- Opowiadanie: Madej90 - Bezśmiertny

Bezśmiertny

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Bezśmiertny

To dziwne miejsce odnalazłem śród wraków, gdzie wiatr chłostał do żywego mięsa, gdzie sny przychodziły umierać.

Jak długo szedłem, jak daleko? Nie wiem – tu czas zawija się w przestrzeń. Jestem tylko ubogim pielgrzymem, samotnym na tej zimnej pustaci. Co ja mogę wiedzieć o takich rzeczach. Stawiałem więc tylko kroki, jeden po drugim, nie licząc godzin, dni, ani miesięcy.

Tutaj czekała na mnie góra, porosła cała trawą. Na jej szczycie wznosił się szczerbaty cień, nie sposób było określić czego dopóki nie zacząłem się doń zbliżać. Z początku zdało mi się, że stoi tam zamek, później że to dom. Były to jednak wyrwane z czeluści katakumby, gdzie rzeźby i nagrobki wmurowano w posadzkę, a zwłoki leżały na kamieniach. Zobaczyłem tam chomika pożerającego nadgniłe ucho.

– Jestem tu grabarzem. – Zza moich pleców dobiegł niski głos. – A ty jesteś tu obcy.

Odwróciłem się z spłoszony, potknąłem się i upadłem. Nade mną pochylała się barczysta postać w luźnej, wzorzystej koszuli. Miała gruby kark i odstające uszy, dzioby po ospie i usta tak wąskie, że niemal niewidoczne. Szkliste, ruchliwe oczy wwiercały się w moją duszę z zimną nieustępliwością.

– Czego tu szukasz, chłopczyku?

– Sz-szukam złotego morza – wyjąkałem w końcu, wparty w morką, ogrzybiałą ścianę.

– A więc chyba musisz się spieszyć, co? – Uśmiechnął się lekko. – Czas ucieka, czas zawsze ucieka…

– P-pomożesz mi?

– Jeśli będę wiedział po co… Dlaczego nie opowiesz mi historii?

Czułem, że protesty niczego tu nie dadzą. Zacisnąłem więc pięści, podnosząc się z lodowatych kamieni.

– Jestem tu – zacząłem powoli. – By dotrzymać obietnicy, którą złożyłem w na wpół zalanym piekle, w dniu gdy spotkałem Ją…

W górze: ognisty chaos zwalczających się rojów curtissów i fokkerów. W dole: dwa oplecione drutem, umocnione drewnem i stalą, długie skolopendry okopów. Między nimi monochromatyczne piekło – najeżone spalonymi kikutami drzew bagno, orane nieustępliwie pociskami artyleryjskimi.

Znowu rozpętała się ulewa. Ostrzał został przerwany.

Żołnierze siedzieli pod nasiąkającymi wodą drewnianymi podporami, oblepieni brudem, nieruchomi – przypominali przeto posągi. Powietrze było kwaśne, gryzące w oczy oraz gardła. Wszystko pozbawione życia. I ja też tam byłem, kolejny błotnisty posąg. Nieruchomy, napięty w oczekiwaniu.

Czarne niebo było zbyt zmęczone, żeby deszcz mógł padać długo. Gdy ustał, ruszyłem między śmierdzącymi ostrym potem żołnierzami. W ręce trzymałem wzdętą od gazów gnilnych puszkę. Kwatermistrz mówił, że połowa racji może być zepsuta. Jakiekolwiek opóźnienie w przybyciu zaopatrzenia doprowadzi do szkorbutu. Cała ofensywa ześlizgiwała się w otchłań po kupie gówna. Zniszczone mundury, braki w amunicji, problemy z maskami. Wszystko nieważne; i tak będziemy szarżować.

Rzuciłem puszkę we mgłę, a potem uniosłem nabijaną gwoździami pałkę nad głowę, żeby wszyscy zwrócili na mnie uwagę.

– Na pozycje – rzuciłem sucho. – Szykować się do natarcia.

Powietrze przeszyło wycie gwizdków. Żołnierze ruszyli do szarży przez mleczne opary. Biegli przez sięgające powyżej łydek błoto w tym małym, widmowym świecie pomiędzy okopami. Przez jakiś czas panowała względna cisza. Wtedy wzgórze rozświetliły błyski. Dziesiątki karabinów otworzyło szaleńczy ogień. Tajfun ołowiu omiótł wzniesienia oraz pnie martwych drzew. Mgła nie pozwalała na celność. Parliśmy przed siebie.

Czując się, jak we śnie wbiegłem w pierwsze gniazdo. Rewolwer w mojej dłoni splunął trzy razy, pałka w drugiej rozerwała operatorowi twarz. Parliśmy dalej. Bagnet rozciął mi ucho. Krew spływała po karku. Oko miałem już prawie całe nabiegłe czerwienią od uderzenia kolbą. Czyjś ząb utknął mi między knykciami. Bagno obejmowało czule kolejne zwłoki.

– Gaaaaaaz! – dobiegło z lewej.

– Gaz! – Jak echo przetoczyło się przez całą linię.

Kiedy zakładałem maskę, fala uderzeniowa odrzuciła mnie w błoto. Pociski z moździerzy spadały na wzgórze jak gromy, a biel mieszała się z zielenią. Szarża szła dalej, zostawiła swojego półprzytomnego przywódcę pod zbutwiałym pniem.

To właśnie po tej bitwie, dostrzegłem Ją w oddali. Dym kłębił się nad zdeptaną trawą zasłaną trupami. Szedłem o kuli, przygarbione widmo w płaszczu wzdymającym się jak ubłocone skrzydła. Szukaliśmy rannych.

Wielka postać ubrana w szmaty, z kapturem zaciągniętym nisko na twarz, tak że widać było tylko spękane usta. Trzymała pakunek przewieszony przez plecy, z daleka wyglądał jak związany sznurem chrust. Ale chrust nie ma palców, ani zaszklonych oczu, ani okrwawionych bagnetów, ani rozerwanych szyi.

To mogła być halucynacja, zaćmienie umysłu zmęczonego długotrwałą walką. Takie wytłumaczenie – oraz jego komfort – zostało jednak brutalnie zgniecione, gdy postać zobaczył inny żołnierz. I kolejni.

Uniosłem więc rewolwer, gotując się, by oddać strzał. Oto była, prawdziwa i namacalna, przyłapana na zbieraniu żniwa. Lecz nie zdążyłem jej zniszczyć. Zniknęła, a ja, pozwalając łzom żłobić w zaschłym na twarzy brudzie, przyrzekłem że Ją odnajdę i pokonam raz na zawsze.

Zamilkłem, wciąż wpatrzony w grabarza. Ten uśmiechnął się do mnie ponownie.

– Jeśli zgubisz drogę, znajdziesz drogę – rzekł po chwili. – Zamknij oczy i idź, aż usłyszysz śpiew.

Zapewne kłamał, zapewne robiłem z siebie głupca. Jednak wskazał kierunek, a ten prowadził do upragnionego końca tej wyprawy, jakikolwiek by on nie był. Zrobiłem zatem jak mówił i ruszyłem w nieznane.

Wyciągnąłem przed siebie ręce, ale niepotrzebnie – wkrótce zdałem sobie sprawę, że jestem już gdzie indziej, daleko od murów i trupiego tchnienia. Przynajmniej na razie. Wędrowałem tak i wędrowałem, nie ośmielając się nawet na zerknięcie, aż wreszcie przybył do mnie przewodnik, wyblakły powidok szlachetnego rycerza – stanął, oślepiający bielą w czerwonej nicości za powiekami, niewyraźny, nabierający i tracący na ostrości, cięty i biczowany kształtami, którymi umysł przetyka pustkę.

– Tutaj, tędy. – Skinął na mnie dłonią. – Nie traćmy czasu, teraz czas jest przeciwko tobie.

– Dokąd idziemy? – wychrypiałem, z trudem znajdując głos.

– Nie dokąd, lecz kiedy.

Mój przewodnik zniknął nagle, a ja otworzyłem powieki. Ukazał mi się martwy ogród naszej posiadłości, gdzie spędziłem dzieciństwo odgrodzony od świata, nigdy nie będąc świadkiem starości ani choroby. Aż do dnia, gdy moja matka wypadła z lektyki, której osłonami zawsze ukrywała się przede mną.

W tymże ogrodzie odbył się także jej pogrzeb. Nie rozumiałem co się dzieje, błagałem aby jej nie składano do grobu. Położyłem się nawet z nią do trumny, czekając aż się obudzi. Tak pierwszy raz poznałem moją panią, za którą goniłem przez cały świat i poza niego.

Teraz nie tylko moja matka była martwa. Kwiaty rozpadły się w proch, sadzawki wyschły, po kotach, pawiach i innych towarzyszach zabaw zostały jedynie szkielety. Tam gdzie powinny znajdować się centralne labirynty z żywopłotu ostał się grobowiec, a na kamiennej płycie, wśród mgły, siedziała postać od stóp do głów otulona w całun. Pod nią zastygła twarz mojej matki, skurczona i nadgniła. Spod całunu wychynęła ręka, wskazała mi kierunek, a ja odszedłem prędko, nie oglądając się ni razu.

Po raz pierwszy poczułem zmęczenie. Czy to znaczy, że jestem bliski celu? Czy może, że nigdy nie dotrę do kresu tej podróży?

W dolinie, którą przemierzałem wszędzie wypiętrzają się sterty śmieci. Z jednej z nich podniosłem długi drewniany kij, by posłużył mi za laskę i oparcie. Gdy wznowiłem mozloną wędrówkę, mój umysł zbłądził ku dawniejszym czasom, gdy dowiedziałem się czego muszę się podjąć.

Występowałem wtedy jako Hrabia Kościej, człowiek którego nie ima się śmierc. Latami pracowałem by oprzeć się jej niecnym procesom, a teraz szukałem każdej okazji, żeby zmusić ją do patrzenia, jak się jej wywijam. Kule, wieszania, dźgnięcia, płomienie, granaty, wystrzały z armat, picie trucizn, żądlenie skorpionów; tłumy klaskały, ale jedyny widz na jakim mi zależało, wciąż odmawiał przybycia.

Po jednym takim występie, gdy byłem w Wiedniu, zaczepiło mnie dwóch mężczyzn. Pierwszy miał na twarzy pory szerokie czasem nawet na centymetr, więcej na niej było dziur niż skóry, drugiemu zaś brakowało ust, nosa oraz oczu, chociaż zdawał się wszystko widzieć, a nawet potrafił mówić. Siłą niemal zabrali mnie do najbliższej kawiarni.

– Mamy wspólną znajomą. – Zaczął pierwszy, uśmiechając się krzywo. Karaluch przebiegł między jednym porem a drugim.

– Czyżby? – Napiąłem mięśnie, gotowy rzucić się do walki. Nie mogli liczyć na to, by mnie pokonać.

– Dobrze wiesz o kim mówimy. Jedynej, która się liczy. Znasz ją tylko z widzenia, czym jest niezwykle niepocieszona. Bacznie cię obserwuje.

– Dlaczego więc nie przybywa? – warknąłem, huknąwszy otwartą dłonią w blat stolika.

– Jak może przybyć, jeśli wiecznie jej odmawiasz? – Pierwszy rozłożył ręce, przerywając wsypywanie dziesiątej łyżeczki cukru do swojej kawy. – Nie, nie… „Hrabio”, to ty musisz przybyć do niej. Chce ci coś pokazać.

– Co? – Osunąłem się zrezygnowany na oparcie krzesła.

– Złote morze u kresu wszystkiego – powiedział drugi. – Co prawda nie ma mapy, ani księgi, która mogłaby cię tam doprowadzić… ale komu, jeśli nie tobie, miałoby się to udać?

Minęły lata i te słowa brzmią już tylko jak okrutny żart. Traciłem siły, musiałem robić częste przerwy, a cel nie wydawał się być ani trochę bliżej. Parłem jednak do przodu. Nic nie mogło mnie zmusić do poddania się.

Wtedy trafiłem między wzgórzami na ślepy tor, na którym stał pociąg, czekający by odjechać donikąd. Czekały też dwie znane mi istoty.

– Oto twój bilet. – Pierwszy podał mi świstek papieru. – Chce żebyś coś zobaczył, nim dotrzesz na miejsce.

– Co?

– Zemstę? – odpowiedział drugi. – Sprawiedliwość? Powierza ci tymczasowo jedną ze swoich ról. Miłej zabawy.

Mój przedział był pusty, jak i cały wagon. Pomiędzy spękanymi panelami panowała cisza. Usiadłem na swoim miejscu, skulony w kącie przy oknie – chudy cień owinięty znoszonym, czarnym płaszczem.

Rozciągane minuty postoju pruły się jedna po drugiej, a dalej nikt nie przychodził. Za szybą wciąż ten sam, nieruchomy pejzaż anonimowego miasta: ulice lśniące od deszczu, wyrastające z mokrego betonu szare budynki. Nagły zgrzyt otwieranych drzwi wyciągnął mnie z ponurych przemyśleń. Wysoki mężczyzna cały w bandażach, o kulach, z nogą w gipsie i ręką na temblaku zajął miejsce naprzeciwko mnie. Może się uśmiechnął, ale nie sposób było określić, co właściwie kryje się pod zwojami białego materiału. Gdy tylko zanurzyłem z powrotem głowę w toni moich myśli, kolejne skrzypnięcie oznajmiło przybycie jeszcze jednego pasażera – też w bandażach, też o kulach, a jednak wyglądało, że się nie znają.

Drzwi nie chciały się zamknąć, odbijały się od framugi, raz za razem, nigdy nie tracąc impetu, jeden skrzyp za drugim. Za ich porysowaną szybą przesuwały się kolejne sylwetki w bieli. Nagle pociąg nie był pusty, nagle nie był cichy – był ulem pełnym śnieżnego miodu, a zamiast tajnego tańca, językiem są stukoty lasek i gesty kończyn unieruchomionych w łupkach.

Pociąg już gwizdał, już odjeżdżał, a jednak pasażerów wciąż przybywało. W moim przedziale nie zostały już żadne wolne miejsca, tylko chrapiący kalecy. Ostatnia wkuśtykała matka z dzieckiem, nawet jego miś miał opatrunki i ciągle tylko odgrywał ten sam dźwięk w koło i w koło: „Ko-ko-kocham cię!”; brakowało mu jednej ręki, machał tylko plastikowym kikutem.

 Miasto za oknem skurczyło się i znikło, ustępując pustym polom. Znów byłem w pustce, gdzieś i nigdzie.

– Która-a-a-a godzina-a-a-a? – odezwał się do mnie mężczyzna z naprzeciwka. Miał chropowaty głos, odbijający się jakby echem.

– Odjeżdżamy na czas, proszę pana – powiedziałem, po spojrzeniu na zegarek i czas na bilecie.

– Czyli-i-i-i?

– Trzynasta czterdzieści.

Mężczyzna spojrzał na siedzącą przy wyjściu kobietę, a ta podniosła spomiędzy nóg klatkę. W środku leżał martwy kanarek. Patrzyli na niego przez chwilę, a później wrócili do siedzenia w ciszy.

Teraz zewsząd dobiegały głosy. Tak wiele głosów. Rozmowy o niczym, płynące przez powietrze jak kolejne echa.

– Słyszałem jak o tym mówiła. Naprawdę to powiedziała.

– Nie wkładaj tego do buzi!

– Byłeś kiedyś na tym szczycie?

– Tym mam się zamiar zajmować.

– Ko-ko-kocham cię!

Ktoś wyciągnął przenośne radio, które nadawało tylko martwy szum i niskie brzęczenie. Wszystko wydawało się zgrzytać, albo iskrzyć, dodając do ogłuszającej ściany dźwięku przygniatającej mnie do mojego kąta.

– Mogę dotknąć twoich włosów?

– Co to właściwie ma znaczyć?

– Ko-ko-kocham cię!

– Daleko jeszcze? Spieszę się na rozmowę.

Drzwi dalej zgrzytały nie mogąc się domknąć, ciągle tylko zgrzyt i stuk, zgrzyt i stuk.

– Nie może, jest uczulona.

– Nie, on tylko ciągle powtarza to samo. Nie wiem.

Wyładowanie spaliło powietrze tuż koło mojego ucha, a jednak gdy poderwałem głowę niczego tam nie było. Niczego oprócz twarzy zakrytej bandażami.

– Ko-ko-kocham cię!

– Co za świat!

– Która-a-a-a godzina-a-a-a?

Podniosłem wzrok, zdezorientowany. Mężczyzna z naprzeciwka znów patrzył na mnie z wyczekiwaniem. Spojrzałem na zegarek. Minęły dopiero dwie minuty. Parsknąłem tylko. Nie miałem siły, żeby mu odpowiadać, żeby bawić się w jakieś głupie gry, żeby dłużej znosić to wszystko wokół.

– Która-a-a-a godzina-a-a-a?

– Żeby to… Trzynasta czterdzieści dwa!

Kobieta podniosła klatkę. Kanarek w środku podskakiwał i ćwierkał.

Drzwi zamknęły się z nikłym sykiem. Rozmowy umilkły. Radio się wyłączyło. Wagon znieruchomiał. Zapadła lepka, namacalna cisza, od której krew szumi w uszach, przerażająca cisza, którą strach złamać i strach wytrzymać. Poczułem pot spływający po plecach, czole, całym ciele. Kiedy wjechaliśmy do tunelu?

– W-w-widziałem… – Głos mężczyzny smagnął mnie prosto po mózgu. – Prawdę za świstem i grzmotem.

Włosy na rękach i głowie podniosły się, jakby przez moje ciało przeszedł prąd.

– Z-z-z-za odpływem i przypływem chmur. Zeszliśmy z powietrza-a-a-a. Powietrza. Z wodopoju, gdzie wiją się korzenie wszystkich tajemnic.

Czułem, jak krew odpłynęła mi z twarzy. Czułem zimno. Czułem, że chyba mdleję, osuwając się w siedzeniu, błądząc oczami przez czerń.

– Przekazujesz. Transmitujesz. Frekwencje wyją. – Przerwał mu kolejny śpiew kanarka. – Już czas.

Kiedy zapaliły się światła, dostrzegłem, że na korytarzu pojawił się konduktor – przygarbiony ze starości, łysy pod czapką. Stał ze ściągniętymi brwiami, skanując wzrokiem otoczenie. W końcu zauważyłem mnie. Chyba tylko mnie i nikogo innego. Żarówka zaczęła mrugać, gdy wszedł do przedziału.

Ciemność. W ciemności rozległo się wycie, bzyczenie, rwanie elektryczności. Światło. W gwałtownym błysku widać było zdziwienie konduktora wciąż kierującego się w moją stronę. Ciemność. W ciemności błyski pod bandażami, burze i sztormy pod szorstką bielą, przechodzące jak fala od jednej osoby do drugiej. Potężne gromy niosące się aż w światło. Kanarek zaczął ćwierkać jak porysowana płyta na gramofonie. Pasażerowie wyciągnęli ręce w stronę konduktora. Wciąż nie wiem, czy ich widział. Może nie chciał zobaczyć.

Żarówka wybuchła, sypiąc iskrami i odłamkami. Kiedy otworzyłem oczy, zostałem sam. Pociąg wyjechał z tunelu, sunął przez otwarte pole, z żadnej strony nie mając ani góry, ani nawet wzniesienia przez które mógłby przed chwilą przejechać.

Zemsta? Sprawiedliwość? Raczej paskudny żart. A jednak…

Nie było czasu na przemyślenia. Zbliżaliśmy się do kolejnej stacji. Ostatniej stacji.

Świat zwinął się i skurczył – została tylko wyspa po środku czarnego morza nie wzburzonego ani jedną falą. Nie było tu dźwięku, nawet najlżejszego tchnienia. Wszędzie wokół leżały rozsypane przedmioty – pudła, stare krzesła, miski czy drabiny, piętrzące się, zbutwiałe i pordzewiałe. Porzucone, zapomniane, powoli stapiające się z glebą. Stał tam też wielki krzyż w kształcie litery „t”, zbity z dwóch desek. Jego górną część pokrywała lepka, oślizgła substancja, coś jakby pusty kokon.

Usiadłem powoli na jednym z krzeseł. Odgarnąłem włosy, zastanawiając się co zrobić dalej. Dotarłem do kresu drogi, a jednak nie odnalazłem mojego celu.

Słońce spłynęło zza gęstych kłębów chmur, by zapaść pod morze, rozświetlone teraz od środka złotem, by tam utonąć. Zrodziła się chwila, a potem wszystko dobiegło końca. Poczułem rękę na ramieniu. Stała za mną, zbyt wysoka, by móc całą ją objąć wzrokiem. Jej oczy były koloru umierającego w morzu słońca.

– Czym jest droga bez końca? – zapytała cicho. – Czym jest zdanie bez kropki? Czy teraz rozumiesz? Nic nie może się zacząć, nic nie może się zdarzyć… beze mnie.

Nie byłem jednak gotowy. Ani wtedy ani teraz, może nigdy. Nie byłem już też w stanie spełnić mojej obietnicy. Płakałem więc tylko w jej ramionach nim rzuciła mnie z powrotem w cieplejsze objęcia.

Żyję, kroczę, nie umieram.

Ona zaś czeka na wyspie, wśród rupieci, pod krzyżem, na którym schnie kokon

Koniec

Komentarze

Przykro mi, Madeju, przeczytałam z trudem i nie zrozumiałam, co miałeś nadzieję opowiedzieć. :(

Czy w tytule nie ma literówki?

 

Na jej szczy­cie wzno­sił się szczer­ba­ty cień… –> Czy cień może się wznosić?

 

Od­wró­ci­łem się z po­pło­chem, po­tkną­łem się i upa­dłem. –> Raczej: Od­wró­ci­łem się spłoszony, po­tkną­łem się i upa­dłem.

 

wy­ją­ka­łem w końcu, wpar­ty w morką, ogrzy­bia­łą ścia­nę. –> Chyba miało być: …wy­ją­ka­łem w końcu, wspar­ty o mokrą, zagrzybioną/ pokrytą grzybem ścia­nę.

 

– Je­stem tu – za­czą­łem po­wo­li. – By do­trzy­mać obiet­ni­cy… –> Raczej: – Je­stem tu… – za­czą­łem po­wo­li – …by do­trzy­mać obiet­ni­cy

 

ogni­sty chaos zwal­cza­ją­cych się rojów Cur­tis­sówFok­ke­rów. –> …ogni­sty chaos zwal­cza­ją­cych się rojów cur­tis­sówfok­ke­rów.

Nazwy samolotów piszemy małą literą. http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745

 

potem unio­słem na­bi­ja­ną gwoź­dzia­mi pałkę w górę… –> Masło maślane. Czy mógł unieść pałkę w dół?

Proponuję: …potem unio­słem nad głowę na­bi­ja­ną gwoź­dzia­mi pałkę

 

Trzy­ma­ła pa­ku­nek prze­wie­szo­ny przez plecy, z da­le­ka wy­glą­da­ło jak zwią­za­ny sznu­rem chrust. –> Pakunek jest rodzaju męskiego, więc: …z da­le­ka wy­glą­da­ł jak zwią­za­ny sznu­rem chrust.

 

wę­dro­wa­łem, nie ośmie­la­jąc nawet na zer­k­nię­cie… –> …wę­dro­wa­łem, nie ośmie­la­jąc się nawet na zer­k­nię­cie… Lub: …wę­dro­wa­łem, nie ośmie­la­jąc się nawet zerknąć

 

od­sze­dłem pręd­ko, nie oglą­da­jąc się za sie­bie ni razu. –> Masło maślane. Czy można obejrzeć się przed siebie?

Proponuję: …od­sze­dłem pręd­ko, nie oglą­da­jąc się ni razu. Lub: …od­sze­dłem pręd­ko, nie patrząc za sie­bie ni razu.

 

Gdy wzno­wi­łem mo­zlo­ną wę­drów­kę… –> Literówka.

 

Wy­stę­po­wa­łem wtedy jako Hra­bia Ko­ściej, czło­wiek który nie ima się śmier­ci. –> Czy tu aby nie miało być: Wy­stę­po­wa­łem wtedy jako Hra­bia Ko­ściej, czło­wiek, którego nie ima się śmier­ć.

 

Po­mię­dzy spę­ka­ny­mi pa­ne­la­mi pa­no­wa­ła cisza. –> Czy zdarza się, że pomiędzy spękanymi paneli coś słychać, że ze szpary wydają jakieś odgłosy?

 

Wy­so­ki męż­czy­zna cały w ban­da­żach, o ku­lach, z nogą w gip­sie i ręką na tem­bla­ku… –> Czy ktoś z ręką na temblaku może iść o kulach, czy raczej o kuli? Jednej.

 

Nie było czasu ma prze­my­śle­nia. –> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W tytule niestety była literówka – aż mnie od tego błędu zęby rozbolały. Za wskazanie tego i licznych innych oczywiście bardzo dziękuję :) Zwłaszcza, że tym razem chyba nabawiłem się jakiejś selektywnej ślepoty na takie które powinny być łatwe do zauważenia.

Bardzo proszę, Madeju. I dbaj o zęby! ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja też nie do końca zrozumiałam, o co chodzi w tym opowiadaniu. Jasnym jest, że to opowieść o śmierci i jej konieczności. Styl niejako mi się podobał, ale jednocześnie historia przebiega tak chaotycznie i tak wiele wydarzeń to niewiadome, że trudno określić, co się właściwie wydarzyło i wydobyć z tego jakiś sens. Nie jestem fanką takiej literatury, wolę linearne historie, w których coś konkretnego się wydarza, a tutaj jest jakiś taki nie do końca udany i trochę fantastyczny Shulz. Tyle, że zamiast dziecięcej fantazji wchodzimy w jakiś dziwny świat nie-świat, a język choć ładny nie jest tak poetycki.

Skojarzenia z “Boską komedią” też się u mnie pojawiły, ale też trudno tutaj dostrzec jakiś ciąg wydarzeń, które składają się w sensowną całość jak u Dantego. Podróż, którą odbywa bohater opowiadania nie odbywa się w jasno określonych etapach, nie wiadomo dokąd dociera, kiedy i dlaczego ani jakim sposobem, ani czy w końcu umarł, czy nie umarł, ani właściwie dlaczego on, skoro inni żołnierze też widzieli śmierć zbierającą żniwa na polu bitwy?

Może to dla mnie za mądre, a może po prostu nie do końca udało Ci się wyrazić to, co chciałeś przekazać. W każdym razie, sens mi się zgubił, ale język jest ładny. 3/6

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow, Creeps in this petty pace from day to day, To the last syllable of recorded time; And all our yesterdays have lighted fools The way to dusty death.

Dziękuję za pochwałę na temat języka, sam nigdy nie umiem ocenić.

Od jakiegoś czasu próbuję pisać takie nierealne utwory, fantasy przypominające koszmar, ale to wciąż nie chce jakoś działać, przynajmniej kiedy chcę coś rzeczywiście opowiedzieć, a nie tylko stworzyć nastrój.

No właśnie wydaje mi się, że nastrój Ci bardzo dobrze wyszedł, ale zbyt dużo tutaj tej senności. Trudno jest pisać opowiadania oniryczne, a jednocześnie opowiadające coś konkretnego tak, żeby czytelnik nie zgubił się w sennych wizjach. Jak dla mnie problemem tutaj chyba jest to, że niewiadomo czemu te wizje służą, dlaczego takie, a nie akurat inne, widać trochę, że miałeś jakiś pomysł na obraz i wplotłeś go w tekst, ale już niekoniecznie miałeś pomysł na to, dlaczego ten obraz tak wygląda. Polecam gorąco serię komiksów Sandman jako dobry przykład połączenia świetnej narracji i wciągającej opowieści z mrocznymi sennymi wizjami. 

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow, Creeps in this petty pace from day to day, To the last syllable of recorded time; And all our yesterdays have lighted fools The way to dusty death.

Czytałem Sandmana, ale znać, a umieć napisać coś podobnego – to już inna kwestia…

To są dla mnie bardzo cenne uwagi, więc jeszcze raz bardzo dziękuję. Przypuszczam, że symbolika poszczególnych wizji jest zbyt niejasna, lub w ogóle niemożliwa do odczytania, kiedy nie myśli się tak samo jak ja. Np. wizja z matką nawiązuje do opowieści o młodym Buddzie – nie sądzę jednak, żeby nawet ktoś znający tę historię był w stanie się tego domyślić. Masz teraz rację, co niestety muszę przyznać, z wplataniem pomysłów bez większych przemyśleń – zabrakło mi dyscypliny.

A mnie zwabił tu właśnie tytuł. Dziwny jest ten świat, nie?

 góra, porosła cała trawą

Może raczej: cała porosła trawą.

określić czego

Określić, czego.

 później że

Później, że.

 z spłoszony

"Z" chyba zostało po jakichś starych poprawkach.

 morką, ogrzybiałą ścianę.

Chyba "mokrą, zarosłą grzybem"?

 w dniu gdy spotkałem

W dniu, gdy spotkałem.

 dwa (…) skolopendry

Skolopendra jest rodzaju żeńskiego.

 przypominali przeto posągi

"Przeto" może tu być uzasadnione tylko potrzebami rytmu, ale myślę, że nie trafiłeś w dobry efekt.

 śmierdzącymi ostrym potem żołnierzami

Ostrym potem?

 Czując się, jak we śnie wbiegłem

Czując się jak we śnie, wbiegłem.

 operatorowi

Operatorowi czego? Nie strzelcowi, artylerzyście?

po tej bitwie, dostrzegłem

Bez przecinka.

 kapturem zaciągniętym nisko na twarz

Chyba "naciągniętym", ale nie dam za to głowy.

 na twarz, tak że

Logiczniejsze wydaje mi się: na twarz tak, że.

 rozerwanych szyi

Na pewno nie "szyj"?

 Takie wytłumaczenie

To wytłumaczenie, to konkretne.

oraz jego komfort

Anglicyzm. Może: z całą płynącą z niego pociechą?

 łzom żłobić w zaschłym na twarzy brudzie

Jeśli tak, to żłobić bruzdy, ślady, coś w ten deseń. Można też: łzom żłobić zaschły na twarzy brud.

 przyrzekłem że

Przyrzekłem, że.

 kierunek, a ten prowadził

Kierunek nie prowadzi.

 Zrobiłem zatem jak mówił

Zrobiłem zatem, jak mówił.

 nie ośmielając się nawet na zerknięcie

Kolokacja: nie odważając się. Albo: nie ośmielając się zerknąć.

 błagałem aby

Błagałem, aby.

 czekając aż

Anglicyzm – bardziej po polsku byłoby: żeby zaczekać, aż.

 W dolinie, którą przemierzałem wszędzie

Wtrącenie: W dolinie, którą przemierzałem, wszędzie.

 mozloną wędrówkę

Mozolną.

 dowiedziałem się czego muszę się

Dowiedziałem się, czego. Dwa razy "się".

 człowiek którego

Człowiek, którego.

 pracowałem by

Pracowałem, by.

 niecnym procesom

Procesom śmierci?

 jedyny widz na jakim mi zależało

Jedyny widz, na którym – chodzi o konkretną osobę.

 Nie mogli liczyć na to, by mnie pokonać.

Hmm.

niezwykle niepocieszona

Dwa przeczenia obok siebie nie brzmią za dobrze.

 Co prawda nie ma

Co prawda, nie ma.

 czekający by

Czekający, by.

 ten sam, nieruchomy

Nie dałabym głowy za ten przecinek.

 zgrzytać, albo iskrzyć

Bez przecinka.

 zgrzytały nie mogąc

Zgrzytały, nie mogąc.

 jednak gdy

Jednak, gdy.

 czterdzieści dwa!

Czterdzieści dwie (bo w domyśle – minuty).

 smagnął mnie prosto po mózgu

Prosto?

 skanując wzrokiem

Trochę to zgrzyt stylu, ale w tym surrealizmie może i przejdzie.

 W końcu zauważyłem mnie.

Na pewno tak ma być?

 rwanie elektryczności

Niezłe! Mogę gwizdnąć.

 konduktora wciąż

Konduktora, wciąż.

 wzniesienia przez które

Wzniesienia, przez które.

 po środku

Łącznie.

lepka, oślizgła substancja, coś jakby pusty kokon

Czy na pewno wiesz, co to jest kokon?

 zastanawiając się co zrobić

Zastanawiając się, co zrobić.

 móc całą ją

By móc ją całą.

 Nic nie może się zacząć, nic nie może się zdarzyć… beze mnie.

Można z tym polemizować.

 Ani wtedy ani teraz

Ani wtedy, ani teraz.

już też

Wycięłabym jedno z nich, źle brzmią razem.

 w jej ramionach nim rzuciła

W jej ramionach, nim rzuciła.

 

Specjalnie nie czepiałam się logiki i treści, żeby je zostawić na koniec: mam tu nieodparte wrażenie sennego koszmaru weterana pierwszej wojny. Wobec tego nie widziałam sensu w wytykaniu wszystkich nielogiczności, bo sny nie są logiczne.

Co do tkwiącej tu myśli, hmm. Znam ludzi z doktoratami z filozofii, którzy głoszą podobne poglądy, ale sama wolę tu zawiesić sąd. Śmierć nadaje nam znaczenie? Może, może nie.

Mimo wszystko: szkorbut to awitaminoza C, żarcie z puszek tu nie pomoże.

Biegli przez sięgające powyżej łydek błoto

To może być sensowne tylko przy założeniu, że treścią opowiadania jest sen.

 Czyjś ząb utknął mi między knykciami.

To też.

Kilkakrotnie splątały Ci się palce, i to były takie literówki, które powinna wykryć autokorekta – zaznaczyłam je.

Zwłaszcza, że tym razem chyba nabawiłem się jakiejś selektywnej ślepoty na takie które powinny być łatwe do zauważenia.

Normalna rzecz, kiedy już parę razy przeczytałeś tekst, przestajesz zauważać drobne błędy. Toć mnie właśnie Wiktoria wybetowała literówkę, której, przysięgam! wcześniej nie widziałam, a ona tam była.

 wizja z matką nawiązuje do opowieści o młodym Buddzie

Zauważyłam, ale na Buddę naprowadził mnie raczej ogród. Tam, zdaje się, umarł kto inny, nie jego matka?

Tak czy siak, nie jest najgorzej, chociaż i nie najlepiej ;)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Dzięki za opinię :)

Do ogrodu Buddy dostał się starzec i tam umarł na jego oczach. Przynajmniej z tego, co pamiętam. O to mi mniej więcej chodziło – że wprowadziłem za dużo zmian do oryginalnej historii i trudno się już domyślić, co miałem na myśli.

Śmierć nie nadaje znaczenia tylko nam, ale wszystkiemu. Czas nie byłby cenny, gdyby nigdy się nie kończył. Być może też za mało podkreśliłem i usprawiedliwiłem drugą kwestię, czyli “Nic nie może się zacząć, nic nie może się zdarzyć… beze mnie”. Śmierć i życie są ze sobą przecież nierozerwalnie związane i wynikają z siebie nawzajem. Ropa bierze się z martwych istot głęboko pod ziemią, kompost użyźnia glebę i tak dalej.

I tak już na koniec: uderzenie kogoś tak, że jego ząb zostaje między knykciami uderzającego jest możliwe i nawet nie takie rzadkie. Potrafią się z tego zrobić paskudne rany.

Czas nie byłby cenny, gdyby nigdy się nie kończył.

Właśnie to miałam na myśli – jest w filozofii taki pogląd, mój profesor ontologii go wyznaje, żeby daleko nie szukać.

Być może też za mało podkreśliłem i usprawiedliwiłem drugą kwestię

Możliwe. Zawsze masz co robić na przyszłość :) wydaje mi się, że właśnie ta druga kwestia jest ciekawsza i bardziej płodna, ale może tylko mi się wydaje.

uderzenie kogoś tak, że jego ząb zostaje między knykciami uderzającego jest możliwe i nawet nie takie rzadkie

… już nigdy nie wyjdę z domu.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Niewiele zrozumiałem, ale podoba mi się twoja pokręcona wyobraźnia i bardzo plastycznie napisane sceny. Niezłe.

Ja po początkowych próbach przestałam usiłować zrozumieć.

Końcówka jest bardzo jasna, ale, jak zauważyli przedpiścy, zbyt wiele oniryzmu w oniryzmie. Ładnie napisane, owszem, ale jednak jak dla mnie jest zbyt mało konkretów, wątki są niejasne i splecione ze sobą wyłącznie postacią głównego bohatera.

 

Ale dotrwałam do końca i nawet oczy nie bolały, więc nie jest źle ;) Próbuj dalej, ale przyczep do czegoś te balony z helem Twojej wyobraźni ;)

 

– Sz-szukam złotego morza – wyjąkałem w końcu, wparty w morką, ogrzybiałą ścianę.

.Występowałem wtedy jako Hrabia Kościej, człowiek[+,] którego nie ima się śmierc.

Przyjrzałabym się przecinkom.

Chyba nie zrozumiałam (poza tym, że to o śmierci).

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka