Tego dnia Olga czuła się szczęśliwa. Czasami tak miała, budziła się rano i nie czuła przyginającego ją do ziemi ciężaru, ani zwojów tiulu okrywających zmysły. Zauważała, że świeci słońce, jest ciepło i zbliża się wiosna.
Szła ulicą handlową, zmierzając w stronę stacji metra. Pośrodku promenady mężczyzna w staroświeckim meloniku na głowie żonglował jabłkami i srebrną monetą. Z przyjemnością wpatrywała się w latające z ogromną precyzją soczystoczerwone owoce i błyski światła, które rzucała moneta. W takie dni potrafiła docenić dające przyjemność drobiazgi. U stóp mężczyzny stało miedziane naczynie, przypominające sosjerkę, albo raczej lamkę oliwną. Wyglądało, jakby zaraz miał z niego wylecieć dżin. Przechodnie wrzucali do naczyńka drobniaki.
– Orzeł czy reszka? – spytał żongler, kiedy się z nim zrównała.
Normalnie minęłaby go bez słowa, ale to był dzień, w którym czuła się szczęśliwa. Uśmiechnęła się.
– Reszka – odpowiedziała, nie zatrzymując się.
***
Ludzie zamarli, umilkły wszelkie odgłosy miasta, a Olga uderzyła w niewidzialną barierę.
– Wiesz, o co ze mną grasz, jaka jest stawka? – zapytał mężczyzna w meloniku, jedyna oprócz niej osoba, która nie zastygła w bezruchu. Jabłka, którymi żonglował zniknęły, w powietrzu wirowała jedynie srebrna moneta. Olga nie zwracała na to uwagi, szła wzdłuż niewidzialnej granicy, próbując się wydostać. Gubiła oddech, wdech mylił jej się z wydechem, zachłystywała się powietrzem, by zaraz wpaść w bezdech. Czuła, jak kurczy się każdy mięsień jej ciała, a strach, jak trucizna paraliżuje układ nerwowy.
– Jesteśmy w czymś w rodzaju bańki, na zewnątrz czas się zatrzymał, nie da się tam teraz wejść – wyjaśnił żongler, przyglądając jej się z zainteresowaniem.
Spojrzała na niego z przerażeniem. Panika rosła w niej, jak fala tsunami. Wiedziała, że tym razem nie zdoła się opanować. To, co się działo nie było normalne. Na taką sytuację nie miała żadnej sztuczki.
„Dlaczego znowu ja?” – To była jej ostatnia myśl, zanim zmieniła się w oszalałe z trwogi zwierzę. Nie słyszała, jak wrzeszczy. Nie czuła łez. Nie wiedziała, że wali z całej siły w nieistniejący mur. W końcu zdesperowana rzuciła się na mężczyznę.
***
I nagle wszystko znowu było normalne. Ludzie przemierzali promenadę, śpiesząc nie wiadomo dokąd. Odległy warkot samochodów mieszał się ze szmerem setek rozmów. Olga słyszała dzwonki komórek, muzykę ze smartfonów, szczekanie psa i dziesiątki innych dźwięków. Stała twarzą w twarz z żonglerem, z uniesionymi pięściami, jakby chciała go uderzyć. Zwyczajne jabłka toczyły się po chodniku. A przede wszystkim przepadło poczucie zamknięcia, była wolna. Opuściła ręce.
„O Boże, oszalałam” – pomyślała z rezygnacją. Zastanawiała się, co myślą mijający ich ludzie. Może wezmą to za kłótnię kochanków? Rozejrzała się, nikt nie zwracał na nich uwagi. Może nic nie myślą, zajęci swoimi ważnymi sprawami.
Wiedziała, że przeżyła atak paniki. Wciąż miała przyśpieszony oddech, drżała, bluzka lepiła się do spoconego ciała i powrócił dobrze znany, przytłaczający ją ciężar.
– Interesujące! – Żongler wpatrywał się w nią intensywnie. – Chodź, chyba musisz odpocząć.
Miał rację, już robiło jej się ciemno przed oczami, a jego głos brzmiał, jakby dochodził z oddali. Musiała usiąść, zanim urządzi kolejne przedstawienie, tym razem zwyczajnie mdlejąc. Pozwoliła mu się zaprowadzić do pobliskiej kawiarni.
– Zdejmij płaszcz, ale zrób to bardzo ostrożnie. W kapturze masz monetę. Nie mogę jej wyjąć, bo wszystko zacznie się od nowa. Musisz zrobić to sama. Uważaj, żeby nie upadła na podłogę. Bardzo uważaj – przemawiał do niej, jak do dziecka.
Nie miała siły dyskutować, ani nawet dziwić się, po prostu zgodnie z instrukcją powoli zdjęła popielatą budrysówkę i z obszernego kaptura wyjęła monetę. Położyła ją na stoliku, konstatując jedynie, że wygląda na bardzo starą i wreszcie opadła na niezbyt wygodne krzesło. Żongler zamówił dla niej herbatę, dokładnie taką, jak lubiła, ale nawet to nie przykuło jej uwagi. Siedziała, czekając aż ustąpi osłabienie. Chciała się napić, ale ręce tak jej drżały, że nie byłaby w stanie utrzymać filiżanki. Dopiero po kilku minutach poczuła się lepiej i mogła sięgnąć po herbatę, bez obawy, że rozleje napój. Na szczęście mężczyzna milczał; nie zadawał pytań, nie dociekał, jak się czuje. Dał jej czas na dojście do siebie.
– To było bardzo interesujące, Olgo. Wiedziałem o twoim drobnym problemie, ale nie sądziłem, że może mieć aż takie konsekwencje – powiedział w końcu.
Zagryzła wargę, żeby się nie roześmiać. Śmiech szybko mógłby zmienić się w histerię, a tego nie potrzebowała. Drobny problem?! Dobre sobie. No dobrze, w gruncie rzeczy klaustrofobia nie przeszkadzała jej już aż tak bardzo. Przez miesiące terapii nauczyła się, jak sobie z nią radzić. Nie tylko z nią, ze wszystkim.
***
Była jedyną, która po tym, co je spotkało, nie wylądowała w psychiatryku i bardzo jej zależało, żeby tak pozostało. Już kiedy ją oswobodzili i przywieźli poranioną do szpitala, zdawała sobie sprawę, że to jeszcze nie koniec drogi do wolności. Współpracowała z policją, odpowiadała szczegółowo na pytania śledczych, wyrażała wdzięczność za ratunek, starała się być uprzejma i pomocna. Zgodziła się spotkać z psychologiem i przyznała, że potrzebuje dłuższej terapii. Lawirowała i wyślizgiwała im się, jak tylko potrafiła. Opuściła szpital tak szybko, jak to było możliwe.
Wróciła do domu. Teoretycznie nadal była zatrudniona, choć przebywała na zwolnieniu lekarskim. Poza tym miała pieniądze z ubezpieczenia. Nie było tego dużo, ale nagle odkryła, że nie potrzebuje wiele. Nie wychodziła zbyt często. Po dniach, które spędziła w zatęchłej i ciemnej piwnicy, klaustrofobia była właściwie naturalną koleją rzeczy. Jazda metrem, czy nawet autobusem była problemem, podobnie jak wejście do ulubionego antykwariatu, który mieścił się w suterenie. Zaczęła robić szybkie zakupy w pobliskim supermarkecie, najlepiej rano, kiedy nie było jeszcze ludzi, bo w tłumie też nie czuła się dobrze. Przeważnie po prostu siedziała w mieszkaniu i przeżywała wszystko na nowo, zastanawiała się, jak to się stało, w którym miejscu popełniła błąd.
Początkowo kontaktowała się jeszcze z innymi, łączyło je to samo doświadczenie, ale one po kolei znikały za murami miejscowego szpitala psychiatrycznego. Patrzyła, jak odchodzą i powoli przestawała ufać komukolwiek, a lekarzy i policjantów zaczęła traktować jak wrogów. Była przekonana, że zależy im tylko na tym, żeby zamieść całą sprawę pod dywan, zamknąć je wszystkie w szpitalnej sali z kratami w oknach i wyrzucić klucz. Nie widziała przed sobą żadnej przyszłości, żadnej normalności, obawiała się, że już na zawsze pozostanie tylko ofiarą.
Miała wrażenie, że wszyscy są przeciwko niej, odwracają się od niej, jak od kogoś, kto przegrał wszystko. I coś w tym było. Przyjaciele, którzy w pierwszych dniach zapewniali jej wsparcie, zaczęli się szybko wykruszać. Widziała, że patrzą na nią z coraz większą litością i prawie za każdym razem udawało jej się przewidzieć, że to czyjaś pożegnalna wizyta. Któregoś dnia, ostatni z dawnych kolegów powiedział wprost, że nie będzie jej już więcej odwiedzał. Przepraszał. Wyznał, że kiedy z nią rozmawia, czuje się, jakby z każdym jej słowem zbliżał się do serca Mordoru. Nie da rady już dłużej.
Te słowa nią wstrząsnęły. Zaczęła wsłuchiwać się w to, co mówi i myśli, i odkryła czarną otchłań. Później była wdzięczna owemu znajomemu za jego wynurzenia, przynajmniej jako jedyny powiedział prawdę.
***
Poszła na terapię i zaczęła brać leki. Poradziła sobie z klaustrofobią. Chodziła z terapeutką po mieście, zaglądając do każdego mijanego małego sklepiku, zaliczyła windy we wszystkich okolicznych biurowcach i poznała niemal wszystkie linie metra. Aż fobia skurczyła się do akceptowalnego poziomu; nadal czuła się niepewnie w windzie, ale potrafiła do niej wsiąść. Sama. Nauczyła się radzić sobie ze strachem, który pojawiał się co jakiś czas i paraliżował ją. I z gniewem, który przychodził później, potężny i niszczycielski jak tornado.
Terapeutka, wysoka kobieta z burzą dredów sięgających do pasa, nauczyła ją sztuczek, które pozwalały zachować kontrolę nad sobą. Były jak triki iluzjonisty, a czasami jak zaklęcie Riddikulus z książki o Harrym Potterze, ale działały. Olga wielokrotnie opowiadała, co ją spotkało, najpierw z zaciśniętym gardłem i dłońmi zwiniętymi w pięści, z czasem coraz spokojniej. Po czterech miesiącach terapii potrafiła już gawędzić z ludźmi, a jej rozmówcy nie patrzyli na nią z mieszaniną litości i przerażenia i nie wzbraniali się przed dalszymi kontaktami. Za zgodą terapeutki odstawiła leki.
Mniej więcej w tym czasie w jej życiu pojawił się kot. Ranny i wygłodzony wypełzł z chaszczy w parku, w którym spacerowała (zalecenie terapeutki) i zamiauczał prosząco. Wezwała taksówkę i zawiozła opatulonego w polar zwierzaka do weterynarza. Kot zamieszkał z nią, choć miała wątpliwości, czy nie robi mu krzywdy, więżąc w mieszkaniu na drugim piętrze. Kocur wydawał się jednak zadowolony. Terapeutka też pochwaliła tę decyzję.
Po kolejnych dwóch miesiącach Olga rozstała się z korporacją, w której pracowała, przeprowadziła się do miasteczka na obrzeżach metropolii i tam znalazła nową pracę. Co prawda grubo poniżej swoich kwalifikacji i o niebo mniej płatną, ale tym się już nie przejmowała. Przynajmniej nikt tu nie znał jej historii. Te zmiany pozwoliły jej także zmniejszyć liczbę spotkań z psycholożką. Pomogła jej, to prawda, ale ostatnio Olga miała dość sesji zaczynających się nieodmiennie od pytania, co czuje. Nie, jak się czuje, ale właśnie co czuje. Problem polegał na tym, że – poza strachem i gniewem – nie odczuwała nic więcej. Miewała lepsze i gorsze chwile, dzieliła je na te, w których czuła się szczęśliwa i te, w których nie czuła się szczęśliwa, choć nie były to zbyt precyzyjne określenia i niestety nie zadawalały terapeutki. Ledwie pamiętała czasy, w których pełna była różnorakich emocji. Wszystkie wyrwano z niej jak chwasty. Czuła się pusta, a pytania o utracone uczucia były jak rozdrapywanie starej rany.
Umówiły się, że będą się spotykać co miesiąc. Właśnie wracała ze spotkania, kiedy…
***
Ocknęła się z zamyślenia i powróciła do rzeczywistości. Rozejrzała się po kawiarni, do której kiedyś, w dawnych czasach bardzo lubiła przychodzić. Na ścianach wisiały powiększone zdjęcia motyli, a na stolikach stały wazoniki z barwnymi kompozycjami kwiatów. Jakże to wszystko nie pasowało do jej nastroju.
Żongler czekał cierpliwie. Wreszcie mu się przyjrzała. Miał twarz wiecznego chłopca, ale oczy starego człowieka, który niejedno już widział.
– Kim ty właściwie jesteś? – zapytała.
– Ludzie nadawali mi różne imiona. Nazywali mnie Atropos, Skuld, Morta… – odpowiedział.
Olga obracała w palcach monetę i nie bardzo wiedziała, co powiedzieć.
– To kobiece bóstwa – stwierdziła w końcu i od razu poczuła, że zabrzmiało to głupio.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– I co z tego? – zapytał.
„Witaj w krainie absurdu” – pomyślała Olga.
Zastanawiała się, ile z tego, co teraz przeżywa dzieje się naprawdę, a ile jest tworem jej wyobraźni. Czy rzeczywiście rozmawia ze starożytną boginią, przecinającą nić żywota, która wygląda jak Hugh Grant w „Notting Hill”? Czy też po prostu gada do siebie, albo raczej do pustego krzesła obok? Czy za nią też zatrzasną się drzwi szpitala psychiatrycznego?
„Może powinny”. – Zaraz przestraszyła się tej podstępnej myśli, która nagle pojawiła się w jej głowie.
Żongler jakby wyczuł jej wątpliwości, skinął na kelnera, zamówił jeszcze jedną kawę dla siebie i herbatę dla niej i poprosił o przyniesienie rachunku. Ta krótka wymiana zdań między mężczyznami brzmiała tak zwyczajnie, że Olga poczuła ulgę. Jednak, kiedy tylko kelner odszedł, znowu naszły ją wątpliwości, czy aby cała scenka nie była tworem jej imaginacji. Milczała, dopóki nie wrócił i nie postawił przed nią filiżanki. Herbata była realna. Żongler zapłacił rachunek.
– Wybacz – powiedział, kiedy znowu zostali sami. – Nie tak to miało wyglądać.
– Miałam umrzeć? – spytała.
– Chciałem ci dać to, czego w głębi duszy pragniesz – odpowiedział enigmatycznie. – Ktoś się jednak wtrącił, może moje siostry, może jeszcze ktoś inny. Nawet mnie można czasem oszukać – przyznał.
– Więc tym jestem?! Zabawką w rękach bogów?! To wszystko… – Zamrugała, żeby pozbyć się sprzed oczu obrazów, które tak bardzo chciała zapomnieć. – To wszystko było tylko waszą grą?
Olga poczuła się potwornie zmęczona. Chciała znaleźć się w domu, usiąść na sofie i poczytać książkę, albo pogłaskać kota.
– To nie do końca tak. Ludzie mają… – Przerwała mu wpół słowa:
– Proszę, przestań! Nie mam ochoty tego słuchać. Kurwa, nawet nie wiem, czy ty istniejesz naprawdę!
Zapatrzyła się w zdjęcie cytrynka, wiszące nad ich stolikiem.
– Cóż, chyba powinienem już iść. Zostawiam ci monetę.
Nie spieszył się jednak z odejściem.
– A jeśli nigdy nią nie rzucę? – spytała, nie patrząc na niego.
– Kiedyś to zrobisz. W którymś momencie każdy jest na to gotowy – odparł.
***
Olga w milczeniu wpatrywała się w motyla. Kiedy wreszcie odwróciła wzrok, żonglera już nie było, ani jego filiżanki po kawie. Westchnęła, czyli jednak halucynacje. Założyła płaszcz i już miała odejść, kiedy jej spojrzenie przyciągnął błysk światła. Samotny promień słońca odbił się w srebrnej monecie. Zamarła, a potem podniosła ją. Była realna. Chyba.
Zawahała się. Nie wiedziała, co zrobić. Z jednej strony miała ochotę zostawić monetę i zapomnieć o wszystkim, co się tu zdarzyło. Cokolwiek to było! Z drugiej, nie potrafiła się na to zdobyć. W końcu wrzuciła ją do kieszeni budrysówki.
Podeszła do kelnera.
– Przepraszam, jestem dzisiaj trochę nie w sosie. Zapłaciłam rachunek? – Wolała nie ryzykować, że zatrzymają ją przy wyjściu.
– Pani towarzysz… Eee – zająknął się, patrząc na pusty stolik, przy którym przed chwilą siedziała. Zerknął nerwowo w niewielki tablet. – Rachunek jest zapłacony – oznajmił w końcu sztywno.
Ucieszył ją wyraz konsternacji, malujący się na jego twarzy, jeszcze jeden drobny dowód na to, że jednak nie zwariowała. Chyba.
***
Olga wróciła do mieszkania i z ulgą zamknęła drzwi. Z sypialni wyłonił się kot i rozpoczął swój codzienny powitalny ceremoniał. Rozprostował przednie łapy, wypinając przy tym tyłek, potem przeniósł środek ciężkości ciała do przodu i zajął się rozciąganiem tylnych łapek. Usiadł i wylizał niewidoczne plamki na futerku. Wreszcie uznał, że jest gotowy, podszedł do niej nieśpiesznie i otarł się o jej nogi. Uwielbiała te kocie rytuały, było w nich coś uspokajającego. Schyliła się, żeby pogłaskać pupila.
– Jak ci minął dzień, futrzaku? – spytała. – Bo mnie nie najlepiej.
Szybko nabrała zwyczaju rozmawiania z kotem. Opowiadała mu, jak minął jej dzień, relacjonowała, co działo się w pracy, dzieliła się swoimi lękami. Był uważnym słuchaczem i jedynym, jakiego miała.
Razem poszli do kuchni. Olga wyjęła z kieszeni monetę i położyła ją na stole. Kot, jak zwykle, wskoczył na mebel, żeby zbadać, co przyniosła. Niemal natychmiast zjeżył sierść, nastroszył i wygiął grzbiet i przez moment wyglądał jak zwierzak z kreskówki. Wydał z siebie przejmujący dźwięk, jakiego jeszcze nie słyszała i uciekł. Reakcja kota była tak nietypowa i szybka, że Olga dosłownie zamarła z zaskoczenia.
Otrząsnęła się i postanowiła dokładniej obejrzeć monetę. Była niewątpliwie bardzo stara, zarówno rewers, jak i awers starły się tak, że trudno było odgadnąć, co pierwotnie przedstawiały. Trzymała ją przez chwilę, a potem podrzuciła. Nie czuła nic, patrząc jak moneta wiruje hipnotyzująco w powietrzu. Tego się nie robi kotu.* Złapała ją bez trudu, gdy zaczęła opadać. Przez chwilę zastanawiała się, co powinna z nią zrobić. Po namyśle odnalazła miniaturową portmonetkę i włożyła do niej monetę. Tak zabezpieczony artefakt wrzuciła do szuflady, do której nigdy nie zaglądała. Jeszcze jedna rzecz, o której trzeba zapomnieć.
Założyła wygodne, domowe ciuchy, zrobiła kawę i rozłożyła się na sofie w salonie. Kota nie było nigdzie widać. Zastanawiała się, czy jeszcze do niej przyjdzie, czy też uraziła go na dobre. Stale się bała, że w którymś momencie ją opuści, dlatego nie nadała mu jeszcze imienia. Przyszedł. Trochę niepewnie, z wahaniem. Najpierw wyciągnął się i zaczął chłonąć jej zapach. Podszedł bliżej i znowu powęszył. Wskoczył jej na brzuch i bardzo ostrożnie dotknął łapką policzka. Pogłaskała go. Kiedy miał już dość pieszczot, wskoczył na swoje ulubione miejsce na oparciu sofy, tuż obok jej głowy i zamruczał uspokajająco. Olga odprężyła się.
– Wiesz co, kocie, pieprzyć bogów – stwierdziła.
– Miau! – przytaknął kot.