- Opowiadanie: Łukasz Szatanik - Sen Kowala

Sen Kowala

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Sen Kowala

 

Słońce zdążyło już schować się za pobliskie szczyty, a mrok ponownie zagarnął dla siebie tę część świata, przynajmniej na kilka najbliższych godzin. Noc była wyjątkowo ponura. Uciążliwy deszcz i porywisty wiatr, nie stanowiły miłego połączenia. Jednak Dragomirowi było to na rękę. Dzięki takim warunkom szanse, że ktoś go zobaczy i rozpozna były jeszcze mniejsze. Młody mężczyzna miał spotkać się w tej zapomnianej przez wszystkich dziurze z jednym z Mistrzów, swoim starym przyjacielem Albertem. Przypadek sprawił, iż Dragomir nadstawiając ucha na pobliskim jarmarku, dowiedział się o podejrzanym gościu, który zawitał do karczmy. Siódmy Mistrz domyślił się o kogo może chodzić, jego przyjaciel zatrzymał się w karczmie pod Czarną Świnią.

– Skąd oni biorą te nazwy? – wymruczał do siebie Dragomir.

Radzie, do której obaj z Albertem należeli, przewodziło siedmiu Mistrzów takich, jak ich dwójka. Zadaniem organizacji było zgłębianie najróżniejszych rodzajów wiedzy. Każdy Mistrz miał do swojej dyspozycji grupę składającą się z jedenastu ludzi. Ponadto do organizacji należało jeszcze około stu badaczy, którzy działali na własną rękę. Jednak Rada była tylko jednym z trzech filarów, z których składała się Gildia. Drugim filarem był wywiad, który był niczym oczy i uszy Gildii. Na swoich usługach miał w przybliżeniu pięćdziesięciu szpiegów, nad którymi kontrolę sprawowała Wielka Dziesiątka. Ostatnim filarem była Loża Pielgrzymów, najprężniej działająca, a ostatnio także zyskująca coraz większe wpływy. Do Loży należało kilkuset ludzi, z których większość stanowili marynarze, uzdolnieni kapitanowie i żeglarze, świetnie wyszkoleni wojownicy i oczywiście odkrywcy.

Z okien gospody, do której zbliżał się Siódmy Mistrz  wydobywał się już tylko słaby blask świec. Większość mieszkańców wróciła do domów, w lepszym lub gorszym stanie. Część jednak pozostała, część, z której większość była prawdopodobnie zbyt pijana, aby wyjść o własnych siłach.

Gdy Dragomir zbliżał się do karczmy, drzwi otworzyły się z hukiem, a na zewnątrz wylądował brodaty jegomość. Trzech oprychów zaśmiało się tylko gardłowo, po czym wrócili do środka trzaskając drzwiami. Siódmy przekroczył leżącego, który najwyraźniej nie miał zamiaru wstawać i wszedł do środka. Kilku mężczyzn odwróciło się w jego stronę, najpewniej po to, żeby upewnić się czy leżący na zewnątrz nie postradał zmysłów i nie wrócił. Gdy już się upewnili, wrócili do swoich spraw. Dragomir rozejrzał się po gospodzie i po krótkiej chwili odnalazł wzrokiem tego, którego szukał.

Budynek nie był zbyt skomplikowany, podłużna chata z kwadratową izbą, której tylną ścianę stanowił szynkwas, skrywała za sobą przestronną kuchnię, po której krzątały się jeszcze kucharka i jakaś młoda dziewczyna. Na środku sali swoje miejsce miał masywny rożen, obecnie świecił już pustkami. Natomiast wzdłuż ścian postawiona masywne dębowe stoły. Na środku pozostało trochę miejsca, dzięki któremu można było się swobodnie poruszać. Przy jednym ze stołów siedział niewysoki mężczyzna, który bardzo dogłębnie badał kolor swojego trunku. Dragomir bez pytania dosiadł się do łysego aczkolwiek brodatego staruszka.

– Wolne? – zapytał z wrodzonej grzeczności, bo w karczmie z gości zostali tylko oni, jakiś chłop leżący na stole, swoją drogą pewnie znajomy karczmarza, skoro jeszcze nie leżał na zewnątrz. Sam gospodarz, był pochłonięty rozmową ze swoimi trzema przyjaciółmi.

– Dla ciebie zawsze. Siadaj. – Patrząc na starca można było się pokusić o wniosek, że to nie jest jego pierwsze piwo.

– Albert, słyszałem, że byłeś na tym zebraniu w Białym Zamku.

– Byłem. I z tego co wiem ty też powinieneś. Co stało się tym razem? – uśmiechnął się, tym specyficznym i zarezerwowanym tylko dla przyjaciół uśmieszkiem.

– Nic. – wzruszył ramionami. – Po prostu nie lubię tych nudnych spotkań. Dobrze chociaż, że odbywają się tak rzadko. Jednak obiło mi się o uszy, że to było na swój sposób wyjątkowe. Więc jak, będę żałować?

– Będziesz sobie pluć w brodę, jeszcze przez długi czas. Powiedz mi, wiedziałeś że król Władysław szykuje swoje wojska do bitwy?

– No tak. Nie są to łatwo dostępne informacje, jednak wiemy że bitwa z zakonem krzyżackim jest już nie do uniknięcia. I co z tego?

– Przewodniczący Gildii rozmawiał z królem. – Albert spojrzał poważniej na swojego przyjaciela. – Mamy robotę do zrobienia. Powiem w skrócie. Dowiedzieliśmy się, że od czasów Mieszka Pierwszego, razem z koroną przekazywano także zapieczętowany pergamin. Podarunek od dawnych plemion, tej części która przyjęła nową rzeczywistość i religię. Już dawno byłby odpieczętowany, gdyby nie fakt, że wielokrotnie znikał i pojawiał się kiedy jego tajemnice miały ujrzeć światło dzienne. Dzięki naszemu wywiadowi wiemy, że to sprawa Zakonu Swaroga. Ich istnienie wiąże się bezpośrednio z treścią zwoju.

– Chwila, chwila! – pomyślał Dragomir. – Jaki zakon? Pierwszy raz o nim słyszę, tak samo jak o jakiejś zapieczętowanej wiadomości, którą przekazywali sobie królowie.

Siódmy musiał wyglądać na bardzo skołowanego, ponieważ Albert przerwał swój monolog i uśmiechnął się diabelsko.

– Po twojej minie wnoszę, że nie wiesz o czym mówię. Tak więc na zebraniu dowiedzieliśmy się kilku nowych i wspaniałych wiadomości. Rozsiądź się i posłuchaj.

Na stole leżał antałek z piwem. Patrząc na niego Dragomir uświadomił sobie, jak bardzo jest spragniony. Jednak nie dawało mu się to tak we znaki, jak paląca ciekawość, będąca przecież jedna z najbardziej charakterystycznych cech członków Rady.

– Królowie przekazywali sobie informację o położeniu jakiejś jaskini znajdującej się na południu królestwa polskiego. Zapieczętowany pergamin był tak naprawdę mapą, która prowadziła do tego miejsca. Do tej pory tylko Zakon znał jej dokładne położenie. Pilnowali, żeby tak pozostało. Nikt z nich pewnie nie przypuszczał co zamierza Władysław. Dlatego jesteśmy w posiadaniu mapy do jaskini, która ma pomóc w wygraniu nadchodzących bitew. Oczywiście zanim nasze spotkanie się odbyło, grupa Gildasa i Ździebora odwiedziła już jaskinię. Wejście było niezwykle dobrze ukryte, jednak specjalnością Gildasa są właśnie takie zagadki. Bez większych problemów znaleźli wejście. Gdy nasi przyjaciele weszli do jaskini, zamiast skarbów znaleźli tylko biały mech. Ten dziwny gatunek rośliny porastał ściany, a nawet sklepienie. I tutaj Ździebor wszystkich zaskoczył. Przyznał, że nigdy nie widział, ani nie słyszał o takim gatunku.

– W takim razie co oni tam znaleźli? – spytał Siódmy.

– Coś, czego zapewne nie mieli… – Dragomir, nie dowiedział się co chciał mu przekazać jego stary przyjaciel, bo przerwały mu wylatujące z zawiasów drzwi.

Do środka wskoczyło trzech mężczyzn, z napiętymi kuszami w dłoniach. Mieli długie płaszcze, na których widniały słowiańskie symbole boga słońca.

– Zakon Swaroga. – Dragomir nie krył zdziwienia, nie miał dobrego przeczucia co do tej wizyty.

Staruszek wstał i sięgnął za kołnierz, jednak bełt, który wleciał przez okno znajdujące się po przeciwnej stronie trafił go prosto w gardło. Zanim Albert padł na ziemię, był już martwy. Dragomir siedział przy stole jak sparaliżowany, nawet nie zauważył, kiedy jeden z trzech mężczyzn podszedł i z impetem godnym kowala walnął go tępym narzędziem w głowę.

Potem siódmy Mistrz widział już tylko ciemność.

***

Pierwsze co zobaczył po przebudzeniu to słup światła. Wpadał do środka przez otwór na ścianie, który przypominał pamiątkę po strzale z balisty. Podłoga i ściany wykonane zostały z kamienia, do którego był przykuty grubym łańcuchem, natomiast sufit zrobiony został z drewnianych bel pomalowanych na biało. Spróbował się poruszyć, jednak mrowienie w nogach i dłoniach wybiło mu z głowy ten pomysł. Krew musiała powrócić na swoje miejsce. Rozejrzał się zamiast tego po celi, do której trafił. Wpadające przez wysoko umiejscowiony otwór światło padało na przeciwległą ścianę pomieszczenia, pod którą walało się porozrzucane siano.

– Nareszcie się obudziłeś. – młody mężczyzna siedzący obok patrzył na niego

z zagadkowym uśmiechem przylepionym do twarzy.

– Brzmiało jakbyś się ucieszył. – wychrypiał Siódmy. Gardło miał całkowicie wysuszone, a każde słowo kosztowało go porcję kłującego bólu. – Chwila, no nie wierze. – uśmiechnął się. – Jak tu trafiłeś na litość boską?

Dragomir przyjrzał się dokładniej niewiele młodszemu od siebie chłopakowi, który od roku sprawował urząd Pierwszego Mistrza. Gildas miał mysie potargane włosy, które zachodziły mu na oczy. Pierwszy siedział przykuty do tej samej ściany, dzieliło ich coś na kształt wózka. Rozpruta koszula odsłaniała część tatuażu na prawej piersi. Dragomir znał go doskonale, sam taki miał i każdy z czterech pozostałych Mistrzów.

– Nie pamiętam, kiedy ostatni raz go widziałem. – pomyślał. – Chyba jednak muszę częściej chodzić na zebrania.

– Zapewne nie masz zielonego pojęcia co właściwie się dzieje. Mam rację?

– Muszę przyznać.

Wszystko się skomplikowało. Albert opowiadał o tajemniczej jaskini, i tym co się w niej znajduje. Po czym zostali zaatakowani. A teraz siedzi w jakimś loch, na dodatek z przewodniczącym Rady.

– Pozwól, że przybliżę ci naszą sytuację. – Gildas popatrzył na sufit. – Nie byłem zadowolony, kiedy dostaliśmy to zlecenie, naprawdę. Mieliśmy odnaleźć coś, co zapewni przewagę na wojnie. Sami nie wiedzieliśmy jeszcze o czym mowa. Wiesz co było w zapieczętowanym zwoju?

Dragomir przytaknął. Albert zdążył mu tyle opowiedzieć.

– No więc, kiedy w końcu dostaliśmy się do środka, muszę przyznać zamurowało nas. Pierwsze o czym pomyślałem, to że zostaliśmy oszukani. Jednak przewodniczący Gildii nie dałby się tak podejść. Zaczęliśmy więc przeszukiwać jaskinię w bardziej dokładny sposób. I znaleźliśmy. Pod tym mchem, było pełno białych skał. Całe ściany, a jak się później okazało także sklepienie, były z nich wykonane. Od razu mówię. To nie jest żaden minerał który do tej pory znaliśmy.

– Co z nimi zrobiliście? – zapytał Dragomir.

– Zaczęliśmy kopać. Dopiero kiedy pojawił się Swen nasze działania nabrały sensu. Kowal wpadł na pomysł co można z tym zrobić, żeby zyskać pewność. Kilka skrzyń z ładunkiem popłynęło najbliższą rzeką, aby dotrzeć w okolice miasta, gdzie znajdował się jeden z nielicznych wysokich pieców hutniczych. Piąty Mistrz popłynął razem z ładunkiem, żeby osobiście przeprowadzić badania. My natomiast zabezpieczyliśmy jaskinię i zwołaliśmy już górników. Dopiero na zebraniu udało się nam dowiedzieć, co odkrył Swen. Dzięki temperaturze, jaką może osiągnąć piec udało się przetopić rudy, które przywieziono. Okazało się, że po przetopieniu samej skały traci ona swoją kruchość i twardość, za to w konsystencji i właściwościach stał się podobny do zwierzęcej skóry.

Z jednym małym wyjątkiem, jego wytrzymałość była większa od wszystkiego, czym próbowano go podziurawić. W skrócie jest lekki i można z niego robić zbroje, które nie krępują ruchów. Dodatkowo nic nie jest w stanie takiej zbroi przebić.

– Nigdy o czymś takim nie słyszałem. To są aby na pewno prawdziwe informacje? Może Swen miał urodziny? – Dragomir nie był przekonany co do odkrycia.

– Najprawdziwsze i nie, nie miał. Jednak musisz wiedzieć, że to nie koniec. Sama skała ma takie właściwości. Jednak po stopieniu razem z żelazem, Swen otrzymał twardą po schłodzeniu substancję, którą nazwał Piperytem. Co dziwniejsze, Piperyt był przyciągany przez każdą stalową, czy żelazną rzecz jaka znajdowała się w kuźni i to z niewyobrażalną siłą. Swen chciał dalej badać właściwości tych skał, kto wie co by odkrył. Jego eksperymenty przerwał jednak wjazd Zakonu do miasta. Piąty musiał uciekać, bo w mieście mieliśmy tylko kilku ludzi. Żeby to zrobić, Piąty Mistrz był zmuszony zostawić większość materiałów w kuźni. Kiedy ci z zakonu dowiedzieli się, że odkryliśmy jaskinię, zaczęli nas ścigać.

– W to ostatnie mogę uwierzyć, mnie i Alberta napadli w karczmie. Ale jak dowiedzieli się o tym, gdzie przebywamy? – Siódmy nareszcie odzyskał krążenie i teraz mógł usiąść, patrząc Gildasowi prosto w oczy.

– Nie wiem.

Jak to nie wiesz? – pomyślał. – Jesteś Pierwszym Mistrzem i nie wiesz?! Ty wiesz wszystko. Wszystkie ważniejsze wydarzenia, jakie mają miejsce są dokładnie opisywane przewodniczącemu.

– Co teraz robimy?

– Ja poczekam, tobie radzę to samo. Wspomniałeś, że w karczmie był też Albert. Dał radę uciec?

– Niestety nie, nie żyje.

Niezręczna cisza przepełniła loch, Dragomir pragnął za wszelką cenę ją przerwać.

– Mówiłeś, że czekasz. – zmienił szybko temat. – Na co?

– Jak to na co? – uśmiech znowu zagościł na jego twarzy – Na resztę hałastry.

– Ile?

– Jeszcze z godzinę.

– To dobrze, zdążę się chociaż zdrzemnąć.

Gildia miała swoje zasady, których nie można było łamać. Każdy, kto należał do organizacji mógł liczyć na jej pomoc, a już zwłaszcza dwóch Mistrzów zasiadających w Radzie.

***

Obudziły go krzyki. Pewnie wartownicy zorientowali się, że nie są sami, potem zatrzęsło całym budynkiem, a z sufitu posypał się pył. Po krótkiej chwili drzwi otworzyły się i do środka wpadło dwóch mężczyzn w kolczugach, na które mieli założone skórzane tuniki z nowo odkrytego materiału. Każdy miał przy sobie pełno podejrzanych sakiewek z różnymi symbolami, masę broni najróżniejszego rodzaju, od długich sztyletów przypiętych do wysokich skórzanych butów, po kusze zmyślnie przyczepione do karwaszy. To był jeden z nowszych wynalazków, małe, o długości około pięciu cali kusze, ze składanymi ramionami. Jeden z mężczyzn trzymał w ręku miecz, z którego skapywały powoli bordowe kropelki.

– Widać, że niespecjalnie wam się spieszyło. – zaśmiał się Gildas. Jednak stojący w drzwiach wojownik chyba nie dostrzegł skrytej ironii.

Dragomir przyjrzał się mężczyźnie, zero oznak humoru i wielka blizna biegnąca przez prawy policzek i skroń. Siódmy Mistrz znał tylko jedną osobę, którą można było dopasować do opisu, Trzeci Mistrz, Colborn. Dosyć sztywny jak na swój młody wiek, jednak był najlepszym szermierzem, jakiego znał Siódmy. We władaniu bronią nie miał sobie praktycznie równych. Jego ludzie trenujący z nim w każdej wolnej chwili, stanowili elitarną część armii, którą posiadała Rada. Colborn nosił długi warkocz, spleciony ze swoich blond włosów, których pewnie pozazdrościłaby nie jedna dziewczyna.

– Wybacz, ale po drodze natknęliśmy się na grupę żołnierzy eskortującą więźniów. Wśród nich był Kirył, więc skorzystałem z okazji, żeby spłacić stary dług.

–  Świetnie, jest nas już czterech. Jeszcze Swen i Ździebor.

***

Widok był piękny. Słońce dopiero wstało, a rozpościerające się przed nim doliny były jeszcze wypełnione gęstą, białą mgłą, która towarzyszy czasem chłodnym porankom. Naprzeciw urwiska, na którym stał wznosiły się porośnięte iglastymi drzewami wzgórza, po drugiej stronie jednego z nich wznosiła się warownia, będąca celem ich wędrówki. Przed nimi była jeszcze długa droga. Musieli obejść urwisko od południa, a później dwie doliny i podstawę wzgórza. Mgła nie powinna stanowić problemu, za jakieś dwie godziny pozostawi doliny w spokoju. Mieli przed sobą jeszcze jakieś dziewięć godzin solidnego marszu, jeśli chcieli zdążyć przed zmrokiem. Za sobą zostawili już długie, na trzydzieści mil pola, poprzerastane kępami drzew. Tam konie był niezbędne i ułatwiały wędrówkę, jednak teraz na nic się nie przydadzą.

Zbyt dużo urwisk i stromych skarp. – pomyślał Dragomir. – jechaliśmy tutaj dwa dni. Konie są zmęczone tak jak i my, jednak nie mogą nam już towarzyszyć.

Po tym jak wydostali się z więzienia, Gildas rozesłał wiadomości tajną linią Rady, która była mistrzem w przekazywaniu informacji i odnajdywaniu adresatów. Za cztery dni Loża ma zebrać się w Leśnej Warowni. Pozostałych dwóch Mistrzów dołączyło do grupy Kiryła jeszcze tego samego dnia, więc cała rada była już w terenie.

Dragomir obejrzał się za siebie. Gildas i Colborn zwijali już obozowisko. Każdy z nich miał na sobie strój polowy. Kolczuga chroniła tułów, krocze, a także tętnice udowe. Zbroja sięgała nieco niżej niż tuniki wykonane z nowego materiału. Były obwieszone bronią, miksturami i najróżniejszymi niezbędnymi przedmiotami. Wyglądali śmiesznie dla kogoś, kto nie był świadom, że co druga fiolka zawierała truciznę.

– Masz jakiś plan?  – Dragomir wiedział, że Gildas nie miał przed sobą łatwego zadania, jednak musieli mieć dobrą strategię działania, żeby odbić jaskinię.

W trakcie ich trzydniowej wędrówki spotkali się z kilkoma bardzo ciekawymi osobami. Siódmy w życiu nie przypuszczałby, że mogą być na usługach Rady. Rozmawiali z chłopami, smolarzami, a nawet zwykłymi żołdakami.

Żaden nie miał dobrych wieści. W sumie dowiedzieli się, że jaskinia została przejęta przez Zakon, który rozpoczął wydobywanie białych skał. Musieli działać szybko. Nie mogli tracić czasu. Król Władysław oddał im nawet pod dowództwo kilka setek konnicy. Zakon też nie próżnował, zmobilizował całe swoje siły, czyli ponad tysiąc wojowników.

– Myślę cały czas Dragomirze. Mamy mniej wojska, ale rozpoczęto już produkcję pancerzy i Lepek.

Lepki to wynalazek, na który wpadł Swen. Jeśli Piperyt miał tak mocne właściwości, to można go było wykorzystać jako groty strzał. W ten sposób strzały częściej trafiałyby w cel. Zakonni nosili kolczugi, więc strzały mknęły by prosto do nich.

– Nie wytworzą ich dużo. Od czasu odkrycia jaskini do jej przejęcia przez Zakon nie wydobyto dużo rudy.

– Masz rację, potrzebujemy więc jakiegoś planu.

Niespodziewanie, Colborn wtrącił się do rozmowy.

– Gildas, Dragomir mamy towarzystwo. – Trzeci poprawił miecz obok pasa, upewnił się, czy na pewno płynnie wychodzi z pochwy.

Ze wschodu, zbliżała się grupa jeźdźców. Jedyną drogą ucieczki, byłoby skakanie z klifu, jednak nie miało to najmniejszego sensu, jeśli chcieli przeżyć. W inny sposób jeźdźcy dogonili by ich w kilka chwil, ich konie były po prostu zbyt zmęczone, żeby podjąć ucieczkę. Więc pozostało zaczekać i przygotować się na ewentualne problemy. Zbliżający się, nie mieli żadnych chorągwi czy herbów, co stanowiło pewne pocieszenie.

– Ździebor? – zdziwił się Gildas.

Towarzysze podjechali bliżej, a ich wygląd nie zwiastował niczego dobrego. Swen, Ździebor i reszta zsiedli z koni. Ździebor ledwo trzymał się na nogach, z ramienia sterczała mu strzała, a krew zdążyła zabarwić już niegdyś białą koszulę. Reszta też nie wyglądała za dobrze potargane ubrania i cięte rany to tylko nieliczne z ich problemów.

– Co się stało? – Gildas nie krył zdziwienia.

– Zaatakowali nas… – wysapał Swen. – Nie wiem kto, mieli szare peleryny i ubrania, a na dodatek zasłonięte twarze. Zaatakowali jeszcze przed świtem.

Ze wszystkich stron, z mgły posypały się strzały. A mówię wam, byli wyjątkowo celni. Po kilku salwach zza drzew większość wartowników była martwa. Natychmiast zmobilizowaliśmy resztę. Ale oni znali przejście przez las i tunel, o którym wiedziała tylko Gildia. Przeprowadził ich Kirył.

– Kolejna nieznana organizacja, do której na dodatek należy jeden z Mistrzów Rady. Czy świat oszalał już do reszty? – Siódmy nie krył irytacji, która osaczała go ostatnimi czasy ze każdej strony.

– Gdy wsypali się do warowni, – kontynuował Swen. – było po zabawie. Ledwo zdążyliśmy uciec. W oblężeniu poległa większość obrońców.

Przez chwilę, pomiędzy nimi panowała niczym niezmącona cisza. Wiedzieli, że nie mają przed sobą łatwego zadania. Na dodatek pojawił się nowy i nieznany wróg.

– Trzeba działać natychmiast. – wyszeptał Gildas.

– Jaki masz plan?

– Zbierzcie wszystkie siły jakie nam zostały. Ździebor pojedziesz do najbliższej siedziby Gildii i przekażesz im to. – Pierwszy wyciągnął z torby zwój pergaminu i przekazał go alchemikowi. – Wyślę z tobą kilku ludzi, zajmą się tobą. Powiedz, że nie mamy czasu, ruszamy razem z wojskiem w kierunku jaskini. Dragomir, my pojedziemy przodem. Zrobimy mały zwiad.

***

– Czemu nie złości cię, że nasza Warownia została zaatakowana? Na dodatek przez nieznanego wroga. – Siódmy popatrzył na dowódcę.

Do jaskini mieli jeszcze jakieś pół dnia drogi, przez pierwsze kilkadziesiąt mil gnali przed siebie nie myśląc o rozmowach. Dopiero teraz zwolnili tępa.

– Złości mnie, ale nie dziwi. Znam naszego wroga. Oj nie patrz tak na mnie. – uśmiechnął się Gildas. – Nie mam z nimi nic wspólnego. Mimo to wiem kim są i czemu nas zaatakowali.

– Więc? – nalegał Siódmy.

– Dragomir, nie obraź się ale nie mogę ci tego powiedzieć. Na tym świecie istnieją tylko trzy takie organizacje, jak ta która nas zaatakowała. Lepiej o nich nie wiedzieć, jeśli wiesz co mam na myśli. A już na pewno nie teraz.

– Możemy się spodziewać kolejnego ataku z ich strony?

– Nie wiem.

***

Wokół jaskini rozciągały się hektary lasu, iglaste świerki stanowczo przewyższały liczebnością pozostałe gatunki drzew. Wokół wejścia do jaskini rozciągał się obóz, który liczył ponad dwie setki namiotów. Do około wykopano doły i postawiono zasieki. Między lasem, który otaczał jaskinię a fortyfikacjami było jakieś ćwierć mili pustej przestrzeni. Gdzieniegdzie w obozie było widać poukładane i gotowe do transportu skrzynie.

Zakon wywoził surowiec, tylko gdzie? – To pytanie zadawał sobie dowódca Rady już od dłuższego czasu.

– Znaczna część sił wroga znajduje się za dnia w jaskini, można byłoby to wykorzystać. Jednak atak nocą i tak będzie najlepszym wyjściem. Las ułatwi nam zadanie. – stwierdził Gildas. Zdenerwowanie na jego twarzy lekko ustąpiło. – Sił wroga nie jest tak dużo jak mówili informatorzy.

– Masz rację. Ale równie dobrze część armii wroga może obozować niedaleko, albo dopiero dołączyć do obozu. Tak czy siak widzieliśmy dosyć.

– Racja, chodźmy.

***

Księżyc był w pełni, a niebo jak gdyby specjalnie poskąpiło chmur. Dla schowanych w gęstym lesie oddziałów nie stanowiło to problemu, natomiast dla wroga jak najbardziej. Księżyc oświetlał obóz, dzięki czemu oddziały wroga były widoczne prawie jak za dnia.

Gildas miał w sumie pod dowództwem jakieś pół tysiąca rycerzy króla i około dwustu swoich ludzi. Zanim nastąpił wieczór do obozu wroga dołączyła jeszcze brakująca grupa rycerzy. Pierwszy nie był tym zachwycony, tym bardziej, że Ździebor nie przysłał żadnych wieści.

– Zaczynajmy. – oznajmił Gildas. – Mimo wszystko zaczynajmy.

Konnica miała bardzo ograniczone pole manewru, dlatego musieli czekać na grupę Dragomira. Konie nie przeskoczyłyby przez umocnienia, które na dodatek były bardzo szczelne. Jednak musieli się dostać w jakiś sposób do obozu. Pierwszy postanowił zaatakować od północnej strony, góry które wznosiłyby się wtedy po ich lewej stronie stanowiły dobrą osłonę. Gildas podzielił swoich ludzi na dwie grupy. Większa miała skupić uwagę wroga na północnej części obozu. Kiedy już odwrócą uwagę druga grupa, którą dowodził Dragomir, zaatakuje z południa. Ich zadaniem jest zrobić wyrwę, przez którą konnica będzie mogła dostać się do środka. Dodatkowo w lesie ustawiono skorpiony, ta broń powinna skutecznie zdziesiątkować rycerzy zakonu i odciągnąć ich uwagę od południowej strony.

Gildas udał się ze swoimi ludźmi na stanowisko. Jego grupa była wyposażona w nowy rynsztunek. Zbroje z niezniszczalnego materiału, oraz zabójcze strzały, które same szukają sobie ofiar.

– Szkoda, że Swen nie miał więcej czasu na badania. – pomyślał dowódca. – Kto wie co udałoby mu się jeszcze odkryć.

– Jakie rozkazy? – spytał jeden z łuczników.

– Wszyscy powinni już być na swoich stanowiskach. Zasypać ich gradem strzał.

Łucznicy wypuścili strzały, które pomknęły do celu. Obóz obudził w kilka sekund, jednak już bez kilkunastu rycerzy. Zakonnicy zaczęli tworzyć linię obrony w godnym podziwu tempie. Nieustanne ostrzeliwanie utrudniały to zadanie, jednak słowiańscy wojownicy potrafili wykorzystać swoje tarcze, które były świetnym remedium na Lepki. Po kilku minutach za umocnieniami na północnej stronie stał już zwarty szereg gotowy do walki.

***

Coraz więcej wrogich sił przesuwało się na północny kraniec obozu. Swen obserwował chwilę, jak zakonnicy biegną aby umocnić swoje pozycje po tamtej części. Po czym stwierdził że już czas, aby i on ze swoimi ludźmi mogli się zabawić.

– Strzelać! – krzyknął.

W tak krótkim czasie jakim dysponowali i w tak trudnym terenie udało się przetransportować jedynie kilka skorpionów. Mimo to bardzo dobrze sobie radziły. Wystarczyło, żeby zasiać jeszcze większy zamęt w obozie wroga. Wszystko szło zgodnie z planem.

– Twoja kolej Siódmy. – wyszeptał pod nosem.

***

Dragomir patrzył, jak południowa część obozu powoli się wyludnia. Wszystko szło tak, jak zaplanowali.

– Nasza kolej. – pomyślał.

Razem ze swoimi ludźmi ruszył do umocnień, żeby utorować drogę dla jazdy. Powinni szybko się uporać. Jednak w połowie polany, jaką musieli przebiec zaczęli padać na ziemię. Strzały które sypały się z nieba, nie znały miłosierdzia. Po krótkiej chwili z trzydziesto osobowej grupy, zostało pięciu mężczyzn.

– Odwrót! – krzyknął Dragomir.

Zanim dobiegli do linii drzew zginęło jeszcze dwóch towarzyszy.

– Szlag, skąd oni strzelają?! – Dragomir popatrzył na obóz, jednak nie było tam widać wojsk, nawet jednego strzelca. Dopiero po krótkiej chwili  zobaczył jakimś cudem świetnie ukrytych łuczników na zboczu.

– Jak to możliwe? – Siódmy zacisnął odruchowo pięści. Znał ich.

Szare stroje, świetnie maskowały się na skalnym zboczu. Nie wiadomo ilu ich było. Jednak sądząc po ilości trupów jaką za sobą zostawili, na pewno kilkudziesięciu.

– Wyślijcie wiadomość do dowódcy. Mamy problem. – powiedział Siódmy.

***

– Mamy poważny, naprawdę poważny problem. – Gildas przetarł twarz dłońmi. – Szarzy nie ustąpią. Wojska zakonu zdążyły się już przegrupować. Teraz mają już umocnioną pozycje na północnej stronie. Nie było wiadomości od Ździebora?

– Nie, co mam przekazać Dragomirowi?

– Wysyłam mu pięćdziesięciu ludzi w nowym rynsztunku. Muszą się przedostać. Teraz dużo nie wskóramy, a jazda nie może siedzieć w lesie, bo bez niej przegramy.

Gildas popatrzył przed siebie.

– Coś jeszcze mi tu nie pasuje. – wyszeptał. – Co na litość boską robi Swen!

Nie wypuścili żadnego pocisku od dobrych kilkunastu minut.

– Kiedy mijałem ich po drodze ładowali skorpiony.

– Ale od tamtego czasu cisza. Lechu, zostań tu z resztą ludzi. Ja wezmę swój oddział. Idziemy sprawdzić co jest nie tak.

– Tak jest. – zasalutował podkomendny.

***

 Gdy Pierwszy zaczął się zbliżać ze swoimi ludźmi, coraz wyraźniej dało się słyszeć odgłosy walki i wrzaski Swena.

– Tego nie przewidzieliście, bękarty. – krzyczał.

Pomiędzy zniszczonymi skorpionami, razem z dziesiątką ludzi stał Swen wymachując toporem. Dookoła nich toczyła się zacięta walka. Ledwo dało się zauważyć kto walczy z kim.

 – Jakim cudem znaleźli się tu rycerze zakonu?! – zapytał przewodniczący.

 – Nie tylko oni, ale i te szare psy! – wykrzyczał kowal. – Na nasze szczęście w porę zjawił się Ździebor z posiłkami.

 – Muszę go znaleźć.

 Potyczka była już prawie skończona. Razem ze swoimi ludźmi Gildas dotarł na samą końcówkę zmagań. Ździebor szybko odnalazł swojego dowódcę.

– Gildas! Jak wygląda sytuacja? – zapytał.

– Plan się nie powiódł. Drużyna Dragomira została ostrzelana zanim dotarli do umocnień. Na zboczu góry siedzą łucznicy, nie wiedziałem, że szarzy współpracują z zakonem.

 – Nikt pewnie nie wiedział. Daj mi chwilę postaram się załatwić sprawę łuczników raz na zawszę. – Ździebor kiwnął głową, po czym się odwrócił i ruszył w głąb lasu.

***

 Gildas stał na krawędzi lasu razem z Dragomirem i Swenem. Za nimi kryli się prawie wszyscy żołnierzy Gildii, którzy za chwilę mieli ruszyć po zwycięstwo.

Na północnej części dalej wrzała walka, która miała odciągać uwagę sił nieprzyjaciela. Mimo to nie mogli jeszcze ruszyć. Szarzy skutecznie uniemożliwiali ich działania.

 Z pomocą przyszedł Ździebor. Z pomiędzy drzew zaczęli się wysypywać jeźdźcy. Ich konie były białe, jednak nie sierść była tego przyczyną, a zbroje z nowego materiału. Jeźdźcy i ich zwierzęta byli uzbrojeni w niezniszczalne zbroje.

Jeźdźcy zatrzymali się tuż przed umocnieniami. Dragomir dopiero teraz zauważył, że kilka koni ciągnęło wozy, które zakryto płachtami. Żołnierze Gildii poczęstowali zbocze salwą strzał, skutek nie był jednak najlepszy, ponieważ nie było widać celu. Mimo to zyskali czas, żeby inni zdjęli z wozów płachty i rozłożyli broń.

 – Co to jest? – zdziwił się Swen. – Wygląda jak parodia balisty.

Tak w rzeczywistości było. Na wozach znajdowały się balisty, które miały rzucać lekkie gliniane naczynia. Ich widok może nie przerażał, jednak były idealne wyznaczonego zadania.

 – Dobrze, że zdążyliśmy zrobić prowizoryczne drogi, żeby wywozić surowiec. – pomyślał Gildas.

Chwilę później w stronę zbocza poleciały dzbany, z nieznaną substancją. Wrogim strzelcom na nic się zdały salwy, które nawet nie przeszkadzały żołnierzom w załadowywaniu kolejnych balist.

 Kiedy dzbany uderzyły o zbocze, góra ożyła ogniem. Naczynia zawierały łatwopalną mieszankę, która pozbawiła wrogów szans na wygraną.

Mistrzowie nie czekali na zaproszenie. Ruszyli czym prędzej do umocnień. Jednak trochę dalej od zbocza niż przewidywali. Po chwili zmagań i z pomocą koni udało się im zrobić dziurę w umocnieniach. Wtedy konnica dopełniła już tylko czystej formalności.

 – Wygraliśmy! – krzyknął Dragomir. A jego wypowiedzi odpowiedział radosny zgiełk.

 – Nareszcie, koniec. – dowódca uśmiechnął się do swoich ludzi. – Skończmy pracę i wracajmy do siebie. Niektórzy z nas dopiero stoczą swoją bitwę. – Gildas popatrzył w stronę konnych króla.

Tak. – pomyślał. – Chociażby pod Grunwaldem.

 

 

Koniec

Komentarze

Łukaszu, z trudem doczytałam do pierwszych gwiazdek i nie wrócę tu, dopóki tekst nie będzie wyedytowany tak, aby nadawał się do czytania.

 

Mimo to Dra­go­mir dzię­ko­wał Bogu za taką po­go­dę. Dzię­ki takim… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Młody męż­czy­zna miał spo­tkać się w tej za­po­mnia­nej przez wszyst­kich dziu­rze

z jed­nym z Mi­strzów… –> Zbędny enter.

 

Rada, do któ­rej obaj z Al­ber­tem na­le­że­li, była prze­wo­dzo­na przez sied­miu Mi­strzów… –> Radzie, do któ­rej obaj z Al­ber­tem na­le­że­li, prze­wo­dziło sied­miu Mi­strzów

 

Za­da­niem or­ga­ni­za­cji było zgłę­bia­nie naj­róż­niej­szych ro­dza­jów wie­dzy. Każdy Mistrz miał do swo­jej dys­po­zy­cji grupę skła­da­ją­cą się z je­de­na­stu ludzi. Po­nad­to do or­ga­ni­za­cji na­le­ża­ło jesz­cze około stu ba­da­czy, któ­rzy dzia­ła­li na wła­sną rękę. Jed­nak Rada była tylko jed­nym z trzech fi­la­rów, z któ­rych skła­da­ła się Gil­dia. Dru­gim fi­la­rem był wy­wiad, który był ni­czym oczy i uszy Gil­dii. Na swo­ich usłu­gach miał w przy­bli­że­niu pięć­dzie­się­ciu szpie­gów, nad któ­ry­mi kon­tro­lę spra­wo­wa­ła Wiel­ka Dzie­siąt­ka. Ostat­nim fi­la­rem była Loża Piel­grzy­mów, naj­pręż­niej dzia­ła­ją­ca… –> Powtórzenia – głównie byłoza i któroza.

 

Część jed­nak po­zo­sta­ła, część, z któ­rej więk­szość… –> Czy to celowe powtórzenie?

 

Na­stęp­nie drzwi z po­wro­tem za­mknę­ły się z rów­nie wy­bit­nym trza­skiem, któ­re­mu do­dat­ko­wo to­wa­rzy­szył gar­dło­wy śmiech. –> Czy mam rozumieć, że drzwi śmiały się gardłowo? Na czym polega wybitność trzasku drzwi?

 

od­na­lazł wzro­kiem tego, kogo szu­kał. –> …od­na­lazł wzro­kiem tego, którego szu­kał.

 

po­dłuż­na chata o kwa­dra­to­wej sali, któ­rej tylną ścia­nę sta­no­wi­ła lada… –> Raczej: …po­dłuż­na chata z kwa­dra­to­wą izbą, któ­rej tylną ścia­nę sta­no­wi­ł szynkwas

 

Na­to­miast wzdłuż ścian roz­ło­żo­no sto­li­ki… –> Zdanie sugeruje, że to mogły być rozkładane stoliki turystyczne.

W karczmach nie rozkładano stolików, były za to masywne i duże stoły, które musiały przetrwać niejedną bójkę.

Proponuję: Na­to­miast wzdłuż ścian ustawiono dębowe stoły

 

Przy jed­nym ze sto­li­ków sie­dział… –> Przy jed­nym ze stołów sie­dział

 

jakiś chłop le­żą­cy na sto­li­ku… –> …jakiś chłop le­żą­cy na stole

 

– Dla cie­bie za­wsze. Sia­daj. – pa­trząc na star­ca można było się po­ku­sić o wnio­sek, że to nie jest jego pierw­sze piwo. –> – Dla cie­bie za­wsze. Sia­daj. – Pa­trząc na star­ca można było się po­ku­sić o wnio­sek, że to nie jest jego pierw­sze piwo.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się poradnik: https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

Co stało się tym razem?– uśmiech­nął się, tym swoim spe­cy­ficz­nym i za­re­zer­wo­wa­nym tylko dla przy­ja­ciół uśmiesz­kiem. –> Brak spacji przed półpauzą. Zbędny zaimek; czy uśmiechnąłby się cudzym uśmieszkiem?

 

jed­nak wiemy że bitwa z za­ko­nem Krzy­żac­kim… –> …jed­nak wiemy, że bitwa z za­ko­nem krzy­żac­kim

 

– Prze­wod­ni­czą­cy Gil­dii roz­ma­wiał z kró­lem. – Al­bert spoj­rzał po­waż­niej

na swo­je­go przy­ja­cie­la. –> Zbędny enter.

 

Do­wie­dzie­li­śmy się, że od cza­sów króla Miesz­ka Pierw­sze­go… –> Mieszko I nie był królem.

 

tak samo jak o ja­kiejś mapie, którą prze­ka­zy­wa­li sobie kró­lo­wie. –> Skąd wiedział, że to mapa? Była mowa tylko o pergaminie?

 

Myśli Dra­go­mi­ra mu­sia­ły być łatwo do­strze­gal­ne na jego twa­rzy… –> Czy myśli w jakiś sposób myśli wypełzły na twarz?

 

Jed­nak nie da­wa­ło mu to we znaki, jak pa­lą­ca cie­ka­wość… –> Pewnie miało być: Jed­nak nie da­wa­ło mu się to tak we znaki, jak pa­lą­ca cie­ka­wość

 

Za­pie­czę­to­wa­ny per­ga­min był tak na­praw­dę mapą

do owej ja­ski­ni. –> Zbędny enter.

 

Gdy nasi przy­ja­cie­le we­szli

do ja­ski­ni, za­miast skar­bów zna­leź­li tylko biały mech. –> Jak wyżej.

 

Ro­śli­ną były po­kry­te całe ścia­ny,

a nawet skle­pie­nie. – Jedną rośliną? Zbędny enter.

 

Dra­go­mir, nie do­wie­dział się co chciał

mu prze­ka­zać jego stary przy­ja­ciel… –> Zbędny enter.

 

Do środ­ka wsko­czy­ło trzech męż­czyzn, z na­pię­ty­mi ku­sza­mi skie­ro­wa­ny­mi w ich stro­nę. –> Czy dobrze rozumiem, że mężczyźni mieli kusze skierowane ku sobie?

 

Mieli prze­wie­szo­ne przez prawe ramię płasz­cze… –> Dlaczego płaszcze, zamiast na sobie, mieli przewieszone przez ramię? Czy to normalne, kiedy trzyma się napiętą kuszę?

 

Dra­go­mir nie krył zdzi­wie­nia, nie miał do­bre­go prze­czu­cia

co do tej wi­zy­ty. –> Zbędny enter.

 

Zanim Al­bert padł

na zie­mię, był już mar­twy. –> Zbędny enter.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Pierwsza próba literacka, co, Łukaszu?

No niestety, długa droga prze tobą. Nic się w tym opowiadaniu nie klei: fabuła, scenografia, świat…

Poza tym – czytałeś regulamin konkursu? Cudowne, magiczne substancje to zdecydowanie nie jest “spektakularny rozwój technologii właściwej dla tego okresu”. Czyli opowiadanie zostanie zdyskwalifikowane.

Tekst wkleiłeś z jakiegoś edytora? Zostały ci niepotrzebne entery, zaburzające płynność czytania. Dialogi też zapisujesz niewłaściwie. Zdarzają się błędy językowe i ortograficzne.

Parę przykładów (wszystkiego nie chciało mi się wyłapywać, bo co drugie zdanie jest do ponownego napisania):

– “Rada, do której obaj z Albertem należeli, była przewodzona” – “była przewodzona”? w jakim to języku?;

– “na zewnątrz wylądował” – jak wyżej;

– “bitwa z zakonem Krzyżackim” – wejdź TU i poczytaj;

– “na południu królestwa Polskiego” – tu też;

– “mapą do owej jaskini” – znowu nie po polsku;

– “którą nazwał Piperytem” – dlaczego wielką literą?;

– “kilkunasto-metrowego urwiska” – po pierwsze: bez kreseczki; po drugie: skąd w czasach Jagiełły znano metry, godziny, hektary?;

– “mknęły by” – mknęłyby;

– “zsiedli ze swoich koni” – noo, jakby zsiedli z cudzych, to by dopiero było ;);

– “zwolnili tępa” – brrr, ort!

 

Pierwsze koty za płoty. To opowiadanie nie nadaje się do czytania. Pobądź trochę na forum, zobacz, jak to robią inni.

Bo jedyna rada dla ciebie to: czytać, czytać, czytać! A potem dopiero pisać.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Przede wszystkim dziękuję wam za profesjonalną ocenę i uświadomienie mi nad czym muszę popracować. Jest tego sporo. Postaram się więc wyciągnąć jak najwięcej wniosków z waszych komentarzy. Faktycznie to moja pierwsza próba literacka. Teraz pozostaje mi tylko ćwiczyć i czytać ;) 

Łukaszu. mam nadzieję, że nie spoczniesz na laurach i poprawisz opowiadanie. Poprawiając błędy i usterki także się uczysz. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, nie uwiodło. Zaczynanie akcji od rozmowy w karczmie jest bardzo sztampowe, trzeba się nieźle postarać, żeby mimo to zachwycić czytelnika. A tu jeszcze nawet dojście do tej karczmy nie porywa.

Nie bardzo wiadomo, o co chodzi. No, o mithril z dodatkowymi właściwościami. Ale kto go odkrył, kto komu ukradł, kto wykorzystał. BTW, jeśli tak silnie przyciąga metale, że można go wykorzystać do samonaprowadzających grotów, to trudno będzie taką strzałę wystrzelić.

Dużo gadania i walki, a to drugie w ogóle mnie nie pociąga. Trochę infodumpów.

Interpunkcja kuleje, literówki, powtórzenia…

Jednak Rada była tylko jednym z trzech filarów, z których składała się Gildia. Drugim filarem był wywiad, który był niczym oczy i uszy Gildii.

Byłoza.

Na stole leżał antałek z piwem.

Jeśli leżał, to wszystko się z niego wylało.

– Nie pamiętam, kiedy ostatni raz go widziałem. – pomyślał.

Jeśli tylko pomyślał, to dobrze zapisać to inaczej niż dialog, żeby nie mylić czytelnika. A i zapis dialogów do remontu.

iglaste świerki stanowczo przewyższały liczebnością pozostałe gatunki drzew.

A trafiają się liściaste świerki?

Po krótkiej chwili z trzydziesto osobowej grupy,

Trzydziestoosobowej łącznie.

Babska logika rządzi!

Melduję, że przeczytałam.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Veni, vidi, legi.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Zajrzałam, przeczytałam.

ninedin.home.blog

Strasznie duży infodump na początku, zwłaszcza że chyba nie wszystkie wyłożone w nim informacje potem wykorzystujesz. A jeśli coś jest niepotrzebne, to lepiej wyrzucić z opowiadania, gdzie liczba znaków jest ograniczona.

Później sporo się dzieje, choć nie do końca angażuje czytelnika. Opisy starć i bitew nie są łatwe do napisania, więc można przymknąć oko na niedoróbki, zwłaszcza to chyba debiut (?). Trochę gorzej z postaciami – mało charakterystyczne.

Przeczytałem.

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Przeczytałem.

Mało tutaj Retrowizji. Magiczna zbroja to jest jakiś pomysł, ale to jeszcze nie „spektakularny rozwój” – to co najwyżej jeden wynalazek.

Były dłużyzny, niepotrzebne sceny. Raziło mnie rozpoczęcie sztampową sceną w karczmie. Uniwersum też niezbyt oryginalne, „Gildie” są mocno ograne.

Jeszcze wiele pracy przed Tobą. Widać, że to pierwsza próba literacka. I po formie, i po treści. Dużo pisz, jeszcze więcej czytaj – najlepiej różnorodnie, nie tylko fantastykę. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Intrygujący początek, zapowiadający całkiem niezłe komplikacje. Niestety roztrwaniasz to dosyć szybko. Pogubiłem się co jaki zakon robi i dlaczego. Pod koniec nie byłem nawet pewien, o co właściwie idzie gra. Chaotyczna prezentacja więc niestety nie pomogła w odczytaniu opowieści.

Bohaterowie ni ziębią, ni grzeją – stanowią raczej narzędzie do prezentacji treści. Prawdę powiedziawszy w chwili, gdy piszę te słowa (kilka dni po lekturze) w pamięci mi siedzi jedynie Dragomir i to głównie ze względu na imię.

Technicznie chrobotało, ale zbytnio to nie przeszkadzało w lekturze.

Podsumowując: koncert fajerwerków o zbyt chaotycznej prezentacji świata i celów postaci, przez co wszystko inne pozostaje niezauważone. Trochę szkoda, bo początek zapowiadał coś intrygującego. Bywa.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

No niestety. Kompletny chaos: nie wiadomo kto z kim walczy, który zakon jest który, kim są szarzy, ilu tak naprawdę jest przeciwników, kto z Mistrzów – jeżeli w ogóle ktoś – zdradził. Nie wiadomo też, czemu jednym z członków potężnej Rady jest nierozgarnięty i niefrasobliwy chłoptaś, który opuszcza zebrania (bo go nudzą), a zaraz potem poszukuje po krańcach świata kogoś z kompanów, żeby o przebiegu tego zebrania się dowiedzieć (bo jednak łaknie wiedzy). O miejscu pobytu kolegi dowiaduje się z podsłuchanej na targu rozmowy (bo Rada dysponuje mistrzowskim sposobem komunikacji i odnajdywania adresatów). Z usłyszanych informacji niewiele rozumie (bo choć wiedzy łaknie, zebrania go nudzą). Na koniec oboje dają się zaskoczyć przeciwnikom (którzy mają system uzyskiwania informacji i ich przekazywania najwidoczniej lepszy od kontrolującej świat Rady).

Dobrym przykładem tego, jak prowadzisz narrację jest scena w karczmie, gdzie wchodzącego Dragomira najpierw obserwuje kilku gości, potem w środku nie ma nikogo poza leżącym na stole chłopem, a chwilę później gospodarz rozmawia z trójką swoich przyjaciół. Sam Dragomir natomiast najpierw odnajduje wzrokiem tego, kogo szukał, później obserwuje wnętrze kuchni, zwraca uwagę na niewysokiego mężczyznę i przysiada się do łysego (aczkolwiek brodatego) staruszka.

O pomylonych podmiotach, powtórzeniach, literówkach i ortografach już wiesz. Ale czemu całość ma tytuł „Sen kowala”?

Podobały mi się imiona Mistrzów – fajne, że zaczerpnięte z różnych kultur – to dużo obiecywało. I podobała mi się Twoja reakcja na pierwsze krytyczne posty – ze swej strony zapraszam do dalszych ćwiczeń i korzystania z możliwości portalu.

 

Dziękuję za udział w konkursie!

Z tym tekstem miałam spory problem – pogubiłam się w panującym w nim chaosie. Plus nie widzę retrowizji, bardziej zakrawa mi tu wszystko na jakąś magię. Chociaż były momenty, gdy zdawało się, że historia pójdzie w jakąś ciekawą stronę, to jednak po chwili wszystko znów się rozmywało.

Jak sam przyznajesz, to Twój debiut literacki – i za to brawa. Nie poddawaj się, pracuj więcej, korzystaj z portalu, a liczę, że kolejne teksty będą tylko lepsze. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Tragedii nie ma, powiedziałabym: średnio.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka