Zrobiła to, naprawdę to zrobiła! Kasandra z dumą obserwowała, jak mały niebieski ptaszek rozkłada skrzydła. Drobne stworzonko istniało w tej rzeczywistości dopiero od trzech sekund, a już było gotowe do pierwszego lotu. Cudownie, po prostu cudownie. Ptak wzbił się w powietrze i ćwierkając wesoło zataczał kręgi po sali tronowej. Taka moc, tyle możliwości, a to dopiero początek, pomyślała królowa i machnęła rękę. Skrzydlaty przywołaniec rozpłynął się w powietrzu.
***
– Szalona królowa, tak na nią wołają. – Randall najstarszy i najbardziej doświadczony z trójki awanturników tłumaczył plan działania. – Oczywiście tylko na prowincji, w stolicy nikt by się nie odważył. – Spróbował upić kolejny łyk piwa, ale spotkało go przykre rozczarowanie. Kufel był pusty. – Karczmarzu! Przynieś no cały garniec tych siuśków, które nazywasz piwem, nie będziesz musiał biegać co pięć minut. Na czym to ja… – Przywódca grupy zamyślił się na kilka sekund. – A tak, Szalona królowa. Raz w miesiącu wiedźma opuszcza stolicę, aby odwiedzić którąś z okolicznych wiosek. Za dwa dni zawita do Pścizborza. Zaczaimy się na nią gdzieś po drodze.
– Mam wątpliwości. – Teopold odezwał się po raz pierwszy tego wieczoru. Do tej pory siedział w kącie i w milczeniu kontemplował kubek wody. Religia Kościożerców zabraniała spożywania innych napojów. – Nagroda jest wielka, ale ryzyko także. Niejeden wojownik padł próbując targnąć się na życie Wniebowziętego.
– Nie boję się królów, bogów, ani ludzi! – Ciężkie łapsko Gaira huknęło w stół.
Kilkoro gości przerwało rozmowy. Gwałtowne hałasy mogły oznaczać nadchodzącą burdę, a ostatnio lepiej było unikać takich zabawy. Jeszcze kilka lat temu karczemne awantury uważano za doskonały sposób na spędzenie wieczoru. Wszystko się zmieniło, kiedy w okolicy zagościli Zawzgórzanie. Burda, to żadna rozrywka kiedy naprzeciwko staje ponad dwumetrowy olbrzym z łapskami wielkimi jak łopaty. Siedzący z poszukiwaczami przygód Gair nawet wśród swoich musiał uchodzić za chłopa słusznej postury. Lepiej nie ryzykować, pochylić głowę, skończyć piwo i zabierać się do domu. Z dwojga złego lepiej być niedopitym niż martwym.
– Przepraszam najmocniej. – Młody mężczyzna podszedł do stolika awanturników. – Nazywam się Marcus, utalentowany mag i obieżyświat. Istnieją takie miejsca, daleko pośród południowych archipelagów, gdzie na dźwięk mojego imienia zgina się każde kolano. – Samozwańczy czarodziej zdjął z głowy kapelusz z piórkiem i pokłonił się trójce poszukiwaczy przygód. – Przez przypadek usłyszałem państwa rozmowę i nie uszło mej uwadze, że poszukujecie Kasandry z Malven w mniej dystyngowanych kręgach zwanej Szaloną Królową.
– Ta, co z tego? – Randallowi nie podobał się ten typek. Wszystko w nim było nie takie jak być powinno, od pstrokatego stroju po długie, jasne włosy bardziej pasujące kobiecie.
– Szczęśliwym zbiegiem okoliczności – kontynuował nieznajomy – nasze cele okazują się zbieżne. Dlatego proponowałbym połączyć siły i ramię, w ramię stawić czoła wniebowziętej.
– Co będziemy z tego mieć? – Przywódca grupy nie był optymistycznie nastawiony do pomysłu współpracy z obcym podróżnikiem.
– Doświadczonej grupie profesjonalistów zaproponowałabym złoto, jednak dla tak wspaniałej kompanii jak wasza mam coś o wiele cenniejszego. – Nieznajomy pokłonił się ponownie. – Moje towarzystwo.
– Wolałbym złoto. – Gair wysunął kontrpropozycję.
– Zgadzam się, w tych czasach nie ma nic za darmo. – Randall poparł olbrzyma. – Złoto, skarby i kamienie szlachetne, to odpowiednie argumenty.
– Skoro preferujecie dobra doczesne, niech tak będzie. – Na blacie wylądowała sakiewka. Przyjemny metaliczny brzdęk nie pozostawiał wątpliwości, co do zawartości woreczka. – Jednak zapewniam, że podróżując ze mną szybko zrozumiecie, że największym skarbem są przyjaźnie zawarte po drodze.
Najstarszy z awanturników szczerze w to wątpił. Ludzie przychodzili i odchodzili, a złoto… No cóż, złoto też, ale przynajmniej zawsze coś po sobie pozostawiało. Pełny brzuch, wspomnienia z dobrze spędzonej nocy albo ból głowy. Chwycił sakiewkę i zajrzał do środka. Waluta imperium, nieznajomy przebył daleką drogę.
– W porządku. Możesz iść z nami.
Twarze towarzyszy Randalla nie zdradzały entuzjazmu. Nikt jednak nie zaprotestował. Pieniędzy nigdy za wiele, a dodatkowa ręka w walce zawsze może przydać, nawet jeżeli była przyczepiona do takiego bufona.
***
Z komnat królowej rozpościerał się wspaniały widok na stolicę. Władczyni postarała się o to. Dotychczas mogła co najwyżej podziwiać rycerzy trenujących na dziedzińcu. W młodości nawet jej to odpowiadało, dzisiaj jednak zapragnęła odmiany.
Kreacja zajęła prawie cały dzień, ale efekt końcowy wynagradzał te zmarnowane godziny. Mury runęły, baszty obróciły w perzynę, dziedziniec stał się ogrodem. Przetrwała tylko jedna konstrukcja, wieża tajemnic. Wiele godzin spędzonych w jej murach sprawiło, że władczyni miała sentyment do tego miejsca i uznała, że stara biblioteka zasługuje na specjalne potraktowanie. Ta metamorfoza zajęła najwięcej czasu, ale warto było. Tam gdzie jeszcze o poranku wznosiła się masywna budowla, teraz stała równie imponująca statua przedstawiająca boską władczynię. Rzeźba prezentowała się całkiem dobrze, znacznie lepiej niż ta zbudowana ze starej katedry księżyca, ale wciąż nie perfekcyjnie. To nie problem. Kasandra wiedziała, że będzie miała jeszcze wiele okazji do doskonalenia swojej sztuki.
Złoty blask chylącego się ku zachodowi słońca dopełniał dzieła. Cudowny widok, godny nowo narodzonej bogini. Władczyni żałowała, że nie była w stanie zatrzymać wskazówek zegarów i rozciągnąć tę chwilę w nieskończoność. Taka sztuka przekraczała jej możliwość. Przynajmniej na razie, ale kto wie co przyniesie przyszłość?
Dzisiejszy pokaz mocy, na pewno nawrócił kilku niedowiarków. Jutro królowa obudzi się trochę potężniejsza. Tak samo jak każdego następnego dnia, aż do końca świata. Lubiła o tym myśleć. Jak potężna stanie się za miesiąc? Za rok? Albo za wiek? Czy nadejdzie dzień, kiedy jednym skinieniem dłoni zmusi gwiazdy aby utworzyły jej portret? Miała nadzieję, że tak.
Wszystko jednak miało swoją cenę. Wraz ze zbliżającą się nocą, coraz więcej wiernych powracało do swych domów. Nadchodził czas na odpoczynek, refleksję i modlitwę. Gdyby jeszcze ten motłoch chciał się modlić przygotowanymi formułkami, w ustalonych godzinach. Niestety, ludzie woleli udowodnić, że są głupsi od owiec i nie potrafią wykonywać nawet prostych poleceń. Rozpoczynali modlitwy kiedy popadnie i nigdy nie trzymali się zalecanych słów. Tępe jak kozły ludziska, zawsze próbowali dodać od siebie. Opowiadali o trudach pracy, ambicjach, nadziejach, ale przede wszystkim wznosili prośby.
Zaczynało się niewinnie. Dziecięcy głosik proszący o zdrowie dla mamy, taty i pluszowego pieska. Niestety na jednym nigdy się nie kończyło, w każdej sekundzie do chóru dołączały nowe wołania. Tysiące szeptów, morze błagań, litania zlewające się w rozrywający głowę jazgot. Na domiar złego, co jakiś czas modlitwy bardziej zdesperowanych wiernych przebijały się przez kakofonię głosów. “Błagam, niech chociaż oczy otworzy, aby ostatni raz mógł…”, “A sąsiad, to na tej wojnie nakradł ino równo. Powinno mu się zabrać, a potem…”, “Jak on mógł to zrobić? Po tylu latach…”. Chaos, chaos i szaleństwo!
Kasandra obserwowała znikające za horyzontem słońce. Pewnego dnia znajdzie sposób aby uciszyć te głosy, wtedy świat stanie się o wiele lepszym miejscem.
***
Teopold zamieszał w kociołku. Po całym dniu w drodze wszyscy byli zmęczeni i głodni. Ktoś jednak musiał zająć się przygotowaniem posiłku. Mnich wylosował najkrótszy patyczek. Jak zwykle. Zaczynał podejrzewać, że to nie był przypadek.
Nad ogniem zawisły dwa naczynia. Jedno dla Teopolda, drugie dla pozostałych. Podróżnik pociągnął nosem. Mimo że był bogobojną osobą, to musiał przyznać, danie reszty grupy pachniało zdecydowanie lepiej. Aromat mięsa, gotowanych warzyw i świeżych polnych ziół nęcił niczym dziewczyna, którą zobaczył tydzień temu w porcie. Ilekroć zamykał oczy wciąż widział jej twarz. Nie, nie ulegnie pokusie! To tylko kolejna próba zesłana przez bogów, test woli i determinacji. Zajrzał do swojego kotła. Na dnie naczynia gotowało się kilka wieprzowych kości. Brzuch mnicha zaburczał w proteście.
Siedzący nieopodal Marcus kończył relacjonować jedną ze swoich licznych przygód.
– I tak właśnie padł legendarny smok, pokonany tą o to ręką. – Czarownik uniósł prawą dłoń. – Tego dnia serca północy i południa znalazły się w moim posiadaniu.
– Niesamowite! – Gair wyglądał na zachwyconego opowiadaniem. Wielkolud spoglądał na czarownika wzrokiem, którym małe dzieci wpatrują się w matki czytające im bajki o przygodach rycerza Gershwina.
– Podróżny napełnia twoje serce pięknymi kłamstwami. – Być może spowodowało to natarczywe ssanie w żołądku, ale Teopold nie potrafił dłużej przysłuchiwać się niedorzecznym historyjkom. Kłamstwo było jednym z dziewięciu podstawowych czynów nieszlachetnych.
– Skąd wiesz? Nie było cię tam! – oburzył się Zawzgórzanin.
– Oceniam każde słowo umysłem, nie sercem. Marcus snuje opowieści, które krzepią ducha. Lecz serca łatwo zwieść, kiedy umysł pozostaje uśpiony.
– Nie przesadzajmy. – Mag postanowił się bronić. – Nawet jeżeli parę zdarzeń nieznacznie pokolorowałem, nie oznacza to jeszcze, że całość jest nieprawdziwa.
– Mur oddzielający prawdę od kłamstwa może mieć grubość jednego słowa.
Randall przysłuchiwał się dyskusji. Oczywiście, że mag łgał, każdy czasem to robił. Nie ma w tym nic złego. Jednak nie zamierzał zabierać głosu. Niech się kłócą, dobrze jest uwolnić trochę negatywnych emocji przed misją. Pod warunkiem, że ktoś miał taką potrzebę. Przywódca grupy, wolał skupić się na rzeczach mających większe znaczenie. Potrawka, której zapach rozchodził się po obozowisku, była jedną z nich.
***
Randall przystanął i zaczął nasłuchiwać. Szept dobiegał gdzieś zza pobliskich krzaków. Czyżby grupa lokalnych rzezimieszków postanowiła spróbować szczęścia i pod osłoną nocy napaść na obozowisko? Zdziwią się kiedy odkryją, że zamiast na bezbronnych kupców, wpadli na uzbrojonych najemników.
Wojownik ostrożnie zbliżył się do źródła dźwięku. Z tej odległości szept stał się na tyle wyraźny, że można było zrozumieć poszczególne słowa.
– Przykro mi, jednak nie trać nadziei.
To nie byli bandyci. Randall bez trudu rozpoznał do kogo należał głos, w końcu musiał słuchać go przez cały dzień.
– Musisz tak jazgotać? – Awanturnik przeszedł przez zarośla. – Co ty właściwie robisz?
Marcus siedział w trawie. Ani chłód nocy, ani wosk kapicy z trzymanej świecy zdawały się nie przeszkadzać magowi.
– Rozmawiam – oznajmił.
Randall rozejrzał się dookoła, jak okiem sięgnąć wszędzie tylko drzewa, trawa i paprocie.
– Z kim? Sam ze sobą?
– Owszem – przytaknął – człowiekowi mojego pokroju czasem trudno znaleźć odpowiedniego towarzysza do dyskusji. W takich sytuacjach, dialog prowadzony z samym sobą wydaje się najrozsądniejszym rozwiązaniem.
Przywódca grupy prychnął.
– Czyli ani mnie, ani pozostałych nie uważasz za stosowne towarzystwo?
– Najmocniej przepraszam, nie zamierzał nikogo urazić. Jestem pewien, że posiadasz wiele zalet, po prostu jeszcze ich nie odkryłem.
– Uważaj na słowa magu. – Awanturnik pogroził palcem. – Nadejdzie moment, kiedy obrazisz kogoś mniej wyrozumiałego ode mnie. Tego dnia pewien cudzoziemiec straci język.
– Mało prawdopodobne. Nigdy nikomu nie obciąłbym języka, to takie niecywilizowane.
Randall machnął ręką. Nie było sensu tracisz czasu na pogaduchy z tym dziwakiem. Niech sobie gada sam ze sobą, jeżeli potrafi zdzierżyć własne towarzystwo. Odwrócił się i ruszył z powrotem do obozowiska.
– Pilnuj żeby nikt nam gardeł nie poderżnął, skoro i tak nie zamierzasz spać – rzucił odchodząc.
Najemnik musiał trochę wypocząć. Kolejna okazja do dłuższego snu nie zdarzy się szybko. Jutro planowali pozbawić głowy lokalnego monarchę. Takie rzeczy trochę irytowały miejscowych.
Ciekawe ile kompanii wojska ruszy ich śladem? Może tym razem będzie inaczej? W końcu do każdego czasami uśmiecha się szczęście. Może lokalni lordowie rozpoczną wojnę sukcesyjną? W zamieszaniu przekroczenie granicy byłoby o wiele prostsze. Randall westchnął. Z wiekiem czuł coraz mniejszy pociąg do takich eskapad i coraz większą potrzebę posiadania małego domku gdzieś na skraju lasu.
***
Awanturnicy skryci w gęstej roślinność porastającej szczyt skarpy, obserwowali karetę nadjeżdżającą dnem wąwozu. Niewiele osób w tych stronach mogło sobie pozwolić na powóz zdobiony złotymi ornamentami i zaprzęgnięty w piękne, białe rumaki. Zbliżała się Szalona królowa. Dwunastu ciężkozbrojnych żołnierzy eskortujących pojazd, stanowiło pewną niespodziewaną kompilację, ale jak mawiali Zawzgórzanie: “Na każdy problem znajdzie się odpowiedni topór”. Gair oparł dłoń na broni, wystarczyło jedno słowo i zrobi z niej użytek.
Zawzgórznin i mnich powinni sobie poradzić z żołnierzami, ale na boga potrzebna była inna broń. Randall przygotował kuszę. Miał tylko dwa pociski, nie mógł pozwolić sobie na błędy, inaczej wszyscy skończą na stępionych palach, albo gorzej.
– Obsydianowy bełt? – zainteresował się czarownik.
Najstarszy z awanturników kiwnął głową.
– Jak inaczej chcesz zapolować na Wniebowziętą?
– Polować? Czyżby królowa była sarną? – Mag podrapał się po podbródku. – Nie, przyjaciele, nie jest. Mamy do czynienia z istotą ludzką, do tego arystokracją. Powinniśmy traktować ją z należytym szacunkiem.
Trójka najemników spojrzała na swojego towarzysza jakby ten właśnie stwierdził, że woda jest sucha, sól słodka, a świnie ryją tunele pod ziemią niczym krety.
– Trochę więcej wiary, przyjaciele. – Marcus odczytał wątpliwości wypisane na twarzach kompanów. – Rozumiem, że takie niecywilizowane rozwiązanie wydaje się najefektywniejsze, jednakże honor nie pozwala tak po prostu zarżnąć boga, nawet młodego i aroganckiego.
Najemnicy oniemieli. Powoli docierało do nich, jakiego wariata przyłączyli do drużyny.
– Nie rozumiem. – Gair jako pierwszy przerwał milczenia.
– Po prostu dajcie mi minutę, załatwię formalności.
Czarownik wyskoczył z kryjówki, ześlizgnął się po zboczu i zatrzymał tuż przed oddziałem zaskoczonych żołnierzy.
W dłoniach magika pojawił się zwój. Randall mógłby przysiąc, że jeszcze przed chwilą tamten miał wolne ręce. Marcus rozwinął dokument.
– Z rozkazu lorda imperatora przenoszącego góry, najwyższego pana panteonu kanijskiego oświadczam, że Kasandra z Malven zostaje oskarżona…
– Co tam się dzieje? Kim jest ten błazen? – Szalona Królowa opuściła powóz, niespodziewany postój musiał ją zirytować.
Bardzo nierozsądny ruch wasza wysokość, pomyślał Randall podnosząc kuszę. Czyżbyś była tak pewna własnej potęgi, że przestałaś lękać się o życie? Niemądrze. Zapomniałaś, że wciąż istnieją artefakty, przed którymi nawet boska moc nie ochroni?
Najemnik wycelował i wystrzelił. Gdyby był o pięć lat młodszy, Szalona królowa stałaby się już tylko legendą, jednak zmęczona długim życiem ręka drgnęła w najmniej odpowiednim momencie.
Bełt wbił się w karetę, tuż nad głową niedoszłej ofiary.
– Zasadzka, bronić boskiej pani! – Na rozkaz dowódcy, dwunastu rycerzy sięgnęło po miecze.
Randall zaklął w swoim rodzinnym języku i sięgnął po kolejny bełt. Nie zdąży, nie było szansy, aby Wniebowzięta dała mu dość czasu na załadowanie i wystrzelenie kolejnego pocisku, ale musiał spróbować. Zawsze istniał cień szansy, że towarzysze kupią mu kilka cennych sekund.
Gair chwycił za topór i popędził w dół zbocza. Teoplod sięgnął po jeden ze swoich proszków i zaczął rozsmarowywać po dłoniach. Na Marcusa nie było na co liczyć, ciężkozbrojni na pewno usiekają go nim zdąży wypowiedzieć najprostsze zaklęcie.
Strzelec rzucił przelotne spojrzenie na drogę, miał nadzieję być świadkiem ostatnich chwil szalonego czarodzieja. Ujrzał jednak zupełnie inne przedstawienie. Rycerze zastygli w bezruchu, zupełnie jakby byli postaciami na obrazie przedstawiającym zbrojnych szykujących się do boju. Pomiędzy nimi przemykał czarodziej Marcus.
Królowa wyrzuciła z siebie kilka słów, które zazwyczaj słyszy się tylko z ust marynarzy, szewców i drwali, którym omsknęła się ręka. Władczyni rozłożyła szeroko ręce i uniosła się nad ziemię. Powietrze zawirowało, para wodna zaczęła kondensować i postać bogini zniknęła otulona, ciemną burzową chmurą. Pierwszy piorun trafił pędzącego olbrzyma, drugi poleciał prosto w Marcusa.
Porażony Zawzgórzanin stoczył się ze skarpy bezwładny niczym drewniana kłoda. Mag jednak nie podzielił losu kompana, wymierzona w niego błyskawica odbiła się i uderzyła w królową. Kobieta trzasnęła o ziemię.
– Jak się trzymasz? – Marcus pochylił się nad olbrzymem, który doturlał się do dna wąwozu.
Mamrotanie pozbawione większego sensu musiało wystarczyć za odpowiedź. Wielkolud żył, to najważniejsze. Jeszcze przyjdzie czas na opatrywanie ran, najpierw trzeba było zająć się królową.
Władczyni zdążyła się podnieść. Jeżeli nie liczyć nadszarpniętej dumy, uderzenie błyskawicą nie wyrządziło żadnej krzywdy Wniebowziętej.
– Czy możemy zacząć zachowywać się w cywilizowany sposób? – W rękach Marcusa ponownie zmaterializował się zwój. – Obawiam się, że pamiętam na czym skończyłem, zacznę więc od początku. Z rozkazu lorda imperatora…
Z dłoni królowej wystrzelił jęzor ognia.
Mag stanął w płomieniach tak szybko, jakby był zrobiony z oliwy i suchych liści.
– …przenoszącego góry, najwyższego pana panteonu kanijskiego – kontynuował czytanie, ignorując szalejący żywioł. – Oświadczam, że Kasandra z Malven zostaje oskarżona.
– Zdychaj, ścierwo!
Władczyni zmaterializowała wyjątkowo pokraczne ostrze, wyglądające jak coś, co tylko osoba nigdy nie trzymająca miecza mogła uznać za użyteczną broń.
Mag westchnął.
– Skoro nie możemy postępować jak cywilizowani ludzie, załatwimy to jak barbarzyńcy.
Pstryknął palcami.
Płomienie zniknęły, a Wniebowzięta zastygła w połowie zamachu.
– Teopold będę potrzebować małej pomocy – Czarownik zawołał pozostającego w ukryciu kompana. – W mojej torbie znajdują się obsydianowe kajdany. Najmocniej proszę, abyś przyniósł je i zakuł jej wysokość.
Mnich kiwnął głową, strzepnął z dłoni resztki magicznego proszku i zabrał się za wykonania zlecenie.
I to tyle? Już koniec? Randall nie mógł uwierzyć w to co się stało. Z jednej strony czuł ulgę, ale z drugiej, był rozczarowany. To nie tak powinno wyglądać, to nawet nie była prawdziwa walka! Spojrzał jak Kościożerca ostrożnie schodzi ze stoku niosąc magiczne kajdany, warte więcej niż jego cała wioska. Jakim cudem Marcusowi udało się rzucić urok na Wniebowziętą? Niemożliwe, żeby ktokolwiek dysponował taką mocą! To musiała być jakaś sztuczka, mag nie był z nimi szczery!
Randall zabrał kuszę i dołączył do towarzyszy.
– Ty! – Wskazał czarownika. – Jesteś nam winny wyjaśnienia.
– Wybacz, ale niespecjalnie rozumiem o co ci chodzi. Przecież wszystko sobie wytłumaczyliśmy przy pierwszym spotkaniu. Nie pamiętacie? Mówiłem, że pośród południowych archipelagów na dźwięk mojego imienia zginają się kolana.
Nagle wszystko nabrało sensu. Wniebowzięty, uświadomił sobie przywódca. Marcus był jednym z Wniebowziętych, znacznie starszym i potężniejszym niż Szalona królowa. Szczęście wreszcie uśmiechnęło się do starego najemnika.
Wystrzelony z bliska bełt przebił fałszywego maga.
Dwadzieścia centymetrów obsydianu wbite pomiędzy żebra powinno uśmiercić każde bóstwo, ale Randall wolał nie ryzykować. Zamachnął się kuszą jak pałką. Skroń Marcusa pękła z satysfakcjonującym trzaskiem. Teraz już nie było wątpliwości. Przywódca pozwolił sobie na triumfalny uśmiech. Gildia obsypie go złotem za pozbycie się dwóch Wniebowziętych. Wizja spokojnej starości w małym domku na skraju lasu stała się przyjemnie rzeczywista.