- Opowiadanie: hathorzyca - Ważniejsze rzeczy

Ważniejsze rzeczy

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Staruch, Finkla, NoWhereMan, Użytkownicy V

Oceny

Ważniejsze rzeczy

– …i raz, i dwa, i trzy. – Październik odliczał monety, skulony tak, że ledwie było go widać zza okienka numer piętnaście („Męczące rozliczenia, papierologia niedostosowana, niechętne wypłaty”). – Następny!

Trzy malutkie obole leżały smutno obok piętnastu srebrników. Azazel, posiadający z grubsza człowiecze kształty, zgarbiony przed kuloodporną szybą przestępował z nogi na nogę. Żmij wił się niespokojnie.

– To na pewno tylko tyle? Bił żonę przecież i do kościoła nie chodził! To zaniżanie… – zaczął lekko tylko płaczliwym tonem Azazel.

– Nic żem wam chłopcy nie zaniżył. Nic a nic. Z niskoprocentowej duszy to i Salomon nie wyciśnie, panie, tego… – Październik klepnął się w nadgniłe kolano, zamlaskał i stuknął na próbę jednym paluchem w rozklekotaną klawiaturę archaicznie wyglądającego komputera.

Ozyrys, oficjalny sędzia dusz, nie fatygował się do zwykłych przypadków ważenia i wypłacania honorariów. Czarną robotę w okienkach Urzędu wykonywały pozostałe bożki. Demony i anioły przynosiły ze sobą przeciągnięte na swoją stronę dusze. Urzędnicy wyceniali je i wypłacali należność. 

Od czasu strajków pracowniczych – wywołanych pogróżkami, pobiciami, niedwuznacznymi propozycjami oraz napadami z bronią w ręku – wszyscy petenci pozbawiani byli swoich mocy jeszcze przed wejściem do Urzędu. Do tego władze dorzuciły przytłaczającą liczbę kamer. Były podłączone bezpośrednio do podwieszonych pod sufitem butli z niegazowaną wodą święconą oraz prochami z bunkra Hitlera. Zgodnie z Polityką Równych Szans i Traktowania (w skrócie PRóST) o złe zamiary podejrzewano także niebiańskich wysłanników.

Dzięki pomysłom szefostwa wszyscy czuli się bardzo bezpiecznie. Z wyjątkiem petentów. I pracowników. W zasadzie wszyscy byli przytłoczeni takim obrotem sprawy. Szefostwo było bardzo zadowolone. Na najwyższych szczeblach menedżmentu przyjęto kilka pochwał, dyplomów i premii.

Październik notował i przybijał pieczątki w błyskawicznym tempie. Kości klekotały o blat, kiedy zamaszystymi ruchami przekładał druczki. Wyglądał jak – dość nieświeże – szczątki krasnoludka. Wyłupiaste oczy były przysłonięte grubymi okularami, które ciągle zsuwały się z nosa. Właściwie to zamiast nosa miał kamienną wypustkę. Twierdził uparcie, że to sztylet, choć koledzy z biur Urzędu widzieli w nim zaostrzony kartofel.

Między papierami na biurku leżał wiekowy kalkulator z ogromnymi przyciskami i wyraźnymi cyframi. Październik nazywał go pieszczotliwie tablecikiem.

Może i kiedyś był wielkim bogiem śmierci o imieniu Mictlantecuhtli. Ale azteckie wierzenia niemal całkowicie zniknęły wraz ze swoimi wyznawcami i tym samym ulotniła się jego moc. Pracownicy Urzędu spotykający się w pokoju socjalnym mówili na niego Październik, bo był patronem dziesiątego miesiąca w kalendarzu Azteków. Zdecydowanie łatwiej było wymówić jego ksywę niż prawdziwe imię.

Ammit, pół lew pół hipopotam z głową krokodyla, warował przy jego biurku, głodnym wzrokiem wpatrując się w skalę wagi. Po zakończonym ważeniu duszy pana Zenka z Krakowa, którego przywlekli Azazel ze Żmijem, zaćwierkał z radości i porwał duszę w dół.

W górę ulatywały o własnych siłach. Czasem pojawiał się znudzony anioł z trąbą, żeby przypieczętować kolejny sukces, ale to tylko od wielkiego dzwonu.

Po skończonej pracy Ammit rozpłaszczył się między biurkiem, kuwetą ze świeżym piaskiem, a miską stojącą na podłodze, pełną podejrzanie wyglądającego jedzenia. Łypał nieprzyjaznym okiem na stojące potulnie przed biurkiem demony. Pewnie wspominał z irytacją czasy, kiedy jego podobizny zdobiły każdą nowo wybudowaną piramidę nad Nilem i nie musiał się prawie w każdy piątek meldować do HR-u w sprawie niewyjaśnionych pogryzień najbardziej upierdliwych petentów oraz umizgów do Bastet, kręcącej się zwykle w okolicach okienka dla VIP-ów.

Za Azazelem i Żmijem ciągnęła się wielometrowa kolejka różnej maści demonów. Nie dość, że wszyscy długo czekali, to jeszcze Azazel i Żmij jakoś się nie przesuwali, aby zrobić miejsce kolejnym. Niektórzy zaczęli posykiwać, inni puszczać uszami parę. Pachniało zdenerwowaniem i kserokopiarką.

W ogromnym, Eksterytorialnym Urzędzie Ważenia (EkUrW) było więcej okienek niż to jedno, w którym ślęczał Październik. Ale w dwudziestu jeden była właśnie przerwa na kawę, w trzynastu malowano paznokcie, a w trzech przekładano papiery. Okienko z napisem „VIP” miało wywieszkę „Zaraz wracam”, na której urosła pokaźnych rozmiarów pajęczyna.

– Nie chodził… – spróbował jeszcze wąż, nie ruszając się z miejsca. 

– Bił… – dodał Azazel bez przekonania.

– Ale w głębi duszy bardzo wrażliwy był i cierpiał troszku. Także więcej niż piętnaście srebrników i trzy obole wam zwyczajnie dać nie mogię, chłopcy. Nie wiem nawet, czemu ja tu z wami dyskutuję. Ma być bez dyskusji, bo dzisiaj długa kolejka. Następny!

Kiedy wyszli, w piekle pachniało siarką, lawendowymi e-papierosami i palonym plastikiem. Zaciągnęli się swojskim zapachem, ale nie pomogło. Irytacja sprawiała, że demony aż drgały w piekielnym powietrzu, nieprzejrzystym jak reklamówka z warzywniaka.

– Powinniśmy to zgłosić do wyższej inssstancji. 

– No chyba cię pogięło. Jak zaczniemy się skarżyć, to nas zaraz prześwietlą. 

– Ja nie mam nic do ukrycia. 

Azazel przewrócił oczami. 

– Musimy się zabrać do jakiejś roboty. Ostatnio wszystkie dusze są rozcieńczone jak wódka „U Wójta”.

 

***

Zaczęło się niewinnie. Od małego przemilczenia. Potem było już z górki. 

Jolanta była menedżerką średniego szczebla. Na tyle wysokiego, że musiała chodzić w szpilkach do pracy, a na tyle niskiego, że nigdy nawet nie była w gabinecie szefa. 

Nienawidziła tych szpilek. I bała się szefa. 

Ale z Łukaszem spłacali kredyt. 

Któregoś dnia pracowała z domu na zwolnieniu lekarskim, jak zwykle w sezonie jesienno-zimowym. Drżącymi rękami stukała w klawiaturę i popijała herbatę z miodem. Lekarz stanowczo zakazał jej przemęczania. Słupki same się przecież nie uniosą.

Dzwonek do drzwi wybił ją z rytmu. Z trudem zogniskowała wzrok na wybranych z pietyzmem, niemal kuloodpornych drzwiach. Łukasz powtarzał do znudzenia, żeby nie otwierać drzwi nikomu nieznajomemu, bo jak będzie coś ważnego, to po to są telefony i e-maile. Że to nie średniowiecze, bla, bla… Czuła się wtedy jak dziecko, ale go słuchała. Zresztą sama nie lubiła naciągaczy nachodzących ludzi po domach. W ogóle nie lubiła obcych. Ale kiedy jeszcze była sama, to zawsze otwierała, albo chociaż pytała przez drzwi, kto puka. Tak się nauczyła w dzieciństwie. 

Tym razem Łukasz wyjechał w delegację, a ona siedziała samotnie trzecią, a może czwartą dobę? Wszystko jej się zlewało. Wytarła uroczyście nos w chusteczkę i zwlokła się z łóżka. Mimo kazań męża zupełnie nie pomyślała, żeby podkraść się na paluszkach i sprawdzić, czy to przypadkiem nie sąsiad albo ktoś z obsługi bloku, czy też ewentualnie morderca z rzeźnickim tasakiem.

Za drzwiami stał chudy brunet z teczką w rękach. Kiedy ją zobaczył, uśmiechnął się, jakby była jego zaginioną siostrą, odnalezioną cudem i po latach poszukiwań.

– Bez obaw, nie zbieram na nic pieniędzy! – Uniósł ręce. To ją trochę uspokoiło. Miało uspokoić.

– W takim razie, w jakiej pan sprawie?

– Chciałem panią czymś zainteresować. – Jolanta wiedziała, że to musiała, po prostu musiała być wyuczona formułka, którą mężczyzna powtarzał każdemu, kto mu otworzył. Ale każde jego słowo brzmiało autentycznie. Szeroko otwarte, jasne oczy śmiały się do niej. – Czy to na pewno odpowiedni moment? Jak się pani czuje? – Ta troska również wyglądała na nieudawaną.

– W porządku, nic mi nie jest. Choć mogę zarażać.

– Nic nie szkodzi, jestem zdrowy jak koń. A propos koni… Jestem z fundacji, która zajmuje się rekonstruowaniem dawnej rasy przepięknych koników. Proszę zobaczyć. Widziała pani takie kiedyś? – Mężczyzna podsunął jej pod nos bogato ilustrowane prospekty.

– Wyglądają jak kucyki.

– Genialnie, właśnie tak je opisywano! – Zrobił wielkie oczy, podziwiając jej spostrzegawczość. – Ale to dużo silniejsze konie… Pozwoli pani, że zajmę chwilkę? Mógłbym o nich gadać godzinami, ale postaram się zmieścić w kwadransiku!

Wpuściła miłośnika koni, wysłuchała historii o pięknych i silnych konikach biłgorajskich. A na koniec zgodziła się co miesiąc płacić na ich rzecz symboliczną kwotę. Wypełniła wszystkie druczki, nie myśląc nawet, żeby poczytać o tym w internecie, porozmawiać z mężem, czy sprawdzić tożsamość wolontariusza. 

W czasie tych piętnastu minut, które spędził u niej na kanapie chrupiąc ciasteczka, czuła się znacznie lepiej. Przestała ją boleć głowa, katar zniknął, mięśnie nie drżały. Ochoczo wypełniła i podpisała co trzeba. Przy komplemencie dotyczącym jej wieku (wpisuję rok urodzenia…  Dziewięćdziesiąty… Osiemdziesiąty szósty?  Dziewięćdziesiąty szósty chyba! To całkowicie niemożliwe!) zupełnie się rozpłynęła. 

Mógłby wcale nie wychodzić. Czuła się zdrowa, piękna i młoda. I bogata. Przecież miała swoje pieniądze, mogła je wydawać według własnego uznania.

Dopiero kiedy miły człowiek wyszedł, zaczęła mieć wątpliwości. Spłacali przecież kredyt. Łukasz brał wszelkie możliwe dyżury, nadgodziny i wyjazdy, żeby na koncie pojawiało się chociaż trochę więcej. Pół roku wcześniej nawet zmienił pracę na lepiej płatną. A ona tak sobie, lekką ręką planowała co miesiąc wysyłać na jakieś konie kilkadziesiąt złotych. 

To było jej pierwsze niewinne kłamstewko. Potem było już z górki.

 

***

– Co robić?

– No wiesz, nie jessstem ssspecjalistą od ludzkich ciał. – Żmij potarł swoją łuskowatą paszczękę w zamyśleniu. Trochę skóry odpadło i przykleiło mu się do końcówki ogona. 

– Nie chodzi mi o katar, tylko o brak funduszy.

Azazel znów kichnął. Wytarł dyndający katar rękawem. Siedział na podłodze ich mikrej kawalerki oparty plecami o nieszczelne drzwi balkonowe, przez które wdzierał się wiatr. 

– Może pójdziemy się napić do wójta. Potem jestem umówiony…

Ten genialny pomysł zwieńczyło potężne kichnięcie i napad kaszlu. Więc poszli.

W przybytku nieco na wyrost nazwanym restauracją siedzieli sami bywalcy, w końcu był poniedziałek przed południem. Co prawda zawartość piwa w piwie była tam na poziomie kilku procent, nie mówiąc już o wódce, ale podawali najlepsze na świecie pierogi ruskie, usmażone idealnie na złoto razem z cebulką. 

– Dobra, może masz rację, że coś jest nie tak. Wszystkie dusze ostatnio okazują się niskoprocentowe. Dostajemy jakieś marne grosze. Do tego moje ciało się rozchorowało, twoje się łuszczy, może nawet rozpada. I to po pół roku użytkowania… O tym nic nie mówili na wykładach. Chyba.

Wąż milczał, pracowicie przeżuwając rodzynki z lodów bakaliowych, które dostał na talerzyku pod stołem. Udawał skupienie, ale też przecież nie uważał na zajęciach z ciałoznawstwa.

– Ciała nam się sypią, a na nowe nie mamy. Nie mamy nawet na pół ciała. Nawet na ćwierć. A ty tylko jesz zamiast działać – rozkręcał się wkurzony Azazel. – Ja przynajmniej rozpracowuję pewną mężatkę. A ty?

– No, chłopaki, prawie was nie poznałam. A mam przecież sokoli wzrok. – Lekko zachrypnięty głos koleżanki z uczelni, Marzenki, znali aż za dobrze.

Usiadła z westchnieniem na wolnym krześle i poprawiła na nosie okulary grubości denek od butelek. Na głowie miała krzywy, zrobiony na szydełku beret. 

Ogromne poncho ze skrawków różnych włóczek zasłaniało ją całą. Mogło być uznane za jej dom, jak ślimaka.

Wyglądała tak, jakby chciała za pomocą ubrania ukryć fakt, że jest nieziemsko piękna. Bez powodzenia, jak zawsze. Jej demoniczna moc przeciekała przez pory każdego ciała, tego także.

– Jakoś dziwnie słabo wyglądacie. Albo mi się faktycznie wzrok pogorszył. I ta wasza okolica jakby wam zbladła…

– Nam też miło cię widzieć, Marzenko.

– Ale serio, co u was? Stało się coś? Mieliście jakiś wypadek?

– A wiesz, dostaliśmy byle jakie ciała. 

– Jak każdy. Ale po pół roku nikomu się jeszcze nie zaczęły rozpadać. Na teorii ciałoznawstwa i ciałoznawstwie praktycznym było… – urwała, widząc, jak koledzy przewracają oczami. – To co wy z nimi robicie?

– No jak to co. Używamy – sapnął wąż, wyciągając spomiędzy zębów jadowych resztki rodzynków. 

– Co wy w ogóle jecie? Czy tylko ja wiem, że pierogi ruskie i lody bakaliowe to nie najlepszy pomysł na codzienną dietę? Może macie jakieś niedobory?

– Niedobry? Ja jestem niedobry, jestem przecież demonem…

– Niedobory witamin! Minerałów! Jakie z was głupki, nie wiem, jak ja z wami wytrzymałam w szkole tyle czasu.

– Zwierzęcy magnetyzm… – Azazel usiłował się zaśmiać, ale tylko zakaszlał. Potem kaszlał jeszcze chwilę. I jeszcze. W ciszy niemal pustej restauracji słychać było tylko gruźlicze charczenie. Marzenka patrzyła na nich w osłupieniu.

– Nie wierzę.

– To chyba część naszej roboty. Im więcej takich jak ty, tym lepiej – żartował w najlepsze wąż, usiłując równocześnie ukryć odłażącą mu z boku skórę.

– Musicie się za siebie wziąć. Codzienna gimnastyka, może joga. Zdrowe jedzenie. – Zauważyła brak zrozumienia w dwóch parach oczu i dodała zirytowana: – No, że warzywa! I Chude mięso! Nikt nie zarabia tyle, żeby wymieniać ciała co pół roku. 

– No, chyba że jest prymusem i ma teren na samej Wiejskiej…

– Czy ja muszę przypominać, jak niewiele brakowało wam do tego, żeby oblać absolutnie wszystkie egzaminy?

– Dbamy o siebie przecież. Chodźmy lepiej do kina albo coś. 

– O, tam mają nachosy z sosem meksykańskim – ożywił się Żmij. Marzenka przewróciła oczami.

– Jeszcze będziecie prosić, żebym wam pomogła.

 

***

Kazał mówić na siebie Zazul, albo w skrócie Zaz. Taką ksywę nadali mu koledzy zajmujący się ochroną przyrody.

– Mam wrażenie, że się rozpadam – usłyszała od Zazula w czasie wyjątkowo upojnej nocy. Opychali się właśnie na zmianę chipsami i cukierkami i oglądali siódmy sezon „Przyjaciół”. Początkowo wyglądał, jakby nie wiedział o co chodzi z Netflixem i oglądaniem ciągiem wielu godzin serialu. Jego nieogarnięcie tylko ją rozczuliło.

Łukasza znowu nie było.

Jolanta miała na sobie dres, w którym nie pokazała się nigdy swojemu mężowi. Nie nałożyła makijażu. Nie ułożyła fryzury.

A i tak czuła się piękna. 

Godzinę temu dała się fotografować Zazulowi, którego znała niecały miesiąc. Kiedy widziała, z jaką czułością ten facet trzyma w rękach aparat, serce jej trzepotało, nogi miękły, a parę innych narządów wyprawiało dziwne wygibasy. 

Zaz był facetem jej marzeń, do niczego jej nie zmuszał, nie wymagał, nie namawiał. Nie musiała wyglądać, pachnieć, gotować. Gadali o tych jego ulubionych konikach i robieniu zdjęć, oglądali telewizję i jedli chipsy.

– Po prostu masz katar. – Dała mu chusteczkę, nie odrywając oczu od ekranu.

Zazul milczał dłuższą chwilę, po czym wydmuchał nos. 

– Co ja mogę z tym zrobić? – Ułożył się leniwie tak, by Jolanta mogła głaskać go po głowie bez nadmiernego wysiłku.

– Katar leczony przechodzi po tygodniu. Nieleczony trwa siedem dni – zażartowała odkrywczo.

– Ale zaraz… Tydzień… – Zaz spojrzał w malignie na siedem swoich poobgryzanych palców. – Ha, ha – dodał nieprzekonany. Jolanta przewróciła oczami i wstała leniwie z kanapy. Zatrzymała serial, mimo że znała piosenkę o śmierdzącym kotku na pamięć i zaczęła grzebać w przepastnej apteczce, czyli wielkim kartonowym pudle, w którym walały się absolutnie wszystkie leki świata.

– Bierz to trzy razy dziennie, poprawi ci się. Tylko nie przedawkuj. Po jednej tabletce. – Wcisnęła mu do upapranych chipsami dłoni szklankę wody i pudełko napoczętych tabletek. Zaz połknął od razu trzy i rozparł się na kanapie. Po chwili Jolanta usłyszała donośne chrapanie. Otuliła go kołderką. A potem trzymała mu włosy, kiedy wymiotował do toalety. 

 

***

Następnego dnia Azazel zamiast rozkoszować się pierogami ruskimi usmażonymi na złoto pracowicie przygryzał sobie skórkę wokół kciuka. Jego dłonie wyglądały strasznie. Nie, nie miały wystających żył ani tym bardziej długich, ostrych pazurów. Wyglądały jak dłonie nerwowego informatyka. Paznokcie były obgryzione do surowego mięsa, a wokół nich krwawe rany. 

Syknął, kiedy znów dogryzł się do krwi i przyssał do rany. Wąż pokiwał głową.  

– No tak, ta twoja Loja… Jalojna… Jolanta nie ma nic przeciwko, że psssujesz sobie ciało na potęgę. Mogłaby się bardziej tobą zająć, kupić ci jakiegoś „gorzkiego paluszka”, w końcu jest twoją…

– Nie mów o niej w ten sposób! – Oczy Azazela zajaśniały czerwienią za przyciemnianymi okularami, a wokół rozniósł się zapach siarki. – Najlepiej w żaden sposób.

– O masz. Wiedziałem! To znaczy, wiedziałem, że przeginasz, ale żeby aż tak… 

– Nie wiem, o czym mówisz. Ani mi się waż to powtarzać. To brednie. – Twarz Azazela przypominała maskę, a ton był tak zimny, że niemal zamroził resztkę pierogów. – A ty co tak w ogóle? Zazdrosny jesteś? 

– Na katar też by ci mogła coś dać, jak jest taka dla ciebie dobra. Wystarczy włączyć parę razy serial i od razu zapominasz o przyjaciołach. – Nadąsał się wąż. Azazel nie zdążył odpowiedzieć, bo usłyszał znajomy głos.

– No, no, no. Kogóż ja tu widzę. Zazulek ze swoim przydupasssem.

Anioł Geburah miał piękne ciało, najwyraźniej nowe. Wyrzeźbione mięśnie wyglądały jak na antycznym posągu. Zero śladów użytkowania, mimo że uczelnię skończył w tym samym czasie, co Azazel ze Żmijem.

– A ty jak zwykle ze ssswoimi kochankami – błyskawicznie odciął się Żmij.

Dwaj atletycznie zbudowani mężczyźni stojący za aniołem aż się wzdrygnęli. Ruszyli do przodu, ale Geburah zatrzymał ich gestem. 

– Radosny jak zawsze. A ja tu widzę trudną sytuację. Ciała rozlazłe, ledwie się trzymają. Nie umiecie nawet tego. I pewnie na nowe was nie stać. Eh, trudne jest życie biednego, szeregowego, szarego…

Nikt nie spodziewałby się tak szybkiej reakcji, po wymęczonym, smarkającym chucherku. Niemal w jednej chwili Azazel dopadł do śmiejącego się mu w twarz anioła. Przyciągnął go do siebie, mnąc śnieżnobiałą, wyprasowaną koszulę.

– Ty śmierdzący geburku – wysyczał, a Geburahowi śmiech zamarł na wargach. – Nie wstyd ci, wysłannikowi nieba, włazić z buciorami na cudzy teren? A taki ponoć jesteś dobry w przestrzeganiu zasad. Ty…

– Ha! Sam się o to prosisz! – Ucieszył się anioł i zamachnął się potężnym łapskiem. Jego pomocnicy o wyglądzie ochroniarzy dopadli Azazela i go przytrzymali. Ten skulił się w sobie.

Żmij odwrócił głowę, gdyż nie lubił oglądać przemocy. Właśnie rozmyślał, jak by tu niepostrzeżenie się ulotnić i zwinąć w kłębek w jakimś nasłonecznionym miejscu, kiedy poczuł dziwne ukłucie w okolicach żołądka. I to nie była niestrawność.

Zostawić Azazela na pastwę tych wiecznie świecących przykładem lalusiów? Którzy zawsze, ale to zawsze na uczelni chwalili się najlepszymi ocenami i nie ściągali? Pozwolić im zmasakrować jedyne ciało, na jakie było stać kolegę? I stracić Azazela, który był wielkiemu gadowi absolutnie niezbędny do życia, przynajmniej w Polsce i poza ogrodem zoologicznym? O, nie, co to to nie!

Żmij wyostrzył swoje nadludzkie zmysły i spojrzał w warstwę astralną. Na ich terenie panowała ciemność, jednak jakby… blada. Blada jak ich wymęczone ciała. Zło kłębiące się nieśmiało po kątach było niewystarczające, by wykurzyć anielskich bokserów. Wąż myślał gorączkowo. 

Wokół siebie w warstwie astralnej wyczuwał negatywne emocje buchające od kelnerów schowanych za kontuarem, wkurzenie przechodniów na nieprzepuszczające ich przez ulicę samochody i kierowców wściekłych na pchających się pod koła kretynów. Powinno być idealnie źle. A nie było.

Aż podskoczył, kiedy usłyszał łomot. To Azazel padł na ziemię jak worek ziemniaków. Anioły zarechotały z uciechy.

A wokół zrobiło się jeszcze jaśniej.

Okoliczne irytacje dobiegające spoza restauracji stały się słabsze. Nawet już nie było słychać warknięć człowiek-człowiek, do których Żmij był przyzwyczajony jak do ziemskiego powietrza.

Azazel dostał w brzuch i zwinął się w kłębek.

Znów pojaśniało.

A Żmijowi się rozjaśniło. Im słabsze demony, tym słabsza ciemność, która powinna odpychać wysłanników nieba i ułatwiać przeciąganie na ciemną stronę. To musiało być na którychś zajęciach.

Może jest w okolicy ktoś, kto mógłby pomóc… Wąż wyostrzył zmysły. Oczy gada prawie wyszły z orbit z mentalnego wysiłku i już, już miał zrezygnować, kiedy zauważył lekkie drganie ciemności na zewnątrz. Intensywnej ciemności.

Powrócił do warstwy cielesnej i rozejrzał się czujnie. W restauracji oczywiście nikogo nowego. Kto by tu teraz wchodził, szczególnie, kiedy burda rozwija się w najlepsze.

Żmij kątem oka za niedomytym oknem zauważył kolorową plamę. Jakby szydełkową…

– Marzenka? Marzenka! – syknął z nadzieją. Ruszył dyskretnie, niezatrzymywany przez nikogo. Wszystkie trzy anioły zajęte były biednym Azazelem. 

Wąż śmignął w kierunku wyjścia. Za sobą usłyszał tylko:

– Żmij, ty zdrajco! Au!

To rzeczywiście była Marzanna. Właśnie chciała przejść przez ulicę. Żmij nie wierzył we własne szczęście. Wyleciał z knajpy jak na skrzydłach i zagrodził jej drogę potężnym cielskiem, nie zważając na klaksony nieco przerażonych kierowców.

– Marzenka! No, bogowie cię zesłali! 

Marzenka tylko prychnęła. Próbowała wyminąć gada.

– W imię starej przyjaźni, zawróć, ja cię proszę. Azazel ma kłopoty.

– Co, ma zgagę? Nie skorzystaliście z mojej dobrej rady, żeby zmienić styl życia. Nadal się tam stołujecie. – Spojrzała z pogardą na zupełnie niewinną restaurację „U Wójta”. – I pewnie piwsko do tego. 

Żmij nie korygował, że raczej wódka.

– Jesteśmy demonami, nie możemy przecież świecić przykładem – powiedział płaczliwie. 

– Zauważ, że ja też. A jednak staram się, żeby ciało służyło mi dłużej niż kilka tygodni.

Żmij opuścił łeb na podłogę, kiedy usłyszał jęk Azazela.

– Pewnie masz rację. Pomożesz mu?

– No nie wiem.

Żmij poczuł zapach krwi i przysunął się do Marzenki w panice. 

– Marzenka! Ciało mu już krwawi! Naprawdę nie mamy na następne! 

Marzenka odwróciła się spokojnie w stronę wyjścia.

– Od początku miałaś rację! Ciała są potrzebne, bo bez nich nasza moc słabnie! Nie uważaliśmy na tych zajęciach, ty na nich notowałaś, a my graliśmy w karty! Zlituj sssię!

Zatrzymała się.

– Miałaś rację! Cały czasss! My byliśmy głupi! Przyznałem ci rację, co jeszcze mogę zrobić?

– Będziecie robić, co każę?

– Oczywiście! Na pewno! Tylko wyciągnij go z tego, bo zaraz nie będzie kogo wyciągać!

Marzenka westchnęła głęboko, najgłębiej jak się da, i zawróciła.

Kiedy weszli do knajpy, zrobiło się cicho. 

Większość gości dyskretnie opuszczało właśnie lokal. Kelnerzy obserwowali zajście zza baru. Z daleka słychać było tylko uderzenia i jęknięcia bitego w splot słoneczny demona. Dwa anioły trzymały go pod pachy. Geburah wyglądał jak na bokserskim sparingu.

Marzanna podeszła do grupy aniołów kopiących właśnie leżącego Azazela.

– Dość! Nie wstyd wam tak, we trzech na jednego? A gdzie ten słynny niebiański honor?

Marzenka miała na sobie powyciągany sweter w kolorowe łaty i luźne dresowe spodnie. Z kieszeni wystawało jej ogromne szydełko i końcówka grubej wełny.

Nie wyglądała zbyt poważnie, a mimo to anioły zamarły z bardzo głupimi minami. Kelnerzy wyjrzeli z niedowierzaniem zza kontuaru.

– To on zaczął… – wymamrotał jeden z osiłków.

– No, no! Marzanna! – przerwał mu Geburah. Usiłował trzymać fason. –  My zostaliśmy zaatakowani przez tego tu…

– Na tego tu terenie. Miał pełne prawo was wyprosić.

– Marzanna… – zaczął przymilnie anioł. – Ja nie wierzę, że taka… potężna osobowość jak ty nadal trzyma z tymi fajtłapami. Oni naprawdę nic sobą…

– W odróżnieniu od was przynajmniej nie atakują bezbronnych. Wynoście się!

Marzanna była jedną z niewielu istot astralnych, które miały jeszcze na ziemi nieco pamięci, a nawet własne obrzędy. Jej moc niemal dorównywała wszystkim trzem aniołom. A był jeszcze Żmij, któremu nagle wróciła odwaga. Syczał złowieszczo, kryjąc się za silniejszą koleżanką.

Geburah kopnął jeszcze skulonego Azazela w splot słoneczny i od razu odskoczył. Anioły wycofały się rakiem, rzucając wrogie spojrzenia w stronę demonów. Jeden nawet pokazał im język.

– Jesteście na swoim terenie, powinniście po prostu wstać i swoją mocą i godnością osobistą… – Marzanna urwała i spojrzała na dwa wymiętoszone demony. Azazel podniósł się z podłogi, wytarł rozbity nos i kichnął żałośnie. Zabrzmiał jak zepsuta piszcząca zabawka. – Teraz chłopaki bez gadania. Wasze ciała potrzebują pomocy, jeśli chcecie zostać na posterunku. Wychodzimy.

Wytargała ich na przeciwną stronę ulicy, do baru sałatkowego.

– Od dziś to tutaj będziecie się stołować. Codziennie.

Posadziła ich przy stoliku w kącie sali i poszła do kasy. Poszeptała chwilę z przerażonym sprzedawcą, widocznie nieprzyzwyczajonym do widoku wielkich gadów i zakrwawionych twarzy w barze. Marzenka wróciła z tacą.

– Mają nakazane, żeby soków nie sprzedawać wam więcej niż szklankę dziennie.

– Na łebka? – Zapytał tylko żałośnie wąż. Marzenka przewróciła oczami.

– Na łebka. Mięso dla Zazula raz w tygodniu. Żmij dostanie codziennie chudego kurczaka. I widzimy się po obiedzie w Parku Bródnowskim.

– W parku? 

– Po co?

– Ja w tym parku nigdy nie byłem…

– Raz piliśmy tam tanie wino. A potem ssspaliśmy pod ławką – rozmarzył się wąż.

– Będziemy biegać. Wymagam sportowych strojów. Punkt czternasta. I rano też. Musicie zadbać o formę.

 

***

Azazel sapał jak parowóz. Miał czerwoną twarz, a z nosa spływały mu krople potu. Żmij posykiwał za nim, twierdząc, że złapał go skurcz.

Do wizerunku podstarzałego rockmana zdecydowanie nie pasowały białe opaski na włosy i nadgarstki. Nie mówiąc już o jaskrawoczerwonych adidasach. Niemniej Marzenka wyglądała na zadowoloną.

– No, w końcu dotarliście. To możemy zacząć trening.

I właśnie takiego, spływającego potem i czerwonego jak burak pod prysznicem, spotkała go Jolanta. 

– O, Zazul, nie wiedziałam, że… – zaczęła z rozbawieniem, po czym przyjrzała się Marzence. – Nie wiedziałam! Ty…

– To nie tak, jak myślisz! To moja osobista trener…

Donośne plaśnięcie spłoszyło co bardziej bojaźliwe kawki walczące najlepsze kawałki chleba, bułek, ciast i innych resztek z warszawskich stołów. 

Demoniczny wysłannik ciemności leżał na ziemi znokautowany przez tradycyjnego, damskiego plaskacza.

– Ale weź jej wytłumacz! – wysapał błagalnym tonem do Marzenki. Ta tylko wzruszyła ramionami.

– Są ważniejsze rzeczy niż jedna marna duszyczka. Ta zresztą od razu była raczej niskoprocentowa. Wiecie, trudne dzieciństwo. Zarobiłbyś na nową rękę. Bo na pewno nie na głowę. Wstawaj! I raz, i dwa, i trzy…

Koniec

Komentarze

Hathorzyco, jeszcze nikt nie przeczytał Twojego pierwszego opowiadania, a już wrzucasz drugie. A może byłoby dobrze poczekać na komentarze i uwagi, i dopiero wtedy prezentować swoje kolejne dzieła?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przepraszam.

Gdzieś była taka zasada? Bo szukałam, czy jest to zabronione. I nie znalazłam.

Hathorzyco, czy napisałam, że zrobiłaś coś, co jest zabronione?

Nie wydaje mi się.

Dałam Ci tylko do zrozumienia, że wrzucenie więcej niż jednego opowiadania w danym dniu, nie jest dobrym pomysłem.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ubawiłem się z lekka :)!

Czyli tak – czyta się bardzo płynnie, językiem operujesz sprawnie. Jedyne, do czego się przyczepię, to szczątkowa fabuła. Bo to opowiadanie “o niczym”. Czyli kończy się, a jakby się nie kończyło. Tak sobie wisi urwane. Początek też trochę jakby z innej bajki (a fajny, podobał mi się).

Czy ten tekst jest częścią większej całości? Jeśli tak, to ok, a jeśli nie – pomyśl nad jakąś fabułą z bardziej interesującym zakończeniem.

Czepiać się za wiele nie będę. Zauważyłem tylko:

– “Także więcej niż piętnaście srebrników” – tutaj akurat “Tak że”;

– “jak wiele brakowało wam do tego, żeby oblać absolutnie wszystkie egzaminy” – skoro to takie olewusy, to chyba zabrakło im właśnie niewiele, żeby wszystko oblać?

A to mi się bardzo spodobało – “Pachniało zdenerwowaniem i kserokopiarką”.

 

Jak dla mnie – całkiem fajne, ale czegoś zabrakło.

 

PS. Gdzie jest to pierwsze dzisiejsze opowiadanie, bo coś nie widzę?

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

To drugie opowiadanie usunęłam, żeby nie bruździć. Nie ma to jak pierwsze dwa opowiadania i już faux pas ;D

Bardzo, bardzo dziękuję za komentarz. Jest dla mnie ważny i podniósł mnie na duchu. Muszę pracować nad wszystkim, oczywiście, ale chyba najbardziej nad budowaniem sensownej fabuły. Bo bohaterów lubię i chciałabym im zrobić coś niedobrego…

To rzeczywiście jest coś w rodzaju części większej całości, serii opowiadań – mam kilka opowiadań i pomysłów na opowiadania, które się o siebie „zahaczają”. Niektóre przygody są  – mam nadzieję – nieco bardziej… przygodowe:) Będzie je można przeczytać wkrótce.

 

 

Będzie je można przeczytać wkrótce.

To czekam :).

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

I ja mam wrażenie, że przeczytałam zaledwie fragment, a nie skończone opowiadanie.

Pierwsza część, dziejąca przy okienku Urzędu, dość słabo łączy się z resztą historii i w zasadzie nie daje większego pojęcia, o co chodzi w Ważniejszych rzeczach, albowiem kiedy zaczyna być ciekawie, opowieść nagle urywa się, jak ciachnięta nożem.

Czytało się całkiem nieźle, ale nie mogę powiedzieć, że z pełnym zadowoleniem.

 

Do tego wła­dze do­rzu­ci­ły przy­tła­cza­ją­cą ilość kamer. –> Do tego wła­dze do­rzu­ci­ły przy­tła­cza­ją­cą liczbę kamer.

Kamery są policzalne.

 

Ostat­nio wszyst­kie dusze są roz­cień­czo­ne jak wódka „U wójta”. –> Zakładam, że to nazwa jakiegoś lokalu, więc: Ostat­nio wszyst­kie dusze są roz­cień­czo­ne jak wódka „U Wójta”.

 

krzy­wy, zro­bio­ny na szy­deł­ku beret. Ogrom­ne pon­cho było zro­bio­ne ze… –> Czy to celowe powtórzenie?

 

– Czy ja wam muszę przy­po­mi­nać, jak wiele bra­ko­wa­ło wam do tego… –> Czy oba zaimki są konieczne?

 

– Co ja mogę z tym zro­bić? – uło­żył się le­ni­wie tak… –> – Co ja mogę z tym zro­bić? – Uło­żył się le­ni­wie tak

 

Spoj­rza­ła z po­gar­dą na zu­peł­nie nie­win­ną re­stau­ra­cję „U wójta”. –> Spoj­rza­ła z po­gar­dą na zu­peł­nie nie­win­ną re­stau­ra­cję „U Wójta”.

 

Aza­zel pod­niósł się z ziemi… –> Rzecz dzieje się w restauracji, więc: Aza­zel pod­niósł się z podłogi

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo dziękuję za uwagi! Ta pierwsza będzie najtrudniejsza, ale spróbuję popracować też nad fabułą i rozwinięciem historii.

Hathorzyco, jestem pełna wiary, że wszystkie Twoje zamierzenia powiodą się, a lektura kolejnych opowiadań będzie przyjemnością. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mam jak Staruch – odnoszę wrażenie, że to fragment, ale i tak mi się podobało.

Fajne połączenie bytów nadnaturalnych z różnych wierzeń i bajek. Tu egipskie, tam azteckie… Marzenka też swoje robi. I ciekawe jest przedstawienie aniołów jako nadętych dupków.

Połączenie biurokracji z zaświatami zawsze na plus. ;-)

Czy nie dałoby się z PRóST-a zrobić STRóP-a? Przynajmniej coś znaczy… Nazwa tego drugiego urzędu lepsza. ;-)

Babska logika rządzi!

Dziękuję! I Regulatorom, i Finkli! Popracuję nad tym jeszcze. STRóP będzie dobry ;)

Obiema rękami podpisuję się pod opiniami Starucha i Finkli. Tło jest ładne, podobnie jak język opisów. Ale koniec końców tekst dla mnie ląduje w tym samym miejscu, fabularnie czułem, że nic ważnego się nie wydarzyło. Fragment większej całości.

Tak więc to ładna wersja demo koncertu fajerwerków. Fajnie by było zobaczyć coś większego :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

NoWhereMan: Spróbuję!

Mam wrażenie, jakby to były dwie części opowiadania, które niewiele łączy. Urząd – fajny, ale co ma wspólnego z rozpadającymi się bohaterami?

W sumie niewiele się wydarzyło, ale czytało się całkiem przyjemnie.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka