Stał przed Kolumbarium, wpatrując się w rozjarzone oczy anioła na szyldzie.
Mrok, spaliny i deszcz przysłaniały mu widok. Odruchowo sięgnął w górę, żeby zdjąć kapelusz, całkiem zapomniawszy, że przybył tu jako tchórz, nie triumfator. Ręka natrafiła na pustkę i zacisnęła się w pięść. W porównaniu do grozy bijącej z fasady sklepu, ten złowróżbny symbol był niemal zabawny, tak komiczny i beznadziejny jak cała postać drżącego w deszczu straceńca.
Nie było rozsądne wygrażać aniołowi, więc mężczyzna szybko schował dłonie do kieszeni. Szyld nie dawał mu spokoju. Czy to naprawdę był anioł? Umięśniony, skrzydlaty mężczyzna, o rozwichrzonych kręconych włosach, opadających ciężko na strapione czoło. Jego twórca uwiecznił go na przekór zwyczajnym szyldom, przedstawiając tak, jakby anioł był kamienną rzeźbą, nie rysunkiem. Pośrednik między światami stał pochylony, wyraźnie czymś przygnębiony, z twarzą zwróconą ku przechodzącym – niby w poszukiwaniu kogoś, z kim mógłby podzielić troski. Można było nazwać jego oblicze zasmuconym, ale oczy zdradzały, że strażnik Kolumbarium żałował każdego, kto przekraczał próg sklepu ze snami.
Hezekiah Aksoy nigdy nie przypuszczał, że będzie obiektem współczucia anioła. Przyszedł tutaj, przyprowadzony agonią wielu bezsennych nocy, gdy w końcu zgromadził odpowiednią ilość odwagi. Teraz czuł się zupełnie bezradny. To było niemal tak, jakby tylko ten smutny, kędzierzawy anioł wiedział, co trapiło Aksoya. Było zupełnie prawdopodobnym, że stróż odczytywał dusze każdego, kto przychodził do Kolumbarium. Każdego tak zdeterminowanego, by nie spuścić głowy i nie oddalić się w pospiechu. Tak zdesperowanego, żeby ukorzyć się przed obdrapaną witryną, strzeżoną przez przycupniętego na gzymsie niebiańskiego wartownika. Hezekiah poczuł złość, a potem wstręt. Do oceniającego go starego, brzydkiego anioła i do samego siebie.
– Nie gap się na mnie. Mogę wejść czy nie?
Odpowiedział mu napis na wiekowych, czarnych jak smoła wrotach.
OBUDŹ SIĘ JEDYNIE WTEDY, GDY MASZ PEWNOŚĆ, ŻE NADSZEDŁ KONIEC ŚWIATA – A KIEDY TO SIĘ JUŻ STANIE, DOKOŃCZ SWÓJ SEN
Aksoy wzgardził sobą samym jeszcze raz i pchnął bezceremonialnie drzwi. Jeśli porównać miasto do podłego pubu, ulica stawała się jego zadymionym, ciasnym korytarzem. Sklep ze snami byłby wtedy czekającą na końcu szafą grającą. Zużytą i starą, rozstrzelaną setkami pocisków niezadowolonych bywalców i przypaloną równą ilością gaszonych na niej papierosów.
Od razu wiedział, że zrobił coś nieodwracalnego. Z sufitu zwisały czarne, pochłaniające wszelkie światło welurowe kotary, a zamknięte w buteleczkach sny zdawały się drżeć cicho jak owady pochwycone w słoiki. W głębi pomieszczenia przygrywał gramofon, nucąc niepokojący, kabaretowy jazz. Aksoy przełykał jego nuty ze strachem, podskakując nieznacznie wraz z każdą zmianą tonacji. Kiedy do melodii dołączył kobiecy wokal, zakręciło mu się w głowie. Wziął tak głęboki oddech, że niemal zemdlał.
– Dzień dobry – rzucił.
Nie było odpowiedzi. Aksoy nie był pewien, czy w ogóle wydobył z siebie głos. Półki, oznaczone wypolerowanymi na błysk tabliczkami, były wąskie i wysokie, a kolory precyzyjnie ustawionych flakonów zdradzały ich zawartość – od słonecznych, prostych montaży z rodzinnych wakacji, po psychologiczne kryminały koloru krwi i dymu. Aksoy przyglądał się im zbyt długo. Głębia pozornie ciasnego sklepiku na przedmieściach rzuciła się na niego jak pikujący drapieżca, oplatając go lodowatymi, szorstkimi kończynami. Od ich dotyku Aksoyowi natychmiast zrobiło się niedobrze. Wyciągnął rękę, żeby oprzeć się o ladę, lecz jego palce pochwycił nieoczekiwany uścisk gładkich dłoni. Pojawiły się znikąd i były zaskakująco ciepłe.
– Dys czy hipo? – zapytał melodyjny kobiecy głos. Echo gramofonu roześmiało się, strząsając grudki kurzu z kotar. Rechotało jak oszalałe, a sklep wraz z nim.
Właścicielką porcelanowej dłoni okazała się być koścista, przeraźliwie chuda kobieta o finezyjnie spiętych czarnych włosach. Śpiewny ton pianina odkrył jej bladą twarz, ściągając z niej welon tajemnicy. Aksoyowi ukazały się ogromne oczy, mocno podkreślone wyrazistym makijażem. Uwodzicielskie rzęsy zdawały się wydłużać wraz z każdym skokiem klawiszy.
– Słucham? – wydusił.
– Dyssomnia czy hiposomnia? – powtórzyła istota, mrugnięciami potęgując w Aksoyu podejrzliwość. Wyglądała, jakby nie należała do świata ludzi. – Czy mimo starań, nie może pan zasnąć, czy też zwyczajnie nie odczuwa pan potrzeby, by to robić?
– Nie, ja… – Był zupełnie nagi przed wzrokiem tej kobiety. W miejscu, gdzie dotknęła jego przedramienia, czuł ból. Roztarł go pospiesznie. – Dziękuję. Sypiam całkiem dobrze. A przynajmniej biorąc pod uwagę okoliczności.
– Jakie okoliczności ma pan na myśli, panie Aksoy? – Kiedy kobieta obróciła się, żeby wrócić za ladę, światło witrynowych lampek przemknęło na chwilę przez poły zwiewnej czarnej sukni, ukazując zarys jej żeber. Aksoy nie mógł pozbyć się wrażenia, że kości były bardzo stare, gotowe rozpaść się pod najdelikatniejszym dotykiem. Poczuł absurdalną ochotę, żeby chwycić za dowolną rzecz i zdzielić ten odziany w czerń szkielet prosto w prawy obojczyk. Kobieta obrzuciła go poirytowanym spojrzeniem. – Chyba nie przyszedł tutaj pan tylko po to, żeby podziwiać moje piersi.
Wiedziała, że był na granicy rozpaczy. Aksoy nie mógł jej ulec. Osaczony przez własne myśli w zabarykadowanym domu, długimi godzinami rozważał, co robić. Wybór był stosunkowo prosty. Mógł podążyć schodami w górę albo w dół. Z parteru wychodziło się na ulicę, którą zbłąkane dusze prędzej czy później docierały do Kolumbarium, by napawać się cudzą wyobraźnią. Z kolei schody w górę prowadziły na strych, gdzie od paru dni czekała konopna pętla.
Aksoy widział ją, kiedy przymykał oczy. Postanowił nie mrugać, wbijając paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni.
– Przyszedłem kupić nieoznakowany sen – oświadczył.
Ona z kolei zamrugała zalotnie.
– Ma pan na myśli koszmar?
– Nie. Chcę snu, takiego, którego treść zna tylko jego pierwotny dysponent. Który nie jest w powszechnej dystrybucji. Czy pani mnie rozumie?
Mogła go wyprosić lub wezwać siły porządkowe, z największą łatwością mogłaby wydać go światu, który tak łapczywie pragnął poczuć smród gnijącej duszy. Do niedawna Hezekiah Aksoy nosił miano człowieka bez zapachu. Kobieta musiała doskonale o tym wiedzieć. Stała za kontuarem, bezgłośna i bezczynna, bezlitosna w swoim milczeniu. Aksoy pojął, że jej nienawidzi. Chciał jej to powiedzieć, ale nie zdążył.
Odwróciła się tak płynnie, jakby sznurki niewidzialnego lalkarza pociągnęły jej ciało.
– Kategoria? – spytała śpiewnie. – Muzyka, recytacja, teatr, film?
– Film, pierwszoosobowy.
– Dysponent?
– Płeć mi obojętna. Osoba starsza ode mnie.
– Migawki przedśmiertne? Może teledysk?
– Nie. Potrzebuję czegoś fabularnego.
– Rodzaj?
– Tajemnica, groza, koniecznie zwrot akcji.
– Jakaś konkretna długość lub wersja? Filtry?
– Chcę oryginału – nie ustępował. – Cena nie gra roli.
Zawahała się. Po chwili wypełnionej kontrabasowym solo, kobieta pochyliła się i wydobyła spod ortalionowej płachty drobną, drewnianą skrzynkę, zupełnie pozbawioną zdobień. W przesadnie udekorowanym kabaretowym wnętrzu sklepiku ze snami, ta prosta skrzyneczka wydawała się być obcym i nieproszonym gościem. Kobieta trzymała ją z wyjątkową czułością.
– Nie zapłaci pan pieniędzmi.
Aksoy dawno stracił swoją czujność, postradał tę cenną cechę gdzieś pośród chwały spijanej z pianką aromatyzowanych pigułkami koktajli. Przepadła, zastąpiona próżnością, której zaraził się od istot tak paskudnych, że nazwanie ich ludźmi uwłaczało całej ludzkości. To właśnie te odrażające kreatury doprowadziły go do do tego sklepu, do tej kobiety. To one sprawiły, że nie był gotowy na jej słowa.
– Jeśli chce mnie pani szantażować…
– Nie zapłaci pan pieniędzmi – powtórzyła spokojnie. – Zapłaci pan w inny sposób. Tak jak palacz tli w palcach minuty własnego życia, i pan pozbawi się przyszłości. Igra pan z własną rozwagą. Chcesz nieprzebadanego, wadliwego produktu, Hezekiah. Czy przed połknięciem tabletki nie czytasz ulotki?
Czy kobieta z niego kpiła?
– Pani nie rozumie. – Chciał być stanowczy, ale zabrzmiało to tak, jakby oszalał. – Niech pani nie myśli, że ja…
– Ikelos.
– Słucham?
– Proszę zwracać się do mnie po imieniu.
Zamrugał, mając nadzieję, że zdobędzie tym trochę czasu.
– Nie znam pani.
– Ale ja znam pana. Nie tylko z witryn księgarni i telewizyjnej paplaniny. Nie chce być pan człowiekiem, o którym mówią te kolorowe słowa. – Płynnym ruchem otworzyła wieko skrzynki. – Proszę. To jest sen, po który pan przyszedł.
Drgające światło znieruchomiało, kiedy Ikelos wydostała drobny flakonik z objęć niepozornej szkatułki. Fiolka miała kształt gruszki i była wypełniona przezroczystą, niewinnie wyglądającą substancją. Tak przynajmniej pomyślał Aksoy, kiedy po raz pierwszy na nią spojrzał. Drugie spojrzenie zdradziło wirujące w płynie drobinki świetlistych pyłków, przygasających iskier krążących niespiesznie po dnie. Kolejne zwróciło uwagę Aksoya na popękane ścianki fiolki.
Dawniej poczułby gniew, lecz w skorupie po sercu pisarza było miejsce tylko na jedno pragnienie – na doprowadzenie swojej niedoli do końca.
– Ten sen jest zbity.
– Chciał pan oryginał.
Zawahał się. Melodia z gramofonu była odległym połączeniem skrzypiec i powtarzającego się żeńskiego murmurando.
– Planuję wypić cały. Zmieszać z wódką. Czy to mnie zabije?
Nie mógł skonać. Jeszcze nie. Musiał wszystko naprawić.
Ikelos milczała tak długo, że Hezekiah stracił nadzieję, że mu odpowie.
– Jest pan naprawdę zrozpaczony, panie Aksoy. Czytałam pana książki. Pokrzepiające słowa napędzające załamanych ludzi. Nie jest pan pisarzem. Jest pan budowniczym. Wznosi pan mur z cegiełek iluzji, ścianę odgradzającą pana od reszty świata. Obawiam się jednak, że ta ściana drży i pęka. Co pan zrobi, kiedy runie?
Askoy niczego nie pragnął bardziej, niż odpowiedzi na to pytanie. Było jego nieustannym towarzyszem. Dopadało go w każdej chwili zwątpienia, nękało jak choroba, ściskało pierś niczym imadło. Miało go skruszyć na kawałeczki tak drobne, że nie pozostanie po nim nic prócz hańby.
Spojrzał na flakon. Obawiał się, że go stłucze.
– Jaki tytuł ma ten sen?
Ikelos patrzyła na niego bezbarwnymi oczami. Przypominała anioła, który strzegł jej sklepu, wierny, samotny i nieskończenie smutny.
– Nie ma tytułu. Należy teraz do pana. Czy właściciele nie nadają imion rzeczom, które do nich należą?
– Anioł na szyldzie. Czy on ma jakieś imię?
– Ma. – Ikelos uniosła kąciki ust. – Nie znasz go, prawda?
Niemal parsknął śmiechem. Nie przypuszczał, że jeszcze coś jest w stanie go rozbawić.
– Skąd miałbym…
– Nie przedstawił ci się. – Kobieta wydała się zdziwiona. Przekrzywiła głowę. – Niektórzy go słyszą. Pozdrawiają go, kiedy przekraczają próg. Czasami jest jedynym towarzyszem straceńców, którzy przychodzą wypijać życia innych ludzi. Milczy rzadziej, niż powinien. Dlatego zagłuszam go muzyką.
Jazz rozbrzmiewał w kącie, bawiąc pajęczyny i zakurzone zasłony. Trzęsły się ze śmiechu, a z nimi cały sklep.
– Do mnie nie powiedział ani słowa – zauważył niepewnym głosem Aksoy.
– A więc nie może ci pomóc, Hezekiah.
Po plecach Aksoya przeszły ciarki. Porwał z lady swój sen. Nie uciekł tylko dlatego, że w tym szale najpewniej wpadłby pod samochód.
– Masz rację. Żaden kamienny anioł nie może mi pomóc. Ja mogę sobie pomóc. Muszę. A potem…
– Co potem?
– Zabiję się.
Powiedział to nagle, nie zastanawiając się. Dygotał jak w obłędzie.
– Śmierć nie zabiera każdego, kto po prostu tego chce – odpowiedziała spokojnie sprzedawczyni snów. – A jej anioł nie ma ci nic do powiedzenia. Wracaj do domu, pisarzu. Idź śnić swój sen, póki wciąż masz czas.
*~*
Wynajmował małe, zapuszczone mieszkanie na obrzeżach miasta, który pozwalało mu pozostać czarną sylwetką w plątaninie zadymionych ulic. Starał się unikać wszelkiego kontaktu, ale nie było w tym żadnego pożytku. Dni były tylko zlepką bezradności, a skradziony czas się kończył. Był nieubłagany, torturując Aksoya samym swoim istnieniem. Dawny Hezekiah Aksoy śmiał się w głos z przelewającego się prędko życia, lecz wtedy życie było pełne dobrobytu i zadowolenia, a śmiech był zwieńczeniem jego doskonałości. Teraz, szorstkie i grząskie jak trumienny piach, przesypywało się wartko przez palce umierającego. Wszystko obróciło się przeciwko niemu. Ten skurwysyn, czas. Każda kropla okazywała cenniejsza, niż wszystko, co kiedykolwiek miał. Liczyło się tylko życie, nic innego.
Tak bardzo chciał żyć.
Wiedział, że już wkrótce zostanie rozpoznany. Osaczony zbieg, zaszczuty, zrujnowany szaleniec. Jeśli sen Ikelos nie pomoże, nic nie zdoła tego zrobić.
A wtedy…
Dygotał, przebiegając przez próg. Od zimnego deszczu i chłodu ciemnej klatki schodowej, ze strachu, tak lepkiego i cuchnącego, że Aksoy czuł się brudny.
Zatrzasnął drzwi, zamknął je na dwie zasuwy i trzy zamki, policzył oczka łańcucha, po czym nalał sobie wódki do kubka z resztkami herbaty. Zaciągając kuloodporne rolety, zbierał odwagę, żeby odsłuchać czekające na niego wiadomości. Na dźwięk ochrypłego głosu dawnego przyjaciela, niemal przyciął sobie palce opadającą żaluzją.
– Jak leci, Hez? – Mężczyzna próbował się zaśmiać, ale nerwowy chichot przeszedł w jęk. – Z tej strony Lut. Twój Luter. Słuchaj… Nie jest dobrze. Sam zresztą wiesz. Musisz coś zrobić, bo inaczej… Nie powinienem nawet do ciebie dzwonić. Boże. Oni i tak tego słuchają. Wiesz… chyba się z nimi dogadam. Powiedzieli, że nie wspomną mojego nazwiska. Że będę czysty. Tak jakbyśmy nigdy się nie znali. – Głos milczał przez chwilę. Głośne milczenie, którego nie dało się znieść. – To będzie wszędzie, Hez. Świat o tym nie zapomni. Już nigdy. – Szloch zastąpił ochrypły oddech. – Nie mogę stracić twarzy, mam rodzinę, chcę jeszcze tyle zrobić…
– Pięknie tańczysz, Aksoy. To musi być męczące w chuj. Nie wolisz się powiesić, żeby sobie ulżyć? Zawiesiłem ci na stryszku bardzo ładną pętelkę.
– Witam, tutaj Patrokles Callahan. Ma pan dwa dni, żeby przedstawić mi projekt pańskiej książki. Może być schemat albo plan wydarzeń. Zarys fabuły. Cokolwiek. Dwa dni. To i tak zbyt dużo. Niech pan się, do jasnej cholery, ogarnie. Aksoy! Coś ty najlepszego narobił, człowieku?!
– Cześć, Hez, tu znowu Luter. Ja… Przepraszam.
Rozległ się dźwięk wystrzału i jego głuche echo wypełniło resztę nagrania. Migocząca lampka zgasła.
Aksoy drżał w ciemnościach. W uszach mu dudniło. Wydobył z kieszeni płaszcza fiolkę z przezroczystym płynem, wlał go w całości do kubka z wódką i przycisnął do ust, tak gwałtownie, że prawie wybił sobie przednie zęby. Zastygł w tej pozie, niczym rzeźba zmuszona zaspokajać swoje nieustępujące pragnienie po kres świata. Jedynie jego grdyka poruszała się spazmatycznie, kiedy przełykał haustami cudze życie.
Kubek rozbił się, kiedy dotarło do końca.
*~*
Po śnie przeprowadził go anioł z szyldu, cierpliwy i spokojny, stworzony z wyobrażeń o niebiańskich aniołach, idealnym pięknie i dobroci. Był bardzo cierpliwy jak na posłańca. Choć swój głos zostawił w świecie jawy, nie dał odczuć jego braku. Odpowiadał na pytania ruchami głowy, błyskami oczu dawał do zrozumienia, czy kroki śniącego nie skończą się upadkiem na kolana. A jeśli ten by upadł, spadł w odmęty pochłaniających koszmarów, anioł miał skrzydła, żeby przyjść mu z pomocą.
Niemy anioł napisał nowy rozdział w księdze życia Aksoya, używając do tego pióra ze swoich skrzydeł. Wraz z każdą linijką drobnych liter pochylał się głębiej nad tekstem. Jego barki drżały od tego przytłaczającego ciężaru, ale on nie narzekał. Milczał, skrupulatny i spokojny. Trwał w tej pozycji, póki nie skończył.
Zabrał swoją zapłatę, pstryknięciem palców otwierając poruszające się pod powiekami oczy śpiącego. Aksoy zaczerpnął gwałtownie powietrza. Poczuł się tak, jakby spojrzał na świat po raz pierwszy. Padł na wznak i natychmiast poderwał się na nogi.
– Muszę… – wyjąkał, oszołomiony, młócąc rękami w powietrzu. – Muszę spisać wszystko, nim…
Napięcie pękło mu w uchu i rozlało się falami po jego ciele. Rzucił się przed siebie jak pociągnięty sznurem. W zaślepieniu wyrywał szuflady i tłukł butelki, roztrącał bezużyteczne przedmioty, które nie nadawały się na powierzchnię pod słowa. Zdania kłębiły się w jego głowie, gęste, pełne i żywe, wiły się i pulsowały. Rozsadzały podnieceniem wiotkie, przypominające szkielet ciało, zbyt ciasne dla nieskończoności kombinacji.
– Szybko! – powtarzał Aksoy-szkielet, nie przestając dygotać.
Szybko, bo inaczej wspomnienia minionego snu zatrą się w jego pamięci, zbledną i stracą kształt!
Szybko, nim jeszcze nie jest za późno! Póki trwał jeszcze na granicy dwóch wszechświatów!
– Panaceum! – krzyczał pełnym euforii, piskliwym głosem, który nie należał do niego. – W końcu! – Zakłócał ciszę, którą tak skrzętnie utkał. – Wyśniłem odtrutkę! Jestem zdrowy! Zdrowy! Mogę pisać! Zdobyłem kamień filozofów! Jego złotym atramentem pokryję pustkę!
Śmiał się w głos, pokrywając pismem własne ręce, pierś i łydki, pisząc po zbutwiałych deskach podłogi, po pożółkłych taperach oraz po kawałkach lustra, które zbił w swoim szale.
Gdzieś niedaleko grał skoczny akordeon.
*~*
Strumień zaszumiał cicho, kiedy zachodzące słońce dosięgnęło wody swymi purpurowo-pomarańczowymi palcami. Zamąciło nią, pluskając beztrosko, po czym przeniosło wzrok na niewysoką postać, która zatrzymała się nagle na brzegu rzeki. Oświetliło jej skrzącą się kurtkę, popatrzyło z ciekawością na kolorowe nadruki. Spod kaptura wyłonił się daszek czapki, a następnie nos, zaczerwieniony od chłodu wieczora. Rumieńce na policzkach rozciągnęły się, ustępując drogi uśmiechowi. Spomiędzy paproci wypadł pies, merdając ogonem.
– Zygzak! – zawołał głośno chłopiec w czapce, dostrzegając ulubieńca. – Zygzak, chodź! Biegniemy do domu!
Kudłaty kundel o dziwnie umaszczonej sierści szczeknął przyjaźnie w odpowiedzi. Razem poderwali się do biegu, rozchlapując wodę, przeskakując z kamienia na kamień i pokonując zatknięte w mule gałęzie. Pies porwał jedną z nich, z kijem w pysku pognał za chłopcem. Do hałasu wodospadu dołączyło echo dziecięcego śmiechu oraz dźwięk drobnych kamyków tryskających spod stóp biegnących przyjaciół, zgrzanych, zmęczonych i szczęśliwych.
– Za mną, Zygzak! Szybciej!
Za każdym zakrętem leśnej drogi czekał na nich dom. Był wszędzie i nigdzie, tak samo prawdziwy, jak wymyślony. Wiedzieli, że do niego wrócą, choć to nigdy nie miało się stać. Słońce zachodziło, ale nie zaszło.
Chłopiec i pies biegli ze śmiechem w dół.
*~*
W słuchawce telefonu, jak na zapętlonym nagraniu, powtarzały się trzy zdania.
– Operacja się udała. Pana córka przeżyła. Może pan wejść do sali i ją zobaczyć.
Była tam. Czekała na niego. A on był tutaj, żeby już nigdy jej nie zostawić. Już zawsze mieli być razem.
Pchnął drzwi. Sala, do której wszedł, była bardzo podobna do poprzedniej. Stawiał sztywne kroki, ledwo zachowując przytomność umysłu. Zadzwonił jego telefon. Odebrał go drżącymi dłońmi. Tak bardzo bał się złych wieści.
– Operacja się udała. Pana córka przeżyła. Może pan wejść do sali i ją zobaczyć.
*~*
Dysząc ciężko, ostatnim wysiłkiem zatrzasnął za sobą tylne drzwi obleganej restauracji. Nie zdając sobie z tego sprawy, po cichu gratulował sobie pomysłowości. Tak ich zwieść! Zdołał uciec blaskom fleszy, roztrącić przekrzykujących się dziennikarzy i rzędy mikrofonów młócące powietrze jak ogłuszające pałki. Zgubił wrzaski, pytania i prośby, śmiejąc się jak nastolatek, który w zaułku zgubił miejskiego strażnika. Wciąż chichotał do siebie, osuwając się plecami po zamkniętych drzwiach.
– Czy mógłbym dostać od pana autograf?
Uśmiech zniknął z twarzy zbiega. Chłopak w umorusanej czapce z daszkiem wyciągał w jego stronę pognieciony zeszyt. Czy bezczelny wyrostek zaczaił się na niego, żeby dopaść go jak uliczny bandzior? Obrabować z nazwiska napisanego tak niechlujnie, że jego odczytanie graniczyło z cudem? Zdziwienie mężczyzny szybko przekształciło się w podziw. Roześmiał się w głos, kolejny raz tego uroczego wieczora. Jego sławy starczyło dla każdego, nawet gdyby miał rozdawać ją bazgrołami, rozmazanymi zdjęciami i płytkimi uśmiechami. Grymasami pełnymi pożałowania dla ludzi, którzy mieli postradać życia na pogoni za kimś znacznie wartościowszym od nich samych.
– Sprytny jesteś, co, mały? – Ujął zeszyt i skręcił mu kark, składając go na pół. Wyjął długopis z kieszeni marynarki, zerwał zatyczkę zębami i odrzucił ją splunięciem. Miał tysiące takich długopisów. – No, jak masz na imię?
Spod wystrzępionej czapki błysnęły oczy.
– Hez.
Długopis zastygł w powietrzu.
– Co powiedziałeś?
– Hez. Tak mam na imię. Hezekiah. Nie wierzy mi pan. – To było bardziej stwierdzenie, niż pytanie. Dzieciak łypał na niego karcąco. – Niech pan zerknie na pierwszą stronę. W szkole każą nam wszystko podpisywać. Pani mówi, że trzeba nadawać imiona rzeczom, które do nas należą.
Nie pojmował, dlaczego był tak przerażony. Drżącymi dłońmi przekartkował stary, zniszczony zeszyt. Był całkowicie zapisany. Do wewnętrznej strony okładki przyklejono taśmą fotografię o nadgryzionym rogu, artefakt wyrwany siłą paszczy czasu. Przedstawiała roześmianego chłopca obejmującego ramieniem kudłatego psa. Bijące ze zdjęcia szczęście uderzyło mężczyznę tak nagle, że prawie upuścił zeszyt. Poczuł ukłucie zazdrości, choć przecież było to absurdalne. Nie mógł niczego zazdrościć temu przypadkowemu dziecku. Miał wszystko, co można było mieć. To musiało być coś innego, coś, co…
Na dole widniał podpis wykonany dziecięcą ręką.
RUFUS HEZEKIAH AKSOY
– Chcę być pisarzem, kiedy dorosnę – powiedział cicho chłopiec, kołysząc się beztrosko na piętach. – Większym od pana. Chcę być najsłynniejszym pisarzem na świecie. Napisać tyle książek, żebym mógł ułożyć je wszystkie w stos, jedna na drugiej, a potem wdrapać się na sam szczyt. Wtedy to zobaczę.
Pisarz odsunął się o krok. Serce biło mu jak szalone.
– Zobaczysz co?
Chłopiec wyrwał mu zeszyt z nienawiścią w oczach.
– Siebie – odpowiedział. – Siebie śniącego sny, które dla niej grają. Po których schodzi w dół, do samego piekła.
– Kto?
– Nie wiesz?
Nim pisarz zdążył zrobić cokolwiek, chłopiec uciekł. Echo jego dudniących kroków brzmiało jak płytki, przerażony oddech walczącego o życie człowieka. Obijał się rytmicznie w jego głowie. Zakrył uszy, żeby przestać to słyszeć, ale dźwięk był w nim. Był nim.
Powtarzający się nieustannie jeden odgłos, jeden obraz, jeden zapach. W koło te same wspomnienia.
Cudze czy jego?
Ukochany pies, który podczas głupiej zabawy spadł z wąwozu i skręcił kark… Jego dziecko, którego nigdy nie poznał, które urodziło się martwe… Sława, którą skradł, która odebrała mu wszystko… Odebrała mu życie…
Bo on nie żył, czy tak?
Żywi ludzie nie widzieli aniołów.
Żywi ludzie nie słyszeli ich głosów.
Żywi nie…
– Rozumiesz? – spytał anioł, wyciągając ku niemu dłoń. Jej wnętrze było pokryte pęcherzami i bliznami po starych ranach, ot, zużyta ręka kogoś, kto spędził życie na ciężkiej pracy. – To nie jest mur – wyjaśnił cicho posłaniec. – Cegły to kolejne kawałki szkła. To zwierciadło. Przejrzyj się.
– Nic nie widzę… Jakbym nie miał… – Aksoy przesuwał palcami po twarzy, której nie było. – Dlaczego nie mam…
– Śnisz zły sen – skarcił go łagodnie anioł. – Po co zwiedzasz te sny, których nienawidzisz?
– Pokaż mi ten właściwy.
– Na pewno?
– Chcę tylko odzyskać dawne życie. Przecież to nie może kosztować aż tak wiele. Jeśli już muszę śnić, niech to będzie dobry sen. Proszę…
Anioł uśmiechnął się bardzo smutno.
*~*
Chrapliwe, lecz przyjemne nuty kabaretowego jazzu mruczały cicho w kącie.
– Może pomóc w wyborze? Widzę, że nie może się pani zdecydować. Określi pani swoje preferencje, a ja zadbam o to, żeby zakup był satysfakcjonujący.
– Och. Proszę wybaczyć. Jestem tutaj pierwszy raz. Zwykle wolę książki.
– Ostatnimi czasy nie słychać wiele dobrego o książkach, czyż nie? Ani o tych, którzy je piszą.
– Słyszała pani?
– Wszyscy słyszeli.
– Jednak odkupił swoje winy. Biedny, zrozpaczony człowiek. Ach, przecież nie należy mówić źle o zmarłych. Słyszałam jednak… Nie wiem, czy powinnam… Tak mi go żal! Mówią, że on żyje. Upozorował całe to makabryczne zdarzenie, żeby zmyć z siebie wszystkie grzechy.
– Z całą pewnością żyje. Ludzie nie umierają na zawołanie. Wbrew pozorom to wcale nie przypomina zasypiania. Jest biały, tak, czysty i błogi To jak, namyśliła się pani?
– Chyba wezmę grozę. Może coś z dobrym zakończeniem? Zawsze budzę się po nich jak nowa. A tutaj? Co trzyma pani w tej skrzynce?
– W tej? Tutaj przechowuję moje własne sny. Nie są czymś, czego pani szuka.
– Straszna szkoda. Zdradzi choć pani, o czym są?
– O ludziach, którzy tutaj przychodzą. To takie drobne lusterka, w których można się przejrzeć. Dopasowują się do właściciela i mają przez to przyjemny smak.
– Przepiękne! "Szarodzienność", "Całospalenie", "Wyborna Sztuka Trucicielstwa"… No i ten przezroczysty… "Fałszywe odkupienie". Brzmi tajemniczo.
– Owszem. Był popękany, ale już jest cały. Ze swojej strony polecam ten biały. Piękny kolor, nieprawdaż? Najszczersza barwa. Odcień czystości, ulgi i wiecznej rozkoszy. Proszę wziąć do ręki.
– Jaki ciepły. Zdumiewające!
– Jest bardzo świeży, a to gwarantuje niezapomnianą przygodę. Decyduje się pani?
– Tak, chyba tak. Nie! Och, nie wiem!
– Słyszy pani, pani Leudec? Ktoś woła panią z zewnątrz.
– Rzeczywiście. Kto to może być? Jaki dziwny głos. Taki… smutny. Brzmi jak…
– Anioł.
– Anioł? Tak, możliwe. Jednakże… Co by robił tutaj anioł?
– Moja droga pani, każdy gdzieś pracuje. Proszę się o niego nie martwić. Ten anioł doskonale wie, co robi. Przynosi mi najbardziej soczyste sny, same przysmaki. W dzisiejszych czasach porządny sklepik ze snami potrzebuje sumiennego pośrednika. Szafa musi grać, pani Leudec. Przeprawa na drugą stronę jest niesłychanie nudna. Niech te wszystkie dusze mają odrobinę rozrywki. Jakiego koloru chce pani pudełeczko?