Jako dym osłania płomień, a rdza żelazo,
jak macica otacza płód, tak szaleństwo przykrywa świat.*
१
Viratanagari
czwarty dzień miesiąca sahasja
Wielka sala zgromadzeń tonęła w szeptach. Powietrze pachniało olejkiem z korzeni nalada i sandałową papką, którą wojownicy z kasty kszatrija namaszczali swoje ciała. Długie knoty płonęły w misach pełnych klarowanego masła. Roztańczony ogień rzucał cienie na mroczne sylwetki rycerzy, upodabniając ich do demonów rakszasa.
– Co mówi mój wuj? – spytał Judhszithira, pocierając obolałe skronie. W ostatnich latach bardzo posiwiał; wygnanie i utrata ziem przysporzyły mu aż nadto zmartwień.
– Milczał przez całe posiedzenie, panie. Najwięcej mówił pierwszy książę Durjodhana i jego przyboczny, bohater Karna. – Poseł skrzywił się. – Lżyli cię słowami tak grubiańskimi, że nie śmiem ich przytoczyć.
– Przekazałeś moją wiadomość?
– Tak, panie. Książę Durjodhana odmówił należnej ci połowy królestwa. Nie odda Indraprasthy po dobroci.
– A to zawistny dureń! – syknął Ardżuna, zaciskając pięści tak mocno, że aż pobielały mu knykcie.
Judhszithira powiódł zmęczonym wzrokiem po twarzach swoich braci. Bhimasena, drugi w kolejności starszeństwa, oddychał płytko z wściekłości. Trzeci syn, Ardżuna, mamrotał pod nosem niewyraźne przekleństwa. Nakula i Sahadewa milczeli jak zaklęci, twarze zakrywszy chustami z wzorzystego jedwabiu. Bliźniaczy wojownicy, najmłodsi z rodu zmarłego króla Pandu, przyrzekli nie odsłaniać twarzy, dopóki nie odzyskają ojcowizny. Zhańbieni, wypędzeni, zmuszeni kryć się pod cudzym dachem, kipieli teraz żądzą zemsty.
Najstarszy książę westchnął.
– Będzie, co ma być – powiedział cicho, wstając. – Jeszcze dziś roześlę poselstwa do władców, którzy nam sprzyjają. Rozpowiedzcie na cztery strony świata o boskiej broni, która jest w posiadaniu Ardżuny. Powiedzcie, że synowie Pandu, prawowici dziedzice, po trzynastu latach wygnania upominają się o tron. Może Durjodhana ochłonie, słysząc plotki, a jeśli nie… – Zawiesił głos. – A jeśli nie, niech bogowie mają nas w opiece.
२
Matsja było pięknym królestwem, zaś jego stolica, Viratanagri, ze wszech miar urokliwym miastem. Mimo że urodą nie dorównywała Hastinapurze – z jej szerokimi, gładko brukowanymi ulicami i powietrzem wonnym od korzeni i pachnideł – panował w niej ład i harmonia. Nakula lubił to miejsce – odnajdywał w nim spokój podczas wieczornych przechadzek.
Teraz jednak nie mógł marzyć o spokoju. Choć nogi miał długie, ledwie mógł nadążyć za Sahadewą.
– Zaczekaj! – jęknął wreszcie, kapitulując.
Odpowiedziało mu wściekłe prychnięcie.
Razem dotarli do królewskiej pracowni. Wirata, miłościwy król, który przygarnął braci w trzynastym roku wygnania, poznawszy się na niezwykłych talentach Sahadewy przydzielił ją braciom do badań. Od miesięcy dziesiątki wykwalifikowanych robotników uwijały się tu jak w ukropie, rozbierając i na powrót składając niezwykłe latające pojazdy zwane wimanami.
Z oddali dobiegał metaliczny syk i gwar wielu podniesionych głosów. Kilka wehikułów leżało w pracowni mistrza – sprowadzono je z Hastinapury za góry złota i rozłożono, by szczegółowo poznać mechanizm ich działania. Uczeni bramini tłoczyli się wokół nich niczym muchy dookoła wypatroszonej ryby. Z mądrymi minami wygłaszali swoje tezy, ale każdy wiedział, że nie dokonaliby niczego bez lotnego umysłu młodszego z bliźniąt.
Szczegóły budowy wielkich latających fortec były bardzo ciekawe, ale projekt nowej broni wymagał tylko drobnego udziału niedużej, jednoosobowej wimany.
– Co cię ugryzło? – spytał Nakula, opierając dłonie o kolana. Mimo świetnej kondycji zdążył złapać zadyszkę.
– Brat kazał rozpowiedzieć o „broni Ardżuny”. – Głos Sahadewy drżał z ledwo skrywanego gniewu. – Kazał powiedzieć, że to on jest jej twórcą.
Nakula westchnął, prostując się.
– Dobrze wiesz, dlaczego to zrobił – powiedział łagodnie. – Chodzi tylko i wyłącznie o twoje bezpieczeństwo. Jesteś przecież…
– Ani słowa! – Czarne oczy Sahadewy, jedyny widoczny element w przesłoniętej chustami twarzy, rozszerzyły się niebezpiecznie. – Nie chcę słyszeć w twoich ustach tego słowa, bracie. Teraz ani nigdy.
३
Hastinapura
czternasty dzień miesiąca sahasja
W warsztatach Adhirathy od rana panował zgiełk i tłok. Rzesze półnagich mężczyzn o torsach zlanych potem pracowały, dzień w dzień kując doskonałą stal, odlewając ze szlachetnych metali elementy mechanizmów i przycinając drewno do rozmaitych form. Uczeni wykrzykiwali polecenia, a służący zdzierali sandały, biegając, by dostarczyć rozkazy do odległych zakątków pracowni. Roznoszono dzbany bezcennej rtęci, która była podstawą tajemnego napędu latających pojazdów.
Dziennie składano tu od sześciu do dwunastu wiman. Dość, by niegdysiejszy woźnica mógł szczycić się bogactwem godnym królów, gdyby tylko nie przeznaczał ogromnej części dochodu na jałmużnę dla braminów.
W południe przy wejściu zapanowało poruszenie. Nagłe przybycie intruza zaburzyło harmonię pracy; robotnicy rozpierzchnęli się jak pszczoły na widok szerszenia. Orszak w barwach pierwszego księcia wtargnął do pracowni.
Durjodhana płynął przez fabrykę krokiem godnym boga. Dwie piękne służące ochładzały go ruchami olbrzymich wachlarzy.
– Spójrz, Karno! – krzyknął, teatralnie zataczając ręką koło. – Wszelka mądrość zrodzona z ascezy i dyscyplina, jakiej poddano najtęższe umysły, obradza w tym miejscu!
Wojownik czknął ordynarnie, ulewając ze złotej czary nieco palmowego wina.
– Słuchasz mnie?
– Słucham. Wszelka mądrość, asceza, dyscyplina i owoce, tak. A właśnie, owoce. Przynieść daktyli! I wina! – ryknął, a jedna ze służących natychmiast oderwała się od orszaku i popędziła, by spełnić jego zachciankę.
Od strony prywatnych komnat nadbiegał właśnie Adhiratha, gnąc się w pokłonach. Zmarszczki na jego ogorzałej twarzy wyglądały jak koryta dawno wyschłych rzek. Uśmiechał się przyjaźnie, ale czarne, przymrużone oczy miał chłodne.
– Wielka to radość gościć cię w swych progach, książę – wymamrotał tonem, który sugerował, że stary woźnica w istocie od szczęścia jest bardzo daleki. – Cóż cię do mnie sprowadza?
– Wojna – przemówił książę zaskakująco krótko i rzeczowo. – Wojna, która spopieli i rozniesie w pył pyszałkowatych synów Pandu. Jako pierworodny syn króla i ten, który obejmie po nim rządy, pragnę upewnić się, jak przebiegają prace. Twoje wimany przysłużą się na polu walki.
– Nie jestem godzien twojej łaskawości, panie.
Adhiratha pokłonił się wystarczająco nisko, by książę nie dostrzegł na jego twarzy wyrazu niezadowolenia. Jak wszystkim starszym, którzy mieli głowy na karkach, wizja wojny z synami króla Pandu zupełnie mu się nie uśmiechała.
Konflikt, choć na wskroś prozaiczny, miał wszelki potencjał, by doprowadzić do tragedii.
Obecny król Hastinapury, Dhritarasztra, urodził się ślepy. Mimo że prawem starszeństwa przysługiwał mu tron, władzę oddano jego młodszemu bratu – lubianemu i poważanemu Pandu, który doczekał się pięciorga dzieci: Judhszithiry, Bhimy, Ardżuny, Nakuli i Sahadewy. Synowie Dhritarasztry, z głupim i gnuśnym Durjodhaną na czele, kuzynów serdecznie nienawidzili. Nie chodziło nawet o władzę i przywileje – po prostu synowie Pandu byli mądrzejsi, silniejsi i lepsi we wszystkim, czego się tknęli.
Po śmierci Pandu tron objął najstarszy Judhszithira. Zazdrosny Durjodhana dopuścił się zamachu na życie prawowitych sukcesorów – po nieudanej próbie spalenia żywcem bracia zmuszeni byli uciekać. Gdy wrócili, uradowany lud powitał ich jak bogów, a wtedy wściekli kuzyni wyzwali ich do nieuczciwej gry w kości. Młody król przegrał wszystko, co miał – tron, żonę, nawet samego siebie – i obiecał odejść na trzynaście lat.
Ale teraz kończyło się ich wygnanie. Synowie Pandu wracali i będą się mścić, a od ich gniewu zapłonie ziemia i oceany zamienią się w parę, głupi książę zaś chciał, by wielki w tym udział miały latające pojazdy Adhirathy.
Stary woźnica westchnął w duchu. Bogowie pokarali go za długim życiem – dość, by musiał patrzeć, jak jego dzieło zabija pierwszych synów królestwa.
– Oczekuję po tobie wielkich rzeczy, woźnico – przemówił książę, wiodąc dłonią po glinianym kadłubie najbliższej ze składanych wiman. Była nieduża, w sam raz dla dwojga ludzi.
– Ja po tobie również, książę – wymamrotał starzec.
Durjodhana odwrócił się na pięcie i wyszedł. Karna charknął i splunął na starannie zamiecioną podłogę, po czym ruszył za nim.
४
Viratanagari
dwudziesty dzień miesiąca sahasja
O świcie wojska Pandawów wyruszyły z miasta.
Wajśja żyjący z uprawy pszenicy i ryżu, którzy ściągali tłumnie do stolicy, by sprzedać owoce swojej pracy, w panice uskakiwali z dróg. Szerokimi traktami maszerowała armia. Tysiące mężczyzn o silnych ramionach prowadziło zdyscyplinowane słonie bojowe. Setki rumaków ciągnęły rydwany słynnych wojowników. Synów Pandu wspomagało wiele mocarstw – mieli za sobą Wiratę, Drupadę, króla Magathy Dżjatsenę, wojska dynastii Czadisu. Judhiszthirze udało się zgromadzić masę wojska w imponującej liczbie siedmiu akszauhini. Ziemia drżała pod naporem sandałów i końskich kopyt. Kolumna bogato zdobionych wozów zdawała się nie mieć końca.
Ardżuna siedział na grzbiecie słonia, ze zmarszczonymi brwiami lustrując barwną rzekę wierzchowców, ludzi i sprzętu.
– Zdajesz się być strapiony, bracie – przemówił jadący po jego prawicy Judhszithira.
Książę potrząsnął głową.
– Martwi mnie to wszystko – wyznał. – Ta wojna. Wiesz dobrze, że nie brak mi odwagi, ale ja… nie chcę brać w niej udziału. Durjodhana to nasz kuzyn, jego bliscy to nasza rodzina. Uznaj, że stchórzyłem, jeśli nie zdołasz przyjąć moich racji, ale nie chcę napinać łuku przeciwko swoim.
Najstarszy z braci uśmiechnął się lekko. Jego złote kolczyki ozdobione brylantami łowiły promienie porannego słońca.
– Rozumiem cię – rzekł cicho. – Ja również nie mogę przez to spać. Ale lud Hastinapury to moi poddani, ojciec zostawił ich mojej opiece, gdy umierał. Durjodhana jest głupi i próżny, nie potrafi rządzić państwem. Jeśli żal ci śmierci naszych kuzynów na wojnie, pomyśl o ludziach, których jego polityka wpędzi w głód.
Ardżuna milczał dłuższą chwilę. W końcu, mimo że siodło słonia nie dawało mu ku temu wielkich możliwości, zgiął się przed bratem w ukłonie pełnym szacunku. Gęste ciemne włosy spłynęły mu na twarz.
– Prawdę mówią, że jesteś najmądrzejszym z Pandawów – powiedział, a Judhszithira roześmiał się.
– Nie, bracie! Ja jestem tylko przezorny. Wcieleniem mądrości jest Sahadewa. Klnę się, że wiedzą dorównuje samemu Indrze. Widziałem projekty, są doprawdy…
– Nie.
Młodszy z braci na powrót usiadł prosto w siodle i ujął wodze. Twarz miał zasnutą cieniem niepokoju, między jego brwiami pojawiła się drobna zmarszczka.
– Ardżuno?
– Sahadewa umie liczyć, ale nie myl tego z prawdziwą mądrością. Boję się… Boję się, że ta broń przyniesie nam więcej łez niż radości.
Zanim Judhszithira zdążył się odezwać, Ardżuna popędził słonia, zostawiwszy brata w tyle.
५
Hastinapura
dwudziesty szósty dzień miesiąca sahasja
Stolica nocą lśniła niczym klejnoty w koronach bogów. Szerokie ulice, czyste i proste jak klingi mieczy, za dnia tak pełne podróżnych z rozmaitych stron świata, po zmroku rozjaśniano ogniem płonącym w setkach glinianych mis. Rozgrzane powietrze syciło się wonią kwiatowych girland, słodkich owoców z drzewa aśwattha, liści wawrzynu i kardamonu. Garncarze, murarze i rzemieślnicy z kasty wajśja zamykali już swoje kramy – z wyjątkiem może tych, co na codzienną miskę ryżu zarabiali sprzedażą alkoholu. W wyszynkach zaraz po zmroku zaroiło się od mężczyzn, którzy zboczyli z chwalebnej ścieżki dharmy.
Nocą na ulice wyszły prostytutki. Wdzięczyły się, zsuwając szaty z uperfumowanych ramion. Czcigodni bramini omijali je wzrokiem, niestrudzenie rozprawiając o mądrościach zawartych w strofach Wed. Ich śladem podążali chudzi, żylaści uczniowie. Hastinapurskie kurtyzany łowiły ich pożądliwe spojrzenia.
Nieliczni śudrowie i niewolnicy uwijali się jak w ukropie, nawet o tej porze goniąc za sprawunkami dla swych panów. Nieczystych najpodlejszego stanu, którzy sprzątali ulice i grzebali trupy, nie spotykano – im nie wolno było korzystać z publicznych dróg.
Niebo nad miastem pełne było wiman. Latające pojazdy – nieduże, zdolne ledwie pomieścić posłańca oraz wielkie, służące możnym do wieczornych wycieczek – płynęły statecznie, migocząc płomieniami niewielkich lampek, z dołu przypominając nowe konstelacje gwiazd.
Mężczyzna odziany w czarne szaty skręcił gwałtownie, zbaczając w stronę wąskiej uliczki przeznaczonej dla dasami. Wyminął jatkę i, przyciskając do twarzy kawałek szmaty, przeskoczył przez niski mur okalający domostwo rzeźnika. Odór suszonych na słońcu skór aż odebrał mu oddech.
Dotarłszy do wielkiego kompleksu warsztatów woźnicy, nieomylnie skręcił w lewo i plątaniną wąskich skrótów przecisnął się do tajnego wejścia.
Adhiratha czekał na niego. Siedział ze skrzyżowanymi nogami na gołej ziemi, z opuszczonymi powiekami recytując modlitwy o uzdrowienie. Mimo wieku ciało miał silne i choć błagał o zdrowie, nie czynił tego dla siebie.
– Byłbyś łaskaw nie pluć na podłogę tym razem – przemówił zamiast powitania. – Służba poszła już do domów.
Mężczyzna zsunął z twarzy czarną chustę. W półmroku jego przystojna twarz wydawała się szczuplejsza, czarne oczy o wykroju płatków lotosu miał podkrążone.
Karna uśmiechnął się lekko i złożył ukłon pełen szacunku.
– Wybacz mi uprzednie grubiaństwo, ojcze.
– Wybaczam, bo wiem, że wychowałem cię na człowieka wielkiego serca.
– O innych organach nie mówiąc – mruknął Karna, siadając przed starcem, a twarz Adhirathy na moment skurczyła się z bólu. O wielki Brahmo, dlaczego tak karzesz sługi swoje? – Jak posuwają się prace? Nie mogłem należycie rozmówić się z tobą przy ostatniej wizycie, ojcze.
– Nim nadejdzie miesiąc tapas, dostaniesz wszystkie wimany, które zaprojektowałeś. Sto osiemdziesiąt, razem ze sferycznymi.
– Co z podniebnymi woźnicami?
– Drona szkoli ich potajemnie.
Karna otworzył usta, by coś powiedzieć, albo może zapytać, ale targnął nim nagle spazm potężnego kaszlu. Zgiął się wpół, oburącz ściskając szatę na piersi. Miał wrażenie, że w okolicach serca zagnieździły mu się jeżowce, które czasami próbowały piąć się w górę gardła.
Poczuł na podbródku wilgoć. Krew w półmroku wyglądała na czarną.
– Co mówią ci bramini? – zapytał Adhiratha cicho, patrząc na syna z mieszaniną lęku i czułości. Choć nie był prawdziwym ojcem Karny – czego ten nie wiedział – darzył go miłością na równi z prawdziwymi synami.
Wojownik wzruszył ramionami. Rozumiał, o co pyta ojciec, ale wolał odpowiedzieć wymijająco.
– Że nadchodzi Kalijuga, wiek żelazny, wiek kłótni i hipokryzji. Tu akurat mogą mieć rację. Książę Durjodhana to wcielenie kłótni i hipokryzji.
Stary woźnica złapał go za przedramię i ścisnął, jak zwykle zadziwiając się jego obwodem i twardością. Karna pozwalał, by potężne ciało wojownika skryło go jak najlepsza maska, a sploty mięśni starannie zasłoniły przed postronnymi najgroźniejszą z jego broni – umysł. Lotny, przenikliwy, ostry jak strzały Ardżuny.
– Więc dlaczego go wspierasz? – Adhiratha zatoczył ręką wokoło. – Po co to wszystko? Jeszcze jako dziecko pomogłeś mi okiełznać moc gorącej rtęci. Wymyśliłeś połowę pojazdów, które tu tworzę, ale wciąż z uporem udajesz wyzbytego czci głupca. Książę je ci z ręki, ale ma cię za nic. Dlaczego wspierasz jego chore pragnienie wojny? Masz na niego wpływ – dlaczego go nie powstrzymasz? Do czego ty dążysz, Karno?
Wojownik delikatnie rozgiął jego palce i powoli uwolnił się z uścisku. W kąciku ust błyszczała mu kropla jeszcze świeżej krwi.
– Nie przybyłem tu odpowiadać na twoje pytania, ojcze. Przyszedłem, by zadać własne.
W czarnych oczach Adhirathy coś błysnęło i zgasło.
– Pytaj.
– Doszły mnie słuchy, że Pandawowie posiadają broń zdolną zrównać z ziemią armię bogów. Znasz nas od dziecka i uczyłeś wszystkich książąt, więc powiedz mi: czy Ardżuna byłby w stanie stworzyć coś tak potężnego?
– Nie – odparł starzec.
– Czy którykolwiek z synów Pandu byłby w stanie tego dokonać?
– Nie, Karno. Żaden.
६
Karna nie był lubiany na królewskim dworze.
Jako mieszaniec dwóch stanów, z racji samego urodzenia nie mógł cieszyć się wieloma przywilejami, a gwałtowne usposobienie nie przysparzało mu przyjaciół. Stary doradca króla Bhiszma bezskutecznie domagał się wydalenia go z pałacu. Drona, słynny mistrz królewskich synów, odmówił mu swoich nauk. Król miał go za walecznego, ale nieokrzesanego furiata, służące zaś za groźne, lubieżne monstrum. Prócz ojca nie było nikogo, kto darzyłby Karnę szacunkiem.
Z wyjątkiem jednej osoby.
Adhira usługiwała mu od trzech lat i jako jedyna wiedziała, jak mądrym i przewidującym człowiekiem jest jej pan. Wiedziała, jak wiele wysiłku wkłada w potajemną pracę. Wiedziała, że nigdy nie skrzywdziłby kobiety, a służące hojnie wynagradzał za rozpowiadanie bzdur.
Wiedziała też, że Karna umiera.
– Panie – wyszeptała, wilgotną szmatką ocierając mu twarz.
Jechali w bogatym wozie o ciasno zasuniętych kotarach. Adhira nie miała miejsca na nogi, bo rozciągnięty na kocach, rozłożony gorączką mężczyzna zajmował prawie całą przestrzeń. W róg pojazdu wcisnęła się druga służka, która zawodziła ogłuszająco, imitując miłosne jęki. Głos miała imponujący; niemal udało jej się przekrzyczeń ryk tłumu, który odprowadzał idącą do boju armię.
Był dwunasty dzień miesiąca tapas. Durjodhana wyprowadzał wojska z miasta – wozy ciągnęły się bez końca, wijąc niczym olbrzymia skolopendra. Rozgrzane powietrze zdawało się zastygnąć, przerażone ogromem zgromadzonych sił. Książę zdołał zebrać pod swoją wodzą jedenaście akszauhini – wsparli go Jadawowie, król Szalja z Madrasu i cała armia Kryszny.
Poddani wiwatowali ogłuszająco. Na czele kolumny dumnie jechali najbardziej znamienici rycerze królestwa – z wyjątkiem może jednego, który zgodnie ze swoimi zwyczajami wolał zabrać do wozu dziewkę, niż demonstrować cnoty stanu kszatrija. Tak się przynajmniej mogło z zewnątrz wydawać; ciało kobiety było ostatnim, o czym osłabiony Karna mógł myśleć.
Adhira zagryzła wargi, wykręcając mokrą szmatkę. Ułożyła ją na rozpalonym czole pana. Ostatnio pogarszało mu się. Leżał płasko na deskach wozu, oddychając ciężko, zbyt słaby, by opuścić Hastinapurę na końskim grzbiecie.
Kotara nagle zadrżała. Młodzieniec wskoczył do wozu miękko jak kot i starannie zasunął ją za sobą.
– Jak to wygląda? – spytał Karna, unosząc się na łokciach. Szpieg uśmiechnął się.
– Bhiszma grzmi, że nie stanie do walki, jeśli ty także będziesz walczył, panie. Drona jest oburzony twym zachowaniem. Muszę nadmienić, że ja również. Znalazłbym dla tej dzierlatki lepsze zajęcie. – Wyszczerzył zęby w stronę udającej spełnienie dziewczyny, która zaczerwieniła się jak kwiat lotosu. – Choć przyznam, że te gromkie śluby zdają się być dla was bardzo korzystne – dodał, unosząc lekko brwi. Aktualny stan Karny bynajmniej nie nastrajał bojowo.
Kszatrija warknął i nakazał mu opisać pochód.
– Tłuszcza tańczy i śpiewa. Załogi wiman rzucają z nieba całe kosze kwiatów. Ale nie wszystkie wzbiły się w powietrze, te, które kazałeś owinąć płótnami, jadą na wozach od sto czterdziestego szóstego do…
Karna rozkaszlał się chrapliwie. Adhira przyskoczyła, by otrzeć mu usta, ale odpędził ją niecierpliwym gestem.
– Słuchałeś plotek, jak ci kazałem?
– Tak, panie. Zewsząd płyną wieści o niszczycielskiej broni Ardżuny.
– A co kazał ci uczynić twój drugi chlebodawca?
Szpieg uśmiechnął się przebiegle i nachylił w kierunku Karny. Dziewczyna spięła się i sięgnęła pod suknię, ale pan powstrzymał ją gestem, nim wyjęła sztylet. Młodzieniec wyszeptał mu na ucho kilka słów – widziała, jak twarz wojownika raptownie blednie, a jego oczy rozszerzają się w zdumieniu.
– To wszystko? – spytał.
– Ręczę głową.
– Mówisz prawdę?
– Ten, który powierzył mi te słowa, słynie z prawdy, panie.
– Możesz odejść.
Szpieg skłonił się i zręcznie wyskoczył z wozu. Karna podciągnął się na rękach, po omacku sięgając po dzban palmowego wina. Adhira przyskoczyła, by usłużyć mu kielichem.
– Ważne wieści, panie? – szepnęła.
Karna milczał przez chwilę, zanim odpowiedział.
– Nie.
७
Dolina Kurukszetra
dwudziesty dzień miesiąca tapas
Świętą Ziemię oplatały wstęgi dwóch pradawnych rzek. Święte wody Saraswati i Driszadwati obmywały ją, przydając ośmiu wielkich cnót: ascezy, prawdy, przebaczenia, życzliwości, czystości, hojności, pobożności i brahmy. Mawiano, że przed wiekami sam wielki król Kuru wybrał ją na miejsce bitew. Każdy, kto straciłby życie na jej świętym łonie, natychmiast szedł do krainy bogów.
Dolina Kurukszetry była ziemią krwi.
Nad ranem ze wschodu przybyło jedenaście akszauhini Durjodhany. Zdawało się, że razem z nimi nadszedł świt, że sam bóg słońca zszedł z nieba, by wspomóc księcia. Ostre języki brzasku lizały złocone czapraki koni, przeglądały się w polerowanych tarczach, lśniły w klejnotach wprawionych w kolczyki.
Armia Pandawów nadeszła z zachodu, mroczna, ponura i zacięta. Najstarszy z braci, pobladły i poważny, jechał na przedzie wraz ze swoim pierwszym dowódcą. Prawą flankę wiódł Ardżuna o ustach do krwi poranionych nerwowym przygryzaniem. Lewą prowadził Bhimasena, tak wściekły, że bali się go nawet właśni żołnierze. Nigdzie nie było widać bliźniąt.
Podczas gdy tylne linie w pośpiechu rozbijały obozy i rozpalały ogniska, dowództwa zbliżyły się. Rozmów nie było. Judhiszthira z szacunkiem padł na kolana przed starszymi wojownikami, błagając o błogosławieństwo. Sojusznicy Durjodhany zaczęli ordynarnie gwizdać, ale oczy nauczycieli zwilgotniały.
Zdetronizowany król wstał i bez słowa wrócił do swoich ludzi. Kiedy zajął miejsce na rydwanie, uroczyście zadęto w konchy, obwieszczając rozpoczęcie wojny.
८
Na dźwięk tysięcy konch, trąbek i bębnów armie żołnierzy ruszyły przeciwko sobie z wysoko uniesioną bronią. Ziemia trzęsła się, a suchy pył unosił pod ich stopami, pokrywając wszystko niczym chmury. Ścierające się ze sobą armie rykiem i wyglądem przypominały uderzające o siebie oceany.
९
To był huk i ogłuszające rżenie rannych koni. Zawodzenie instrumentów, w które trębacze dęli, dopóki strzały nie przeszywały im gardeł, krzyki żołnierzy, przejmujące wycie umierających w bólu słoni. To był szczęk broni trafiających o broń i łoskot, z jakim rozpędzone ciała zderzały się, miażdżąc wzajemnie na krwawą papkę.
Był tam kurz Kurukszetry, który chciwie spijał rozlewaną posokę. Wizg setek tysięcy wypuszczanych strzał, trzeszczenie napiętych cięciw i mięśni. Chrapliwy oddech, urwany w pół ostrzem oszczepu wepchniętym pod płuco. Niskie, monotonne buczenie unoszących się w powietrzu wiman, z których łucznicy szyli w dół deszczem strzał. Bezsensownie wykrzykiwane, sprzeczne rozkazy. Zapach płonącego drewna, końskiego moczu i ludzkiego gówna z rozprutych jelit. Był Bhimasena zlany cudzą i własną krwią, który ryczał jak ranne zwierzę, wywijając dookoła maczugą z żelaznymi guzami. Były czaszki rozbijane jak kokosy i wywleczone mózgi, nagie i miękkie jak ostrygi.
Ardżuna krzyczał, zwijając swoich ludzi w ciasny klin, którym jak w bryłę masła wrąbał się w szeregi wroga, roznosząc śmierć. Blady Judhszithira mamrotał modlitwy do wszystkich bogów, lecz oni zamknęli uszy i nie chcieli słuchać.
Była tam powinność stanu kszatrija, warny wodzów i wojowników, wyryta w błocie spazmatycznym skurczem palców umierających żołnierzy.
Była pisana w prawie jałmużna hojnie rozrzucanych strzał, tym bardziej miłych sercu, im bliżej sięgnęły celu. Drona ustawił swoich ludzi w niezwyciężoną, kolistą formację i krzykiem ponaglał ich do ataku. Żołnierze Pandawów wpadli w nią i umarli z szałem w oczach. Było tam wiele innych, drobniejszych potyczek, a wkrótce po nich nieprzebrane mrowie bezgłowych, rozszarpanych trupów.
O zachodzie słońca, kiedy konchy ogłosiły koniec walk i nieludzko zmęczeni żołnierze wrócili do obozów, Ardżuna zrozumiał, czego jedynie tam nie było.
Życzliwości, prawdy i przebaczenia.
– To jest szaleństwo – powiedział w namiocie Judhszithiry między jedną a drugą łyżką papki rozwodnionego ryżu. Nie miał apetytu, ale jadł, wiedząc, że będzie potrzebował sił. – Odpuśćmy, błagam. Wolę całe życie spędzić w lesie, niż mieć krew rodziny na rękach.
Ale najstarszy z braci tylko bez słowa pokręcił głową.
Następnego dnia było gorzej.
O świcie w niebo wzbiły się kuliste twory. Żołnierze Pandawów zamierali z ustami półotwartymi w zdziwieniu. Niektórzy rzucali broń i padali na kolana, przekonani, że to bogowie zstąpili ze świata górnego, by obwieścić swoją wolę. Zaalarmowany Judhiszthira wypadł ze swojego namiotu i stanął jak skamieniały.
– Na wielkiego Indrę – wyszeptał. – Co to jest?
Pod czystym niebem płynęły kule blasku. Było ich nie więcej niż trzydzieści, leciały wolno, w eleganckim szyku, z oddali podobne do maleńkich słońc. Zbliżały się w stronę namiotu książąt.
Dowódcy Pandawów zareagowali błyskawicznie, zbierając trzy kolumny wojska, które podjechały do nich od trzech stron i zasypały deszczem strzał. Atak okazał się nieskuteczny; strzały spłynęły po kulach, jakby były kroplami deszczu. Lśniące sfery obniżyły lot, wyraźnie obierając kurs na namiot Judhiszthiry.
– Strzelać! – wrzasnął Ardżuna, przewidując najgorsze. – Strzelać, do stu rakszasów!
Niegdysiejszy król wypadł na zewnątrz i zamarł w szoku. Rżenie koni i łoskot pędzących rydwanów zlały się w jednej jazgot. Ledwie poczuł, jak ktoś z nieludzką siłą łapie go w pół i wciąga na wóz. Słyszał krzyki – rozpoznawał głos brata, ale nie rozumiał słów.
Na jego oczach latające kule u podstaw otworzyły się i rzygnęły strugami płonącej cieczy. Czarny śluz zalał łuczników i ich konie. Łuki natychmiast zajęły się ogniem; żołnierze w panice rzucali się na ziemię, zdzierając go razem ze skórą. Oszalałe z cierpienia konie wyły, miotając się we wszystkie strony. Cokolwiek w ich zasięgu uchowało się żywe, pod naporem kopyt szybko żyć przestawało.
Sfery złocistego blasku zamknęły się szczelnie i zawróciły. Rydwan zatrzymał się. Judhszithira zwymiotował i zachwiał się, omal nie spadając z pojazdu. Brat podtrzymał go w ostatniej chwili.
– Co to było, na bogów?!
Poczuł na policzkach mokry jedwab. Ktoś ocierał mu twarz.
– Wimany – usłyszał, z ulgą rozpoznając głos. Sahadewa. – Ale nie znam tego typu. Są całkowicie kuliste i gładkie.
– Nasze strzały ich nie sięgnęły! – warknął Ardżuna.
– Natarto je tłuszczem.
– Ale jeśli nawet…
– I obracają się. – Czarne oczy Sahadewy zapłonęły. – Nie mogliście tego dojrzeć, bo w całości okuto je gładkim metalem, by odbijały światło. Są śliskie i poruszają się ruchem obrotowym. Pozwól mi użyć mojej broni, bracie. Zmiażdżę ich.
Judhiszthira wyprostował się, biorąc głęboki oddech.
– Możesz odkryć słabe ogniwo tych wiman? – spytał słabo.
– Tak, bracie, ale…
– Bez uciekania się do twego wynalazku?
Milczenie Sahadewy, choć trwało tylko chwilę, kipiało od gniewu.
– Tak, bracie. Mogę.
१०
Kurukszetrę nazywano doliną łez, a przez kolejne dni Judhszithira pojął, dlaczego. Żołnierze walczyli, płacząc, płakali walcząc, zasypiali z oczami pełnymi łez i budzili się, szlochem witając świt. Armie kuzynów ścierały się jak zęby, przeżuwając wzajemną nienawiść i urazę. W pewnej chwili, choć nikt nie wiedział, kiedy, przełknęły ją, a wtedy już tylko tarły się, by w złości niszczyć szkliwo własnych ludzi. Kuliste wimany Karny latały nad polem bitwy jak lśniące sępy. Pluły swoim czarnym jadem, pokrywając obie armie czerwonym nalotem ognia.
Czwartego dnia nastąpiło przełamanie. Obserwatorzy Sahadewy zauważyli już, że niezwykłe wimany – małe, mogące pomieścić zaledwie dwóch, może trzech ludzi – latały raczej krótko i na niskich wysokościach, bezskutecznie przeszukując pole walki w poszukiwaniu Judhszithiry. Zwykle po upływie muhurty zrzucały swój śmiercionośny ładunek na głowy żołnierzy i wracały. Tym razem jednak było inaczej.
Wraz ze świtem na niebie zapłonęły srebrzyste kule. Pierwszy z Pandawów powitał je na czele pierwszej linii, odziany w pełną zbroję. Rycerze stali nieruchomo, wpatrzeni w niebo.
– Panie… – wyszeptał adiutant, ale król pokręcił głową.
– Czekać – padł rozkaz.
Na tle czarnej linii łuczników ostrym zadziorem wybiła się sylwetka Sahadewy z uniesioną ręką. Mężczyźni o pobladłych twarzach napięli cięciwy. Nakula podniósł łuk.
– Jeśli nie masz racji, wszyscy zginiemy – wyszeptał.
– Milcz. Czekać!
Kule zbliżały się.
Żołnierze drżeli. To byli prości ludzie, prości kszatrija sławiący Wisznu, wychowani w poszanowaniu praw zawartych w Wedach, całe życie pragnący kroczyć ścieżką dharmy. Uczono ich łuku, miecza i maczugi, nie bali się śmierci zadanej ostrzem, ale ta, która lepką strugą ciekła z nieba, siała w ich sercach ziarna strachu.
Wiedzieli, że umrą, spaleni żywcem.
– To Durjodhana – rozległ się cichy szept Sahadewy. – Chciał nas spalić, gdy byliśmy mali, chce nas spalić też teraz. Ale on jest za głupi, by to wymyślić. Ktoś stworzył to dla niego, ktoś…
Wimany obniżyły lot. Żołnierze zacisnęli usta.
– Czekać!
Po bokach szalała bitwa, ale tutaj, w sercu doliny zdawało się, że czas zamarzł i zapadła cisza. Kszatrija słyszeli tylko bicie swojego serca. A potem był wrzask.
– Teraz!
Setki czysto poprowadzonych strzał pomknęły pionowo i wgryzły w okute metalem kadłuby wiman. Zdyscyplinowani żołnierze natychmiast rozdzielili się i rozpierzchnęli, patrząc, jak lśniące sfery tracą stabilność i spadają.
Spadły do błota pełnego krwi.
११
– Twój geniusz przerasta bogów.
– To tylko chwilowe zwycięstwo, bracie. Durjodhanę wspomaga zdolny konstruktor. Wycofaj nasze wojska i zostaw mnie z garstką oddanych sprawie ludzi. Przysięgam ci, że w jedną kasztę zrównam ich armię z ziemią.
Judhszithira położył dłoń na ramieniu Sahadewy ojcowskim gestem. Gardło ścisnęło mu się ze wzruszenia, gdy poczuł jego smukłość. To nie było dobre miejsce, nie dla…
– Bracie!
– Nie mogę – powiedział król. – Okryjemy się hańbą, uciekając jak psy z podkulonym ogonem. Poza tym, twoja broń…
– Boisz się, że nie zadziała? – Oczy Sahadewy przymrużyły się lekko. Na dnie źrenic zalśnił gniewny błysk. – Moje obliczenia są doskonałe. Wiesz o tym.
– Wiem i tego się boję. Wciąż pragnę powstrzymać rozlew krwi. – Zacisnął palce, powstrzymując Sahadewę przed wyrwaniem się. – Podjąłem już pewne środki. Ktoś… ważny dla nas otrzymał informację, która może zmienić oblicze tej wojny. Zaufaj mi, proszę.
– A czy ty mi ufasz, bracie? Ta bitwa to szlachtowanie świni, a wy zmieniliście Kurukszetrę w rzeźnię, nas wszystkich zaś w nieczystych! Durjodhana wyżyna nas w pień, a my odpłacamy mu pięknym za nadobne. Wkrótce zostaną tylko psy, które będą jadły nasze trupy…
– Więc dlaczego nie umrzeć już teraz i zabrać wroga ze sobą? – dokończył Judhiszthira cicho. Przymknął oczy, a przez jego twarz przebiegł wyraz bólu. – Na bogów, Ardżuna miał rację. Potrafisz tylko liczyć.
Nie czekając na odpowiedź Sahadewy, ukłonił się lekko i odszedł do swojego namiotu.
१२
Adhira płakała, brutalnie ciągnięta za włosy. Jej stopy bezradnie orały piaszczystą, suchą ziemię – zgubiła nawet jeden sandał, ale Karna nie zwolnił ani trochę. Przydzielił jej jednego ze swych sług wraz z wozem i nakazał natychmiast opuścić obóz. Po zmierzchu palono nieliczne ogniska; nikt ich nie widział.
– Błagam! – krzyczała Adhira, zapierając się z całych sił. – Oszczędź mnie, panie!
Karna zatrzymał się i odwrócił. Oczy błyszczały mu, na policzkach miał krwawe wypieki gorączki, ale wciąż był bardzo silny.
– Przecież właśnie to robię, głupia kozo – odpowiedział zadziwiająco łagodnie. – Ratuję ci życie.
Adhira uniosła podbródek, ośmielając się spojrzeć temu kszatrija w oczy. Po raz pierwszy w życiu ośmieliła się postawić mężczyźnie.
– Nie chcę! Chcę z tobą umrzeć.
Na twarzy Karny odbiła się cała gama uczuć; złość, zniecierpliwienie, konsternacja, cień wzruszenia i głębokiej, wariackiej radości.
– Nie, durna. Ty chcesz ze mną żyć. – Rycerz zaklął i przemocą wsadził ją na wóz. Służąca uczepiła się jego muskularnych ramion; poczuł, jak paznokcie orzą mu skórę. – Puszczaj!
– Nie!
– Niech cię rakszasy porwą! Puszczaj! – wrzasnął. – Nie masz pojęcia, co tu się dzieje. Judhszithira ma kogoś, kto mnie przejrzał. Wimany miały tylko jeden słaby punkt, na złączeniu płyt, tuż obok głównego zbiornika w układzie cyrkulacji rtęci, a on go, na bogów, znalazł! Jeśli mam rację, niebawem…
Adhira przestała się szarpać. W zdumieniu obserwowała bladą, wycieńczoną twarz Karny.
– Panie, ty… uśmiechasz się.
– Co?
– Ty się cieszysz.
Spojrzała mu w oczy i w jednym momencie, w trwającym zaledwie kasztę złączeniu dusz zrozumiała, co przepełniało jego myśli i wprawiało serce w drżenie, co było mu radością życia.
Karna schylił się lekko, jakby sam zdziwiony tym ruchem. Jego suche, spieczone wargi odnalazły miękkie usta Adhiry.
– Rozumiesz, czego chcę? – wyszeptał cicho, dając znak służącemu, żeby zajął miejsce na wozie.
Dziewczyna otarła twarz, ale łzy nie przestały cieknąć.
– Rozumiem – szepnęła, zanosząc się urywanym szlochem – Zawsze pytałeś mnie, czy rozumiem, jakbyś mówił do małpy! Może i urodziłam się niewiastą, ale nie jestem głupia.
Karna gwizdnął przez zęby. Woźnica strzelił z bata, poganiając wałachy, które w pośpiechu ruszyły na wschód, byle dalej od Kurukszetry. Obóz nocą pogrążony był w ciszy. Nikt ich nie zatrzymywał.
Kszatrija patrzył za nim tak długo, aż zniknął mu z oczy.
– Nigdy nie twierdziłem, że jesteś głupia, bo jesteś… – urwał, kiedy z gładkim kliknięciem naoliwionych przekładni brakujące elementy świata wskoczyły na swoje miejsce.
Ryknął śmiechem. Spazm bólu w płucach odebrał mu oddech; runął na kolana, zanosząc się szaleńczym rechotem.
१३
Przed świtem powietrze miało zapach burzy. Judhszithirę zbudzono gwałtownym szarpnięciem. Ujrzał zaniepokojone oblicze Ardżuny.
– Karna – powiedział krótko. Król natychmiast oprzytomniał. – Jedzie tutaj.
– Chce walczyć?
– Nie wiem. Śmieje się, jakby nie miał w głowie nic prócz słoniowego łajna!
Judhszithira poczuł ukłucie lęku. Czy szpieg na pewno przekazał Karnie, że tak naprawdę jest nieślubnym synem pierwszej żony Pandu? Czy Karna wie, że w istocie jest ich najstarszym bratem?
Przy namiocie zapanował rozgardiasz. Ktoś wpadł do środka. Dwaj bracia zadrżeli, widząc starszego z bliźniaków – Nakula był półnagi, rozczochrany i blady jak ser.
– Gdzie jest Sahadewa? – wykrztusił, a wtedy niegdysiejszy król poczuł, jak cały świat zamiera, a jego serce wraz z nim. – Gdzie jest moja siostra?!
१४
Był dwudziesty siódmy dzień miesiąca tapas, kiedy ich oczy spotkały się. Żelazna wimana, mała jak ptasia klatka, wolno wznosiła się ku niebu. Kobieta nie zamknęła włazu. Wiatr rozwiewał jej czarne włosy, gdy wzbijała się ponad dolinę, a Karna śmiał się, wyciągając ręce, jakby pragnął wznieść modły do bogów. Sahadewa patrzyła na niego spod nieba. Rozmawiali bez słów, w języku, którego nie znała ta ziemia.
Nagle puściła stery, a wtedy powietrzny rydwan zaczął spadać. Słońce iskrzyło na jego powierzchniach, gdy mknął na spotkanie ziemi.
Był dwudziesty siódmy dzień tapas, dzień, w którym wieszczono nadejście wieku żelaza. Nadchodził czas ciemności i śmierci, czas Kalijuga.
Nad doliną wstawał świt.
१५
– Ojciec powiedział mi, że żaden z synów Pandu nie mógłby mądrością dorównać bogom. Teraz wiem, że mówił prawdę. Skąd miałaś moje notatki, piękna Sahadewo?
– Adhiratha przez cały czas wiedział, gdzie jesteśmy. Słał mi twoje tabliczki, by studia mogły osłodzić mi gorycz wygnania.
– Musiały wydać ci się trudne.
– Tak. Ja i Nakula byliśmy bardzo mali, gdy musieliśmy uciekać po tym, jak nasz brat przegrał miasto. Nie miałam pałacowych nauczycieli. Wszystkiego uczyli mnie wędrowni bramini – i twoje zapiski, Karno.
– Król Wirata kupił moje wimany. To ty zrozumiałaś, jak działają?
– Tak.
– Masz umysł ostrzejszy niż strzały twego brata. Kto kazał ci udawać mężczyznę?
– Judhiszthira. Moja matka była w ciąży, gdy twój przyjaciel próbował otruć Bhimę. Byli przerażeni, gdy dowiedzieli się, że królowa powiła bliźniaki obu płci. Bali się, że zechcecie mnie skrzywdzić, jeśli poznacie prawdę.
– To prawda. Skrzywdziłbym cię.
– Wiem.
– Wziąłbym cię za żonę.
– Wiem.
१६
Wybuchł pocisk uzbrojony w całą energię wszechświata. Rozżarzony słup dymu i ognia, tak oślepiający jak dziesięć tysięcy słońc, uniósł się w całej swej wspaniałości.
Posłaniec śmierci obrócił w pył cały lud Vrishni i Andrakha.
Ich paznokcie i włosy wypadały, a pióra ptaków zbielały jak śnieg. Po kilku godzinach całe pożywienie zostało zatrute. By uciec przed tym ogniem, żołnierze rzucali się do rzek i strumieni, aby obmyć siebie i swój ekwipunek.
१७
– Moje obliczenia nigdy nie dotarły tak daleko. Powiesz mi, jak to działa?
– Jak ja i ty, Karno. Dwie części ziemi obdarzone wolą bogów, które w samotności niezdolne są poruszyć ziarnka piasku. Jeśli jednak zbliżą się z odpowiednią prędkością, zapłonie iskra, od której trzy światy rozgorzeją i wybuchną z całą mocą słońca. Poniosą śmierć niczym kaskada wonnej wody w pałacowych basenach.
– Powiedzą, że zrobiłaś to dla zemsty, Sahadewo. Bo odebrano ci stan księżniczki i zmuszono do życia w ukryciu, w męskim przebraniu, z mieczem w dłoni. Bo zmuszona byłaś doścignąć swoich braci. Bo gwiazdy prędzej wypalą się, nim pozwolą ci stanąć ze sobą na równi, chociaż to ty posiadłaś rozum godny bogów. Stałaś się śmiercią, niszczycielem światów.
– A co z tobą, synu woźnicy? Mieszańcu dwóch kast? Upokorzony i odrzucony przez piękną Draupadi? Co z tobą, Karno, któremu Drona odmówił swych nauk?
– Powiedzą, że zrobiłem to z zazdrości.
– Ale nie będą mieli racji.
१८
Ziemię pokryła ciemność. Ptaki, dzikie zwierzęta, krowy i mędrcy utracili spokój umysłu. Pięć elementów zdawało się być w zamęcie. Słońce zdawało się obracać i cały wszechświat zdawał się mieć gorączkę. Słonie biegały jak szalone, ciężko dysząc, chcąc schować się gdzieś przed tą bronią. Rozgrzane wody i rezydujące w nich żywe istoty zdawały się płonąć. Zdawało się, że sam bóg ognia Agni spala żołnierzy Pandawów przybrawszy formę ognia Samwarta, który konsumuje wszystko na koniec eonu.
१९
Wyglądało to tak, jak gdyby sam bóg śmierci Jama postanowił włączyć dolinę Kurukszetry w swoje włości. W jednej chwili tysiące żołnierzy zniknęły, jakby ziemia nigdy nie nosiła ich na swym łonie. Roślinność zginęła pod falą gorącego powietrza, która rozeszła się, zdzierając skórę z bojowych słoni. Siny dym zasłonił niebo, ze szczętem zakrywając południowe słońce. Olbrzymi kłąb wirującego kurzu zawisł nad doliną, z daleka przypominając trujący grzyb.
Najdalej zgromadzone oddziały sojuszników zamilkły w osłupieniu. Wydawało się, że oto nadszedł sławiony w pieśniach czas żelaza.
– Do wody! – wrzeszczał śatapa w barwach królestwa Madry ledwie trzymając się grzbietu oszalałego ze strachu konia. – Kto żyw, do wody! Uciekajcie od tego dymu! Uciekajcie!
Żołnierze biegli na zachód, ścigani promieniami wstającego słońca. Nadchodził dwudziesty ósmy dzień miesiąca tapas.
Nadchodził świt Kalijuga.
२०
Dolina Kurukszetry
tysiąc lat później
– Powstało wiele zapisków o bratobójczej wojnie Kaurawów i Pandawów – mówił uczony bramin, podczas gdy uczniowie krzątali się, przygotowując posiłek. – Sięgnięto wówczas po niezrównaną broń, której budowy i zasad działania nie znamy. Niektórzy kronikarze twierdzą, że pochodziła od bogów. Za jej twórczynię uważa się Sahadewę, choć prawie pewne jest, że opierała się na wstępnych obliczeniach Karny. Bezpowrotnie zatracono też wiedzę o budowie latających pojazdów zwanych wimanami. Zginęli wszyscy, którzy potrafili je wprawiać w ruch.
– Dlaczego to zrobili, mistrzu? – zapytał młody adept, postawiwszy przed guru miskę gotowanej soczewicy.
Stary bramin pogrzebał łyżką w potrawie. Dobrze wiedział, o co pyta jego ulubiony uczeń. Długo milczał, zanim podjął przerwany wątek.
– Czcigodny Sujddratha pisze, że z zazdrości, Abdiszmani, że dla zemsty, sceptyczny Riheja zaś, że z głupoty, bo nie przewidziano skali zniszczeń. Zdumiewającą relację z przebiegu bitwy zawarto w dziełach nieznanego bramina. Ponoć spisał on wspomnienia jednego z niewielu naocznych świadków bitwy – służki Karny imieniem Adhira. Według jej słów…
Czarne oczy mędrca błysnęły.
– Panie?
– Według niej zrobili to z ciekawości – powiedział. – Byli uczonymi, chcieli wiedzieć, czy ich teza była słuszna. Chcieli zobaczyć owoc swojego dzieła. Za wszelką cenę. Nie istniało nic, co miałoby dla nich wyższą wartość.
Jeszcze tego samego dnia wędrowna szkoła bramina zwinęła skromny obóz i ruszyła ku ośnieżonym szczytom góry Himavat. Zanim jednak odeszli, chłopiec zatrzymał się i odwrócił, by raz jeszcze spojrzeć na Dolinę Pielgrzymów.
– Niesamowite – wyszeptał. – A więc tak wygląda pole bitwy, w której ludzi wspomogli bogowie?
Ale bramin, który był stary i wiele wiedział, pokręcił tylko głową i rzekł cicho:
– Nie. Tak wygląda pole bitwy, w której bogowie woleli ludzi opuścić.