na dach karocy i przywiązał. Zabrał jeszcze sakiewkę i list ze zleceniem, polecił dom cechowy najstarszemu majstrowi, po czym wszedł do pojazdu za baronem.
Zaledwie usiadł, stangret świsnął batem i wystrzelili do przodu. Alchemik aż musiał się złapać oparcia, tak nagłe było przyspieszenie
– Wspaniałe konie, prawda? – zapytał z uśmiechem baron – Dzieło alchemików z Arzbergu. Bardzo szybie i mocne, potrafią galopować cały dzień z taką prędkością.
Kuffler poczuł ukłucie zazdrości. Jeśli będę miał czas, pomyślał, muszę się z ichnimi mistrzami rozmówić.
Konie rzeczywiście były szybkie, bo drogę z Hof do Gravenreuth, na którą należało zwykle poświęcić dzień drogi, pokonali w ciągu niecałych sześciu godzin, wliczając postój w karczmie. Kufflera tak zdumiały ich możliwości, że zaledwie wysiadł, przyjrzał im się bliżej. Były znacznie większe od zwykłych koni i bardziej masywne, szczególnie w nogach. Sierść miały krótką, a grzywy – niemal niewidoczne. Na bokach widniał znak alchemików z Arzbergu wycięty w skórze, podobnie jak u homunkulusów o ludzkiej formie. Doprawdy zadziwiające twory.
Baron przywołał sługi. Polecił im ściągnąć ekonoma z dachu, rozwiązać i odprowadzić do rządcy majątku, by zapoznał się ze szczegółowymi zasadami pracy. Sam tymczasem udał się z alchemikiem do dworu by sfinalizować transakcję.
Kuffler bywał już w dworach szlacheckich, ale rzadko widywał równie ładne rezydencje. Dwupiętrowy, jasno otynkowany gmach stał na kamiennym podmurowaniu otoczonym trawnikami. Dach był spadzisty i wyłożony błękitną dachówką. Na budynek składała się szeroka bryła główna oraz dwa krótkie skrzydła na każdym z krańców. Mimo niewielkich rozmiarów stał pewnie i cieszył oko, w czym pomagały szerokie schody prowadząca do głównego wejścia oraz przecinające ściany gzymsy i pilastry. Solidna rezydencja niezamożnego, lecz pragnącego demonstrować swój stan szlachcica.
Drzwi otworzyły się, gdy tylko Gravenreuth do nich podszedł. Kuffler podążył za nim do westybulu. Natychmiast dwóch służących podbiegło pomóc baronowi ściągnąć kurtę, ale stanęli w miejscu na jeden jego gest.
Kuffler poczuł, że mimowolnie unosi brwi. Zarówno oni, jak i odźwierny, na którego rzucił okiem, wykazywali usłużność i precyzję ruchów przynależną tylko homunkulusom. Słyszał, że baron chętnie zastępował pracowników dworu sztucznymi ludźmi, ale spodziewał się maksymalnie trzech, czterech na cały majątek. Tymczasem zobaczył tylu w przeciągu niecałej minuty od wejścia do dworu, a dochodziło jeszcze paru ekonomów na polach, którzy zapewne również byli kupieni. Albo Gravenreuth bardziej przejmował się prestiżem niż stanem skarbca, albo miał jakieś niejawne źródła dochodów. Tak rozmyślając, alchemik powoli podążał za baronem aż do jego gabinetu.
Pomieszczenie było niewielkie i w dodatku w większości zastawione szafami na dokumenty. Pod oknem stał sekretarzyk i dwa krzesła, a w kącie – homunkulus ze znacznie powiększoną głową; zapewne skryba.
Baron usiadł i zachęcił swojego gościa, by uczynił to samo. Nie marnowali czasu: od razu przeszli do omawiania zapłaty za ekonoma. Kuffler wyjął list z zamówieniem i zaczął po kolei sprawdzać, w jakim stopniu żądania Gravenreutha zostały spełnione. Szlachcic odpowiadał za każdym razem, że czuje się usatysfakcjonowany rezultatem i gdy alchemik podał cenę, zapłacił bez mrugnięcia okiem. Dwadzieścia siedem talarów, więcej niż dobry koń.
Przy tej okazji alchemik postanowił skierować rozmowę na temat majątku barona.
– Wasza wielmożność, jeśli wolno spytać…
– Pytaj.
– Ile homunkulusów wasza wielmożność posiada?
Baron zamyślił się.
– We dworze sześciu chyba, plus tyleż w majątkach.
Kufflera na chwilę zatkało.
– Nie spodziewałem się… To olbrzymia suma…
– Ach, ciekawi cię, jak żem zapłacił za nie?
Alchemika ogarnął niepokój. Od tego, co powiedział, niedługa była droga do procesu o zniesławienie.
Baron skinął na skrybę i wydał mu krótki rozkaz. Ten skłonił się i po chwili położył przed swoim panem długi zwój zapisany cyframi.
– Ekonomów moich kilku użyczyłem benedyktynom. Klasztor niedaleko mają, a wokół niego pól trochę. Ponieważ sami sztucznych mieć nie chcą, płacą mi za moich pracę na ich polach. Idź i zobacz, jeśli chcesz. To parę minut piechotą. Idź do rządcy, zaprowadzi cię. Pytaj sługi o drogę.
Rzadko zdarzało się, żeby zakonnicy wykorzystywali homunkulusy. Oficjalnie bulla z roku Pańskiego 1566 zdejmowała zakaz uprawiania alchemii i legalizowała sztucznych ludzi, twierdząc że człowiek stworzony na podobieństwo Boże, ma prawo, niczym Bóg, powoływać do istnienia mniej doskonałe byty. Zezwalano więc na tworzenie homunkulusów, gdyż według hierarchów nie posiadały duszy.
Nie było jednak tajemnicą, że bulla nie była wynikiem rozważań teologicznych, lecz próby ratowania papiestwa po wojnie religijnej w Świętym Cesarstwie. Kościół nie mógł sobie pozwolić na bezczynność po tym, jak stworzone przez luterańskie księstwa legiony sztucznych ludzi niemal wypleniły katolicyzm z Niemiec i dlatego zalegalizował ich tworzenie. Wielu ludzi wciąż jednak uważało je za diabelskie instrumenty i odmawiało ich używania. Jak się jednak okazało, nawet w łonie samego Kościoła można było znaleźć chętnych do skorzystania z udogodnień, jakie oferowali bezwzględnie posłuszni słudzy. Kuffler rozmyślał nad tym idąc w kierunku chaty rządcy.
Ten okazał się niezwykle miłym człowiekiem i przyjął Kufflera z szacunkiem. Alchemika jednak to nie interesowało, chciał tylko dowiedzieć się gdzie leży klasztor benedyktynów.
– Trzeba, panie, w kierunku wsi iść i przy kaplicy w lewo skręcić. Na wzgórzu będzie stał. Niedaleko. Może pana na mszę świętą wpuszczą.
– Ojcowie na msze wszystkich wpuszczają?
– Wszystkich, co chcą.
Kuffler pokiwał głową i udał się we wskazaną stronę. Wokół niego na polach pracowali chłopi pod nadzorem ekonomów barona. Sądząc po kompletnych ubraniach i nieregularnych ruchach, byli ludźmi. Mimo postępu jakiego dokonała alchemia, od kiedy w roku Pańskim 1524 pierwsze konstrukty wyszły z kadzi Agryppy, homunkulusy były drogie i zastąpienie nimi wszystkich chłopów było poza zasięgiem niemal wszystkich szlachciców.
Zanim jeszcze zobaczył klasztor, usłyszał go – dochodziła piąta po południu i zakonnicy dzwonili na mszę. Potem dostrzegł ciągnących do źródła dźwięku ludzi. Wreszcie zza wzgórza wyłoniły się zabudowania zakonu. Przed drzwiami kościoła czekał już spory tłum; zapewne przyszli wszyscy chłopi z okolicznych wsi.
Kuffler zaczął się powoli przepychać w stronę furty – chciał porozmawiać z ojcem przełożonym jeszcze przed mszą. W pewnej chwili przypadkiem wpadł na jednego z ekonomów. Już chciał go przepraszać, gdy pewien szczegół zwrócił jego uwagę. Ekonom był kompletnie łysy, a skóra na głowie sprawiała wrażenie nienaturalnie bladej. Tknięty złym przeczuciem alchemik przecisnął się nieco do przodu, by spojrzeć na jego twarz. Nie wyrażała żadnych emocji, a na czole widniały ślady nacięć. Homunkulus.
Kufflera zamurowało z wrażenia. Homunkulus w kościele? Zamrugał, chcąc sprawdzić, czy nie uległ iluzji. Wszystko jednak zostało takie samo – blady ekonom jak był, tak był. Jednak miał rację. Złe przeczucia nasiliły się.
– Proszę zaczekać. Chcę porozmawiać – zawołał, łapiąc sztucznego człowieka za rękę. Ten posłusznie dał się odprowadzić na bok.
– Gravenreuth. – Twarz homunkulusa zamarła w oczekiwaniu na polecenie, gdy alchemik wypowiedział hasło. – Zgodnie z prawdą odpowiadaj na moje pytania.
– Tak, panie.
– Czy baron przyjść tu ci kazał?
– Nie, panie.
– Dlaczego więc jesteś tu?
– Ojciec August nakazuje jak najczęściej przychodzić.
– Czy mówił, dlaczego?
– Tak, panie.
– Dlaczego?
– Dla zbawienia duszy.
Ostatnie słowa spadły na Kufflera jak grom z jasnego nieba. Zakonnik rozmawiający ze sztucznym człowiekiem i wierzący, że ma on duszę?! Jeśli okazałoby się to prawdą, w klasztorze popełniono największą herezję ostatnich kilkuset lat. Alchemik nawet nie zarejestrował, gdy automatycznie wypowiedział formułę zwalniającą homunkulusa z poleceń, tak był zaaferowany. Podbiegł zaraz do furtiana i zapytał:
– Ojcze, homunkulusy wpuszczacie do domu Bożego?
– Czemuż mielibyśmy ich nie wpuszczać? – odpowiedział zakonnik.
– Wszak Ojciec Święty Pius V ogłosił w De creatio vitae, że one duszy nie posiadają.
– I czy pozbawia je to miejsca w domu Bożym?
– Ojcze, jeśli ktoś się pozna, może was przed Sanctum Officium postawić!
– Synu, Trybunał staje po stronie prawdy. Jeśli chcesz, wysłuchaj mszy. Zobaczysz, że nic się nie dzieje, co mogłoby podejrzenia wzbudzić.
Kuffler nie chciał. Pożegnał się z furtianem i odszedł. Wewnętrzny zmysł podpowiadał mu, że mury opactwa skrywają więcej, niż mnisi chcą powiedzieć. Przede wszystkim nie podobało mu się, że homunkulus, którego przepytał, postąpił wbrew poleceniom barona. Powinno to być niemożliwe. Sztucznych ludzi od wyjścia z kadzi wychowywano tak, by nie dopuścić do wykształcenia się świadomości, że istnieje inne życie niż służba. No i ta uwaga o duszy… Dziwne było, żeby człowiek Kościoła zrównywał homunkulusy z prawdziwymi ludźmi.
Nagle alchemik stanął. Nagle zauważył wzór ukryty za faktami. Wizja zmroziła go do szpiku kości.
– Benedyktyni z Gravenreuth dążą do buntu homunkulusów.
Zgodnie z przewidywaniami Kufflera starszyzna cechu alchemików z Hof spojrzała na niego jakby powiedział, że wierzy w tezy Giordana Bruna.
– Johannesie… – Henrich Hurnbach był jak zawsze największym sceptykiem
– To tylko mówię, com widział. Homunkulusa robiącego, czego mu nie kazano i furtiana gotowego przyznać, że homunkulusy mają duszę. Nie widzicie logiki za tym?
Wszyscy z wyjątkiem najmłodszego majstra, Georga Reticusa, pokręcili głowami.
– Dobrze – westchnął Kuffler – Wiecie wszyscy w jakim czasie Ojciec Święty De creatio wydał.
Wiedzieli. Bulla została wydana w 1566 roku, pod koniec wojny między katolikami a protestantami. Wojny, którą poplecznicy papieża niemal przegrali. Luteranie planowali ją, odkąd w 1524 Agryppa przybył do zamku Fryderyka Wettyna, elektora saskiego, i pokazał mu pierwszych sztucznych ludzi. Książę Fryderyk, poplecznik reformatorów, widział w wynalazku środek do zagwarantowania niezależności nowego Kościoła i realizacji własnych planów. Przez lata szykował armię, a w 1550 roku wkroczył do Brandenburgii.
Sukces przerósł jego oczekiwania. Saksonia zyskała nowe terytoria, a niemal całe Sacrum Romanum Imperium przyjęło luteranizm. Tymczasem w Rzymie wybuchł chaos. Hierarchowie nie mogli zignorować zagrożenia, jakie stanowili sztuczni ludzie. Zakazy i ograniczenia były na nic, bo protestantów nie obchodziły dokumenty papieskie. Dyskusja toczyła się więc o to, czy zalegalizować prace nad homunkulusami w krajach katolickich, czy wzmocnić obronę konwencjonalną.
Ostatecznie spór zakończył Pius V, wydając bullę De creatio vitae. Bulla zdejmowała kościelny zakaz uprawiania alchemii i sankcjonowała tworzenie sztucznych ludzi, oficjalnie uznając je za istoty pozbawione duszy, ergo można było z nimi pracować nie uzurpując sobie prawa do boskości. Nastał złoty wiek alchemików, którzy szybko zyskali ogromne wpływy na dwory i rządy, stając się solą w oku hierarchów kościelnych. Homunkulusy okazały się jednak zbyt użyteczne, by mogli wystąpić przeciw ich twórcom. Gdyby jednak uczynić ludzi wrogimi tej idei, bractwa alchemiczne spadłyby na samo dno. Europa cofnęłaby się w rozwoju o ponad stulecie.
– Pojmujecie zapewne, że jeden niebezpieczny incydent ze sztucznym człowiekiem dzieli nas od upadku – kontynuował Kuffler.
– Do czego zmierzasz? – spytał Hurnbach.
– Do tego, bracie, że oni tego właśnie pragną. Jeśli przekonają homunkulusy, że mają one dusze i sprawa sięgnie Sanctum Officium, za herezję nas skażą. Jeśli dojdzie do buntu, lud przeciw nam się obróci.
– Uważam, że mistrz Johannes ma rację – przemówił milczący dotąd Reticus. – Jeśli dzieje się to, co nam przedstawia, niebezpieczeństwo nam grozi.
– A jeśli nie? – Hurnbach nie dawał za wygraną.
– Może się bliżej tej sprawie przyjrzyjmy? – zasugerował Reticus.
Zapadła cisza
– Tak – powiedział Kuffler. – jeszcze nie jest groźnie. Zobaczyć możemy, co robią mnisi. A jeśli potwierdzą się nasze obawy, podejmiemy kroki.
Alchemicy pokiwali głowami.
– Dobrze. – Hurnbach ustąpił. – Głosujmy. Kto sądzi, że zbadać sprawę należy?
Wszyscy oprócz niego podnieśli ręce.
– Dziękuję, bracia – oznajmił z zadowoleniem Kuffler – Za kilka dni do Arzbergu wyjeżdżam, klasztorowi się przyjrzę. Jeśli co złego zobaczę, wniesiemy skargę do Trybunału.
– Jesteś pewny, że skargę przyjmą? – zapytał jeszcze Heinrich.
– Zadbam o to – odparł Kuffler.
Bartholomeo de Witte był inkwizytorem – niewysokiej rangi, ale inkwizytorem – i przyjacielem Kufflera z uniwersytetu. Choć rozpoczął naukę, gdy przyszłemu alchemikowi brakowało tylko dwóch lat do doktoratu, ten czas wystarczył, by zdążyli się poznać i polubić – do tego stopnia, że utrzymywali ze sobą kontakt nawet po wyjeździe Kufflera z Pragi. Ten postanowił teraz powołać się na tę przyjaźń, potrzebował bowiem wsparcia Sanctum Officium.
Na szczęście dla niego de Witte również doskonale pamiętał starą znajomość, ledwie bowiem zostali sami, mocno uścisnął mu dłoń, poczęstował winem i natychmiast zaczął wypytywać co takiego mu się przytrafiło ostatnimi czasy. Alchemika zresztą też ogarnął dobry nastrój i cały następny kwadrans gawędzili, wymieniając doświadczenia.
W końcu jednak Kuffler przeszedł do meritum.
– Powiedz, czy jakichś inkwizytorów z okolic Gravenreuth znasz?
– Kilku.
– A benedyktynów tamtejszych znasz?
– Nie, ale takich co znają, znam. Czemu pytasz?
– Niedawnom w tamtejszych okolicach bawił. Baron homunkulusa ode mnie kupił. Gdym z nim poszedł na pole, msza się w klasztorze zaczęła. Wtedy… – urwał na chwilę, szukając słów – starzy ekonomowie barona tam poszli. Homunkulusy też.
Na twarzy de Witte’a pojawił się wyraz niepokoju.
– Jednegom zapytał, czy baron iść mu kazał. Nie kazał, sam przyszedł. A ojciec furtian nic w tym złego nie widział.
Inkwizytor zamarł.
– Ale… De creatio… Herezja? W zakonie? – wybełkotał po chwili.
– Obawiam się herezji. Dochodzenie chcę przeprowadzić.
Bartholomeo odetchnął.
– Tak, dochodzenie… Mądrześ zrobił. Dowody masz?
– Na razie intuicję.
Inkwizytor pokręcił głową.
– Bez dowodów nic nie zrobię.
– Wiem. Zdobędę je. Potrzebuję tylko dokumentu, coby nadać im wartość.
De Witte zamyślił się.
– Hmm… Możesz o upoważnienie do inkwizycji wystąpić. Co znajdziesz, w procesie będzie się liczyć jako materiał przez inkwizytora zebrany.
– Załatwisz mi to?
– Spróbuję.
Pożegnali się i Kuffler wrócił do Hof.
Miesiąc później alchemik otrzymał długi list opatrzony pieczęcią Sanctum Officium. Rozwinął go, przeczytał i uśmiechnął się. Bartholomeo wyprosił upoważnienie i dołączył je do listu. Pięknie zadrukowany papier opatrzono podpisami i pieczęciami kilku wysoko postawionych inkwizytorów, w tym samego inkwizytora Kolonii.
Kuffler był rozpromieniony. Sprawa mogła ruszyć naprzód.
– In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti.
W klasztorze benedyktynów w Gravenreuth rozpoczynała się msza święta dla ludu. Kościół wypełniali chłopi z okolicznych wsi, pilnujący ich ekonomowie, bartnicy mieszkający pod pobliskim lasem, słowem wszyscy, którzy wokół żyli i pracowali. W tylnej części nawy stał też jeden człowiek innego rodzaju. Jasno ubrany i czysty, wyglądał na patrycjusza.
Johannesa Sibertusa Kufflera niewiele obchodziło, że się wyróżnia. Słuchał mszy z uwagą, czekając na jakiekolwiek słowo które mogło potwierdzić jego podejrzenia. Otrzymawszy list od de Witte’a pojechał do Arzbergu i rozpoczął śledztwo. Co kilka dni przychodził do kościoła, próbując wyłapać w kazaniach obciążające zakonników słowa.
Na razie jednak niczego takiego nie usłyszał. Msza zaczęła się jak każda inna. Nic nadzwyczajnego. Pierwsze minuty upłynęły w oczekiwaniu. Potem kapłan otworzył mszał i zaczął czytać Ewangelię. Przypowieść o robotnikach w winnicy. Alchemik ożywił się. Stąd niedaleko było do kwestii homunkulusów.
Zaczęło się kazanie.
– Bracia – mówił kapłan. – przypowieść o robotnikach to przypowieść o sprawiedliwości. Sprawiedliwości Bożej, tak innej od ludzkiej, a przecież mającej dla nas być wzorem. Zatem, bracia, namyślcie się i słuchajcie.
Kuffler nadstawił uszu.
– Ewangelia mówi o gospodarzu, który robotników do swojej winnicy szukał. O denara za dzień umówił się z nimi i posłał do pracy. Potem innych zobaczył i tak samo uczynił. A na koniec dnia każdemu po denarze wypłacił. Gospodarzem, bracia, Bóg jest, a robotnikami ludzie. Każdego z nas Pan do pracy w swej winnicy posyła i każdemu z nas tę samą zapłatę wystawi.
,,Czyżby jeszcze wierzył w równość ludzką?” pomyślał alchemik.
– Dlaczego, bracia? Dlatego, że wszyscy Bożym dziełem jesteśmy. On nas stworzył i w Jego oczach wszyscy jesteśmy jak Adam. Proch. Każdy człowiek jest prochem. Słuchajcie, bracia. Przed Panem każdy człowiek jest prochem.
Kuffler zaczął powoli kiwać głową. Ten kapłan stawiał śmiałe tezy.
– I tu właśnie wielka sprawiedliwość Pańska się objawiła. O Sądzie Ostatecznym, bracia, słyszeliście. U kresu ziemskiej naszej drogi Pan nas przywoła przed sąd i wiernym da zbawienie, a występnym potępienie; i nie będzie przy tym na ziemskie wasze bogactwa i stan spoglądał. Każdy z was, chłopi pańszczyźniani, ekonomowie, rzemieślnicy, kupcy, wszyscy przed Panem w ostatniej godzinie staniecie jako proch.
Miał to! Nie ma szans, by kaznodzieja nie wiedział o homunkulusach w sali, a jednak mówił o Sądzie Ostatecznym! I do tego wszystkich w sali zrównał, nie patrząc kto był sztuczny, a kto nie! Jawnie wystąpił przeciw papieskim dogmatom!
W dalszym ciągu słuchał kazania, jednak już mniej uważnie. Jeśli chciał zdobyć mocniejszy dowód, musiałby porozmawiać z zakonnikami bezpośrednio.
Msza trwała dalej. Alchemik wysłuchał jej do końca, z obowiązku, i zaczął się szykować do wyjścia, gdy zobaczył, że żaden z homunkulusów nie rusza się z miejsca. Normalnie stwierdziłby, że czekają na rozkaz od swojego pana, ale już jakiś czas temu doszedł do wniosku, że nic w tym klasztorze nie jest normalne. Dlatego po wyjściu schował się w przedsionku i obserwował.
Kościół opustoszał, pozostali tylko nieruchomi sztuczni ludzie. W pewnym momencie drzwi w prezbiterium otworzyły się i szybko zamknęły. Homunkulusy powstały, jak na hasło, i zaczęły iść w tamtą stronę. Zaintrygowany, Kuffler podkradł się bliżej i ukrył w nawie bocznej.
Sztuczni ludzie stali jeden za drugim przed wejściem do zakrystii. Po chwili drzwi znów się otworzyły i pierwszy z homunkulusów wszedł do środka. Po około dziesięciu minutach wyszedł, a następny zajął jego miejsce.
Kuffler wcisnął się głębiej w nawę by uniknąć wykrycia. Co się tu dzieje, myślał. Nie dość, że mszy słuchają, to jeszcze po niej zostają na jakieś prywatne rozmowy z księdzem? Co one, spowiadają się? Alchemik aż się wzdrygnął. Musiał się tego dowiedzieć.
Poczekał, aż ostatni homunkulus opuści zakrystię i zastukał do drzwi.
– Po spowiedź czy Eucharystię? – zapytał głos ze środka.
– Porozmawiać – odpowiedział Kuffler.
– Proszę wejść.
Zakrystia była nieduża i skromnie urządzona. Jedynymi meblami były: stolik ze świecznikami i Biblią, dwa krzesła, skrzynia na szaty liturgiczne i dokumenty oraz mały kredens. Kapłan stał przy stole w czarnym benedyktyńskim habicie.
Był człowiekiem średniego wzrostu i niewyróżniającej się postury. Włosy, siwe i nieco już przerzedzone, zaczesał do tyłu odsłaniając czoło poznaczone zmarszczkami. Oczy, drobne i ciemne, patrzyły na świat ciepło i spokojnie, ale po obliczu znać było skrywaną surowość. Kufflerowi na myśl przyszedł wojownik, który potężnie się postarzał.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – przywitał się alchemik.
– Na wieki wieków, amen – odpowiedział zakonnik. – Usiądź, synu.
Obaj usiedli.
– Jestem Johannes Sibertus Kuffler, mistrz cechu alchemików z Hof.
– August Marzham. Przewodzę tej wspólnocie.
Podali sobie ręce.
– Chciałem o ojca kazaniu pomówić – zaczął alchemik.
– Czy coś niejasne było? – zapytał z troską zakonnik.
– Nie, absolutnie. Rzecz w tym, że… bardzo śmiałe było.
– Śmiałe?
– Ktoś o złej woli rzec mógłby, że ojciec do rokoszu zachęca.
– Rokoszu? Jak? – Benedyktyn wydawał się coraz bardziej zagubiony.
Kuffler, widząc bezsensowność skrytego podejścia, postanowił zagrać w otwarte karty.
– Na mszy były homunkulusy. Musiał ojciec o nich wiedzieć, bo bez ojca pozwolenia furtian by ich nie wpuścił. W kazaniu ojciec zrównał ich z prawdziwymi ludźmi; a potem jeszcze wpuścił je ojciec do zakrystii. Obawiam się, że…
Wystarczył ułamek sekundy by spokój i troska na twarzy ojca Augusta zmieniły się w zdenerwowanie i wrogość.
– Tyś tu… Na polecenie Officium przyszedł?
– Nie, ojcze. Sam się tym zainteresowałem. Jestem alchemikiem i jeden bunt homunkulusów wystarczy, by mój byt jako alchemika zakończyć.
Zakonnik uspokoił się.
– Tego się boisz? Nie martw się, synu. Powstanie nie jest moim celem. Chcę im pokazać ich wartość, którą im odebraliście.
– Wartość?
– Duszę.
Kuffler opadł na krzesło. Już nie podejrzewał buntu, był go pewien. Jeśli sztuczni ludzie zostaną uświadomieni, że są równi prawdziwym, że jest dla nich inna opcja niż wieczna służba za nic, rozerwą stary porządek na strzępy. Nawet jeśli nie był to jego cel, działalność ojca Augusta stanowiła zagrożenie dla wszystkich polegających na homunkulusach.
– Więc ojciec wierzy, że mają duszę?
– Tak, wierzę. Nie wiem, jak to osiągnęliście, ale stworzyliście perfekcyjną kopię człowieka.
Alchemikowi odjęło mowę.
– Teraz pewnie za heretyka mnie uznasz. Ale mimo to powiem ci wszystko. Kiedy człowiek duszę otrzymuje?
– W momencie poczęcia – odpowiedział Kuffler, rad że rozmowa zmierzała w stronę polemiki.
– Czym jest poczęcie?
– Połączeniem męskiego i żeńskiego pierwiastka.
– Zatem człowiek oba te pierwiastki łączy w sobie?
– Tak.
– Dobrze. A z czego tworzą się homunkulusy?
– Z lutum vitae.
– Które powstaje?…
– Z krwi.
– Ludzkiej, jak mniemam.
– Tak – niechętnie przyznał alchemik.
– Czyli homunkulus z fragmentu człowieka wyrasta?
– Można tak rzec.
– Człowieka poczętego, pierwiastek męski i żeński mającego?
– Tak
– Zatem homunkulus też oba te pierwiastki posiada?
– Tak
– Zatem musi posiadać duszę – podsumował zakonnik.
Kuffler zamarł. Mimo że końcowy rezultat był błędny, logika była jak najbardziej poprawna.
– Nie wierzę – wydusił z siebie w końcu.
– Spokojnie, synu. Jeszcze wiele będziemy mieli okazji do rozmów.
Benedyktyn wstał.
– Kiedy zechcesz, przychodź. Ale na razie powinieneś wyjść.
Choć alchemik nie chciał tego przyznać przed sobą, rozmowa z ojcem Augustem zasiała w jego umyśle ziarna wątpliwości. A co jeśli rzeczywiście homunkulusy nie były pozbawione duszy? Jeśli były zdolne do doświadczania uczuć i emocji nawet pomimo wychowywania? Ten, którego spotkał na drodze na świętego Jerzego wyraźnie przecież podjął decyzję sam. Kuffler odwiedzał klasztor jeszcze kilka razy, próbując coraz to nowych kontr na argumenty zakonnika. Benedyktyn jednak za każdym razem okazywał się być górą. Być może jednak to on ma rację, a myśmy pobłądzili, myślał alchemik, siedząc w karczmie w Arzbergu i sącząc piwo.
– Słuchajcie, ludzie! Przyszli!
Kuffler o mało się nie zakrztusił. Był tak zatopiony w myślach, że na krzyk gościa prawie podskoczył na ławie ze strachu.
– Kto?
– Inkwizytorzy.
Alchemik zaniepokoił się.
– Cóż robią?
– Kazanie głoszą. Heretyków będą szukać.
Kuffler wybiegł z karczmy i popędził na rynek. Istotnie, w centrum placu na podwyższeniu stał inkwizytor i czytał edykt łaski.
– …dlatego wszystkich prawdziwych wyznawców Pana Naszego do składania dowodów wzywamy. Nadto na dwie niedziele czas łaski ogłaszamy. Wszyscy, którzyście od Pana odeszli, przystąpcie, a zostaniecie oczyszczeni…
Alchemik słyszał o kazaniach inkwizytorskich wygłaszanych przed rozpoczęciem właściwego procesu. Wzywano heretyków do dobrowolnego wyznania win w zamian za złagodzenie kary. Jeśli czas łaski się skończył, a odstępcy nie znaleziono, rozpoczynano dochodzenie. Zapewne Arzberg zostanie centrum operacji.
Sytuacja rozwijała się bardzo szybko.
Zgodnie z oczekiwaniami Kufflera ani ojciec August ani żaden z mnichów nie przystąpił do inkwizytorów. Sanctum Officium zaczęło więc powolne tropienie herezji. Do sali rady w ratuszu, gdzie urzędował Trybunał, ściągali ludzie ze wszystkich okolicznych miast i wsi. Wzywano ich do składania zeznań w nadziei, że ktoś coś wiedział.
W końcu po tygodniu nastąpił przełom. Trybunał uznał, że zgromadzonych dowodów jest wystarczająco dużo, by móc wezwać na przesłuchanie głównego podejrzanego. Ojciec August stawił się natychmiast. Inkwizytorzy nawet nie musieli go przekonywać – zaledwie odczytali wiadomość, zakonnik poszedł do Arzbergu i jeszcze tego samego dnia rozpoczęto przesłuchania.
Benedyktyn nie przyznawał się do żadnego z zarzucanych mu czynów, powtarzając jedynie: ,,Ostatecznie Pan prawdę ukaże”. Nawet gdy zaczęto mu grozić kaźnią, odmawiał zeznań. Kuffler podziwiał jego wytrwałość, wiedział jednak, że benedyktyn nie wygra z Sanctum Officium. Może i nie da się złamać torturami, ale był już stary i, jeśli odmawiałby zeznań, mógł umrzeć na mękach. Alchemik nie chciał dla niego takiego końca, bo zdążył polubić jego ciepłą i serdeczną osobowość. Zakonnik jednak wciąż pozostawał niebezpieczny i Kuffler długo bił się z myślami, co począć.
Wreszcie alchemik powiedział sobie: ,,Tak nie może być” i poszedł do ratusza. Był zdeterminowany, by zakończyć proces. Odszukał prowadzącego śledztwo inkwizytora i oznajmił:
– Chcę zeznawać.
Zaprowadzono go do sali trybunału. Za ławą siedziało już kilku duchownych, w tym Bartholomeo. Kuffler zażądał, aby pozwolono mu mówić w obecności ojca Augusta.
– Prawo nakazuje nam tożsamość świadków trzymać w tajemnicy przed oskarżonym – odpowiedział inkwizytor.
– Nawet jeśli świadek sobie tego życzy?
– Po co?
– Pragnę, aby moje zeznania potwierdził.
Inkwizytor chwilę bił się z myślami, ale ustąpił i kazał wprowadzić benedyktyna.
Mimo że nie był torturowany, wyglądał marnie. Spędził kilka tygodni w areszcie, zapewne o chlebie i wodzie. Mimo wymizerowanego wyglądu, twarz miał spokojną i nawet dumną. Usiadł pod strażą, a inkwizytorzy zaczęli przesłuchanie.
– Niechaj świadek oznajmi swą godność.
– Jestem Johannes Sibertus Kuffler, mistrz cechu alchemików z Hof.
Ojciec August otworzył szerzej oczy.
– Czy świadek miał z oskarżonym kontakt?
– Tak. Kilka razy żem był w klasztorze i z nim rozmawiał.
– Co zatem świadek chce rzec?
– Rzec pragnę, że… – urwał. Spojrzał w oczy starego zakonnika. Na jego twarzy widać było zmęczenie i strach, ale też nadzieję. Jednym słowem mógł go wybawić lub skazać… Nie zasłużył na taki los.
Inkwizytor chrząknął. Kuffler odwrócił wzrok. Wahał się. W końcu odetchnął głęboko i kontynuował:
– Rzec pragnę, że dowody na winę ojca Augusta posiadam.
Na moment zapadła cisza, którą przerwał dopiero benedyktyn:
– Nie! – W jego głosie słychać było smutek, nie gniew – Błagam…
– Zatem… – przerwał inkwizytor.
– Na świętego Jerzego bawił żem u barona Gravenreuth i do klasztoru zaszedłem. Tam zobaczyłem, że ojcowie homunkulusom pozwalają na msze święte przychodzić – Trybunał zamruczał – Nadto, około dwa miesiące później na mszę zaszedłem. Ojciec kazanie wygłaszał do Ewangelii o robotnikach w winnicy. W kazaniu rzekł: ,,Pan nas przywoła przed sąd i wiernym da zbawienie, a występnym potępienie; i nie będzie przy tym na ziemskie wasze bogactwa i stan spoglądał. Każdy z was, chłopi pańszczyźniani, ekonomowie, rzemieślnicy, kupcy, wszyscy przed Panem w ostatniej godzinie staniecie jako proch”. Tych słów użył, choć o sztucznych ludziach na mszy wiedzieć musiał.
– To jeszcze nie jest dowód! – zaprotestował ojciec August.
– Ojcze – kontynuował Kuffler. – po tej mszy rozmawialiśmy i do wiary w posiadanie przez homunkulusy duszy się przyznałeś.
– Domagam się unieważnienia zeznania! Świadek ma w mym skazaniu interes! – głośno krzyknął zakonnik.
Alchemik westchnął.
– Czy świadek może słowa swe potwierdzić? – zapytał główny inkwizytor.
Kuffler, zamiast odpowiedzieć, powoli sięgnął za pas i wyjął zwój pergaminu. Podał go woźnemu sądowemu, który z kolei położył go na ławie. Inkwizytor rozwinął dokument i zaczął czytać.
– Oto upoważnienie do prowadzenia dochodzenia, przez Jego Ekscelencję Cosmasa Morellesa, inkwizytora Kolonii podpisane.
Trybunał zamilkł. Wprawdzie Morelles z prawnego punktu widzenia nie miał jurysdykcji nad rejonem Arzberga, ale jako posłany przez papieża często stanowił najwyższą instancję nadzorującą trybunały Sanctum Officium. Każdy dokument opatrzony jego podpisem zyskiwał więc znaczącą wagę.
– Bracia – odezwał się w końcu inkwizytor prowadzący. – kto jest gotów wiarygodność zeznania poświadczyć?
– Poświadczam – niemal z miejsca odpowiedział de Witte.
Kuffler pogratulował sobie w duchu, że przed rozpoczęciem dochodzenia odwiedził starego przyjaciela.
– Poświadczam – oznajmił po paru minutach kolejny inkwizytor. Do ostatecznego potwierdzenia zeznań wystarczył jeszcze tylko jeden głos. Alchemik czekał z nadzieją, ojciec August ze strachem.
– Poświadczam – ostatni z sędziów skapitulował. Zakonnik ponuro zwiesił głowę. Przegrał.
– Niniejszym zeznanie Johannesa Sibertusa Kufflera za wiarygodne uznajemy – ogłosił przewodniczący trybunału. – Proszę kontynuować.
I alchemik opowiedział inkwizytorom wszystko. Przytoczył treść wszystkich rozmów, jakie odbył z benedyktynem, punktując każde zdanie świadczące o jego winie. Dowody były jasne jak słońce.
Rozprawa dobiegła końca. Kuffler poprosił, by mógł zamienić z ojcem Augustem kilka słów na osobności.
– Synu, czemu? – zapytał zakonnik łamiącym się głosem.
– Nie przeżyłby ojciec tortur – odpowiedział alchemik.
– Myślisz, że przemówiłbym, gdybym żyć chciał?
Benedyktyna odprowadzono. Mistrz alchemii również zaczął się zbierać do wyjścia. Gdy wychodził z sali, usłyszał aprobujący szmer dobiegający od sędziowskiej ławy. Cieszył go, ale mimo to nie mógł stłumić żalu gryzącego dno jego duszy. To dla dobra świata, mówił sobie.
– Bracia, Europa ocalona – głośno oznajmił Kuffler kładąc przed starszyzną cechu zwój z treścią wyroku Trybunału Inkwizycyjnego z dnia 25 mensis iulii Anno Domini 1633. Ojciec August Marzham został pozbawiony godności i obłożony grzywną dziesięciu talarów. Część innych zakonników, którzy popierali jego działania, również została zdjęta z funkcji, a na ich miejsce do Gravenreuth przybyli nowi. Wreszcie, na klasztor jako całość nałożono kontrybucję i umieszczono w nim obserwatora mającego uniemożliwić dalsze kontakty z homunkulusami.
– Wygląda, Johannesie, że rację miałeś. – Reticus pokiwał głową
– Nigdym w to nie wątpił, Georgu – odpowiedział Kuffler
– A co jeśli żadnego spisku nie było? – zapytał jak zawsze sceptyczny Hurnbach
– I tak dobrze by się stało. Heinrichu, lepiej jest zadziałać gdy nie trzeba niż nie zadziałać gdy trzeba.
Wszyscy obecni w pomieszczeniu zgodzili się, że dokonano najlepszego wyboru z możliwych.