Karol otworzył oczy i od razu je zmrużył. Szklane ściany, podłoga i sufit przepuszczały promienie słońca, które raziły, przenikając i odbijając się od sterylnie czystych powierzchni. W pomieszczeniu nie było mebli, nie licząc kozetki oraz dwóch krzeseł, również szklanych.
Mężczyzna usiadł niezdarnie, a lśniący świat na chwilę zawirował. Przez chwilę Karol próbował odgadnąć, co to za miejsce, ale bez skutku.
Dotknął ubrania – białej lnianej koszuli oraz luźnych spodni, które kojarzyły mu się ze społecznościami ekologicznych dziwaków. Przeciągnął opuszkami po twarzy, oceniając ściernisko zarostu.
Kilka dni – pomyślał. Kilka dni od czego?
Odpowiedzi nie znalazł.
Wstał z łóżka i natychmiast poczuł przyjemne ciepło pod bosymi stopami. Aż się pochylił i przyłożył dłoń do podłogi. Zatopione w grubym szkle miedziane druciki były tak drobne, że ledwie mógł je dostrzec. Nie to jednak przykuło jego uwagę, a widok pod niemal przejrzystą taflą. W bliźniaczym pomieszczeniu, na identycznej kozetce, spał nagi mężczyzna w średnim wieku. Karol oderwał wzrok od przyciągających oko pośladków sąsiada i raz jeszcze zlustrował otoczenie.
Szklana klatka.
Zza ściany dobiegł cichy gwar. Długim korytarzem, także przezroczystym, podążała grupka ludzi. Trójka mężczyzn i dwie kobiety przeszli obok celi, nie zwracając na niego uwagi. Karol odprowadził wzrokiem poruszające się dostojnie kobiece sylwetki. Idący obok mężczyźni zdawali się kompletnie nie zwracać uwagi na nagość swych towarzyszek. Interesowały ich jedynie słowa.
To musi być sen.
Karol uderzył się w twarz, a mimo to nie obudził się. Szklana cela nie zniknęła, podłoga wciąż przyjemnie grzała w stopy, a kolejni idący korytarzem ludzie wciąż nie mieli ubrań.
Wkrótce naprzeciw jego celi stanęła szczupła kobieta z elektronicznym notatnikiem w dłoni. Nie miała makijażu ani biżuterii, a jej ciało zdobiły tylko piękne ugrowe pukle opadające na ramiona. Zaskoczony mężczyzna odsunął się instynktownie od ściany. Ta okazała się drzwiami, które właśnie rozsunęły się automatycznie. Kobieta weszła do środka i uśmiechnęła się. Z jej błękitnych oczu pod przykrywką sympatii bił chłód profesjonalizmu.
– Dzień dobry, doktor Ewa Beisert – przedstawiła się, wyciągając przed siebie nienaturalnie wyprostowaną rękę.
– Dzień dobry – odpowiedział. W przeciwieństwie do wzroku dłoń była przyjemnie ciepła.
– Proszę usiąść, z pewnością ma pan wiele pytań.
Rudowłosa usadowiła się na jednym ze szklanych krzeseł i założyła nogę na nogę, skrywając ochrowy trójkąt, na który Karol za wszelką cenę starał się nie patrzeć.
Mężczyzna wrócił na kozetkę.
– Dlaczego pani jest naga? – zapytał.
– Nasz system grzewczy zapewnia optymalną temperaturę, więc ubrania są zbędne.
– Dlaczego więc ja jestem ubrany? I czemu nic nie pamiętam?
Kobieta uruchomiła swój notatnik, po czym stuknęła opuszką w ekran, bezwiednie odsłaniając pierś.
– Zacznijmy od początku. Imię i nazwisko?
– Karol Mazurek – odpowiedział automatycznie.
– Więc jednak pan coś pamięta. – Kobieta uśmiechnęła się sztucznie, a Karol zmełł w ustach przekleństwo. – Odbył pan długą podróż z Ziemi na ŚOTE. Częściowe zaniki pamięci to typowy efekt posthibernacyjny, powinny minąć za jakiś czas.
Brwi mężczyzny uniosły się w niemym pytaniu.
– Może za kilka miesięcy, może za kilka lat – uzupełniła lekarka. – Co do stroju zaś, noszenie go nie jest tu obowiązkiem.
W innych okolicznościach Karol zapewne poczytałby to jako zaproszenie do nawiązania głębszej znajomości, jednak lodowe spojrzenie rudowłosej nie pozostawiało złudzeń.
– Znajdujemy się w bazie adaptacyjnej. Oprócz stałego personelu są tu ludzie tacy jak pan – specjaliści przysłani z Ziemi, czekający na powrót pamięci oraz zakończenie procesu asymilacji kulturowej i środowiskowej.
Ewa poprawiła niesforny kosmyk włosów, który wysunął się zza ucha i przysłonił jej widok. Karol był pewien, że zrobiła to tylko po to, by sprawdzić jego reakcję. Przekornie pozostał bierny, ignorując zarówno kosmyk, jak i wyłaniającą się zza notatnika aureolę piersi pani doktor.
– Czy pamięta pan alfabet? – spytała.
Karol przytaknął.
– Świetnie. Po obiedzie asystent przekaże panu podstawowe informacje na temat planety, społeczności oraz reguł, jakie tu panują.
– Czy mogę się skontaktować z rodziną? Czy w ogóle mam jakąś rodzinę?
Dr Beisert stuknęła kilkukrotnie ekran notatnika.
– Niestety nie mam dostępu. Przed wylotem z Ziemi zastrzegł pan wszystkie dane osobowe.
…
Tego dnia Ewa Beisert zjawiła się u Karola raz jeszcze, znów sauté. Przyszła, by oprowadzić go po bazie. Mężczyzna czuł się przy niej nieswojo i gdy tylko mógł, odwracał wzrok.
W centrum kompleksu urządzono mesę, również w nago-krystalicznym stylu. Stoliki, krzesła, tacki, nawet talerze były ze szkła, a jedyny nieprzezroczysty element stanowiła ich zawartość. Homogeniczna pasta stworzona – jak to objaśniła pani doktor – z nielicznych roślin, które zdołały się przyjąć na nieprzyjaznych gruntach ŚOTE.
Serce obiektu otaczały pierścienie korytarzy, od których promieniście rozchodziły się przejścia do mniejszych, zewnętrznych modułów. W jednym z nich urządzono bibliotekę. Nie było tu papierowych książek, a jedynie niewielkie ekrany z dostępem do bazy danych z dziełami ziemskich klasyków. ŚOTE nie doczekała się jeszcze własnych literatów. W pierwszej kolejności sprowadzano tu inżynierów, medyków, techników czy agronomów, humaniści zaś okupowali najniższe miejsca na liście pożądanych zawodów. Nie to jednak przykuło uwagę Karola. Za zewnętrzną, również przezroczystą ścianą biblioteki dostrzegł błękitne niebo, takie jak na Ziemi, oraz kilka pagórków. Jak okiem sięgnąć teren porastały połacie młodej buczyny, nad którymi gdzieniegdzie górowały zręby ciemnych skał.
– Tak właśnie wygląda nasza ŚOTE – powiedziała Ewa, stojąc tuż za nim. – Po pełnej aklimatyzacji ludzie są w stanie wychodzić na zewnątrz bez kombinezonów. Na razie tylko na kilka godzin, ale ilość tlenu w atmosferze stopniowo wzrasta, kiedyś będzie tu tak jak na Ziemi.
– Czy to wszystko to nasze nasadzenia? Czy było tu cokolwiek, zanim zjawili się ludzie?
– Jedynie piach, pył i ciemne skały poprzecinane żyłami czystego kwarcu. To dzięki niemu mamy nasze szklane domy.
Karol przeszedł się wzdłuż wygiętej w łuk ściany biblioteki. Doktor Beisert podążyła za nim.
– Kim byłem na Ziemi? Dlaczego mnie tu przysłano?
– Tego się pan dowie, gdy w pełni odzyska pamięć. Proces musi nastąpić samoistnie, bez naszej ingerencji. Inaczej nie będziemy mieli pewności, że jest pan gotowy, by dołączyć się do społeczności Śotean.
– Cóż mam więc do tego czasu robić?
– Pozostanie pan w bazie. Od jutra rozpoczniemy zajęcia asymilacyjne oraz trening mentalny. Wypracowaliśmy już standardowe procedury.
Kolejny intrygujący szczegół przykuł uwagę Karola. Na zewnątrz, na najwyższym ze wzniesień wznosił się metalowy maszt z talerzami anten. Szarą konstrukcję pokrywały liczne rdzawe plamy.
– To ruiny pierwszego nadajnika – odpowiedziała Ewa na niezadane pytanie. – Jeden z najstarszych zabytków na planecie, jeszcze z okresu pierwszej eksploracji. Ostatnio maszt coraz mocniej rdzewieje, co tylko potwierdza, że tlenu w atmosferze przybywa.
…
Na kolację zszedł już bez asysty pani doktor. W mesie rozbrzmiewał gwar ludzkich rozmów oraz szczęk szklanych łyżek. Stołownicy w większości byli nadzy, jednak nie wszyscy. Karol dostrzegł kilka osób w jasnych, lnianych ubraniach, identycznych z jego własnym.
Wydano mu dwie miski zmielonej papki, szklankę mętnego płynu oraz tackę, z wyglądu też szklaną, choć nieco zbyt lekką i zbyt ciepłą jak na szkło. Zatrzymał się przy stoliku, gdzie para w średnim wieku toczyła leniwą rozmowę o niczym.
– Czy mogę? – zapytał Karol, wskazując na wolne miejsce.
– Ależ proszę – odpowiedział niepozorny mężczyzna, a siedząca obok biuściasta szatynka skinęła w aprobacie. Do gestu dołączyła sympatyczny uśmiech.
Karol usiadł, postawił tacę z jedzeniem na stole, po czym spróbował przełknąć kęs beżowej pasty. Przezroczysty blat stołu, a w szczególności wyzierające spod jego tafli przyrodzenie współbiesiadnika nie dodawało apetytu. Szatynka okazała więcej taktu dla purytańskiego Ziemianina i przynajmniej założyła nogę na nogę.
Pasta smakowała jak zmielone siemię lniane wymieszane z pędami bambusa, oczywiście sauté. Pieprz i sól, podobnie jak odzienia wierzchnie, zdawały się towarem deficytowym.
Kobieta jako pierwsza przerwała krępującą ciszę. Przedstawiła się jako Monika Wisłocka.
– Jak podoba ci się nowe miejsce, Karolu? – zapytała, kiedy ten również zdradził swoje imię. – Doszedłeś już do siebie po hibernacji?
– Wciąż niewiele pamiętam. – Karol mimowolnie uniósł wzrok. Nie umknęły jego uwadze ani pieprzyk nad lewą piersią Moniki, ani promieniste rozstępy wokół jej sutków. Na Ziemi był to widok nie dość, że intymny, to rzadki, spotykany jedynie w krajach Trzeciego Świata, gdzie medycyna estetyczna nie rozgościła się jeszcze na dobre. – Może nie tyle niewiele, co bardzo wybiórczo. Dla przykładu nie kojarzę nazwy tej planety.
– To bardzo częsta przypadłość. – Monika pospieszyła z wyjaśnieniem. – Doktor Beisert twierdzi, że to przez kanon ziemskiej edukacji. Tam wciąż uczą tylko o Układzie Słonecznym, jakby byli pępkiem świata. Milan Šoterović pewnie się w grobie przewraca.
– Kto? – Karol przeklął w duchu swoją amnezję.
– Milan Šoterović, ten astronom.
– Niewykluczone, że na Ziemi wciąż jeszcze funkcjonujemy pod roboczą nazwą jako zlepek liter i cyfr – dodał mężczyzna o imieniu Konrad. Nie wydawał się przejęty faktem, że cała uwaga jego towarzyszki skupia się na nowo przybyłym.
…
Doktor Monika Wisłocka tym razem nie skrywała swojej nagości nawet symbolicznie. Czyniły to za nią cienie wyrastające wszędzie tam, gdzie nie docierało słabe, przytłumione światło. Gdy na zewnątrz zapadł już zmrok, widać było wyraźnie, że kolejnym z deficytowych towarów w bazie jest energia. Karol wraz z kilkoma innymi mężczyznami w lnianych strojach siedzieli za stolikami przypominającymi szkolne ławki. Naprzeciw nich stała Monika spowita w półmrok, który umiejętnie skrywał niedoskonałości ciała. Jej postać przywodziła na myśl akty barokowych mistrzów, ukazujące kobiety w świetle świec.
Gerrit van Honthorst „Polowanie na pchłę” – Karol przypomniał sobie kolejny ziemski szczegół, który nie wiedzieć czemu został mu w pamięci. Choć może raczej „Stręczycielka”?
– Zdaję sobie sprawę, że pewne kwestie obyczajowe, które możecie pamiętać z Ziemi, różnią się od naszych. – Doktor Wisłocka zaczęła mówić głosem głębokim i subtelnym, harmonizującym z barwą żółtawych świateł. – Wiem, że nasza nagość może być dla was niekomfortowa, jednak nic, co dzieje się na ŚOTE, nie jest dziełem przypadku. Kształtując naszą społeczność, wyodrębniliśmy kilka cech niezbędnych, by móc tu przetrwać. Jedną z najważniejszych jest pełna samokontrola mentalna każdego osobnika, w tym również kontrola popędu seksualnego. Wiemy z historii Ziemi, jak wiele szkód wydarzyło się przez rozbuchane ego, zazdrość czy pożądanie. Tutaj, przy ograniczonych zasobach, nie możemy pozwolić sobie na skutki niekontrolowanego libido czy napady agresji. Nie możemy również przystać na prokreację, przynajmniej do czasu, aż nasza planeta stanie się zupełnie samowystarczalna. Na Ziemi przeszliście już wstępne testy i wiemy, że każde z was jest fizycznie zdolne do sublimacji popędu seksualnego na inne dziedziny. Najlepsze efekty daje tu praca na rzecz społeczności. Ja zaś, począwszy od dziś, będę was uczyć, jak to osiągnąć. Jak precyzyjnie kontrolować umysł oraz ciało.
– Wspomniała pani o zakazie prokreacji – przerwał lekko łysawy mężczyzna o chrapliwym głosie. – A co z antykoncepcją?
– Nie stać nas, Henryku, na marnowanie zasobów na sprawy tak błahe jak antykoncepcja. Prościej jest nauczyć się samokontroli. Zakaz obejmuje nie tylko prokreację, ale sam akt seksualny.
– Jakie są kary za złamanie tego zakazu?
– Nie ma oficjalnych kar. Prawa się przestrzega lub nie. Obecność taryfikatora sprawiałaby, że niektórzy mogliby zacząć rozważać, czy zabroniony czyn jest adekwatny karze. My zaś po prostu nie robimy tego, czego nie należy.
– Cóż więc się stanie, gdy ktoś mimo wszystko zakaz złamie? – Henryk nie odpuszczał.
– Tego dowie się jedynie ów ktoś, post factum.
…
Szklany fotel w bibliotece nie należał do najwygodniejszych. Karol spoglądał na rachityczne lasy spowite mgłą. Wyglądały niemal tak samo, jak te na Ziemi. Otrząsnął się z zamyślenia, po czym powrócił do przeglądania bazy danych.
– Czy mogę w czymś pomóc? – zapytała atrakcyjna blondynka z charakterystycznym śpiewnym akcentem. Sądząc po stereotypowych okularach, mogła być tylko bibliotekarką.
Karol za wszelką cenę próbował ominąć wzrokiem blado-cieliste brodawki jej piersi, które przyciągały jak magnes. Nie zdołał. Zaintrygowało go natomiast spojrzenie z nutką wyzwania. Spojrzenie pozbawione zimnego profesjonalizmu Ewy Beisert, czy też wyuczonego ciepła Moniki Wisłockiej, przywodziło na myśl ziemską kobietę z dawnych lat.
– Tak – odpowiedział. – Szukam informacji o ŚOTE. Interesują mnie parametry fizyczne planety, historia zasiedlenia, mapy i opracowania geograficzne.
– Niestety, trudno będzie tu coś znaleźć. Mamy tylko to, co przysłano nam z Ziemi jeszcze przed właściwą eksploracją ŚOTE: poradniki, klasykę literatury i dość wiekowe publikacje naukowe. Szczegółowe dane, o które pan pyta, znajdują się w ośrodkach badawczych. – Bibliotekarka wydała się szczerze zasmucona. – Polecam za to dział samodoskonalenia.
– A Internet?
– Ziemski Internet? – Pytanie okularnicy niosło nutkę zrozumienia. – Jesteśmy sześć lat świetlnych od Ziemi, długo by pan czekał na odpowiedź.
Blondynka mrugnęła figlarnie, po czym odwróciła się i udała w stronę swojego biurka. Zniechęcony Karol odstawił przenośny ekran. Nie mógł się powstrzymać, by nie obejrzeć się za siebie. Biodra długonogiej bibliotekarki hipnotyzowały, przypominając coś, czego już nie pamiętał.
…
Tego dnia na kolację podano breję jasnozieloną oraz białą. Napój, zwany prześmiewczo herbatką, był równie mętny jak co dzień. Do tego każdy otrzymał trzy niewielkie rzodkiewki. Karol udał się ku najbardziej odległemu krańcowi mesy, dyskretnie ignorując zapraszający uśmiech Moniki. Od kilku dni jadał z łysawym Henrykiem, którego główną zaletą było to, że miał na sobie ubranie.
– Założę się, że dosypują nam bromu – szepnął konspiracyjnie Henryk – albo innego świństwa. Popatrz, jest tu kilka całkiem ładnych babeczek, a żadnemu z tych gości nawet nie stanie. To nie jest normalne.
– A czy cokolwiek jest tu normalne? – odparł Karol.
– Gdzie oni nas zamknęli? To jakaś międzygwiezdna, lewacka komuna. Kolonizacja kosmosu, skok technologiczny, mnóstwo nadętych słów, a ostatecznie jaramy się pierdoloną rzodkiewką.
Karol nadgryzł biało-różową kulkę. Smakowała jak holenderskie wyroby warzywopodobne, które zwykł jadać w środku zimy. Niegdyś, w innym życiu.
– Ale wiesz co? Coś mi tu śmierdzi. – Henryk rozejrzał się dyskretnie i ściszył głos. – Widziałeś nasadzenia? Wszędzie buki. Na cholerę tyle tego posiali? Nie mogli drzewek owocowych naszczepić? To się kupy nie trzyma.
– Nic innego nie chciało się przyjąć. – Karol powtórzył słowa wyczytane z broszury informacyjnej.
– Tak, jasne. Tlen, atmosfera, bla, bla, bla. A nam orzeszki bukowe będą na obiad serwować.
– Uporczywe zaburzenia urojeniowe – wtrącił nagi blondyn o nieco wklęsłej klatce piersiowej, siedzący przy stoliku obok. – Pojawiają się zwykle w drugim tygodniu po hibernacji. Pan lepiej odwiedzi doktor Beisert, panie Henryku. Takie objawy trzeba zgłaszać.
…
Po dwóch tygodniach w bazie adaptacyjnej nagość nie robiła już na Karolu wrażenia. Przestał się czuć jak tekstylny na plaży nudystów czy też jak turysta w zoo. Spoglądał na otoczenie raczej jak dwudziestowieczny podróżnik wśród dzikich plemion przy zetknięciu z nową normą seksualną.
– Problem z nagością mają z reguły ci ubrani – mówiła Monika Wisłocka na wieczornych zajęciach, gdy Henryk zarzucił społeczności Śotean „ekshibicjonizm” oraz „zaburzenia preferencji seksualnych”.
– Nagość jest aseksualna – tłumaczyła Monika swym sztucznie ciepłym głosem. – Gdy znajdujemy się bez ubrań, to przestajemy na siebie reagować seksualnie. Ziemskie tabu związane z tą sferą okaleczyło nas. To nie nagość jest problemem, a brak tolerancji. Nie akceptujemy samych siebie, własnego ciała, często się nam wydaje, że jesteśmy okropni. Mamy jednak szansę wszystko naprawić.
Doktor Wisłocka przybrała pozycję kwiatu lotosu i zmrużyła oczy. Na każdych zajęciach uczyła medytacji, wyciszania emocji, kontrolowania odruchów, które zdawały się bezwarunkowe.
– Skoro kobieta może kontrolować instynkt macierzyński, to mężczyzna może kontrolować erekcję – wypowiedziała kolejną ze złotych myśli. – Wszystkim zaś steruje mózg.
Karol wielokrotnie rozważał treść jej słów. Z dnia na dzień stawał się bardziej świadomy swojego ciała, a w efekcie rzadziej bywał pobudzony. Powoli zaczynał rozumieć, skąd biorą się beznamiętne spojrzenia tutejszych mężczyzn. Wciąż nie rozumiał jednak, po co to wszystko. Łapał się na tym, że, podobnie jak jego łysawy kolega, kwestionował w myślach coraz więcej faktów.
Dlaczego zachodnia część kompleksu jest dostępna tylko dla obsługi bazy, a personel często znika tam na długie godziny?
Dlaczego talerze anten na ruinach zardzewiałego nadajnika przypominają technologię sprzed ery podbojów kosmicznych?
Dlaczego utracone szczegóły pamięci nie powracają?
Czy tak objawia się paranoja?
Karol nie zdradził Ewie Beisert swoich spiskowych domniemań. Zamiast tego dokładnie penetrował każdy dostępny moduł bazy. Jak się okazało, mógł wejść jedynie do mesy, biblioteki, części mieszkalnej oraz gabinetów, w których odbywały się zajęcia oraz rozmowy indywidualne z personelem medycznym. Reszta bazy była oddzielona śluzami wyposażonymi w zamki biometryczne.
…
Tego dnia w bibliotece odbyło się walne zebranie. Karol lubił to miejsce bynajmniej nie z powodu żenująco ubogich elektronicznych księgozbiorów. Jego sympatię wzbudzała Masza, śliczna bibliotekarka odziana w szczery uśmiech i okulary retro o grubych niebieskich oprawkach. Karol nie potrafił przy niej wyzbyć się męskiego pierwiastka, który doktor Wisłocka tak skrupulatnie starała się w nim wyplenić. Umiejętności z zakresu samokontroli zdawały się go przy Maszy opuszczać.
– Spotkaliśmy się dzisiaj, by uczcić zakończenie pełnej asymilacji kulturowej dziesięciorga z nas. – Kaskada ugrowych loków, opadająca na ramiona Ewy, dodawała jej uroku. Doktor Beisert z entuzjazmem zwróciła się bezpośrednio do nagich wybrańców. – Od jutra zostaniecie przeniesieni do nowej bazy, gdzie rozpoczniecie adaptację środowiskową. Do momentu odzyskania pełnych zasobów pamięciowych będziecie pracować w szklarniach, a z czasem także na zewnątrz. Wasze organizmy nauczą się funkcjonować w tutejszej atmosferze. My zaś, dzięki wam, będziemy mogli cieszyć się świeżymi warzywami.
Karol lustrował stojącą pośrodku sali dziesiątkę ludzi. Dostrzegł wśród nich Konrada, elokwentnego i nijakiego na wskroś blondyna z wklęsłym torsem, kompletnie aseksualną kobietę o ciele pokrytym tatuażami oraz kilka osób, które widywał przelotnie. Patrzył na nich z mieszaniną zazdrości i pogardy. Pogardy, bo dali się urobić jak glina w rękach garncarza i poddali kosmicznej utopii. Zazdrości, bo jednak udało im się wydostać ze szklanych klatek.
Czyżby to był jedyny sposób na opuszczenie przezroczystego więzienia? – zastanawiał się.
– Na koniec jeszcze informacja dla wszystkich – kontynuowała rudowłosa lekarka. – Za miesiąc dotrze do nas następny transport z Ziemi. Bądźmy gotowi na przyjęcie nowych zdehibernowanych.
Karol nie słuchał. Wpatrywał się tylko w jej elektroniczny notatnik i za wszelką cenę chciał dostać go w swoje ręce.
…
Szklana baza najpiękniej wyglądała wieczorem. Karol Mazurek lubił wówczas wchodzić na najwyższą kondygnację i patrzeć w górę. Odnalazł pięć gwiazd ułożonych w kształt litery „W”, dalej Wielką Niedźwiedzicę, a tuż przy horyzoncie trzy siostry Oriona. Zupełnie jak zimowe niebo nad Ziemią.
Sześć lat świetlnych – przypomniał sobie słowa bibliotekarki. Musimy więc być gdzieś na równiku niebieskim. Gwiazdozbiór Wężownika?
Zszedł na dół w kierunku swej mieszkalnej celi. Światełka ledowych diod wskazywały drogę w półmroku. Przezroczystość obiektu miała swoją cenę. Każdy intensywniejszy blask mógłby obudzić śpiących, toteż nocny tryb życia nie wchodził tutaj w rachubę. Chyba że ktoś zapragnął delektować się mrokiem i ciszą.
Mimo ciemności nie wszyscy jeszcze spali. W jednym z korytarzy oko Karola złowiło przemykającą dyskretnie parę. Nie zwróciłby nawet na nich uwagi, gdyby nie pewien szczegół. Trzymali się za ręce. Nim zniknęli w mroku, dostrzegł jeszcze znajomy, hipnotyczny ruch kobiecych bioder oraz łysiejącą głowę mężczyzny.
Żadna z metod wpojonych przez doktor Wisłocką nie zdołała powstrzymać ukłucia zazdrości. Wszedł wściekły do celi i udał się do toalety. Szczoteczka do zębów raniła dziąsła, lecz nie zwracał na to uwagi. W głowie wciąż przemijały obrazy, które dotychczas zdawał się ignorować. Hipnotyczny ruch bioder. Nutka wyzwania w spojrzeniu. Przelotnie puszczone oczko, podkreślone szczerym uśmiechem.
Nie, nie szczerym. Kokieteryjnym. Widać nie byłem jedynym na jej liście.
Chwycił maszynkę do golenia. Sprytne urządzenie, zaprojektowane przez inspektorów BHP, pozbawiono otwartych ostrzy. Przyciskał je do skóry najmocniej, jak potrafił, lecz wmontowany mechanizm bezpieczeństwa spowalniał wówczas ruch noży.
Dlaczego? Dlaczego to mnie rusza? Nic mi do tego.
Uścisk zazdrości nie puszczał jednak ani trochę. Misternie zapleciony warkocz blond włosów, foremny kształt piersi, śpiewny wschodni akcent. Obrazy te długo jeszcze przemykały mu przed oczami, nim zasnął.
…
Od rana panowało w bazie dziwne poruszenie. Henryk nie pojawił się na śniadaniu, a w bibliotece zamiast czarującej Maszy urzędował nowy, mrukliwy człowiek o posturze niedźwiedzia. Personel nerwowo przemierzał korytarze, a pozostali spoglądali po sobie, co chwila unosząc brwi.
Karol zdawał się jedyną osobą, która domyślała się natury problemu. Dręczyła go ciekawość, jaki los spotkał parę kochanków. Próbował nawet złapać mimochodem doktor Beisert, lecz ta pozostawała nieuchwytna. Wieczorem ponownie udał się do jej gabinetu.
– Panie dyrektorze, nie powinien pan tu być. To strefa zamknięta. – Usłyszał podniesiony kobiecy głos i zastygł w bezruchu, przytulając się do jednej ze ścian korytarza. Po raz pierwszy w mowie Ewy Beisert wyczuwał emocje i wzburzenie.
– Wiem o tym doskonale – odpowiedział nieznany mężczyzna. – Skoro jednak przez cały dzień nie mogę się pani doprosić, to pofatygowałem się osobiście.
– Wciąż prowadzimy dochodzenie, gdy sprawa się wyjaśni, dostanie pan raport.
– Pani chyba nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji. Gwałt, i to na terenie placówki, to rzecz niedopuszczalna. Lada chwila będę miał kontrolę z ministerstwa. Co ja im wtedy powiem?
– Nie doszło do żadnego gwałtu. Sprawdziliśmy nagrania monitoringu. Do zbliżenia doszło za obopólną zgodą.
– Co nie zmienia faktu, że jest to czyn niedopuszczalny. Szczególnie w przypadku Henryka Kurka, którego życiorys oboje znamy. Nigdy nie kwestionowałem pani kompetencji, choć nie wszystko pochwalam, jednak w tej kwestii musimy mówić jednym głosem. Nasze metody są wystarczająco kontrowersyjne i bez tego.
Karol się wahał. Wiedział, że docierające do niego strzępki rozmowy nie są przeznaczone dla jego uszu. Głos rozsądku namawiał, by odwrócić się i odejść. Jednak ten drugi głos kazał zostać i słuchać. Czyż nie po to tu przyszedł?
– Dlaczego Masza pracowała, skoro miała owulację? Jak można to było przeoczyć? – uniósł się mężczyzna. – Przecież sama pani twierdziła, że wówczas bodźce są zbyt silne, nawet przy ograniczonych funkcjach węchomózgowia.
Pomiędzy Karolem a gabinetem lekarki znajdowały się jeszcze dwa szklane pomieszczenia. Refleksy na szybach i minimalistyczne meble przysłaniały nieco widok. Ewa stała odwrócona tyłem, nieznajomy zaś całą uwagę skupiał na jej osobie, a raczej na jej ciele i nagości, do której najwyraźniej nie przywykł. Miał na sobie strój, jaki na Ziemi zwano klasycznym. Strój biznesmena lub managera w korporacji.
Więc tu też są równi i równiejsi – pomyślał Karol, patrząc na swe lniane okrycie. – Dla jednych nagość i ograniczone zasoby, dla innych modne ziemskie ciuchy.
Przerwał rozważania, gdy Ewa Beisert ponownie podniosła głos. Chwilę później padło zdanie, które sprawiło, że przestał się wahać. Odwrócił się najciszej, jak potrafił, i wrócił do celi.
…
Karol nigdy nie reagował impulsywnie. Odkąd pamiętał, choć pamięć była w tym wypadku zawodna, jego czynami kierowała chłodna kalkulacja, a nie wrząca krew. Tak postąpił i teraz. Leżał spokojnie na kozetce służącej mu za łóżko i rozważał, co powinien zrobić. Nie lamentował nad swoim losem. Nie darł szat nad niesprawiedliwością. Raz po raz przywoływał fragmenty zasłyszanej rozmowy i usiłował poskładać je w całość.
Następnego dnia nie włożył już lnianego stroju. Po porannej toalecie zszedł na śniadanie, odebrał swój przydział: miskę organicznej pulpy oraz dwie marchewki, i usiadł naprzeciw doktor Wisłockiej.
Monika spojrzała na niego dyskretnie, po czym uśmiechnęła się ciemnymi oczami.
– Dzień dobry, Karolu. Czyżbyś miał ochotę mi coś powiedzieć?
– Smacznego – odparł.
…
– Karolu, proszę, stań tutaj. – Ewa wskazała na środek sali. – Za chwilę wybiorę kilka osób, które będą odgrywać członków twojej rodziny. Chciałabym, byś wskazał, gdzie powinny stanąć oraz powiedział, co czują.
– Skąd mam to wiedzieć? Przecież nawet ich nie pamiętam – odrzekł z irytacją w głosie.
– To nieistotne. Hibernacja zaburzyła jedynie twoją świadomość. To, co ukryte głębiej, wciąż jest dla ciebie dostępne. Otwórz się. Zdaj się na intuicję.
– Mama stoi tam. – Karol wskazał odległy kąt sali. – Jest sama.
Doktor Beisert poprosiła asystującą Monikę, by stanęła w wybranym miejscu i wcieliła się w rolę matki.
– Tam stoi ojciec i babcia. – Mężczyzna skierował palec w przeciwną stronę, równie daleko. – Babcia płacze. Ojciec jest bardzo wściekły. Jest z nim mój brat, obaj są wzburzeni.
Kolejne osoby uczestniczące w sesji zajęły wskazane miejsca. Karol zaś wspomniał jeszcze kilku członków rodziny, wszystkich ustawiając daleko od siebie.
– Dlaczego stoisz sam, Karolu? – zabrzmiał sterylnie profesjonalny głos.
– Jestem samotnym wilkiem. Niosę sprawiedliwość.
– Nie chciałbyś, aby rodzice stanęli za tobą? By wsparli cię w twojej misji?
– Nie, tak jest lepiej. Ojciec niech strzeże babci, by nikt jej więcej nie skrzywdził. Matka zaś – Karol przez chwilę szukał właściwego słowa – jest zbyt słaba, zbyt wrażliwa. Będzie dla mnie ciężarem. Nie chcę widzieć jej piętnującego wzroku. Ona niczego nie rozumie, tylko potępia.
– Matko, dlaczego potępiasz swego syna?
– Nie potępiam go. Uważam tylko, że zbłądził. – Doktor Wisłocka zamknęła oczy, czerpiąc z rodowego egregora. – Zemsta nic nie zmieni. Nie pomoże babci. Przecież ona i tak już nie żyje.
– Skąd wiesz, że babcia nie żyje? – Karol przerwał gwałtownie Monice. W jego oczach próżno było szukać mętnego hipnotycznego wzroku. Spoglądał na Monikę w pełni świadomie i podejrzliwie.
– Mówi mi to intuicja – odpowiedziała pewnie, lecz koncyliacyjnym tonem, jakby czuła, że tego dnia nie posuną się dalej ani o krok.
– Karolu, wrócimy do tego na następnej sesji – wtrąciła się Ewa, odzyskując kontrolę nad sytuacją. – Cieszę się, że po raz kolejny otworzyłeś się przed nami. Twoje postępy są naprawdę budujące.
…
Zdawało mu się, że to déjà vu, z tą różnicą, że teraz on stał na środku sali. To o nim Ewa Beisert mówiła jako o jednym z wybrańców, który „zakończył pełną asymilację kulturową” oraz o przenosinach do nowej bazy. Po uroczystym pożegnaniu poprowadziła ich do strefy skrywanej za jedyną nieprzezroczystą ścianą.
Ewa zbliżyła oko do czytnika, a dwa olbrzymie lustra rozchyliły się, ukazując długi korytarz. Tu ściany były już zwyczajnie, otynkowane, swojskie. W sali na końcu korytarza czekało na nich dziesięć kompletów strojów – termoaktywnej bielizny, pomarańczowych kombinezonów z nadrukowanym logiem ŚOTE oraz butów z nieznanego tworzywa.
– Ubierzcie się. Na zewnątrz jest chłodno, a czeka was długa droga – oznajmiła Ewa, po czym udała się do sąsiedniej sali.
– Przepraszam, jest tu gdzieś toaleta? – zapytał Karol, nim zamknęła za sobą drzwi.
– Korytarzem prosto, drugie drzwi po lewej.
Drugie drzwi po lewej rzeczywiście oznaczono symbolem przedstawiającym mężczyznę i kobietę. Karol jednak ominął je i otworzył kolejne. Pomieszczenie zdawało się niewielkim składzikiem, w którym zgromadzono środki czystości, automatyczne odkurzacze, myjki ciśnieniowe, a nawet tradycyjne, nieużywane już od lat mopy. Wszedł do środka i energicznym krokiem podszedł do okna przy przeciwległej ścianie. Serce zabiło mu szybciej. Okno, w przeciwieństwie do tych w szklanej części bazy, miało klamkę. Lekko podrdzewiały mechanizm ustąpił z trudem, wpuszczając falę chłodnego powietrza. Karol zdusił w sobie niepewność i wziął głęboki oddech, a potem, po raz pierwszy odkąd się obudził, uśmiechnął się.
Nagły zgiełk dobiegł od strony korytarza. Karol otworzył okno szerzej, klnąc w duchu, że nie wziął pomarańczowego stroju. Poruszenie za drzwiami jakby się wzmogło. W ostatniej chwili chwycił niewielką przypominającą brezent płachtę, porzuconą wśród rozlicznych gratów, i wyskoczył na zewnątrz.
Dyskretnie przemierzył opustoszały betonowy plac i wbiegł w młody bukowy las. Chłodny wiatr muskał jego nagie ciało, a łyse gałęzie drzew chłostały skórę. Oddychał szybko, lecz jakimś cudem nie brakowało mu tlenu. Szklany kompleks wkrótce zniknął w leśnym gąszczu.
Na drodze Karola pojawił się wysoki płot zwieńczony drutem kolczastym. Mężczyzna zatrzymał się, po czym skręcił w prawo. Teraz już nie biegł, a szedł pospiesznym krokiem. Co chwila rozcierał zmarznięte ramiona. Zdobyczna płachta narzucona na grzbiet niewiele pomagała.
Puchowa kurtka lub choćby wełniany sweter. Jak wiele bym za nie dał.
W oddali zamajaczyła droga oraz brama wjazdowa. Nad bramą nie było już drutu, a jedynie ostro zakończone szpikulce. Podkradł się do niej, upewnił, że nikogo nie ma w pobliżu, i przeskoczył. Nim na powrót skrył się w leśnej gęstwinie, raz jeden się obrócił. Pogoni nie dostrzegł. Zobaczył za to czerwoną tablicę z białym napisem: „Ślężański Ośrodek Terapii Eksperymentalnych. Oddział Zaburzeń Seksualnych”.
…
Lekko przymarznięta ściółka chrupała pod bosymi stopami. Delikatne płatki śniegu zamieniły się w kryształki lodu niesione silnym wiatrem. Zdezorientowany Karol parł przed siebie. W górę. Wiedział, że nie wolno mu się zatrzymać. Porzucony nadajnik na szczycie przyciągał go hipnotycznie. Tam musiała być kiedyś stacja nadawcza lub inne zabudowania. Stamtąd rozezna się w sytuacji. Byle nie zamarznąć. Na myśl o termoaktywnej bieliźnie po raz setny przeklął swoją głupotę, na szczęście ruch go rozgrzewał.
Zarośnięta leśna ścieżka stała się kamienista i śliska. Na jednym z rozdroży dojrzał kolejną tablicę: „Obszar Ochrony Ścisłej. Wstęp Wzbroniony”.
Bez wahania ruszył dalej.
Wierzchołek góry powitał go śnieżną zamiecią. Karol minął pozostałości starej kamiennej budowli, której nie potrafił rozpoznać, dalej stał drugi budynek, nowszy, lecz w podobnym stanie. Na schronienie nadał się tylko barak u podnóża wielkiego nadajnika. Drzwi ustąpiły po trzecim kopnięciu.
…
Pierwszy śnieg tego roku – pomyślała Ewa, wchodząc do gabinetu dyrektora. Za biurkiem siedział nieznany mężczyzna o marsowym obliczu, a w tle, na zewnątrz, wirowały białe płatki. Jej myśli wciąż wracały do Karola Mazurka, pacjenta, którego przez lata starała się uratować, wyleczyć, ocalić. On zaś wciąż pozostawał zagadką.
– Doktor Beisert, jak mniemam. – Mężczyzna nie pofatygował się nawet, by wstać. – Seweryn Kłos, Departament Nadzoru, Kontroli i Skarg. W związku z zaistniałą sytuacją w trybie pilnym zostałem wyznaczony na pełniącego obowiązki dyrektora tego ośrodka. Sprawa jest rozwojowa, więc nie traćmy czasu. Proszę o szczegółową relację z terapii pana Mazurka.
– Gdzie jest dyrektor Szczęśniewski?
– Został urlopowany.
– A kiedy zostanie przywrócony na stanowisko?
– To już nie pani zmartwienie, pani doktor. Jeżeli placówka zostanie zlikwidowana, nie będzie go do czego przywracać.
– Zlikwidowana? Pan raczy żartować. Jesteśmy jedynym zakładem w kraju, który potrafi skutecznie leczyć osoby o parafilnej seksualności. Tylko my potrafimy je skutecznie reintrodukować do społeczeństwa. Liczba przestępstw na tle seksualnym dokonywanych przez naszych byłych pacjentów jest niższa niż mediana zdrowej populacji. Pan zaś sugeruje likwidację?
– Oceną waszych działań zajmie się stosowna komisja. – Seweryn Kłos otworzył teczkę z dokumentami i począł je wertować. – Powróćmy do spraw pilniejszych. Karol Mazurek, skazany za siedemnaście napaści seksualnych, w tym osiem czynów pedofilskich. Biegły sądowy stwierdził u niego osobowość psychopatyczną typ kalkulatywny oraz hiperlibidemię. Trzy lata temu skierowano go do was na terapię. Czy wszystko się zgadza?
Ewa skinęła głową.
– Dalej był zabieg neurochirurgiczny oraz kilkumiesięczna obserwacja wraz z terapią kontroli popędu płciowego. – Pełniący obowiązki dyrektora zamilkł wymownie, po czym spojrzał Ewie w oczy. – Terapia kontroli popędu płciowego? Tak nazywacie to wasze paradowanie na golasa? Kto w ogóle wywalił tyle kasy w tak nierealny projekt? Odwodzić gwałcicieli od seksu przez podstawianie im pod nos gołych bab? Serio?
Doktor Beisert zbyła uwagę niemą dezaprobatą.
– W rezultacie za kurację Mazurka podatnik zapłacił trzysta pięćdziesiąt tysięcy złotych – słowo „kuracja” zostało wypowiedziane w taki sposób, jakby oznaczało pobyt w sanatorium – po czym pacjent zbiegł. W następnym roku zgwałcił kolejne dwanaście osób różnej płci. Wnioskuję z tego, że terapia okazała się nieskuteczna. Na początku tego roku trafił do was ponownie, kolejna operacja mózgu, trzy miesiące obserwacji i… Czy wy nie uczycie się na własnych błędach?
– Były przesłanki, że tym razem zabieg neurochirurgiczny się powiódł. W trakcie ostatniego pobytu w placówce nie zauważyliśmy u pacjenta żadnych patologicznych zachowań. Dość szybko rozpoczął asymilację. Nie wykazywał reakcji na dyskretne bodźce seksualne. Doktor Wisłocka odnotowała znaczny progres umiejętności autokontroli. Ucieczka Karola Mazurka wcale nie świadczy o nieskuteczności terapii. To mógł być irracjonalny impuls.
– Zaryzykuje pani kolejnych dwanaście gwałtów, by się o tym przekonać?
– Codziennie ryzykuję, przechadzając się nago, bez ochrony, wśród najgroźniejszych przestępców seksualnych w tym kraju. Jeżeli to pana nie przekonuje do moich metod, to nic pana nie przekona.
– Mazurek kolejnej szansy już nie dostanie. Jakby to ode mnie zależało, to powinien był umrzeć już dawno temu. Oszczędzilibyśmy bólu jego ofiarom oraz środków wyrzuconych na bezsensowną terapię.
– Osoby z zapaleniem wyrostka też pan pozostawi bez pomocy? Operacji kardiochirurgicznych też pan by zaprzestał?
– Pani porównania są bezzasadne. Proszę nie porównywać kryminalistów z chorymi.
– A czym różni się choroba mózgu lub zaburzenia hormonalne od zapalenia wyrostka?
– Chorzy na wyrostek nie gwałcą nieletnich?
– Dlaczego chce pan dyskryminować naszych pacjentów? Chce pan wrócić do faszerowania ich środkami na obniżenie potencji, kastrować, czy od razu strzelać? Teraz, gdy po wielu latach prób w końcu potrafimy im pomóc?
– Potraficie im pomóc? Tworzycie półmózgów, którzy nie wiedzą, kim są. Usuwacie im wspomnienia, by nie pamiętali swoich win. Programujecie wedle uznania i wciskacie utopijne kłamstwa. To już nawet nie są namiastki ludzi. Czas z tym skończyć.
…
Smród starego koca drażnił przyzwyczajone do sterylności nozdrza. Karol mimo to opatulił się nim i siedział z podkulonymi nogami niczym dziecko z sierocińca. Przez moment nawet jakby przysnął. W czasie tej nieuchwytnej chwili, kiedy świadome myśli zamieniają się w marzenia senne, przez głowę przemykały mu urywki zdań podsłuchane u Ewy Beisert w dniu, gdy zniknął łysawy Henryk: Nie możemy się teraz cofnąć… Musimy ich nadal leczyć… Nawet za cenę ubezwłasnowolnienia… Za cenę życia w kłamstwie… To dla nich jedyna szansa… Nikt inny im nie pomoże.
Gdzieś na zewnątrz jakby zaskrzypiał śnieg. A może to tylko wiatr poruszał rozlatującą się ruderą? Karol zadrżał z zimna. „Życie w ciepłym kłamstwie” teraz już nie brzmiało tak strasznie, choć ubezwłasnowolnienia żadną miarą nie chciał. Nie chciał też niczyjej pomocy. Najgorsza była jednak niewiedza.
Kim jestem? Dlaczego odebrali mi wolność? Dlaczego odebrali pamięć? Czym zawiniłem?
Do tego dziura w głowie, głęboka i pusta niczym otchłań. Za każdym razem, gdy sięgał do swej pamięci, czuł się jak mentalny kastrat: wybrakowany, nagi, przezroczysty.
Drzwi otworzyły się z impetem. Zamaskowani mężczyźni w czarnych strojach w ułamku sekundy wtargnęli do środka. Karol pozostał w bezruchu. Kątem oka dostrzegał czerwoną plamkę optycznego celownika na skrzydełku swojego nosa. Trzy lufy karabinów patrzyły mu w oczy nienawistnie.
– Odrzuć koc, ręce szeroko! – krzyknął jeden z żołnierzy.
– Witam, panie Karolu, znowu się widzimy – dodał drugi, gdy zbieg nie stawił oporu, a napięcie nieco opadło. – I znowu w tym samym miejscu. Strasznie was ten nadajnik przyciąga.
Karol próbował sobie przypomnieć, czy widział kiedykolwiek tego człowieka. Nie zdołał. Czarna otchłań ziała chłodem niezmienne.
– Co ze mną zrobicie?
– Zaopiekujemy się panem.
…
Identyfikator Ewy Beisert wylądował z trzaskiem na dyrektorskim biurku.
– Więc jednak nas pani opuszcza? – Na twarzy Seweryna Kłosa malowało się rozczarowanie.
– A dziwi się pan? Zresztą, czy nie o to panu chodziło?
– Wręcz przeciwnie, liczyłem, że pani zostanie. Rozbieżności w kwestiach światopoglądowych to jedno, a kompetencje zawodowe to drugie. Bardzo by się nam przydało pani doświadczenie, szczególnie wobec nowych zastosowań dla tego miejsca.
– Nie zamierzam brać w tym udziału. Żegnam.
Doktor Beisert w szykownej garsonce zdawała się jeszcze pewniejsza siebie. Odwróciła się energicznie i skierowała ku wyjściu.
– Pani doktor! – zawołał Kłos, nim ta zdążyła sięgnąć klamki. – Po co wam była ta cała utopia? Gdzie w tym sens?
Niewiele rzeczy było w stanie zatrzymać w tej chwili Ewę. Merytoryczne pytanie okazało się jedną z nich.
– Właściwa terapia odbywała się na poziomie psychochirurgii. Dokonywaliśmy zmian w obszarach ciała migdałowego i węchomózgowia, lecz subtelnych, by nie upośledzać pacjentów na innych polach. To co działo się tutaj, w ośrodku, to weryfikacja skuteczności zabiegu i asymilacja. Rekonwalescenci muszą być odizolowani od wcześniejszych, patologicznych wspomnień, od znanego im świata, a jednocześnie nie mogą się czuć wyobcowani. Muszą stanowić część społeczności, ufać nam, czuć się jak jedno z nas. I cel, muszą mieć w życiu cel.
– Co potem?
– Potem terapia adaptacyjna. Kiedy zaś byli gotowi, wmawialiśmy im, że wrócili na Ziemię. Zdrowi i dodatkowo uzbrojeni w zdolność samokontroli mogli zacząć wszystko od początku. Godnie. Bez napiętnowania i bagażu doświadczeń, z którymi nigdy by sobie nie poradzili.
– A kara? A zadośćuczynienie ofiarom?
– Jestem lekarzem, nie sędzią.
…
Otworzył oczy. Wokół dostrzegł szklane ściany, szklaną podłogę i sufit, wszystko przejrzyste i sterylnie czyste. Oprócz kozetki oraz dwóch szklanych krzeseł, nie było tu żadnych mebli. Usiadł, a przezroczysty świat na chwilę zawirował. Na szyi zakołysał się nieśmiertelnik. Mężczyzna dotknął ubrania. Miał na sobie bawełnianą koszulkę khaki oraz bieliznę w tym samym kolorze.
Niewielka czerwona dioda zamontowana w miniaturowym urządzeniu u wezgłowia kozetki zaczęła migać. Jedna ze szklanych ścian się rozsunęła, a do pomieszczenia wszedł mężczyzna w wojskowym mundurze.
Trzy gwiazdki – pomyślał siedzący na kozetce. – Porucznik.
Bezwarunkowy odruch rozkazał mu stanąć na baczność.
– Spocznij! Nie forsujcie się, żołnierzu.
Oficer miał na szyi stetoskop.
– Jak się czujecie?
– Nie wiem.
Lekarz wyciągnął latarkę diagnostyczną i poświecił mu w oko.
– A precyzyjniej?
– Nic nie pamiętam. Nie wiem, jak się nazywam. Nie wiem, kim jestem. Nie wiem, skąd się tu wziąłem.
– Amnezja dysocjacyjna – orzekł porucznik. – To się zdarza wśród weteranów, szczególnie po takich misjach, jak ta ostatnia. Armia się wami zaopiekuje, żołnierzu.