- Opowiadanie: None - Uciec z Makau

Uciec z Makau

Ogromne podziękowania dla Minuskuły za ekspresową betę.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Uciec z Makau

– Gratulacje, panie de Neyn! Zjednoczona Kompania Wschodnioindyjska zdecydowała się przedłużyć pański kontrakt o kolejne cztery lata! Oto addendum do podpisania – powiedział gubernator Gerbrand van der Eeckhout, podając rozmówcy opatrzony znacznych rozmiarów woskową pieczęcią dokument.

Nadzieja na powrót do domu, przez ostatnie kilka tygodni nieśmiało kiełkująca w sercu Pietera, nagle uschła.

– Co? Dlaczego? – spytał.

Van der Eeckhout przez dłuższą chwilę nie odpowiadał, sącząc wino z kryształowego kieliszka i spoglądając na jeden z licznych wiszących na ścianie obrazów. Ten konkretny przedstawiał panoramę portu w Makau. Malarz wiernie oddał urok otaczających nabrzeże kamieniczek z ich barwnymi, bogato zdobionymi fasadami oraz majestat dostojnie sunących po niebie aeronów, niosących egzotyczne towary ku brzegom Starego Świata. Starczyło mu nawet talentu, by zaludnić płótno dziesiątkami malutkich postaci – żołnierzami w niebieskich kubrakach i białych spodniach, bogato odzianymi kupcami, marynarzami i rzemieślnikami. By uzyskać wierny obraz tego przeklętego miasta, zabrakło jedynie przymierających głodem chińskich robotników, wszechobecnych wózków, z których zrzucano do morza stosy popiołu oraz setek kominów, nieustannie plujących w niebo czarnym, duszącym dymem.

– Dlaczego? Cóż to za pytanie: dlaczego? Bo wciąż potrzebujemy pana usług, rzecz jasna – odpowiedział w końcu gubernator takim tonem, jakby zwracał się do dziecka. Przygłupiego dziecka.

– Cztery lata temu, w Batawii, obiecaliście mi, że tym razem wrócę do Niderlandów – Pieter starał się mówić spokojnie, jednak w jego głosie dało się słyszeć drżenie.

– Rzeczywiście. Jednak musi pan zrozumieć, że sytuacja uległa zmianie.

– Zmianie? Jakiej znowu zmianie? Zbudowałem wam te przeklęte aerony, zaprojektowałem destylarnie flogistonu, współpracowałem z van Aelstem przy pracach nad bezwęglowymi piecami do huty, pomagałem zakładać manufaktury zbiorników! Macie wszystko, co mogłem wam dać! Dysponujecie niepokonaną flotą! Rozgromiliście Portugalczyków i Hiszpanów, że nie wspomnę o Duńczykach, to tylko kwestia czasu, zanim przegnacie z Indii Wschodnich również Francuzów i Anglików. Trzymacie w garści Chiny, a wyspiarze czczą was jak bogów! Jeszcze wam mało? Czego wy ode mnie chcecie?

Van der Eeckhout zupełnie nie przejął się tyradą wynalazcy. Wyglądał raczej na znudzonego. Spokojnie dopił wino i odstawił kieliszek na blat. Potem otworzył szufladę i wyjął z niej przybrudzony, postrzępiony brulion. Pieter zamarł, zdumiony. To były jego notatki.

– Skąd pan to ma? – spytał. Gubernator, zajęty leniwym przerzucaniem kolejnych kartek, nie zaszczycił go odpowiedzią. Ta była zresztą oczywista. Służbę Pietera opłacała przecież Kompania.

– Pyta pan, czego chcemy? – Van der Eeckhout położył zeszyt na blacie i popchnął w stronę wynalazcy. – Tego. Machiny flogistonowej.

– Machiny…? To był tylko luźny koncept! Nie da się jej zbudować!

– Nie da się? Panie de Neyn, dziesięć lat temu wszyscy byli przekonani, że nie da się latać w powietrzu niczym ptak, a jednak aerony stały się faktem! Dzięki pańskiemu geniuszowi zresztą! Więc niech mi pan nie mówi, że się nie da, tylko bierze się do dzieła! Dostanie pan wszystko, czego można wymagać. Ludzi, materiały, tyle pieniędzy, ile będzie trzeba. I czas, oczywiście. W granicach rozsądku. Powiedzmy, cztery lata.

Pieter, zrezygnowany, pokręcił tylko głową.

– A jeśli mi się nie uda? – spytał po chwili.

– Lepiej, żeby się udało. Nie muszę chyba panu przypominać, jakie kary przewiduje pana kontrakt za odmowę wykonywania poleceń Kompanii? Co może się wtedy stać nie tylko z panem, ale też z pańską rodziną?

– Nie mieszajcie do tego moich bliskich! Ja niczego nie odmawiam, to po prostu niewykonalne!

– To ja decyduję, co jest, a co nie jest wykonalne. A teraz niech pan wraca do siebie i pracuje ze wszystkich sił, jak przystało na dobrego chrześcijanina. Niech pan dołoży wszelkich starań, bym dostał to, czego potrzebuję. Tak będzie lepiej dla wszystkich.

 

Był w pułapce.

Ta myśl kołatała się po głowie Pietra od wielu godzin, odkąd żołnierze wyprowadzili go z rezydencji gubernatora i odeskortowali do domu.

Stał przy oknie warsztatu, wpatrując się w strugi deszczu zalewające ulice i dachy, zmywające wszechobecną sadzę, na moment oczyszczające powietrze z pyłu i dymu. Przyglądając się światłom flogistonowych latarni, rozpraszającym tu i ówdzie ciemność. Oraz drobnym Chińczykom, mimo paskudnej pogody pchającym ulicami przeładowane, ledwie unoszące się nad ziemią wózki ku portowym składom. Wielu z nich było przykutych do uchwytów łańcuchem.

Coraz wyraźniej docierało do niego, że jego również więżą kajdany, choć wykonane z papieru i atramentu, nie z żelaza. Kontrakt, który tak lekkomyślnie podpisał, dawał Kompani prawo własności wszystkich jego wynalazków, pozwalał jej decydować, gdzie mieszka i nad czym pracuje… Zbyt późno zrozumiał też, że jego panowie mogą go przedłużać w nieskończoność. A gdyby spróbował go zerwać… Zostanie bez grosza i bez perspektyw. Skończy na dnie. Całkiem możliwe, że nie tylko metaforycznie. A potem dobiorą się do jego rodziny, zrujnują karierę ojca i braci.

Pieter poznał już metody ich działania. Nie mieli litości. Brali, czego chcieli i nie oglądali się na nikogo. Trzymali w garści cały kraj. Nawet cesarz nie mógł im się sprzeciwić. A wszelkie oznaki buntu tłumili szybko i bezwzględnie.

Nie sądził, by zdecydowali się zrobić dla niego wyjątek.

Słowem, był w pułapce. I mógł za to winić tylko siebie. Wtedy, w Amsterdamie, dołożył przecież wszelkich starań, by zechcieli go w nią schwytać.

 

– Powiesz nam wreszcie, młodzieńcze, co my robimy na tej przeklętej krypie? – Jan Asselyn, jeden z siedemnastu Panów zarządzających Kompanią, wpatrywał się w Pietera z mieszanką zainteresowania i rozdrażnienia. Chłopak od miesięcy zasypywał go listami, w których prosił o fundusze na prowadzenie badań „potencjalnie mogących przynieść wielkie korzyści”. Jan początkowo ignorował natręta, de Neyn wykazywał się jednak niezwykłym uporem. W końcu, po części dzięki kontaktom ojca, zdołał zainteresować swoim projektem kilku znamienitych kupców i bankierów, którzy przekonali Asselyna, że warto dać młodemu odkrywcy szansę.

Teraz, wraz z kilkoma innymi urzędnikami Kompanii, siedział przy niedużym stole ustawionym na pokładzie barki, cumującej przy nabrzeżu jednego z kanałów miasta. Rozpięto tu spory namiot, który chronił zebranych przed zimnymi podmuchami, a piecyk o dziwacznej konstrukcji emanował przyjemnym ciepłem, ale Janowi i tak grabiały palce. Z trudem utrzymywał w nich kubek z grzanym winem, przyniesiony przez służbę z pobliskiego szynku. Lepiej dla chłopaka, żeby naprawdę miał do pokazania coś ciekawego.

– Już tłumaczę – powiedział de Neyn, głosem drżącym z ekscytacji. – Od dawien dawna filozofowie zastanawiali się, dlaczego niektóre substancje się palą, inne zaś są niepodatne na działanie płomieni. Starożytni uważali, że cały świat zbudowany jest z czterech żywiołów, palą się więc te rzeczy, które mają w sobie ogień. Inni twierdzili, że to zasługa ziemi tłustej…

– Do rzeczy, chłopcze, zanim tu uświerkniemy!

– Oczywiście, oczywiście! Czcigodni panowie, dzięki moim eksperymentom udało mi się ustalić prawdziwą naturę spalania!

Zrobił pauzę, jak gdyby oczekiwał od widowni okrzyków zdumienia lub pytań. Po chwili, rozczarowany brakiem reakcji, otworzył stojącą u jego stóp solidną, drewnianą skrzynię. W środku, uwiązana skórzanymi pasami, leżała sporych rozmiarów szklana flasza zatkana korkiem, przez który przepuszczono rurkę z kranikiem. Młody odkrywca odpiął mocowania i ostrożnie podniósł butlę.

– Oto klucz do tajemnicy! Flogiston! Słowo to pochodzi z greki i oznacza…

– Tak, tak, bardzo ciekawe – przerwał Asselyn. – I co z tego wynika? Gdzie te „wielkie korzyści”?

– Flogiston, szlachetni panowie, może mieć wiele zastosowań praktycznych. Spójrzcie proszę. – Odkręcił kranik przy wylocie butli. Na końcu rurki momentalnie pojawił się nieduży, jasnoniebieski płomień. – Oto przyszłość! Kiedy flogiston łączy się z powietrzem, tworzy ogień. Koniec ze świecami i kagankami! Taka pochodnia nie potrzebuje knota, nie cieknie, nie gaśnie w przeciągu, nie kopci i nie śmierdzi. Daje za to mnóstwo światła.

Przedstawiciele Kompani mruczeli chwilę między sobą, na wielu twarzach było jednak widać sceptycyzm. De Neyn, niezrażony, zakręcił zaworek, gasząc swoją prowizoryczna lampę i ciągnął dalej:

– A to przecież nie wszystko! Mój wynalazek pozwoli też zastąpić piece na drewno, te niewygodne smoluchy. Już niedługo wystarczy odkręcić zawór, by czysty, flogistonowy płomień zaczął ogrzewać nasze domostwo lub pozwolił ugotować obiad. Nie trzeba będzie nosić opału, dorzucać do paleniska, wynosić popiołów. Sama wygoda!

Zgromadzeni w namiocie mężczyźni nie wyglądali na przekonanych. Prawdopodobnie dlatego, że sami nigdy w życiu nie skalali rąk podobnymi, prozaicznymi czynnościami. Widząc zwątpienie na ich twarzach, Pieter sięgnął po ostatnią, przetargową kartę.

– Jest jeszcze jedna cecha flogistonu, o której musicie panowie wiedzieć. Spójrzcie, proszę. – Wyciągnął ręce z butlą przed siebie i wypuścił ją z palców. Ta, zamiast runąć na pokład, żwawo pofrunęła w górę, ku materiałowi stropu. Kupcy przez moment milczeli, zszokowani, by po chwili zacząć się przekrzykiwać jeden przez drugiego.

– Spokojnie, spokojnie, moi panowie! To żadne czary, żadne diabelskie sztuczki! Oto filozofia naturalna w działaniu! Tak jak ogień, który zawsze rwie ku górze, flogiston również jest nieważki. Pytaliście, jakie mogą być korzyści z mojego odkrycia? Proszę, zechciejcie wyjść na zewnątrz, a sami się przekonacie!

Zgromadzeni wydawali się być rozdarci miedzy ciekawością, a lękiem. Zaczęli kolejno opuszczać namiot, na niewielki spłachetek odkrytego pokładu. De Neyn wyszedł jako ostatni, zlustrował widownię łobuzerskim spojrzeniem, po czym krzyknął w kierunku oczekujących na nabrzeżu robotników, by zaczynali. Gdy zluzowali oni grube liny, których końce umocowano do obu burt barki, ta poczęła unosić się nad wodę. Coraz wyżej i wyżej. Nie minęły trzy pacierze, a mogli już oglądać z góry dachy pobliskich budynków.

Jeżeli wzlot butli wywołał niezły harmider, reakcję, która nastąpiła w tym momencie, można opisać tylko jako panikę. Jedynie wysokie nadburcia i szybka reakcja Pietera sprawiły, że nie doszło do tragedii.

– Uspokójcie się, panowie!

– To nienaturalne! Sprzeczne z naturą! – wrzeszczał Asselun, blady jak kreda. Pozostali kupcy wtórowali mu, domagając się, by opuszczono ich na dół. Dopiero po dłuższej chwili de Neynowi udało się ich nieco uspokoić.

– Nie lękajcie się! Wszystko jest pod kontrolą! Pod pokładem mamy po prostu pewną ilość beczek z flogistonem, które unoszą nas ku niebu. Ale dzięki linom niedługo wrócimy na ziemię. Wpierw jednak… Oto, co mogę wam dać! Okręty żeglujące po niebie! Takie, którym niestraszne rafy i mielizny, piraci i wrogie floty, morskie bestie i zdradliwe prądy!

Kupcy zaczęli się od nowa przekrzykiwać. Tylko Asselun milczał. Rozważał roztaczaną przez młodego odkrywcę wizję. Jeżeli to prawda… Układał w myślach pierwsze plany i starał się przewidzieć reakcje innych graczy, liczył potencjalne koszta i profity.

 

Pieter wrócił do rzeczywistości. Tak, urządził wtedy przedstawienie, zszokował staruszków, wywołał niemałe zbiegowisko. Trochę się potem martwił, czy nie zostanie uznany za czarownika. Ale Kompania się o niego zatroszczyła. Powiedzmy. Podpisał ten przeklęty kontrakt. A potem pracował całymi dniami, by zadowolić swoich mocodawców. Wpierw w Niderlandach, potem siedemnastu uznało, że bezpieczniej będzie, jeżeli wyślą go do Indii Wschodnich. Trafił do Batawii, z jej malarycznym klimatem i cuchnącymi kanałami. Później, gdy dzięki wsparciu militarnemu i finansowemu zamienili cesarza Chongzhena w swoją marionetkę, przenieśli de Neyna do Makau, gdzie łatwiej było o siłę roboczą i surowce.

Kiedy pierwszy raz opuszczał rodzinny Amsterdam, powiedzieli mu, że to tylko na cztery lata. Że musi wyjechać, by nikt nie ukradł jego pomysłów. Teraz rozumiał, że chodziło im również to, by nie mógł zbyt łatwo uciec. Cóż, dopięli swego. Już dwa razy przedłużali jego pobyt w Indiach Wschodnich i nie wiadomo, czy kiedykolwiek zdecydują się go puścić. Musiał również wypełniać wszystkie polecenia przedstawicieli Kompanii. W tym rozkaz van der Eeckhouta, nakazujący mu zbudować machinę flogistonową. Problem w tym, że miał jedynie bardzo ogólny pogląd, jak miałaby ona działać. To był raczej eksperyment myślowy, niż rzeczywisty projekt.

 Jeżeli w zamkniętym pojemniku wymieszać flogiston i powietrze, nastąpi gwałtowne spalanie. Eksplozja zwykle rozrywała zbiornik. Gdyby jednak jedna z jego ścianek byłaby ruchoma, rozszerzający się ogień odepchnie ją jedynie. Gdyby udało się odpowiednio dobrać wszystkie parametry i powtarzać proces raz po raz, uzyskiwało się machinę flogistonową. Coś w rodzaju odwrotnej pompy – zamiast wykorzystywać pracę, by poruszać tłokiem, miała wykorzystywać ruch tłoka do wykonywania pracy. Mogłaby napędzać inne maszyny – młyny, miechy w hutach, młoty w kuźniach. A także okręty powietrzne. I kto wie, co jeszcze. Nic dziwnego, że Kompania chciała położyć na niej łapy.

Miał cztery lata, by zbudować coś, co do czego nie był nawet pewien, czy może działać. Jeżeli mu się nie uda, będzie musiał ponieść surowe konsekwencje, narazi też swoich bliskich. Jeżeli zaś zdoła dopiąć celu…

Wykorzystali flogiston, by przejąć kontrolę nad Indiami Wschodnimi i Chinami. Galeony Hiszpanów i Portugalczyków były szybkie i silnie uzbrojone, ale nie mogły się mierzyć z wrogiem szybującym wśród chmur, zdolnym zrzucać kamienie lub bomby zapalające i ostrzeliwać się z wysokości, na którą nie donosiły ich armaty. Nawet, gdyby zdołali je skierować ku górze. Dzięki uzyskanemu monopolowi Kompania szybko zgromadziła kapitał, jakiego nie powstydziliby się najpotężniejsi imperatorzy – który wykorzystywała, by budować więcej aeronów, najmować kolejnych żołnierzy i dalej rozszerzać swoje wpływy. Pieter nie wątpił, że mając do dyspozycji machinę flogistonową, mogliby sięgnąć po jeszcze więcej. Zakuć w łańcuchy kolejne rzesze. Być może cały świat.

Do diabła z tym wszystkim! Musiała przecież istnieć trzecia droga, jakaś metoda, by wyrwać się z matni. Potrzebował planu. I to nie byle jakiego! Nie może po prostu ukryć się na pierwszym z brzegu aeronie i liczyć, że uda mu się niepostrzeżenie wrócić do Europy. Nawet, gdyby jakimś cudem mu się powiodło i nie zostałby odkryty, Kompania szukałaby go po kres dni, mogliby też w odwecie zrujnować jego rodzinę.

Nie, nie wystarczy, że po prostu zniknie z Makau. Musiał wymyślić coś innego. Myślał nad rozwiązaniem tego problemu dniami i nocami, ale żaden z forteli, które przyszły mu do głowy, nie wydawał się dostatecznie przekonujący.

Dni płynęły, powoli zmieniając się w tygodnie. Gubernator zaczął coraz bardziej stanowczo domagać się raportów z postępów prac, de Neyn uznał więc, że nie ma innego wyjścia, niż spróbować zyskać na czasie. Rysował projekty i budował makiety, by w końcu przystąpić do konstrukcji prototypu. Godzinami ciął, spawał, szlifował i smarował, aż w końcu pierwsza wersja machiny flogistonowej była gotowa do testów. Zniknęła ze świata kilka godzin później, wraz z dwoma nieszczęsnymi Chińczykami, gdy przy próbie uruchomienia nastąpiło cofnięcie płomienia i eksplozja zbiornika z paliwem. Pieter, który jedynie cudem uniknął poważniejszych obrażeń, spędził potem wiele dni, próbując znaleźć przyczynę i ją wyeliminować.

Nawet nie zauważył, kiedy problem go zafascynował. Ślęczał godzinami przy biurku kreśląc plany i spędzał tygodnie w warsztacie, konstruując coraz to nowe wersje swojego aparatu. Żadna z nich nie działała, ale czuł, że zbliża się do celu.

Nie zapomniał jednak o swoich początkowych obawach. Nieustannie towarzyszyły mu wątpliwości, a po głowie krążyły na wpół uformowane plany ucieczki. Choć ciągle nie wiedział, jak się zabrać do rzeczy, był pewien jednego – będzie potrzebował pieniędzy. I to sporo. Teoretycznie nie był to problem. Kompania płaciła mu nad podziw szczodrze, miał już dość złota, by do końca życia nie musieć się martwić tego typu drobiazgami. Niestety, zgodnie z zapiskami umowy, zyska dostęp do tej fortuny dopiero po zakończeniu kontraktu i powrocie do Amsterdamu. Czyli potencjalnie nigdy. Tu, w Makau, nie miał nic, żył na garnuszku gubernatora.

Na rozwiązanie tego problemu pozwolił mu jednak nie kto inny, a sam van der Eeckhout. Prace nad machiną flogistonową pochłaniały spore kwoty, Pieter otrzymywał więc co miesiąc pokaźną sumę gotówką na pokrycie wydatków. Musiał się oczywiście rozliczyć z każdego centa, jednak po kilku miesiącach do tworzonych przez niego zestawień finansowych zaczęły się wkradać „błędy”. Początkowo nieduże, starannie ukryte w gąszczu liczb. Z czasem jednak poczynał sobie coraz śmielej. Zaś w skrzyni, ukrytej w pracowni wśród stosów żelastwa, powoli rósł jego fundusz ucieczkowy.

I trwałby tak Pieter, rozdarty między budowaniem świetlanej przyszłości Kompanii i sprzeniewierzaniem jej pieniędzy, gdyby nie dwa wydarzenia.

Pierwsze miało miejsce blisko dwa lata po przedłużeniu kontraktu, kiedy kolejny prototyp po uruchomieniu nie eksplodował, nie rozpadł się na kawałki, nie zadławił i nie zgasł. Zamiast tego pracował równo, cykl za cyklem spalając porcje paliwa. Pierwsza działająca machina flogistonowa, choć wciąż niedoskonała i niezbyt wydajna, stała się faktem.

Drugie nastąpiło kilka tygodni później, kiedy do jego drzwi zapukali żołnierze.

 

Przyszli po niego we trzech. Nie bawiąc się w uprzejmości, wyprowadzili go z domu i kazali wsiadać do rikszy, ciągniętej przez zalęknionego Chińczyka. Pieter nie stawiał oporu, nie było sensu. Nie zadawał też pytań, choć tak stanowcze „zaproszenie” przepełniało go lękiem. Czuł, jak żołądek zaciska mu się w małą, roztrzęsioną kulkę. Miał tylko nadzieję, że na jego twarzy nie widać paniki.

Ku jego zdziwieniu, ruszyli nie w kierunku siedziby gubernatora, a ku bramie oddzielającej stare Makau od nowego. Kiedy ją przekroczyli, jakby znaleźli się w innym świecie.

Najbardziej zmieniało się powietrze. Gorące i wilgotne w okolicach portu, w gąszczu krętych zaułków przypominało raczej wyziew z samego serca piekła. Przesycone dymem z setek pieców, rozgrzane tak, że niemal parzyło przy wdechu, cuchnące rozgrzanym metalem, gotowaną kapustą, potem, kopciem, przepełnionymi latrynami i gnijącym mięsem, co i rusz rozrywane przez huk płomieni, brzęk metalu uderzającego o metal, krzyki, przekleństwa i jęki bólu. A także dobiegający z setek gardeł kaszel, tak powszechny, że szybko przestawało się na niego zwracać uwagę.

Zniknęły znajome, bogato zdobione kamieniczki, zastąpione byle jak skleconymi ruderami z drewna i niewypalonej cegły, chylącymi się ku upadkowi w chwilę po wybudowaniu. Wąskimi, zaśmieconymi uliczkami krążyły obładowane do granic nośności, ledwie unoszące się nad ziemią flogistonowe wózki i riksze, tu i ówdzie stały ubożuchne kramy, wszędzie walały się stosy pakunków, sterty żużlu i śmieci.

Eskorta pociągnęła Pietera w sam środek tego pandemonium. A choć na ulicach panował niemożebny ścisk, na widok niebieskich kubraków żołnierzy tłum milkł, a ludzie pospiesznie spuszczali wzrok i usuwali się z drogi. De Neyn starał się nie patrzeć na boki, nie widzieć mijanych Chińczyków. Brudnych i zabiedzonych, o skośnych oczach pełnych rezygnacji. Półślepych spawaczy, palaczy o ciałach czarnych od węglowego pyłu, tragarzy zgiętych w pałąk pod ciężarem pak i skrzyń, pracowników destylarni o twarzach i dłoniach poznaczonych oparzelinami. I setek innych, dniami i nocami trudzących się, by wykarmić nienasyconego molocha, którego pomógł stworzyć.

W końcu dotarli na nieduży placyk, bogato przyozdobiony papierowymi lampionami i chorągiewkami. Stała tu niewielka trybuna, na której zasiadali gubernator wraz ze swoją świtą, kilku żołnierzy i znaczniejszych kupców. Dolny rząd zajmowali Chińczycy, których kolorowe, jedwabne stroje żywo kontrastowały z preferowaną przez Holendrów czernią, przyozdobioną jedynie śnieżnobiałymi koronkami. Wysłannicy cesarza, urzędnicy miejscy i oficerowie. Ci, którzy w zamian za udział w łupach pozwalali Kompanii bez przeszkód żerować na Makau, którzy w zamian za kilka srebrników pilnowali, by kolejne dostawy węgla, rudy, drewna i robotników regularnie przybywały do miasta.

Dookoła trybuny tłoczyli się spędzeni tu pod bronią biedacy, pustymi oczami wpatrujący się w stojący na środku placu rząd szubienic.

Kiedyś to miejsce było dla miejskiej biedoty źródłem nadziei. To tu przemawiał Li Zicheng, którego słowa poderwały wygłodzonych, zdesperowanych ludzi do buntu. Ściany wielu budynków wciąż oszpecone były dziurami po wystrzelonych wtedy kulach, tu i ówdzie ciągle jeszcze straszyły pogorzeliska i zblakłe już nieco krwawe rozbryzgi na tynkach. Tamtego lata zginęły tysiące robotników i setki żołnierzy cesarza. I raptem kilku najemników Kompanii. Gubernator zlecił bowiem stłumienie buntu Chińczykom, własne siły zachowując w odwodzie. Tak właśnie działał – uwielbiał wyciągać kasztany z ognia cudzymi rękami.

Od tamtej pory na tym placu wykonywano publiczne egzekucje, by nikt nie mógł zapomnieć, jak kończy się nieposłuszeństwo. Nie inaczej było dzisiaj. Urzędnik stojący na podwyższeniu odczytywał właśnie donośnym głosem zbrodnie, których mieli dopuścić się skazani. Sabotaż. Kradzież własności Kompanii. Dezercja. Ukrywanie dezertera. Stojący obok Chińczyk przekładał jego słowa dla zebranego tłumu.

Pieter wysiadł z rikszy i został zaprowadzony w stronę trybuny, gdzie, jak się okazało, czekało już na niego miejsce. Tuż obok gubernatora, który przyglądał się skazańcom, jednocześnie z uwagą słuchając gorączkowej paplaniny siedzącego obok oficera.

– Chcą zredukowania obecności wojsk Kompanii w Chinach? – Gorączkował się żołnierz. – Czy oni postradali rozum? Wystarczy, że choć trochę poluzujemy chwyt, a Mandżurowie zaraz podniosą łby! Że nie wspomnę nawet o Anglikach i Francuzach! I co zrobimy w razie kolejnej chłopskiej rewolty? Bez naszego wsparcia cesarz zleci z tronu, nim minie rok! Albo, co gorsza, sam spróbuje zwrócić się przeciw nam! A wtedy ustaną dostawy, stanie cała machina!

– Zdaję sobie z tego sprawę, komandorze. I zrobię wszystko, co w mojej mocy, by do tego nie doszło. A teraz, jeśli mi pan wybaczy…

Oficer żachnął się wyraźnie, ale odsunął się nieco i zaczął rozmowę z drugim sąsiadem. Zaś van der Eeckhout zwrócił się do Pietera.

– Ach, jest pan w końcu. Doskonale. Niech pan się dobrze przyjrzy. – Wskazał skazańców, którym właśnie nakładano pętle. – Tak kończą ci, którzy zawiodą zaufanie Kompanii. Moje zaufanie.

Pieter z trudem przełknął ślinę. Splótł dłonie, by nie widać było, jak dygocą mu palce. Czuł, że zaczyna się pocić. Miał nadzieję, że zostanie to zrzucone na karb upału.

Kat wybił pierwszemu z więźniów stołek spod stóp. Ten wił się długo, desperacko wymachując nogami i związanymi rękami, nim w końcu znieruchomiał. Wynalazca czuł, jak narasta w nim lęk.

– Tak, to działa na wyobraźnię, prawda? – zapytał gubernator. – Jest pewien powód, dla którego pana tu dziś zaprosiłem. Dla którego chciałem, by pan to zobaczył. Domyśla się pan, jaki?

De Neyn spróbował coś powiedzieć, ale nie zdołał wydobyć z gardła nic, poza nieartykułowanym chrząknięciem. Jego rozmówca nie zwrócił jednak na to szczególnej uwagi.

– Chciałem, by miał pan świadomość konsekwencji. Tego, co będzie, jeżeli mnie pan rozczaruje. – Nachylił się ku Pieterowi i zniżył głos tak, by inni nie mogli podsłuchać ich rozmowy.

– Dotarły do mnie wieści, że siedemnastu Panów nie jest zadowolonych ze sposobu, w jaki zarządzam tą kolonią. Zarzucają mi niegospodarność. Mi! – uniósł się na chwilę, ale zaraz wrócił do szeptu. – A wie pan, dlaczego?

Pieter pokręcił tylko głową.

– No, niechże się pan zastanowi! Przecież wysyłamy do portów w Niderlandach aerony wyładowane herbatą i jedwabiem, laką, nefrytem, jadeitem i porcelaną, flogistonem wreszcie! Choć nie są to rzeczy równie wartościowe jak goździki, cynamon, pieprz i reszta korzeni, to i tak generujemy podobny przychód, jak Batavia. Więc skąd niezadowolenie siedemnastu?

– Przez… Przez koszta? – wydukał nieśmiało de Neyn.

– Tak! Utrafił pan w sedno! Utrzymanie armii, hut, odlewni, manufaktur zbiorników, łapówki dla cesarskich urzędników i samego cesarza, wreszcie budowa aeronów. To my za wszystko płacimy, podczas go gubernator generalny Maetsuycker spija śmietankę. Korzysta z naszego trudu, by zwiększyć przychód ze swojego poletka, przez co zostajemy w tyle. A on nie waha się tego wytykać. Obawia się, że chcę go zrzucić ze stołka.

Przez chwilę milczeli, wpatrując się w przedśmiertne skurcze targające ciałem kolejnego skazańca. Pieter zaczął się powoli uspokajać. Wyglądało na to, że ta rozmowa nie ma nic wspólnego z jego machinacjami finansowymi. I wtedy spadł cios.

– Mówię panu o tym wszystkim, bo stoi przed panem ważkie zadanie. Za kilka miesięcy do Makau przybędzie przedstawiciel siedemnastu, by zrewidować nasze finanse – szepnął van der Eeckhout, a de Neyn poczuł, że serce znowu zaczyna mu szybciej pracować. – Musimy wtedy wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Rozumie pan? Pokazać, że wydawane tu pieniądze przekładają się na wymierne korzyści.

– Chodzi panu o machinę flogistonową.

– Tak! Słyszałem, że dopiął pan swego. Zafundował pan temu miastu więcej eksplozji, niż nasza flota, kiedy przegnała stąd Portugalczyków, ale w końcu się panu udało. Musi pan zorganizować dla rewidenta pokaz, podobny do tego, którym zyskał pan przychylność Kompanii w Amsterdamie. Oszołomić go!

– Ale… Machina jest wciąż bardzo niedoskonała, potrzebuję czasu…

– Czas? Czas się kończy, panie de Neyn! Ma pan pracować dniami i nocami, jeśli to będzie konieczne! Zna pan alternatywę!  – Nieznacznym skinieniem głowy wskazał w kierunku stryczków. Po czym, uznając widać sprawę za zamkniętą, oparł się wygodniej i przestał zwracać na wynalazcę uwagę. Pieter, blady ze strachu, milczał. Obserwował wisielców czując, jak niewidzialna pętla zaciska się i na jego szyi.

 

Wieści podziałały na de Neyna jak kubeł zimnej wody. Ucieczka przestała być mglistą mrzonką, o której marzył w upalne noce, kręcąc się niespokojnie na przepoconych prześcieradłach. Stała się koniecznością. Musiał zniknąć z Makau. Nie widział szansy, by w tak krótkim czasie ulepszyć swoją machinę na tyle, by zadowolić gubernatora. Co gorsza, w czasie audytu jego malwersacje z pewnością wyjdą na jaw. Tak czy siak, zawiśnie.

Musiał jednak zachować wielką ostrożność. Całymi dniami wciąż pracował nad swoim wynalazkiem, ulepszając go i modyfikując, by działał wydajniej i bezpieczniej. Robił, co mógł, by van der Eeckhout był zadowolony. Zawsze jednak pilnował, by istniał tylko jeden sprawny egzemplarz, a wszystkie zapiski i plany zawsze trzymał bezpiecznie przy sobie.

Nocami z kolei przygotowywał się do tego, by zniknąć. W międzyczasie jego fundusz ucieczkowy urósł do kilku tysięcy guldenów. Dość, by zacząć nowe, beztroskie życie. A także by zdobyć kilku przyjaciół.

Choć gubernator robił, co mógł, by ukrócić przemyt, Pieter, bez trudu znalazł kapitana z własnym okrętem i załogą, który zgodziłby się zabrać z Makau kupca i trochę towaru, nie zawracając przy tym głowy formalnościami urzędnikom Kompanii. Nawiązał też bliską znajomość z miejskimi grabarzami, którzy zajmowali się między innymi pozbywaniem się ciał skazańców. Wymagało to pewnych talentów dyplomatycznych i sporej kwoty w złocie, ale w końcu zgodzili się oni dostarczyć mu odpowiednie ciało. Wiedział też, że w najbliższym czasie będzie w czym wybierać. Chcąc zmotywować wszystkich do jak najcięższej pracy przed przybyciem rewidenta, gubernator zapełniał szubienice dziesiątkami wisielców oskarżonych o zdradę lub sabotaż. Byli to głównie Chińczycy, ale trafiali się też biali marynarze i żołnierze, którzy podpadli czymś przełożonym – z pewnością znajdzie się więc ktoś o podobnym do Pietera wzroście i budowie.

W końcu wszystko było gotowe. Brakowało tylko ostatniego elementu. Rewidenta. Wydawać by się mogło, że czekanie na niego to szaleństwo, jednak Pieter uznał, że jest w nim metoda. Nie chciał dawać gubernatorowi szans na odrobienie strat. Liczył, że kiedy, zamiast obiecanego pokazu, mającego uzasadniać kolosalne wydatki, wysłannik siedemnastu zobaczy jedynie zgliszcza i zmarnowane fundusze, wystarczy to, by złamać van der Eeckhoutowi karierę. A tym samym uniemożliwić mu zemstę na rodzinie Pietera.

Wreszcie nadszedł ten dzień. Do portu w Makau przybył Mauritius, jeden z największych aeronów Kompanii. Rzędy dział błyszczały w słońcu, gdy osiadał na wodzie, olbrzymi jak lewiatan, lekki jak puch dmuchawca. Setki osób, w tym gubernator we własnej osobie, obserwowało jego przybycie, grała orkiestra, wznoszono okrzyki. Wisielcy postukiwali się piętą o pietę w podmuchach wiatru, bez słów krzycząc o tym, jak poważnie van der Eeckhout traktuje swoje zobowiązania wobec Kompanii. Kiedy rzucono już cumy i opuszczono trapy, na brzeg wysypał się oddział żołnierzy, brutalnie odpychając ciekawskich, a niewolnicy zaczęli wynosić z ładowni skrzynie ze srebrem i złotem. Wkrótce pojawił się też rewident, osobisty wysłannik siedemnastu Panów. Niski, niepozorny człowieczek, blady od choroby morskiej, spocony w duszącym miasto upale. Wraz z gubernatorem wsiedli do bogato zdobionej, flogistonowej rikszy ciągniętej przez czterech Chińczyków i ruszyli do rezydencji gospodarza, gdzie miała się odbyć feta na cześć szacownego gościa.

W końcu wszystkie pionki były już na planszy.

Dziś w nocy, kiedy grabarze dostarczą do jego pracowni nieboszczyka, Pieter zaprószy tam ogień. Pożar pochłonie wszystkie efekty jego pracy – notatki, plany i schematy. Zaś kiedy eksplodują zbiorniki z flogistonem, jedyny prototyp jego machiny zamieni się w stos poszarpanego złomu. Ludzie gubernatora znajdą też w zgliszczach doszczętnie spalone zwłoki, bez wątpienia uznają więc, że zginął w tym nieszczęśliwym wypadku. On zaś w tym czasie, korzystając z wywołanego pożogą zamieszania, czmychnie do portu i odpłynie z tego przeklętego zakątka świata.

Im niżej opadało słońce, tym bardziej Pieter się denerwował. Powtarzał sobie raz po raz, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Okręt czekał w porcie, załadowany dla niepoznaki pakami egzotycznych towarów, kupionymi za oszczędności wynalazcy. De Neyn stał przy oknie, nerwowo przygryzając palce i co chwila wyglądając w rozświetloną flogistonowymi lampami noc, czekając na przybycie grabarzy. W końcu ich wypatrzył. Szli ulicą, prowadząc między sobą unoszący się nad ziemią wózek, na którym ułożono masywną, drewnianą skrzynię. Chwilę później byli już przed warsztatem. Zdjęli kufer z paki i wnieśli go do środka, jak gdyby nic nie ważył. Pieter chciwie podskoczył ku skrzyni, na tym ostatnim etapie nie potrafiąc opanować targających nim emocji. Dlatego też nawet nie zauważył, że jeden z przybyszów dyskretnie wydobył zza pazuchy wypełnioną śrutem sakiewkę, po czym przesunął się za jego plecy. Dopiero, kiedy uniósł wieko i zobaczył, że w środku nie ma oczekiwanego nieboszczyka, zrozumiał, że został zdradzony. Wtedy jednak było już za późno. Pałka spadła na jego potylicę, a silne ręce wepchnęły go do wnętrza skrzyni i zatrzasnęły pokrywę.

 

Pieter nie miał pojęcia, jak wiele czasu spędził w kufrze. Obita głowa pulsowała mu tępym bólem, przykurczone nogi również dokuczały coraz mocniej, miał wrażenie, że nie może zaczerpnąć tchu. Próbował krzyczeć i walić pięściami w drewno, ale nic to nie dało. Wreszcie, po czasie, który wydawał się mu całymi eonami, wieko zostało otwarte, a wózek przechylony. Zanim zdezorientowany wynalazca zrozumiał, co się dzieje, wyrżnął całym ciałem o kamienną podłogę.

– Doskonale. – Usłyszał nad sobą znajomy głos. – Posadźcie go i przykujcie, a potem nas zostawcie. Ja i pan de Neyn mamy do pogadania.

Dwie pary silnych rąk chwyciły go za ramiona, po czym powlekły w kierunku ściany i niezbyt delikatnie usadziły na twardym, drewnianym krześle. Chwilę później usłyszał brzęk łańcucha, a na kostce zacisnęła mu się zimna żelazna obręcz. Zdołał w końcu skupić spojrzenie, rozejrzeć się dookoła. I zadrżał.

– Oj, Pieter, Pieter. Jak na tak inteligentnego człowieka, zachowałeś się okropnie głupio – powiedział van der Eeckhout spokojnie. Niemal pogodnie.

Panika ścisnęła gardło de Neyna. Gubernator nie wyglądał, jakby oczekiwał odpowiedzi.

– Skup się i słuchaj. – Gdzieś na zewnątrz, w oddali, rozlegało się gorączkowe bicie dzwonów i ludzkie okrzyki. – To płonie twoja pracownia. Robimy, co możemy, ale pożar strawi ją zapewne do fundamentów.

De Neyn pokręcił głową, nie mogąc zebrać myśli. Jak to płonie? Przecież nie zdążył wzniecić pożaru, zanim ci cholerni zdrajcy wepchnęli go do skrzyni! Van der Eeckhout ciągnął, niezrażony.

– Kiedy przeszukamy zgliszcza okaże się, że niestety zginąłeś w płomieniach. Mam już nawet napisane kilka słów na twoją mowę pogrzebową. Jednak życie musi toczyć się dalej. Oczywiście pokaz, który obiecałem naszemu czcigodnemu gościowi, panu de Grebberowi, się nie odbędzie… Ale cóż, zapewne i tak nie byłby aż tak znowu imponujący, czyż nie? Szkoda, oczywiście, ale takie jest życie. Nie martw się jednak, twój sukces nie umrze razem z tobą. Ale jeszcze do tego wrócimy.

Przez chwilę milczał, wpatrując się w Pietera, który starał się pozbierać myśli, zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Czy van der Eeckhout planował go powiesić? Ale jeżeli tak, po co się tak trudził? Czemu po prostu nie wyprowadził go z warsztatu w kajdanach, na oczach wszystkich?

– Tak czy inaczej, tragedia czy nie, audyt musi się odbyć – podjął po chwili gubernator. –  Przeglądając księgi obrachunkowe pan de Grebber odkryje, że przez lata przywłaszczyłeś sobie kilkadziesiąt tysięcy guldenów z powierzonych ci funduszy Kompanii.

– Co?! Ja nie…

– Ty nie?! – Wszedł mu w słowo gubernator. – Co ty nie? Nie kradłeś? Masz mnie za idiotę? Myślisz, że nie zauważyłem twoich małych gierek?! Doprawdy, mniej złości mnie sama defraudacja, a bardziej twoja nieudolność! Naprawdę sądziłeś, że zdołasz mnie oszukać? Mnie?!

Przez chwilę milczał, oddychając ciężko i wpatrując się w struchlałego wynalazcę. Po chwili podjął, już spokojniejszym głosem:

– Kuszą, prawda? Pieniądze. Człowiek zastanawia się, czy ktoś w ogóle zauważy, jeżeli część z nich zniknie… Wmawia sobie, że zdoła ukryć swoje machinacje. I oczywiście się myli. Prędzej lub później zawsze go przyłapią. Ale dzięki tobie zyskam trochę czasu.

– Co?! I po to to wszystko? Po to trzymałeś mnie w tym cholernym mieście? Żebyś mógł ukryć kradzież?!

– Skąd. Przedłużyliśmy ci kontrakt, bo siedemnastu chciało dostać tę twoją machinę. Nasza obecna sytuacja to tylko dodatkowa premia. Można powiedzieć, że przejąłem twój plan i odrobinę go ulepszyłem. Bo musisz wiedzieć, że to jeszcze nie koniec. Zostanie wszczęte śledztwo. Kto wie, może wytropimy i poślemy na śmierć jeszcze kilku defraudantów? Tak czy inaczej w końcu wpadniemy na trop twojej sekretnej kryjówki. Odkryjemy tam nieco złota – niestety jedynie ułamek skradzionej przez ciebie kwoty – a także dowody na to, że pożar, w którym zginąłeś, nie był nieszczęśliwym wypadkiem, a celowym aktem sabotażu, który skończył się dla ciebie tragicznie. Do popełnienia którego, co trzeba podkreślić, namówił cię gubernator generalny Maetsuycker, obiecując fortunę w zamian za pogrążenie mojego flagowego projektu. Oczywiście nie będzie tego dość, by go formalnie skazać za zdradę… Ale wystarczy, by posiać wątpliwość co do jego lojalności w sercach siedemnastu. Zwłaszcza, że spisek odkryje przecież ich osobisty wysłannik. – Mrugnął łobuzersko do Pietera.

Przez chwilę panowała cisza. Pieter, oszołomiony, nie był w stanie wykrztusić słowa, zaś van der Eeckhout wyraźnie napawał się wywołanym efektem. W końcu zapytał:

– Zastanawiasz się być może, po co mówię ci to wszystko.

– Bo jutro i tak zawisnę?

– Miałbym cię powiesić? Po co? Jaki w tym zysk? Przecież ty już nie żyjesz, przynajmniej oficjalnie. Ale rzeczywiście w przyszłości nie będziesz miał wielu okazji do pogaduszek. Zostaniesz tutaj, by dalej trudzić się na chwałę Kompanii. – Powiódł szerokim gestem po pomieszczeniu, z jego gołymi, kamiennymi ścianami, lodowatą posadzką i skąpym wyposażeniem, obejmującym krzesło, drewniany kubeł i brudny koc. – Zanim moi ludzie spalili twoją pracownię, wynieśli z niej twoje notatki. Będziesz miał okazję dokończyć swoje dzieło.

– Co? Czyś ty oszalał? Myślisz, że po tym wszystkim będę dalej dla was pracował?

– A jaki masz wybór? Dla świata jesteś spiskowcem i sabotażystą, niewartym nawet splunięcia. Jeżeli nawet zdołasz uciec, zawiśniesz, nim minie miesiąc. Jeżeli będziesz miał szczęście. A tutaj… Tutaj czeka na ciebie odkupienie. Dostarczymy ci narzędzia, byś przez ciężką pracę i poświęcenie miał szansę odpokutować swoje grzechy.

– Wolę już zdechnąć.

– Cóż, to oczywiście twój wybór. Ale może jeszcze zmienisz zdanie. Sześć miesięcy bezczynności powinno ci w tym pomóc. – Gubernator wstał i ruszył w kierunku wyjścia.

– Co? Chwila… – De Neyn chciał pobiec za nim, ale długi może na łokieć łańcuch, przykuwający go za kostkę do ściany, trzymał mocno.

– Co kilka dni ktoś przyjdzie, by przynieść ci posiłek i zabrać kubeł. – Otworzył drzwi i zerknął na Pieterea znad ramienia. Uśmiechnął się przelotnie. – Gratuluję, panie de Neyn. Zjednoczona Kompania Wschodnioindyjska postanowiła raz jeszcze przedłużyć pański kontrakt. Bezterminowo.

 

Koniec

Komentarze

Tan konkretny przedstawiał panoramę portu w Makau.

Spojrzałem na pierwsze akapity i rzuciło mi się w oczy.

Na razie nie mogę przeczytać w całości, ale wrócę tu za jakiś czas ;)

Być może jako beta zabieram komuś możliwość kliknięcia biblioteki, ale nie interesuje mnie to, bo tekst spodobał mi się na tyle, że muszę kliknąć ;) Pozwolę sobie przekopiować fragment z bety jako uzasadnienie.

Mamy tu więc opowieść o odpowiedzialności za stworzony wynalazek, obserwowanie konsekwencji czynów, jakiś konflikt moralny (robić, czy nie robić?), dramat władzy, no i kolonializm osadzony w ładnie stworzonym świecie. Plus lubię, gdy w tekście jesteśmy rzuceni na głęboką wodę i tutaj to mamy – wchodzimy w jakiś system zależności, Panowie, Kompania, a także świat wynalazków. I nie ma tu łopatologii, tylko np. przeprowadzenie procesu myślowego z punktu widzenia bohatera (to ulepszanie machiny z uchylającymi się drzwiczkami). To bardzo fajne.

A do tego autor pisze dobrze, zna teorię struktury tekstu, buduje napięcie i sprawnie operuje językiem.

 

Piątka ode mnie. I klik do biblioteki.

"Bądź spokojny: za sto lat wszystko minie!" ~Ralph Waldo Emerson

Spojrzałem na pierwsze akapity i rzuciło mi się w oczy.

Dzięki, poprawione.

Na razie nie mogę przeczytać w całości, ale wrócę tu za jakiś czas ;)

Zapraszam. :D

 

Minuskuła

Raz jeszcze dzięki, w tym za udzielone wskazówki “ogólnotwórczościowe”.

Misie. Fajne podejście do konkursu – że nie każdy wielki wynalazek oznacza postęp i samo dobro. Sam wynalazek też ładny – flogiston jest tak uroczo fantastyczny. :-)

Do tego osadziłeś całość w egzotycznych, ale jednak niewydumanych realiach.

I piękny dylemat.

Sam pomysł ucieczki raczej oczywisty – zmyć się, zostawiając obcego, lecz podobnego trupa – ale przełamujesz ten schemat w końcówce.

No, dużo plusów i napisane też przyzwoicie.

Nominuję tekst, czyli.

dzięki wsparciu militarnemu i finansowemu zamienili cesarza Chongzhena w swoją marionetkę, przenieśli go do Makau

Cesarza przenieśli?

Babska logika rządzi!

Cesarza przenieśli?

Poprawione, dzięki.

 

Za wszelkie miłe słowa również.

Sam wynalazek też ładny – flogiston jest tak uroczo fantastyczny.

Cały marzec bałem się, że ktoś mi go w końcu podbierze. Cieszę się, że jednak nie.

Fajny pomysł, świetne wykonanie. Tylko na koniec strasznie mi się żal zrobiło tego De Neyna. ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irka_Luz, miło, że się podobało. Niestety, nie wszystkie zakończenia mogą być szczęśliwe. Zwłaszcza w punku.

Melduję, że przeczytałam.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Z początku pomyślałem, że budujesz tekst według dosyć pospolitego schematu. Wielki wynalazca, którego świetny pomysł szybko zwraca się przeciw niemu. U mnie odbiór takiego tekstu jest ściśle uzależniony od jego wykonania. Jeśli wykonanie jest przeciętne, mam żal do autora, że nie chciał poszukać czegoś mniej typowego/oklepanego. Jeśli jednak jest dobre, wtedy chwalę, że dostałem naprawdę przyjemne opowiadanie bez niepotrzebnych kombinacji czy udziwnień. Twoje opowiadanie czytało mi się świetnie. Nie chciałem silić się na żadne wnioski czy przemyślenia, zwyczajnie płynąłem sobie przez bieg zdarzeń, który, nawet jeśli nieco przewidywalny, absolutnie nie rozczarował. Tak jak pisałem, odbiór tekstu zależy głównie od jego wykonania, a tutaj naprawdę wszystko “trzymało się kupy”.

Wielki plus za zakończenie. Odważne, które bezczelnie kładzie wszystkie moje wypociny o utartym schemacie tekstu. :) Chciałem nawet pochwalić Cię za odwagę. Przypomniałem sobie jednak, że to już nie pierwszy raz, kiedy porywasz się na takie zakończenie, całkowicie wolne od happy endu. Podobnie było chyba w opowiadaniu “Ostatni gasi światło”. Zamiast odwagi, pochwalę więc twoją konsekwencję. Nie jest łatwo postawić w takim wypadku na swoim, wiedząc, że czytelnik (czasem mimowolnie) oczekuje szczęśliwego zakończenia. Takie rozwiązanie wymaga ogromnej śmiałości. Tyle, że tak jak szkoda mi było głównego bohatera, tak zakończenie niesamowicie przypadło mi do gustu. Było odważne. Było prawdziwe. I co zdziwiło mnie najbardziej, w tej prawdziwości niezwykle zaskakujące.

Gratuluję opowiadania.

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

śniąca, CM, miło, że zajrzeliście.

 

Podobnie było chyba w opowiadaniu “Ostatni gasi światło”.

Prawdę mówiąc, wszystkie moje dotychczas opublikowane teksty kończą się raczej ponuro, na co zwróciłem uwagę dopiero przy pisaniu tego opowiadania. Zapewne z czasem stanie się to problemem, ale na razie cieszę się, że wpasowałem się w gust. Dziękuję też za miłe słowa.

Brr, korporacje w XVII? XVIII wieku?

Ładne to, klimatyczne. Zastanawiałem się, czy flogiston nie zanadto fantastyczny, ale chyba nie. No i to paskudne zakończenie…

Brawo!

Acz czepialski też będę:

– “Wielu z nich było przykutych do dyszla łańcuchem” – tu akurat mam uwagi: czy dyszel nie służy tylko do “mocowania” koni? nie wiem; oraz – czy oni wszyscy byli przykuci do jednego dyszla jednym łańcuchem? czy taka konstrukcja językowa jest uprawniona?;

– “Początkowo ignorował natręta” – a w poprzednim zdaniu podmiotem jest “chłopak”; i o kim ja czytam?;

– “kontrując coraz to nowe wersje swojego aparatu” – kontrując? “kontrolując” miało być czy coś innego?;

– “krążyły mu też wciąż na wpół uformowane plany ucieczki. Choć wciąż..” – oba “wciąż” ciut za blisko siebie;

– “z preferowaną przez holendrów” – nooo, Holendrów!;

– “pozwalali Kompani” – przez dwa “i”;

– co z robimy w razie” – zbędna spacja;

– “podczas go gubernator generalny” – tu się coś sypnęło;

– “ulepszyć swoja machinę” – zabrakło ogonka;

– “w sercanach siedemnastu” – sercanach? z tego co wiem, sercanie to jacyś księża, ale chyba nie o nich ci chodziło ;)?

 

Dobre, nawet bardzo! Tu wszystko gra: i fabuła, i świat, i pomysł. 

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Witaj, Staruchu.

Cieszę się, że i tobie tekst się podoba, choć zakończenie jak widzę dokuczyło i tobie.

czy dyszel nie służy tylko do “mocowania” koni? nie wiem; oraz – czy oni wszyscy byli przykuci do jednego dyszla jednym łańcuchem? czy taka konstrukcja językowa jest uprawniona?;

Nie będę się upierał, specem od konstrukcji wozów nie jestem. Ale jak to inaczej określić?

Różne wózki, różni Chińczycy, różne łańcuchy, różne dyszle. Mógłbym napisać, że byli przykuci do dyszli, ale wtedy by wyszło, że każdy był przykuty do wielu. Ale językoznawcą ani polonistą też nie jestem, nawet humanistą nieszczególnie, więc jak coś, to zmienię.

“Początkowo ignorował natręta” – a w poprzednim zdaniu podmiotem jest “chłopak”; i o kim ja czytam?;

Wyklarowałem, mam nadzieję.

 

Pozostałe również poprawiłem. Dzięki! Tak to jest, jak poświęca się na korektę cały jeden dzień.

Brr, korporacje w XVII? XVIII wieku?

Mniej więcej połowa siedemnastego wieku (choć musiałem się trochę pobawić datami, bo w rzeczywistości flogiston i okres panowania dynastii Ming się nie nałożyły). Holenderska Kompania Wschodnioindyjska faktycznie była korporacją i działała bardzo podobnie do współczesnych. A była (w przeliczeniu na współczesne dolary) bogatsza niż Apple. Dlatego koniecznie chciałem ją mieć w swoim punku.

Zastanawiałem się, czy flogiston nie zanadto fantastyczny, ale chyba nie.

Wykorzystałem go, opierając się na sugestii funthesystem:

Nie ograniczajcie się też do do wynalazków-przedmiotów. Nasza historia kryje wiele ciekawych idei, które zostały zapomniane lub wyparte przez nowsze. Na przykład teoria humoralna.

Teoria flogistonowa istniała naprawdę, choć w naszym świecie okazała się bzdurą, szybko zastąpioną teorią tlenową.

Teoria flogistonowa istniała naprawdę

To wiedziałem. Lavoisier i Łomonosow (choć ten drugi to chyba trochę na wyrost).

 

Z dyszlami też się nie bedę upierał, jestem po prostu ciekawy. Przyjdzie Reg i rozstrzygnie :).

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Dobre! Kupiłeś mnie Holenderską Kompanią Wschodnioindyjską (pierwszą korporacją, pierwsze akcje), Makau, wynalazcą. No i koniecznie dodać trzeba flogistan i ten tłok. Fajne. Dobrze oddałeś tamten czas. Kompania padła, bo korupcja szerzyła się pośród ówczesnych menedżerów, a bilansu zysków i strat w centrali nie robili. Zdecydowanie alternatywna historia.

W odróżnieniu od przedpiśców nie przyjmuję tragicznego zakończenia. Taki wynalazca coś wymyśli, zwłaszcza, że nie ma już złudzeń. Hrabia Monte Christo wyszedł z gorszych opałów, więc zakończenie traktuję jako trochę dłuższy „pitstop”.

 

Pisanie – wszystko gra.

 

Sercan już „wyłapał” Staruch. Mnie zastanowiły jeszcze te liny w trakcie pokazu, długie być musiały, lecz przyjmijmy że budynki były niskie, liny grube plus przekładnie.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Hej, Asylum, dzięki za komentarz.

 

Mnie zastanowiły jeszcze te liny w trakcie pokazu, długie być musiały, lecz przyjmijmy że budynki były niskie, liny grube plus przekładnie.

Początkowo chciałem to jakoś szerzej opisać ale raz, że to nudne, a dwa, że limit. ;)

Barwnie oddałeś kolonialny klimat. Początek od razu zaciekawił, wykonanie językowe bardzo dobre, choć kilka drobnostek gdzieniegdzie jeszcze się ostało. Na szczęście lub nieszczęście zainteresowałeś mnie tekstem na tyle, że nie chciałem sobie łapanką przerywać lektury.

Z tego, co pamiętam to:

 Ta myśl kołatała się po głowie Pietra od wielu godzin

Brakuje “e”.

 

Kolejną perełką, która mnie ujęła, jest sposób, w jaki zbudowałeś napięcie w scenie z wisielcami. Pieter wezwany do gubernatora, ale nie bardzo wiadomo, za co i dlaczego. W tle zaś wieszają ludzi. Niby nic mu nie grozi, ale przez niedopowiedzenia i to, co się dzieje w tle, zacząłem się o niego martwić. Bardzo dobre wykonanie tego kawałka.

Mniej więcej do połowy opowiadania rozważałem dla niego nominację, jednak ostatecznie odwiodłeś mnie od tego zbyt łopatologicznym wyjaśnieniem intencji i planów Pietera, które i tak wynikały z kontekstu.

Przykłady:

 Musiał zniknąć z Makau. Nie widział szansy, by w tak krótkim czasie ulepszyć swoją machinę na tyle, by zadowolić gubernatora. Co gorsza, w czasie audytu jego malwersacje z pewnością wyjdą na jaw. Tak czy siak, zawiśnie.

Wszystko to wiemy już z kontekstu. 

Dziś w nocy, kiedy grabarze dostarczą do jego pracowni nieboszczyka, Pieter zaprószy tam ogień. Pożar pochłonie wszystkie efekty jego pracy – notatki, plany i schematy. Zaś kiedy eksplodują zbiorniki z flogistonem, jedyny prototyp jego machiny zamieni się w stos poszarpanego złomu. Ludzie gubernatora znajdą też w zgliszczach odziane w resztki ubrań Pietera, doszczętnie spalone zwłoki, bez wątpienia uznają więc, że zginął w tym nieszczęśliwym wypadku. On zaś w tym czasie, korzystając z wywołanego pożogą zamieszania, czmychnie do portu i odpłynie z tego przeklętego zakątka świata.

Przynajmniej 75% tego planu wynika wyraźnie z kontekstu. Wszak przekupił wcześniej kapitana, szukał nieboszczyka podobnego do siebie samego, czekał na ostatnią chwilę aż zjawi się rewident. Dałeś wszystkie podpowiedzi w tekście. Łopatologia zaś psuje końcowy efekt.

 

Druga kwestia, która mi przeszkadzała, było poświęcenie zbyt wiele miejsca na próbę zbudowania napięcia, gdzie Kompania wykorzystuje wynalazcę, jest bezwzględna, a on chciałby uciec, ale nie może i się miota. Rozumiem Twoją intencję, ale wyszło to trochę na siłę, i czytając te fragmenty nijako chciałem je przeskoczyć i przejść do rzeczy.

Fabuła… hmm… początek ciekawy i udany, ale końcówka za bardzo jednowymiarowa. Zabrakło mi tam drugiego dna. Zabrakło mi też bardziej ludzkich emocji u Pietera. Tęskni za rodziną, jest nieszczęśliwy… ale nie czułem tej tęsknoty. Wiem… niełatwo to opisać.

 

Podsumowując, tekst jest bardzo dobry.

W mojej ocenie 5/6, czyli na granicy nominacji, ale jednak troszczę mu do niej zabrakło.

Z przyjemnością go jednak wyślę do biblioteki.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Hej, dzięki za komentarz. I za finałowy klik, jak zawsze miło widzieć swój tekst w bibliotece.

Mniej więcej do połowy opowiadania rozważałem dla niego nominację, jednak ostatecznie odwiodłeś mnie od tego zbyt łopatologicznym wyjaśnieniem intencji i planów Pietera, które i tak wynikały z kontekstu.

Czasem ciężko wyczuć, ile powiedzieć, a ile pozostawić domyślności czytelnika. Będę to miał na uwadze.

Fabuła… hmm… początek ciekawy i udany, ale końcówka za bardzo jednowymiarowa. Zabrakło mi tam drugiego dna. Zabrakło mi też bardziej ludzkich emocji u Pietera. Tęskni za rodziną, jest nieszczęśliwy… ale nie czułem tej tęsknoty. Wiem… niełatwo to opisać.

Cóż, może kolejnym razem się uda. Tak czy inaczej, dzięki za uwagi, postaram się przyszłościowo doszlifować te elementy.

Zajrzałam, przeczytałam.

ninedin.home.blog

Bardzo przyjemne opowiadanie. Takie mocno punkowe, chociaż konkurs ściśle tego punka jednak nie wymagał. Fajnie wykreowane realia, kreacja świata oparta o jeden wynalazek ładnie się rozrosła. Całość napisana niezłym językiem, przyznam, że tak jak chrościsko w kilku momentach czułem solidne napięcie, co w tak spokojnym w sumie tekście jest dużym plusem. Z minusów? Mniej więcej wiadomo było jak potoczy się fabuła – to, że próba ucieczki wynalazcy zakończy się porażką było oczywiste. Nie do końca kupiło mnie też samo zakończenie. Nie dlatego, że potrzebuję happy endu, ale całość wydała mi się jakaś taka pospieszna strasznie. Rozumiem doskonale, że limit wisiał nad głową, ale wyglądało to trochę tak, jakbyś na początku sobie spokojnie pisał, kreował świat i tak dalej, a potem nagle zobaczył że limit się zbliża i rzucił się szybko do końca. 

W każdym razie całość bardzo mi się podobała. Wydaje mi się, że właśnie o takie teksty chodziło w tym konkursie :) 

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

Dlaczego w tytule jest podwójne "z"?

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Witam kolejnego jurora, witam i Arnubisa.

 

Takie mocno punkowe,

Zależało mi na uzyskaniu tego efektu, także bardzo się cieszę, że się udało.

Mniej więcej wiadomo było jak potoczy się fabuła – to, że próba ucieczki wynalazcy zakończy się porażką było oczywiste. Nie do końca kupiło mnie też samo zakończenie.

Jedno i drugie jest zapewne skutkiem faktu, że fabuła jest tu nieco pretekstowa, służy ukazaniu realiów. Niemniej zarzuty oczywiście zasadne. Niestety w te 40 k ciężko upchnąć i świat i opowieść, co widać również u mnie.

 

Dlaczego w tytule jest podwójne "z"?

Ku czci Zorro, Zordona i Zawiszy Czarnego.

Że też tyle czas nikt (w tym ja) nie zwrócił na to uwagi… Mea culpa. 

opatrzony okazałą

Troszkę mi nie zabrzmiało.

 Nadzieja, że w końcu wróci do domu

Hmm.

 udatnie oddał urok

Znowu brzmienie ciut dziwne.

 Starczyło mu nawet talentu, by zaludnić płótno

To nie była powszechna konwencja? Bo na sztuce malarskiej znam się jak kura na pieprzu, ale wszystkie średniowieczne i renesansowe obrazy, które widziałam, miały postacie.

By uzyskać wierny obraz tego przeklętego miasta, zabrakło

Coś tu jest nie tak. Może: Do wiernego obrazu…?

 Gdyż wciąż

Trudno się to wymawia, spróbuj.

destylarnie flogistonu

Kocham Cię.

cholerną, niepokonaną flotą

Cholerną flotą?

 pozostaje kwestią czasu

Trochę za spokojne, ja dałabym: to tylko kwestia czasu.

 pana geniuszowi

Może lepiej by brzmiało: pańskiemu geniuszowi.

 światłom flogistonowych latarni, rozświetlającym

Powtórzenie. Może: rozpraszającym?

paskudnej pogody pchającym

Źle to brzmi.

 że jego panowie mogli

Mogą – c.t. Dobry obraz w tej scenie, bardzo wyraźny.

 zdążył ich już poznać

Hmm.

 lekko rozczarowany

Oj, "lekko" to takie nadużywane słowo, że już nic nie znaczy.

 stojącą u jego stóp, solidną

Bez przecinka.

 sporych rozmiarów, szklana flasza

Tu też bez przecinka.

 Spójrzcie proszę.

Spójrzcie, proszę.

 jasnoniebieski płomień

To zależy od temperatury – czyli ten płomyk jest gorący. Punkt dla Ciebie. Ale kiedy powstała teoria flogistonu, w tej chwili nie pomnę – na pewno obalał ją Lavoisier tuż przed rewolucją francuską…

 zadziwieni pokazem

To bym wycięła, wynika z kontekstu.

 Całkiem możliwe, że przyczyną był fakt, że

Ciutkę to niezręczne.

 flogiston również jest nieważki

Tak dokładnie, to uważano, że ma ujemną masę.

 zlustrował zgromadzonych

Nie brzmi to. I "gromadzenie" powtarzasz trzy razy w dwóch zdaniach.

 końce uwiązano

Hmm.

 Nie więcej niż trzy pacierze później

Anglicyzm. Ja dałabym: nie minęły trzy pacierze, a mogli…

 blady jak twarożek

Cute. Może trochę za bardzo, ten twarożek jest taki milutki, że nie pasuje.

 Jeżeli jednak jedna z jego ścianek byłaby ruchoma, rozszerzający się ogień odepchnie ją jedynie.

… dlaczego nie mamy emotki z kciukiem do góry?

 nie donosiły ich armaty

To może być uznane za zbyt żargonowe.

 z zemsty zrujnować

Dźwięk.

 ciął i spawał, szlifował i smarował,

Angielska konstrukcja. Nie przenosiłabym jej na nasz grunt.

 wbrew swojemu pierwotnemu fatalizmowi

Hmm.

 Nie znaczyło to jednak, że

Hmm.

 też wciąż

Skasowałabym "też", psuje rytm, a nic nie wnosi.

 nie kto inny, niż sam

Nie kto inny, a sam.

 związanych z pracami

Wynika z kontekstu i powtarza "prace". Wycięłabym.

 się zakradać „błędy”.

Idiom – wkradać.

 żeby sprawdzić reakcję

Hmm. Może: takie na próbę?

 I trwałby tak

Hmm.

 , którą odczuwał.

Wiemy o tym, nie musisz nas zapewniać.

 oddzielającej stare i nowe Makau

Rozdzielającej stare i nowe Makau; albo oddzielającej stare Makau od nowego.

 Mi!

W sumie powinno być "mnie", ale facet mówi w uniesieniu…

 przychód zbliżony do Batawii

Trochę niezgrabnie.

Obawia się, że chcę go zrzucić ze stołka.

Uh, dobre.

 Zna pan alternatywę!

"Alternatywa" to dla mnie termin techniczny i tu bym go nie użyła.

 A tym bardziej,

Czemu tym bardziej?

 delikatnie stukali

"Delikatnie" to nadużywane słowo. Ja dałabym po prostu: postukiwali. Ale obraz dobry.

 bogato zdobionej, flogistonowej rikszy

Bez przecinka.

odziane w resztki ubrań Pietera, doszczętnie spalone zwłoki

Inaczej bym to zorganizowała.

zimna, żelazna obręcz

Bez przecinka.

 tobie zyskam sobie

Wycięłabym "sobie", psuje rytm i jest zbędne.

twoja

Literówka.

 

Wynalazca jest wiarygodny, jego pomysły – takoż. Bardzo spójnie połączyłeś flogiston z silnikiem wewnętrznego spalania. Mocne opisy, czuć atmosferę. Opowiadanie trzyma w napięciu. Kompozycja bardzo porządna. Albo błysnąłeś geniuszem – albo po prostu jesteś dobry.

Reasumując – nie mogę kliknąć do biblioteki, ale sercem jestem z Tobą :)

 I nie ma tu łopatologii, tylko np. przeprowadzenie procesu myślowego z punktu widzenia bohatera (to ulepszanie machiny z uchylającymi się drzwiczkami). To bardzo fajne.

Nic dodać, nic ująć.

Co do nieszczęśliwych zakończeń – to może być problemem tylko, jeśli przez to staniesz się przewidywalny, jeśli czytelnik będzie wiedział, że nie ma co liczyć na zakończenie szczęśliwe (ja do końca liczyłam). Albo, jeśli wstawisz je na siłę, ale tutaj nieszczęśliwe zakończenie wynika z tekstu zupełnie gładko.

 Mógłbym napisać, że byli przykuci do dyszli, ale wtedy by wyszło, że każdy był przykuty do wielu.

Nie, tak chyba byłoby dobrze.

 Taki wynalazca coś wymyśli, zwłaszcza, że nie ma już złudzeń.

Mmm, niekoniecznie.

 Kolejną perełką, która mnie ujęła, jest sposób, w jaki zbudowałeś napięcie w scenie z wisielcami.

Oj, tak.

 Przynajmniej 75% tego planu wynika wyraźnie z kontekstu.

Wiesz, zasada jest taka – jeśli plan zostaje wyraźnie opisany, to na pewno coś się w nim posypie ;)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Witaj, Tarnino! Dziękuję za łapankę.

To nie była powszechna konwencja? Bo na sztuce malarskiej znam się jak kura na pieprzu, ale wszystkie średniowieczne i renesansowe obrazy, które widziałam, miały postacie.

Ja też znawcą nie jestem. Ale w baroku holenderskim dominowały martwe natury, sceny marynistyczne i takie tam. Ludzi też malowano, ale mniej. A tu chodziło mi głównie o mnogość detali.

Kocham Cię.

Hm… Na randkę chociaż zaproś. Albo kwiatka kup? ;)

To zależy od temperatury – czyli ten płomyk jest gorący. Punkt dla Ciebie. Ale kiedy powstała teoria flogistonu, w tej chwili nie pomnę – na pewno obalał ją Lavoisier tuż przed rewolucją francuską…

Dokładnie to i ja nie jestem pewien. Druga połowa XVII wieku. Ale jako, że płomień flogistonowy nie istnieje, to arbitralnie uznałem, że jest na tyle gorący, by dało się nim spawać stal. Czyli niebieski powinien pasować.

Tak dokładnie, to uważano, że ma ujemną masę.

Owszem, ale uznałem, że nie będę się na ten temat rozpisywał – szczególnie, że pierwotnie ten tekst był nieco bardziej techniczny, a gaz o ujemnej masie bardzo mi mieszał przy zbiornikach ciśnieniowych.

To może być uznane za zbyt żargonowe.

Słowo “donosiły”? Donośność artylerii to chyba dość powszechnie znany termin? Na tym portalu, gdzie historyk na historyku, archeologiem pogania?

Angielska konstrukcja. Nie przenosiłabym jej na nasz grunt.

Obawiam się, że nie wiem, co tu jest po angielskiego – dla mnie jest naturalna.

 

Pozostałe poprawię, jak już będzie wolno. Nad wszelkim “hm” się zastanowię i postaram się coś wymyślić.

Dziękuję też za miłe słowa i rozstrzygnięcie w kwestii dyszli.

Kawał porządnego tekstu. Podobnie jak w tym opowiadaniu o gazownictwie Caerna, właściwie wzorcowo pasuje do konkursu. Genialny wynalazca, który wykorzystuje (znaną z rzeczywistości) teorię w fantastyczny sposób, co za sprawą drapieżnej korporacji zmienia kolej rzeczy i obraz świata, egzotyczna lokacja, intryga, lekki tłist na końcu… Znakomite czytadło ("czytadło" w sensie pozytywnym). 

Być może w samym stylu (który jest solidny, porządny, właściwie bezbłędny) zabrakło nieco lekkości, emocjonalnego tchnienia, pewnej blyskotliwości, czegoś, co wywołałoby zachwyt, nie tylko skinienie z uznaniem – "dobra robota". Dlatego nie mogę powiedzieć, że jest to tekst znakomity. Ale cholernie dobry, to z całą pewnością. 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Słowo “donosiły”? Donośność artylerii to chyba dość powszechnie znany termin? Na tym portalu, gdzie historyk na historyku, archeologiem pogania?

Może być uznane. Może. Nie jestem pewna ;)

 Obawiam się, że nie wiem, co tu jest po angielskiego – dla mnie jest naturalna.

Argh. X i Y, U i Z. To angielski sposób wyliczania. Owszem, anglicyzmy się mnożą ostatnio, może po prostu stykasz się z tym tak często, że Cię nie razi.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Witaj, thargone!

 

Podobnie jak w tym opowiadaniu o gazownictwie Caerna, właściwie wzorcowo pasuje do konkursu.

Lektura “konkurencji” idzie mi wolniej, niż bym chciał, dopiero sie za nie zabieram, ale zaostrzyłeś mi na nie apetyt.

Ale cholernie dobry, to z całą pewnością. 

Tyle wystarczy, do wybitności nie aspiruję. ;)

Argh. X i Y, U i Z. To angielski sposób wyliczania. Owszem, anglicyzmy się mnożą ostatnio, może po prostu stykasz się z tym tak często, że Cię nie razi.

No proszę, człowiek się dowie czegoś nowego. Mi ten sposób wyliczania wydaje się zwyczajnie płynniejszy, niż wyliczanka po przecinku. Ale będę miał to w pamięci.

Może być uznane. Może. Nie jestem pewna ;)

Ok, to jeśli zaczną się skarżyć, pomyślimy.

 

Urocza gra słów. :D

Veni, vidi, legi.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Fajne, klasycznie opowiadanie.

 

Nie czarujesz słowem (warsztat jest po prostu solidny), nie czarujesz też pomysłem (fabuła raczej klasyczna). Bohaterowie są charakterystyczni, ale ich archetypy nie wyznaczają nowej jakości.

A jednak opowiadanie wciąga – po części bardzo ciekawym flogistonem, w dużej mierze zręczną żonglerką tempem i konsekwencją w prowadzeniu opowieści.

Po prostu bierzesz czytelnika na smycz i zabierasz go na fajny, nie za długi spacer. Mimo żem hrabia, mi to odpowiada.

Na końcu rzucasz przewrotnym twistem, który pozwala tylko uśmiechnąć się z przekąsem – SAMO ŻYCIE ;)

Warsztat, jak wspomniałem, solidny. Nie silisz się na fajerwerki, ale odczytuję to jako Twoją siłę, a nie słabość. Przesada jest pierwszym krokiem ku grafomanii.

Co można by poprawić? Może trochę więcej uwagi poświęcić worldbuildingowi. Mimo ciekawej opowieści nie czułem w tekście samego Makau. Kilka krótkich opisów więcej mogłoby jeszcze poprawić ten skądinąd dobry tekst.

 

Tyle ode mnie.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Witam trzeciego jurora, moje uszanowanie, mości hrabio. ;)

 

Dzięki za komentarz. Worldbuildingu jest tu faktycznie nieco mniej, niż by mogło (i niż bym chciał), ale miałem pewne problemy ze zrównoważeniem tempa, więc część opisów i kwestii dialogowych wyleciała. Może kiedyś, gdy limit nie będzie cisnął aż tak mocno.

Mi ten sposób wyliczania wydaje się zwyczajnie płynniejszy, niż wyliczanka po przecinku.

A to ciekawe, bo mnie odwrotnie.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Gusta i guściki. Tak czy inaczej postaram się na przyszłość trzymać w ryzach. 

Bardzo zacne opowiadanie. ;)

Spodobał mi się pomysł na wykorzystanie flogistonu i konstruowanie machiny. Nieźle też opisałeś perypetie Pietera,  który, wiążąc się z Kompanią, wpadł ja śliwka w kompot.

Determinacja niecnie wykorzystywanego bohatera i podjęte przezeń przedsięwzięcia zmierzające do uwolnienia się od Kompani, były oczywistym następstwem poczynań podłego gubernatora, więc wcale mnie nie zdziwiło, że Pieter postanowił przy okazji odegrać się także na prześladowcy. A kiedy wszystko zmierzało do happy endu, postanowiłeś zaskoczyć nieoczekiwanym finałem, co wyszło opowiadaniu wyłącznie na dobre. ;)

Choć Pietera żal… :(

 

współ­pra­co­wa­łem z van Ael­stem przy pra­cach nad… –> Nie brzmi to najlepiej.

Może: …współdziałałem z van Aelstem przy pracach nad

 

Wielu z nich przy­ku­to do dy­sz­la łań­cu­chem. –> Za SJP PWN: dyszel «drąg umocowany do przedniej części wozu, bryczki itp., umożliwiający kierowanie pojazdem zaprzężonym w konie»

Wobec tej definicji nie znajduję racjonalnego wytłumaczenia obecności dyszla w wózku, zwłaszcza że Chińczycy te wózki pchają.

 

Zgro­ma­dze­ni wy­da­wa­li się być roz­dar­ci mie­dzy cie­ka­wo­ścią, a lę­kiem. Za­czę­li ko­lej­no wy­cho­dzić z na­mio­tu, gro­ma­dzić się na nie­wiel­kim spła­chet­ku od­kry­te­go po­kła­du. De Neyn wy­szedł jako ostat­ni, zlu­stro­wał zgro­ma­dzo­nych ło­bu­zer­skim spoj­rze­niem, po czym krzyk­nął w kie­run­ku zgro­ma­dzo­nych na… –> Czy to celowe powtórzenia?

Może: Wszyscy wy­da­wa­li się być roz­dar­ci mie­dzy cie­ka­wo­ścią a lę­kiem. Za­czę­li ko­lej­no opuszczać na­mio­t i skupiać się na nie­wiel­kim spła­chet­ku od­kry­te­go po­kła­du. De Neyn wy­szedł jako ostat­ni, zlu­stro­wał zgro­ma­dzo­nych ło­bu­zer­skim spoj­rze­niem, po czym krzyk­nął w kie­run­ku stłoczonych na

 

Gło­wił się nad tym pro­ble­mem dnia­mi i no­ca­mi, ale żaden z for­te­li, które przy­szły mu do głowy… –> Nie brzmi to najlepiej.

Może: Myślał/ Dumał/ Zastanawiał się nad tym pro­ble­mem dnia­mi i no­ca­mi, ale żaden z for­te­li, które przy­szły mu do głowy

 

bu­do­wał ma­kie­ty, by w końcu przy­stą­pić do bu­do­wy pro­to­ty­pu. –> Jak wyżej.

Może: …i bu­do­wał ma­kie­ty, by w końcu przy­stą­pić do konstruowania pro­to­ty­pu.

 

wer­sje swo­je­go apa­ra­tu. Żadna z nich nie dzia­ła­ła, ale wbrew swo­je­mu pier­wot­ne­mu… –> Czy oba zaimki są konieczne?

 

Każ­de­mu kro­ko­wi na­przód to­wa­rzy­szy­ły wąt­pli­wo­ści, po gło­wie krą­ży­ły mu też wciąż na wpół ufor­mo­wa­ne plany uciecz­ki. –> Czy dobrze rozumiem, że każdemu krokowi towarzyszyły plany ucieczki?

 

Zaś w skrzy­ni, ukry­tej w pra­cow­ni wśród sto­sów złomu… –> Czy w tamtych czasach wiedziano, co to złom, czy raczej powiedziano by żelastwo?

 

Splótł dło­nie na po­doł­ku, by nie widać było, jak dy­go­cą mu palce. –> Obawiam się, że Pieter nie mógł spleść dłoni na podołku.

Może wystarczy: Splótł dło­nie, by nie widać było, jak dy­go­cą mu palce.

Za SJP PWN: podołek daw. «wgłębienie tworzące się z przodu w spódnicy, w sukni lub w fartuchu przy uniesieniu ich brzegów lub przy siadaniu»

 

Przez chwi­le mil­cze­li, wpa­tru­jąc się… –> Literówka.

 

Pie­ter, prze­sia­du­jąc w por­to­wych ta­wer­nach… –> Miał czas na przesiadywanie w tawernach?

 

blady od cho­ro­by mor­skiej, zgrza­ny i spo­co­ny w du­szą­cym mia­sto upale. –> Czy ktoś może być jednocześnie blady i zgrzany? Zgrzanie się sugeruje chyba czerwoną twarz…

 

Lu­dzie gu­ber­na­to­ra znaj­dą też w zglisz­czach odzia­ne w reszt­ki ubrań Pie­te­ra, do­szczęt­nie spa­lo­ne zwło­ki… –> Skoro zwłoki będą doszczętnie spalone, to czy ocaleje na nich choćby strzęp odzienia?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Witaj, regulatorzy!

Dziękuję za łapankę (dziw, że po Tarninie coś jeszcze zostało), poprawie błędy, jak tylko będzie już wolno.

Dziękuję też za miłe słowa, cieszę się, że tekst przypadł do gustu.

Bardzo proszę, None. I cieszę się, że uwagi okazały się przydatne. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałem. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Przeczytałem.

Mam problem z tym tekstem. Dobra – choć dość przewidywalna i schematyczna – historia, ale już bohater trochę mało wyrazisty. Pieter jest porządnym człowiekiem, który głupio wplątał się w bycie zakładnikiem korpo. I on jest trochę za porządny jak na klimat tego opowiadania – bo ten fundusz ucieczkowy to jednak coś, czemu kibicujemy, a nie np. jakieś działanie wbrew własnym przekonaniom. Z bohaterami w ogóle mam problem, bo po pierwsze trochę mi się myliło, kto jest kto i po co – po co np. Aselun, który jest bardzo mocno podkreślony (m.in. przez niezbyt udane porównanie do twarożka) w części retrospekcyjnej, ale okazuje się totalnie niewystrzelającą strzelbą… Z kolei van der Eeckhout nie robi wrażenia aż tak cwanego, żeby tak łatwo przechytrzyć bohatera – i jak dla mnie było to nieco deusexmachinowe. Zakończenie mnie prywatnie uśmiechnęło, ponieważ w dwóch opowiadaniach zafundowałam podobne bohaterom… Aczkolwiek bez przemowy czarnego charaktera.

Narracja, choć poprawna, jakoś szczególnie mnie nie porwała – jest w zasadzie totalnie przezroczysta, a zdałaby się tu jakaś kompozycyjna lub stylistyczna nuta szaleństwa. Babolki jeszcze jakieś zostały, ale to przez konkurs, a że czytałam z komórki, to nawet nie wynotowałam. Nie są rażące, choć gdzieś tam w pierwszej połowie, bliżej środka, był dłuższy passus z wymieszanymi podmiotami i ogólnie średnio brzmiący.

Tak ponarzekawszy, jednakowoż stwierdzić muszę, że jest to niewątpliwie jedno z najlepszych – i najlepiej spełniających założenia konkursu – opowiadań w Retrowizjach :)

 

Spieszę jeszcze wyprowadzić Cię z błędu ;)

 

Słowo “donosiły”? Donośność artylerii to chyba dość powszechnie znany termin? Na tym portalu, gdzie historyk na historyku, archeologiem pogania?

Nie wiem, skąd to przekonanie – wśród aktywnych użytkowników jest nas tak naprawdę bardzo mało; ja akurat jestem jednym i drugim, ale poza tym to na palcach jednej ręki można policzyć. Osobna sprawa, że jest kilka osób (znów: nie aż tak bardzo dużo), które mają świetną wiedzę, mimo że historykami nie są.

No i oczywiście nawet nie przyszło mi do głowy, że to słowo niezrozumiałe, ale historia militarna to jeden z moich koników.

http://altronapoleone.home.blog

Zgodnie z obietnicą powracam po przeczytaniu całości. Poniższe uwagi mogą się częściowo pokrywać z tym, co wypisała już regulatorzy, za co z góry przepraszam.

Jeżeli w zamkniętym pojemniku wymieszać flogiston i powietrze, nastąpi gwałtowne spalanie. Eksplozja zwykle rozrywała zbiornik. Jeżeli jednak jedna z jego ścianek byłaby ruchoma, rozszerzający się ogień odepchnie ją jedynie.

Nie może po prostu ukryć się na pierwszym z brzegu aeronie i liczyć, że uda mu się niepostrzeżenie wrócić do Europy. Nawet, gdyby jakimś cudem mu się powiodło i nie zostałby odkryty

Głowił się nad tym problemem dniami i nocami, ale żaden z forteli, które przyszły mu do głowy, nie wydawał się dostatecznie przekonujący.

Rysował projekty i budował makiety, by w końcu przystąpić do budowy prototypu.

Pieter nie stawiał oporu, nie było sensu. Nie zadawał też pytań

I setek innych, dniami i nocami trudzących się, by wykarmić nienasyconego molocha, którego pomógł stworzyć.

W końcu dotarli na nieduży placyk, bogato przyozdobiony papierowymi lampionami i chorągiewkami. Stała tu nieduża trybuna, na której zasiadali gubernator wraz ze swoją świtą, kilku żołnierzy i znaczniejszych kupców.

Ściany wielu budynków wciąż jeszcze oszpecone były dziurami po wystrzelonych wtedy kulach, tu i ówdzie ciągle jeszcze straszyły pogorzeliska i zblakłe już nieco krwawe rozbryzgi na tynkach. Zginęły wtedy tysiące robotników i setki żołnierzy cesarza. I raptem kilku najemników Kompanii.

Nie inaczej miało być dzisiaj. Urzędnik stojący na podwyższeniu odczytywał właśnie donośnym głosem zbrodnie, których mieli dopuścić się skazani.

Wystarczy, że choć trochę poluzujemy chwyt, a Mandżurowie zaraz podniosą łeb!

Raczej łby.

Tuż obok gubernatora, który przyglądał się skazańcom, jednocześnie z uwagą słuchając gorączkowej paplaniny siedzącego obok oficera. […] Oficer żachnął się wyraźnie, ale odsunął się nieco i zaczął gorączkową rozmowę z drugim sąsiadem.

De Neyn spróbował coś powiedzieć, ale nie zdołał wydobyć z gardła nic, poza nieartykułowanym chrząknięciem.

Chrząknięcie chyba nie może być artykułowane?

Ucieczka przestała być mglistą mrzonką, o której marzył w upalne noce, kręcąc się niespokojnie na przepoconych prześcieradłach. Stała się koniecznością.

Robił, co mógł, by van der Eeckhout był zadowolony. Zawsze jednak pilnował, by istniał tylko jeden sprawny egzemplarz, a wszystkie zapiski i plany zawsze trzymał bezpiecznie przy sobie.

Nocami z kolei przygotowywał się do tego, by zniknąć. W międzyczasie jego fundusz ucieczkowy urósł do kilku tysięcy guldenów. Dość, by zacząć nowe, beztroskie życie. A tym bardziej, by zdobyć kilku przyjaciół.

Nawiązał też bliską znajomość z miejskimi grabarzami, którzy zajmowali się między innymi pozbywaniem się ciał skazańców.

Chcąc zmotywować wszystkich do jak najcięższej pracy przed przybyciem rewidenta, gubernator zapełniał szubienice dziesiątkami skazańców oskarżonych o zdradę lub sabotaż

Powtórzone “skazańców”.

Wreszcie nadszedł ten dzień. Do portu w Makau przybył Mauritius, jeden z największych aeronów Kompanii.

Mauritius nie powinno być kursywą albo w cudzysłowie?

Wreszcie nadszedł ten dzień. […] Wreszcie, wszystkie pionki były już na planszy.

Ludzie gubernatora znajdą też w zgliszczach odziane w resztki ubrań Pietera, doszczętnie spalone zwłoki, bez wątpienia uznają więc, że zginął w tym nieszczęśliwym wypadku.

Moim zdaniem informacja niepotrzebna. Wiadomo to już w momencie, gdy informujesz, że ma gotowego nieboszczyka.

Powtarzał sobie raz po raz, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Okręt czekał w porcie, załadowany dla niepoznaki pakami egzotycznych towarów, kupionymi za oszczędności wynalazcy. De Neyn stał przy oknie, nerwowo przygryzając palce i raz po raz wyglądając w rozświetloną flogistonowymi lampami noc

Zdołał w końcu skupić spojrzenie i rozejrzeć się dookoła. I zadrżał.

Ale cóż, zapewne i tak nie byłby aż tak znowu imponujący, czyż nie? Szkoda, oczywiście, ale takie jest życie. Nie martw się jednak, twój sukces nie umrze razem z tobą. Ale jeszcze do tego wrócimy.

– Zastanawiasz się być może, po co mówię ci to wszystko.

No właśnie, po co? Informacja o zamiarze wrobienia gubernatora generalnego nie będzie zbyt bezpieczna w rękach człowieka, który bądź co bądź może kiedyś jakimś cudem odzyskać wolność.

 

Muszę przyznać, że jestem nieco zdziwiony widniejącymi w poprzednich postach pochwałami wykonania. Mi tekst wydał się trochę niedopracowany. Sporo powtórzeń, dużo banalnych czasowników typu “być”, “mieć”, których często można było uniknąć, czasem nadmiernie rozbudowane zdania. Angielskie wyliczanie, podobnie jak Tarninie, wydało mi się bardzo nienaturalne. Myślę, że mogłeś dać jeszcze opowiadaniu trochę poleżeć, wyszłoby mu to na dobre ;)

Co do fabuły… Też specjalnie nie zachwyciła. Środek tekstu to blok rozmyślań Pietera, które bardzo śmierdzą infodumpami. Dalej mamy z kolei dość szybko idącą akcję, zmierzającą do nieco zalatującego kiczem finału, w którym bardzo zły człek obwieszcza wszem i wobec swoje plany (wiem, zrobiłem to samo w “Smoku”, ale chociaż umieściłem tę przemowę niekonwencjonalnie bardziej w środku historii ;D), by na koniec przy wtórze szatańskiego śmiechu porzucić nieszczęsnego protagonistę w ciemnym lochu.

Moim zdaniem najmocniejszą częścią tekstu jest światotwórstwo, osłabione jednak mocno przez limit. Bardzo podobał mi się pomysł na wykorzystanie flogistonu. Także przyjemnie było poczuć Makau (choć mogłoby go być więcej!), przypomniało mi to “Szanhaj” Ossendowskiego, gdzie też mamy właśnie klimat chińskiego miasta kontrolowanego przez cudzoziemców (choć autor powieści miał tę przewagę, że widział to na własne oczy ;)).

Reasumując, odchodzę z dużym niedosytem, choć nie mogę powiedzieć, by chwile poświęcone na “Uciec z Makau” były czasem straconym.

Witajcie, drakaino, Światowiderze. I pomyśleć, że nie spodziewałem się już dalszych gości.

 

Dobra – choć dość przewidywalna i schematyczna – historia, ale już bohater trochę mało wyrazisty.

Kreacja postaci faktycznie miała dla mnie niski priorytet – dominowało światotwórstwo, potem fabuła, a na rzeźbienie bohaterów nie zostało już wiele miejsca. 

I on jest trochę za porządny jak na klimat tego opowiadania

Może to i racja. W punkowy klimat lepiej by się wpasował ktoś moralnie niejednoznaczny. Cóż, mądry Polak po szkodzie.

Aselun, który jest bardzo mocno podkreślony (m.in. przez niezbyt udane porównanie do twarożka) w części retrospekcyjnej, ale okazuje się totalnie niewystrzelającą strzelbą

Cała retrospekcja powstała tylko po to, żeby uniknąć flogistonowego infodumpu, dlatego ogólnie odstaje od reszty tekstu. Nie jestem z tego zadowolony, ale nie znalazłem sensowniejszego sposobu na wprowadzenie konceptu.

Z kolei van der Eeckhout nie robi wrażenia aż tak cwanego, żeby tak łatwo przechytrzyć bohatera – i jak dla mnie było to nieco deusexmachinowe.

Trudno mi z tym polemizować, choć napomknę, że umieściłem w tekście wzmiankę o tym, że gubernator lub załatwiać swoje sprawy cudzymi rękami jako forshadowing zakończenia.

Narracja, choć poprawna, jakoś szczególnie mnie nie porwała – jest w zasadzie totalnie przezroczysta, a zdałaby się tu jakaś kompozycyjna lub stylistyczna nuta szaleństwa.

Choć nie planowałaś tego jako komplement, dziękuję – przezroczysta narracja to coś, do czego dążę, zwalczając moją skłonność do wodolejstwa.

Tak ponarzekawszy, jednakowoż stwierdzić muszę, że jest to niewątpliwie jedno z najlepszych – i najlepiej spełniających założenia konkursu – opowiadań w Retrowizjach :)

Dziękuję. :D

 

Mauritius nie powinno być kursywą albo w cudzysłowie?

Wedle tej wykładni, niekoniecznie.

No właśnie, po co? Informacja o zamiarze wrobienia gubernatora generalnego nie będzie zbyt bezpieczna w rękach człowieka, który bądź co bądź może kiedyś jakimś cudem odzyskać wolność.

Niby prawda. Ale starałem się od początku kreować van der Eeckhouta jako kogoś, kto lubi sobie pogadać i ponacieszać się własnym głosem.

Myślę, że mogłeś dać jeszcze opowiadaniu trochę poleżeć, wyszłoby mu to na dobre ;)

Niestety nie było takiej możliwości. I tak stał się cud, że udało się go chociaż trochę przelecieć betą i powyłapywać stadko niedoróbek, choć jak widać wiele się uchowało. Ech, przyjdzie może dzień, kiedy zdołam się wyrobić z tekstem konkursowym szybciej, niż na ostatni moment.

Dalej mamy z kolei dość szybko idącą akcję, zmierzającą do nieco zalatującego kiczem finału, w którym bardzo zły człek obwieszcza wszem i wobec swoje plany (wiem, zrobiłem to samo w “Smoku”, ale chociaż umieściłem tę przemowę niekonwencjonalnie bardziej w środku historii ;D), by na koniec przy wtórze szatańskiego śmiechu porzucić nieszczęsnego protagonistę w ciemnym lochu.

Z grubsza. Choć w zamyśle finał zawierał jednak pewien twist, który części przedpiśców się spodobał. Szkoda, że w twoim przypadku nie chwyciło. Może kolejnym razem się uda?

Także przyjemnie było poczuć Makau (choć mogłoby go być więcej!),

Oj, przydałoby się. Z ilu pomysłów musiałem rezygnować… Niby człowiek rozumie, skąd ten nieduży limit, ale jednak boli.

Reasumując, odchodzę z dużym niedosytem, choć nie mogę powiedzieć, by chwile poświęcone na “Uciec z Makau” były czasem straconym.

Cieszę się, że mimo wszystko nie było źle. Kto wie, może jeszcze kiedyś wrócę do tego uniwersum? Tak czy inaczej, dzięki wielkie za komentarz i łapankę.

Przeglądarka mi się zamknęła, zamiast dodać komentarz. :))))))

Ech.

Dobra, skromna łapanka przepadła, ale postaram się odtworzyć zjedzone myśli.

Bardzo bezpieczne to opowiadanie. Postaci poprawne, historia poprawna, zakończenie takoż, chociaż o nim jeszcze za chwilę. Jakbyś nie chciał zaryzykować i przez to stawiał na sprawdzone rozwiązania. Nie poślizgniesz się na tym, ale z drugiej strony nie potrafię wskazać niczego wyjątkowego, wyróżniającego się w tym opowiadaniu. Przez to obawiam się, że może szybko ulecieć z pamięci.

Parę osób, widziałem, że zachwycało się klimatem Chin i momentami faktycznie daje on radę (chociażby scena wjazdu do Nowego Makau), jednak mnie szwankuje proporcja w pokazywaniu europejskości kolonistów i azjatyckości tubylców. Taka pracownia Pietera z powodzeniem mogłaby się znajdować w Amsterdamie i poza podmienieniem Chińczyków na Holendrów, niewiele trzeba byłoby więcej zmieniać. Z jednej strony osadzasz akcję w egzotycznej okolicy, a z drugiej grasz na znanych, sąsiedzkich zachowaniach, jakby pomijając co najsoczystsze i najciekawsze, bo obce. Przez to odebrałem ów klimat jako zbyt powściągliwy, zbyt sterylny.

Finał jest dla mnie za bardzo jednowymiarowy. Happy end to banał, ale Twoja odwrotność happy endu także trąca mi nim trąca. Mamy sytuację, gdy Pieter przegrywa wszystko, co może, a ten pan o dziwnym nazwisku wygrywa. I tyle. Brak tutaj odcieni szarości, w kreowaniu sytuacji tak jednego, jak i drugiego, a przecież życie nie bywa aż tak czarno-białe.

I jeszcze parę słów o wykonaniu. Z pozoru nie ma się do czego przyczepić, ale zauważyłem, że masz tendencję do powtarzania w narracji już wprowadzonych informacji. Nie zawsze korzystasz z kontekstu. Nawarstwianie złożoności zdań z użyciem “który” to droga na skróty, do tego, moim zdaniem, ślepa. Ponadto celny czasownik potrafi wyrazić więcej niż najpiękniejsze opisy, tymczasem nie szczędzisz tutaj konstrukcji z “być” i “mieć”. Znowu przesadna ostrożność? Więcej odwagi, najwyżej nie wyjdzie. ;)

 

Bardzo bezpieczne to opowiadanie.

Głównie dlatego, że piąte napisane w życiu. Dopiero się uczę i to małymi kroczkami. Na szaleństwa przyjdzie czas, jak się trochę w tym całym procederze otrzaskam – i znudzę “zwyczajnym” pisaniem.

Parę osób, widziałem, że zachwycało się klimatem Chin i momentami faktycznie daje on radę (chociażby scena wjazdu do Nowego Makau), jednak mnie szwankuje proporcja w pokazywaniu europejskości kolonistów i azjatyckości tubylców.

A to akurat jest zamierzone. Holendrzy w swoich koloniach bardzo pilnowali, by nie mieszać kultur. Ich ośrodki były na wskroś europejskie, a z tubylcami mieli tylko tyle kontaktu, ile trzeba.

Brak tutaj odcieni szarości, w kreowaniu sytuacji tak jednego, jak i drugiego, a przecież życie nie bywa aż tak czarno-białe.

Przyznam szczerze, nie do końca łapię, co masz na myśli.

Z pozoru nie ma się do czego przyczepić, ale zauważyłem, że masz tendencję do powtarzania w narracji już wprowadzonych informacji.

Przyznaję, że mam z tym problem – z drugiej strony, kiedy próbuję coś jedynie zasugerować, nie zostaje to zwykle wychwycone przez czytelników. Będę nad tym pracował.

Znowu przesadna ostrożność? Więcej odwagi, najwyżej nie wyjdzie. ;)

Może z czasem.

Cała retrospekcja powstała tylko po to, żeby uniknąć flogistonowego infodumpu

I to jest bardzo słuszne działanie, tak trzymać! Ta scena nie jest zła, ale wprowadzasz w niej postacie, które wydają się ważne – może nawet kluczowe – a potem już nie wracają. Tylko tu jest błąd.

 

umieściłem w tekście wzmiankę o tym, że gubernator lub załatwiać swoje sprawy cudzymi rękami jako forshadowing zakończenia

Tak. Ale raczej chodzi o przebiegłość. Z foreshadowingów on wychodzi na gościa zapobiegawczego i na intryganta, niewątpliwie, ale czy aż tak cwanego, żeby przechytrzyć sprytny plan? Tego już nie wiem.

 

Mam jednakowoż nadzieję, że to opowiadanie będzie w antologii, bo wtedy będziesz musiał nad nim popracować i je ulepszyć ;) Piórkowe niestety jak dla mnie nie było, ale to jeszcze nie tragedia.

http://altronapoleone.home.blog

Niby prawda. Ale starałem się od początku kreować van der Eeckhouta jako kogoś, kto lubi sobie pogadać i ponacieszać się własnym głosem.

I gdyby mówił, przekazując tylko niewrażliwe informacje, nie miałbym zastrzeżeń. Ale przemowa w obecnej formie zupełnie kłóci się z wizją przebiegłego intryganta.

Ta scena nie jest zła, ale wprowadzasz w niej postacie, które wydają się ważne – może nawet kluczowe – a potem już nie wracają.

Zarzut zasadny, będę musiał o tym pamiętać w przyszłości.

ale czy aż tak cwanego, żeby przechytrzyć sprytny plan?

I dlatego to niespodzianka. ;) Ale rozumiem, o co ci chodzi.

Mam jednakowoż nadzieję, że to opowiadanie będzie w antologii, bo wtedy będziesz musiał nad nim popracować i je ulepszyć ;)

Również mam taką nadzieję, choć z nieco innych pobudek.

 

I gdyby mówił, przekazując tylko niewrażliwe informacje, nie miałbym zastrzeżeń. Ale przemowa w obecnej formie zupełnie kłóci się z wizją przebiegłego intryganta.

Może i racja. Ale klisze nie bez przyczyny są kliszami, czasem jednak chce się po nie sięgnąć. Uwagę przyjmuję, jej słuszność uznaję, ale raczej nic w tym temacie już nie zrobię.

 

Jeden z lepszych konkursowych tekstów. Co prawda osobiście odczuwam przesyt postaciami wynalazców (wolałbym oglądać przede wszystkim efekty ich pracy; w tworzeniu technologii uczestniczy wiele osób i oprócz pionierów są jeszcze ci, którzy prototypy udoskonalają), ale tutaj kupiłeś mnie fabułą.

Są elementy jak z podręcznika do pisania scenariuszy, dzięki czemu tekst niemal musiał się udać z definicji. Spodobało mi się, że jasno określasz motywacje bohatera – chyba sam jesteś świadomy, jakie to ma znaczenie. Poza tym są zwroty akcji, a największe napięcie jest tam, gdzie być powinno – w końcówce. Kulminacja wyszła Ci prawidłowo, zgodnie z prawami dramaturgii.

Miałem problemy z umiejscowieniem akcji w czasie. To pewnie może wynikać z mojej ignorancji, ale nie każdy czytelnik zna się na historii. Rozważyłbym dodanie kilku charakterystycznych dla epoki szczegółów. Poza tym pomysłem dobrze wpasowujesz się w założenia konkursu. Choć klasycznie – większość pomysłów oscylowała wokół broni i latających maszyn. Ale, jak już powiedziałem, fabuła mocno to wszystko broni.

Na pochwałę zasługuje też postać antagonisty, którego nie robisz na takiego typowego arcywroga. Fajnie, że pozostawał trochę w tle i że w końcówce się bardziej pokazał.

Stylistycznie szału nie ma. Ale jest zachowana przejrzystość czytania, konsekwencja w narracji i klimat (choć ten ostatni bym jeszcze trochę podrasował).

Bardzo dobre opowiadanie.

 

Dopisek po wynikach:

Chyba nie mam nic do dodania. To, co można tu podziałać, to głównie kosmetyka podczas redakcji i korekty. Ewentualnie już sam możesz zastanowić się nad dopieszczeniem stylistycznym (jeśli chcesz, żeby było więcej niż poprawnie) i paroma wzmiankami dla takich laików historycznych, jak ja ;)

Zasłużone podium – gratuluję! :)

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Ponownie podoba mi się wzięcie na warsztat nietuzinkowej epoki i użycie jako podstawy wynalazków wodoru. Trochę pewne rzeczy brzmiały naciąganie (latające statki), ale jestem w stanie to łyknąć.

Dwie główne postacie wyraźne, choć gubernator miasta strasznie płaski – prywatnie widziałem już, jak kręci wąsem, opowiadając o swoich planach. Główny bohater znacznie bardziej intrygujący, podoba mi się jego zafiksowanie na wynalazkach, który pomimo niebezpieczeństwa daje się pochłonąć idei zbudowania silnika. Fakt zakończenia ucieczki klapą odważny, podobnie jak otwarte zakończenie. Mnie się bardzo spodobało, podkreśliło bowiem bezwzględność świata.

Samo światotworzenie klimatyczne, podoba mi się pomysł wywindowania Holendrów :) Trochę mało jednak tych wynalazków widać na pierwszym planie tekstu, ale w tle są widoczne.

Podsumowując: dobry koncert fajerwerków, o odważnym zakończeniu i ciekawym świecie.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dziękuję za komentarze. Cieszę się, że tekst przypadł do gustu.

 

Poprawiałem część usterek wskazanych w łapankach. Nad kolejnymi modyfikacjami będę się głowił w niedalekiej przyszłości.

 

Ponownie podoba mi się wzięcie na warsztat nietuzinkowej epoki i użycie jako podstawy wynalazków wodoru.

Wodoru w tym tekście nie uświadczysz – flogiston to mimo wszystko coś innego.

Cześć!

Zacznę może od zaznaczenia, że jakkolwiek na żadnym poziomie tekst nie wywołał u mnie efektu WOW, to jednak też na żadnym poziomie mi nie nie pasował. Zasadniczo niemal nie ma się czego przyczepić.

Niemal.

Najgorzej wypada początek. Już w pierwszej scenie rzuciła mi się w oczy ogromna dziura logiczna, która tkwiła mi gdzieś tam w głowie przez całe opowiadanie (i tkwi w niej do teraz), jak taki mały kamyczek w bucie, który uwiera, irytuje i męczy przez całą drogę, ale też nie uwiera, nie irytuje i nie męczy na tyle, by człowiekowi chciało się zatrzymywać, ściągać buta i zrobić z kamyczkiem porządek. Inna rzecz, że w tym wypadku i kamyczek i but są metaforyczne, więc za cholerę nie idzie zrobić z nimi porządku. Ale do rzeczy.

Otóż, generalnie, chodzi o kontrakt Pietera.

Opowieść zaczyna się w chwili, kiedy Van der Eeckhout podsuwa mu jego przedłużenie do podpisania. Czyli że na mocy prawnej stary kontrakt wygasa wkrótce samoistnie i wynalazca będzie mógł wrócić do domu. I teraz wielopoziomowe pytanie, na które nie znalazłem odpowiedzi w tekście, a które nurtuje mnie jako ten metaforyczny kamyk: po co Pieter ten kontakt znów podpisał? Dlaczego niby musiał to zrobić? W tekście jest wyjaśnione, co się stanie, jeśli kontrakt zostanie zerwany –

– Lepiej, żeby się udało. Nie muszę chyba panu przypominać, jakie kary przewiduje pana kontrakt za odmowę wykonywania poleceń Kompanii? Co może się wtedy stać nie tylko z panem, ale też z pańską rodziną?

 – ale skoro wygasa samoistnie? Nie ma o tym ani słowa.

Okej, zapewne chodzi tu tylko o pozór, bo w końcu Zjednoczona Kompania nie podlega żadnym prawom ani sądom, ludzkim czy boskim – na pewno w Azji, a pewnie też i w Europie – więc rzeczony świstek nie ma realnego znaczenia a de Neyn nie mógł powiedzieć tak po prostu: dzięki, nie jestem zainteresowany, sam trafię do drzwi.

Tylko że ja, widząc (czytając) tę scenę, tego nie wiem. Nie znam jeszcze kontekstu, nie znam niuansów i nie rozumiem, dlaczego koleś po prostu nie tupnie nóżką. I mam z tym wielkie, paskudne “WTF?”.

Generalnie rzecz ujmując, pod tym kątem pierwsza scena mocno zawodzi. A jeśli dodać do tego potężny a brzydki infodump, który w niej upchnąłeś (tyrada o wynalazkach bohatera i osiągnięciach Kompanii – ten rodzaj ekspozycji naprawdę mnie drażni, szczególnie, gdy nie jest niczym nieuzasadniony – jak w tym wypadku – bo można było wpleść pewne informacje w sposób bardziej naturalny i oczywisty, a przy tym subtelniejszy), początek, mimo że bezsprzecznie obiecujący, nieco mnie zniechęcił do opowiadania.

No i Van der Eeckhout. Postać, którą od pierwszego wrażenia mam znielubić, a nawet poczuć do niej głęboką awersję. To wyszło Ci tak dobrze, że chyba trochę aż za… Już od pierwszej chwili gość skojarzył mi się z Ratcliffem z disnejowkiej Pocahontas. Czyli bohater przerysowany, trochę wręcz groteskowy, co dalsza część opowiadania na swój sposób to potwierdza – facet jest smolistym akcentem w czarno-czarnym świecie stworzonym przez kompanię. I jakkolwiek ta właśnie monotonia kolorów jest bodaj największą wadą całego opowiadania, bo pozbawia Twoją wizję realizmu (i znów: okej, wszystko pokazane jest przez pryzmat głównego bohatera, na co biorę poprawkę, a koloniści w Azji – czy gdziekolwiek indziej – generalnie byli taką właśnie szarańczą, na co też biorę poprawkę, ale tutaj to wszystko jest jednak ciut za bardzo przejaskrawione), tak gubernatora jednak nie sposób nie docenić za zaradność, spryt i pomyślunek. Jakkolwiek nie mogę powiedzieć, że typa lubię czy szanuję, przyznać muszę, że to zdecydowanie najciekawsza postać w całej opowieści.

Generalnie rzecz ujmując znajomość z panem de Neyn zaczęła nam się cokolwiek niefortunnie i średnio przyjemnie, co – jak się obawiałem – będzie rzutować na dalszy jej przebieg. Szczęśliwie okazało się jednak, iż moje obawy są na wyrost; dalej jest bowiem już tylko lepiej, ładniej i ciekawiej.

Historia Pietera, osobliwie zaś jej finał, są mocno na plus. Happy end (Pieter ucieka, potajemnie oddaje swój wynalazek Francom i Angolom, Kopmania upada) też nie byłby zły – nie dla mnie – ale tak jak jest, jest z pewnością mniej szablonowo i ciekawiej. Ogólnie pomysł na latających Chińczyków też się sprawdził (i to dwukrotnie, tyle że u Ciebie jest jednocześnie ciekawiej, ale i mniej… naturalnie… niż u Sy).

Literacko, poza wspomnianym infodumpem, opowiadanie również robi robotę. Napisane jest fajnie, bardzo obrazowo i przyjemnie (masz dryg do opisów), a przy tym bez większych zgrzytów w wykonaniu (za to z kilkoma mniejszymi, z którymi jednak mniejsza w sumie), w rezultacie czego czytało się po prostu dobrze, można było płynąć przez tekst.

Generalnie opowiadanie zdecydowanie mi się podoba, bo jest i fajny koncept na fantastykę (sci-fi trochę ciężko to jednak nazwać, bo brak tu konkretów co do działania flogistenu; tego, jak w ogóle może istnieć – choć pewnie wielu się ze mną nie zgodzi), i pomysł na opowieść z ciekawym, mocnym zakończeniem, i naprawdę zacne wykonanie, i bohaterowie, mimo że kontrowersyjni (gubernator w sumie, bo Pieter taki jednak… niewyróżniający się z tłumu), to jednak dosyć ciekawi.

Dobra, kończę powoli i idę coś zjeść, bo – mam wrażenie, patrząc na powyższe moje pitolenie – że pustka w żołądku zaczęła emanować na inne obszary mojego jestestwa.

No więc krótko: jest fajnie, nawet bardziej niż fajnie, niemniej – mimo że mankamenty, na które pozwoliłem sobie zwrócić uwagę, są raczej nominalne – na etapie pisania niniejszego zdania wciąż biję się sam ze sobą, bo TAK jednak kusi (skoro nie ma naprawdę solidnych podstaw do NIE), a z drugiej strony wciąż brak w tym wszystkim jednak czegoś, co urwałoby mi którąś z bardziej przydatnych części ciała. Po lekturze czuję sporą satysfakcję, bo to dobry tekst jest, ale… ale na Piórko wymagam czegoś więcej niż po prostu dobrego tekstu. O wiele więcej.

Koniec końców nie dogadałbym się z sumieniem, gdybym przyklepnął Ci TAKa. Ale to już wiesz.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Technicznie porządne, z atrakcyjnym sztafażem historyczno-geograficznym i flogistonem w roli głównej, o wiele świeższym od wymaglowanego już eteru.

Dobre pierwsze i drugie wrażenie nieco popsute końcówką. Zabrakło mi ostatecznego twistu, w którym to jednak ten dobry zwycięża, a knowania złego bossa obracają się przeciw niemu. I nie chodzi tu o jakąś sprawiedliwość i tanią dydaktykę, tylko o to, że taki model został narzucony choćby przez „Skazanych na Shawshank”, z którymi od pewnego momentu miałem tak mocne skojarzenia, że Twój finał pozostawił wrażenie niedosytu. Bo nawet pomijając moje prywatne oczekiwania, wydaje mi się, że od momentu, gdy Pieter obrywa w głowę, opowiadanie toczy się siłą rozpędu, bez końcowego akcentu.

 

Dziękuję za udział w konkursie!

I znów jeden z moich faworytów. Bardzo spodobał mi się ciężki klimat opowieści. I mam tu na myśli mieszankę, którą stworzyłeś z czasów, realiów działania kompanii, Makau i losów bohatera. Zgrane tu jest wszystko mocno i wyraźnie. Na plus też jak dla mnie brak happy endu, bo chociaż lubię szczęśliwe zakończenia, to jednak takie tragiczne od czasu do czasu są potrzebne dla równowagi. Historia wciągnęła i nie chciała wypuścić. Brawo.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Bardzo porządne od strony technicznej i logicznej opowiadanie. Historia snuje się jak po sznurku, konsekwencje wydarzeń są odpowiednie i sensowne.

 

Podobał mi się klimat Makao, ciekawie zarysowany kolonializm. Ktoś wyżej stwierdził, że było go za mało, że można byłoby przenieść akcję do Amsterdamu – nie zgadzam się. Wisielce robią wrażenie a scena, w której dyndają sobie w tle nadaje klimat niepokoju i napięcia.

 

Zakończenie pozostawiło mnie z mieszanymi uczuciami. Po pierwsze, przemowa złego gościa (i mnie się on bardzo kojarzył z tym typem z Pocahontas, nie sądziłam, że ktoś jeszcze będzie miał tak absurdalne skojarzenie, a tu proszę!), no i samo gorzkie zakończenie. Szkoda, że nie było tam jakiegoś malutkiego twistu, czegokolwiek, co zmieniłoby smak na słodko-gorzki (choćby minimalne zwycięstwo, przejęcie planów, cokolwiek). Pieter wydawał się pozbawiony własnej woli.

 

Dzięki za lekturę, kawał solidnej lektury. Gratuluję wyróżnienia w konkursie :)

www.facebook.com/mika.modrzynska

Nowa Fantastyka