I. Dom niedopowiedziany
W Dolinie Białych Żagli przywitały go kamienie.
Nie tego się spodziewał, bo inaczej brzmiały opowieści ojca. Nie było w nich przecież nic o masywnych głazach, leżących na wzgórzu otaczającym równinę. Stał teraz obok jednego, sycąc palce szorstką, acz przyjemną fakturą. Zdziwiło go, że nie dostrzegał żadnej ścieżki, śladów po wozach, a miast odcisków kopyt, wgłębienia przypominały kształtem ludzkie stopy. Być może przeszłość zatarła się już z czasem, choć trawa niechętnie czyniła to ludzkim śladom.
Klacz, której wodze trzymał w dłoni, parsknęła radośnie, trącając łbem jego ramię. Też podobał mu się widok: to morze traw zdających się płynąć z każdym podmuchem wiatru, niewielka wioska w centrum kolistej doliny, kilka samotnych dworków na obrzeżach i kamieniołomy na południu.
Ale nie o ładne krajobrazy mu przecież chodziło. Ojciec kiedyś powiedział, że jeżeli przyjeżdżać w to miejsce, to wyłącznie dla statków. Dla podniebnych żaglowców, jak to ujął. Nic jednak nie płynęło między chmurami, nie przecinało ich prędkim lotem. Ojciec z pewnością nie kłamał, nie miał tego w oczach, kiedy mówił, a przecież były wtedy jedynym, z czego chłopiec potrafił czytać.
Miał tylko nadzieję, że nie wszystko z tych historii zdołało już wymrzeć. Wierzył, że prawdziwe cuda mniej są ulotne od tych zasłyszanych w świątyniach.
***
Pomiędzy pierwsze domy wjeżdżał przy akompaniamencie kopyt stukających o bruk. Nikt inny wierzchem nie jechał, nie było żadnych wozów, zwierząt nawet, a tych na wsiach zwykle nie brakowało. Ludzie dziwnie patrzyli, trochę niechętnie, trochę bojaźliwie. Ktoś splunął, ktoś kaszlnął, jakiś szmer się podniósł. Nikt się nie uśmiechał.
Nie miał kto, bo dzieci chyba w domach pozamykali. Tak się bać samotnego podróżnika mogą tylko ludzie, którzy nie widują ich zbyt często. A przecież postarał się, by wyglądać niegroźnie, może nawet głupkowato. Wizerunek czyniły pstrokate, bufiaste spodnie, prosto z salonów Nubion, koszula innego zupełnie koloru i kroju, z eleganckimi mankietami, karykaturalnie wielka torba wisząca na wątłym ramieniu, a wreszcie kapelusz, z ciągnącym się po plecach, pawim piórem.
Jedyną nieprzyjemną rzeczą, o jaką potrafiłby posądzić kogoś wystrojonego równie nieestetycznie, były kiepskie żarty.
Wtedy dostrzegł coś, co wyprało z niego wszelką radość. Wysokie drzewo kurczyło się w centrum miasta, jakby ściskane krawędziami otaczającego murku. Szare, miejscami prawie czarne, o powykręcanych gałęziach, sięgających ku niebu.
Jakby błagało, by ukrócić jego męki, pomyślał. Im dłużej na nie spoglądał, tym więcej myśli ohydnych przepływało mu przez głowę. Oczami wyobraźni dostrzegał pień toczony robactwem, korę odklejającą się przy trzasku gałęzi, niebezpiecznie bliskim ludzkiemu jękowi.
– Pan nietutejszy. Piękna klacz.
Obcy głos wyrwał go z nieprzyjemnego transu. Obok stał chłopak, młody, acz nie dawał się określić dzieckiem. Na północy braliby go już do wojska, zwłaszcza, że wyglądał na zwinnego i pełnego życia mimo wypłowiałej koszuli i przetartych trzewików.
– Miejscowi nie dbają tak o konie – dodał, prawie natychmiast. Widać było, że nie znosi ciszy. – Mówią, że nie trzeba ładnie wyglądać, żeby wykonać swoją robotę. Myślę, że doskonale wpisuję się w podobną…
– Maksymę. Rozumiem. – Przerwał nagły potok słów.
– Cokolwiek pan powie. Przejazdem?
– Niekoniecznie – odpowiedział, odrywając wzrok od gnijącego drzewa. – Co sprawia, że potrzebowałbym wskazówki.
– I stajni, dobry panie! Tam o jest. – Wskazał palcem niewielką stodołę, z której rzeczywiście dochodziło parskanie koni. – Najlepsza w całej dolinie. Brzmiałoby dumnie, gdyby nie fakt, że jedyna.
Bez pytania podrzucił chłopakowi dwie monety, które ten wyłapał naprędce.
– Pierwsza jest za przypilnowanie konia. Druga za odpowiedź. Szukam miejscowego rządcy. Mam nadzieję, że wiesz, gdzie powinienem go znaleźć.
– Co by ze mnie za stajenny był, gdybym nie wiedział, jak moja wieś wygląda! Proszę sprawdzić w świątyni. To jest chyba ta pora, kiedy Senna się tam modli. Jej pan szuka.
Spojrzał we wskazanym kierunku. Skromny budynek, mimo że podobny reszcie belkowej zabudowy, wyróżniał się pojedynczą, strzelistą wieżą i wielkimi witrażami wstawionymi w miejsce okien. Znać, drugiego piętra nie było.
***
Powietrze wewnątrz świątyni było ciężkie i pachniało słodko – jabłkami. Barwiło je uderzające zza witraży światło. Błękit i zieleń, długie smugi rysujące rzeczywistość między dębowymi ławami. W pierwszej, najbliższej ołtarzowi, siedziała starsza kobieta.
Była niska, przygarbiona. Długie, posiwiałe włosy opadały swobodnie na ramiona. Nie obróciła się, chociaż wyraźnie zadbał o to, żeby stawiać głośne kroki.
Zdjął kapelusz, poprawił wiszącą na ramieniu torbę. Była ciężka, bo nie wiedział, co może się przydać.
Usiadł dostatecznie daleko, by nie sprawiać wrażenia nachalności; dostatecznie blisko, by potwierdzić, że wcale nie przyszedł na modlitwę. Podążył wzrokiem za spojrzeniem kiedyś zapewne brązowych oczu, teraz tonących pod białą pajęczyną. Patrzyła w stronę rzeźby, zajmującej przednią ścianę świątyni. Przedstawiała człowieka, co samo w sobie było niespotykane, szczególnie pośród starych kultów, lubujących się w potędze natury i jej bezpośrednich wysłanników – zaklętych zwykle w zwierzęcych kształtach. Człowiek ten trzymał w dłoniach dziecię, stanowiące wyraźne centrum, a i jedyny motyw wzbudzający ciekawość.
Było zbyt duże, zbyt pokraczne. Miało nieproporcjonalnie długie, nierówne sobie członki, częściowo ukryte pod kocem. Dziwacznie wygięty kark. Tylko twarz zupełnie normalna, chłopięca. Dobre rzemiosło wsparte emocjami. Z duszą, jak to mówią na północy.
– Takie też kocha – powiedziała kobieta, głosem nieco opuchniętym, jak jej wargi. Kiedy ponownie obrócił się w jej stronę, już mu się przypatrywała. Wiedział, że wiele zza tej bieli nie dostrzega, a jednocześnie pierwszy raz w życiu czuł się równie bezbronny wobec czyjegoś spojrzenia.
– Kto taki? – wykrztusił, spuszczając przy tym wzrok. Spojrzenie choroby paliło zdecydowanie bardziej niż potrafiłyby zdrowe oczy.
– Człowiek z rzeźby, którą przed chwilą podziwiałeś.
– Do niego wznosicie modły?
– Nie, chłopcze, cóż to za pomysł? – zapytała takim tonem, jakby pobożność była ostatnią rzeczą, o którą można by ją posądzić. Uśmiechnęła się przy tym, choć opuchnięte wargi nie pozwoliły, by uśmiech ten był przyjemny.
– Czyli dziecko. Wasz bóg manifestuje się pod postacią dziecka?
Z torby wyciągnął pospiesznie notatnik i wieczne pióro, wynalazek wprost ze Złotej Wieży. Zaczął notować. Litery padały szybciej niż koń w pełnym galopie odbijał ślady kopyt. Wykładowcy potrafili skłonić do wypracowania odpowiednich zdolności.
– Nie ma bogów, chłopcze.
Pióro na chwilę przestało wykreślać kolejne szlaki. Podniósł wzrok raz jeszcze. Tak jak potrafił czytać w cudzych oczach, tak jej mgła przypominała teraz plamę atramentu, która skryła najważniejszy wyraz w całej opowieści.
– Jest tylko współczucie. Jest miłość. Jest troska. Z tych rodzą się dobre rady, a mam taką jedną dla ciebie, właśnie w tej chwili. – Pochyliła się delikatnie, chociaż znosiło ją przy tym w stronę rzeźb. – Bo wiem, że nie przychodzisz od tamtych, którzy nic więcej nie przynoszą, jak krzywdę. Nie jesteś z tych mądrych głów. Inne cię wychowały, inny dach chronił przed śniegiem, inne mleko karmiło. Unikaj jednak zbyt mądrych słów, manifestacyj i im podobnych, bo nie wszyscy zobaczą to, co widzę ja.
Nachyliła się jeszcze bardziej, a on mimowolnie uczynił rzecz podobną, jakby niczym więcej teraz nie będąc niż lustrem.
– A wiesz, chłopcze, cóż ja takiego widzę?
Zaprzeczył ruchem głowy. Nie odzywał się, bo lustra przecież nie mówią.
– Niesamowicie jesteś podobny do ojca. – Jeszcze jeden uśmiech, wyłącznie kącikiem ust nietkniętym deformacją. – Odpowiem na twoje pytania, ale przy innej okazji. Wyrwana z własnych myśli, nie potrafię sięgać w przeszłość. To już ten wiek. Zakładam, że nie jesteś tylko przejazdem?
Nagła zmiana tematu łatwo wytrąciła go z zaskoczenia wywołanego wzmianką o ojcu. Nie chciał o niego pytać. Chodziło przecież o opowieści, o Dolinę. Rzeczywisty obraz ojca nie był mu potrzebny, bo obecny bardzo sobie cenił.
Przez chwilę milczał w dziwnym rozkojarzeniu. Poczuł, jak zaschło mu w gardle.
– Nie. Chciałem… chciałem prosić o pozwolenie. Ja – ukłonił się taktownie, z wyrzuconą do tyłu dłonią, drugą przytrzymując torbę – Nesmo Averi de Nubion, pragnę opisać historię tego miejsca. Napisać pracę na jej temat, pokazać światu Dolinę Białych Żagli.
– Daj pokój, bo mi zaraz posadzkę czołem rozbijesz. – Odsunęła się, wracając spojrzeniem do rzeźb. Zauważył, że nie patrzyła na żadną z postaci, a na koc, delikatnymi fałdami opadający ku stopom człowieka. Być może mgła odbierała staruszce tylko świat bardziej odległy niż siedzący obok mężczyzna. – Wydaje mi się też, że inną historię masz na myśli, ale sam przecież wiesz najlepiej. W karczmie powinny być wolne miejsca, zawsze są. Powołaj się na Senną, to dostaniesz jakiś ładny pokój, po równie ładnym upuście.
– Z całym szacunkiem. – Wstał, ledwo powstrzymując się od kolejnego ukłonu. – Chciałbym jednak prosić o pozwolenie na spędzenie tego czasu w rodzinnym dworku.
– A widzisz, mówiłam – zaśmiała się. Cierpki był to dźwięk. – Mówiłam, że sam wiesz najlepiej. Zakładam, że zimno, spróchniałe ściany i dziurawy dach nie odwiodą cię od zamysłu.
– Nie odwiodą.
– Więc i ja nie będę próbowała. W całej dolinie to ty masz największe prawo do tego miejsca. Obawiam się przy tym, że będziesz musiał wyprosić obecnego lokatora, co poniekąd mnie cieszy.
Przestąpił z nogi na nogę. Słabo widziały mu się konflikty z miejscową społecznością, zwłaszcza nim zdąży poznać ludzi. Obcego znacznie trudniej wziąć na widły, kiedy pił już z sąsiadami.
– Myślę, że nie będzie potrzeby. Ojciec nie raz mi o tym miejscu opowiadał. Wiem, że starczy miejsca na dwa, nawet niechętne sobie charaktery.
– Oj, chłopcze. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak wielkie przestrzenie potrafi zajmować ludzka buta. Wiesz, jak dotrzeć na miejsce?
– Wiem.
– Ależ ta wiara w opowieści ojca jest silna! Miejsce rzeczywiście jest dokładnie takie, jak opowiadał?
Już miał odpowiadać, już głowa zaczęła przytakiwać, kiedy myśli wróciły do obiecanych, białych żaglowców. Przemilczał więc pytanie.
– Tak myślałam. Mamy tutaj takiego stajennego, pewno u niego konia ostawiłeś. Energia nosi go jak południowe ogiery noszą jeźdźców, z chęcią pomoże.
Machnęła w jego stronę dłońmi, jakby odganiała natrętną muchę. Było w tym geście więcej elegancji niż niejeden szlachcic potrafił zawrzeć w całym swoim życiu.
– A teraz sio. Przerwałeś mi najważniejszą z możliwych rozmów. – Westchnęła tak, jak to tylko starzy ludzie potrafią westchnąć. – Rozmowę z samym sobą.
***
– Rozmawiał pan z Senną, prawda? – zapytał stajenny, kiedy już zgodził się służyć za przewodnika. Odwiązał przy tym konie, wskazując dłonią wyjście z zagrody.
– Aż tak widać?
– To da się poznać – odpowiedział, kiedy już wyszli na zewnątrz. Podał Nesmo wodze.
– Po twarzy – doprecyzował. – To widać po twarzy. Każdy wtedy wygląda, jakby odbył rozmowę z duchem. Po prawdzie, to ona już chyba jedną nogą w podobnym stanie.
– Trochę szacunku – skrzywił się. Dłonią przeczesał grzywę klaczy, palce sunęły jak po jedwabiu. Chłopak rzeczywiście uwinął się z robotą.
– Ależ skąd, dobry panie! Ja nic złego na myśli nie miałem, tylko czasem szybciej mówię niż powinienem. Czyli jedziemy do starego dworku Averich, zgadza się?
Gdzieś w połowie między zmianą tematu, a pytaniem, chłopak zdążył zamknąć drzwi do zagrody oraz dosiąść konia. Był szybki, był pewny siebie, a przede wszystkim – nie miał za złe nikomu, że można urodzić się w miejscu innym, niż ta dolina.
Nesmo również wskoczył na klacz, nie mniej zwinnie od młodzieńca. Człowiek lustro, nigdy o krok przed innymi. Dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że w lewej dłoni wciąż ściskał pióro i notatnik. Widocznie Senna rzeczywiście robiła wrażenie. Przede wszystkim znała jego ojca, co było najlepszą wiadomością, na jaką mógł tutaj liczyć.
– Nesmo Averi de Nubion – obrócił się w kulbace, wyciągając dłoń w geście przywitania. Tak, jak to powinno zostać zrobione od samego początku.
– To sporo wyjaśnia. – Uścisk miał twardy, chociaż czuć było, ile wysiłku go to kosztowało. – I całkiem ładnie brzmi. Moje wcale nie brzmi. Różan jestem, dobry panie.
– Różanie z Białych Żagli, w żadnym wypadku nie brzmisz źle.
Otworzył notatnik, zamyślił się. Zawsze najtrudniej jest postawić pierwszą kreskę – zwykle wychodzi koślawa, nieprzyjemna oku. Dlatego chyba wymyślono inicjały, żeby to nie litera była przeszkodą, a pierwszy zawijas do niej prowadzący. Każdą historię należy rozpoczynać, skupiając się na czymś innym.
Na przykład uśmiechu, który rozjaśnił teraz twarz stajennego.
***
Dworek, choć pokaźny, nie był pierwszą rzeczą, która przyciągała spojrzenie. Dworków można było przecież znaleźć wiele. Oczywiście, nie wszystkie dworki wyglądają jakby przeżyły kilka oblężeń. Dziury, przez które gwizdał wiatr, zdawały się liczniejsze od okien. Jedna przezierała strzelisty dach, jakby olbrzym przywalił pięścią, zniesmaczony smoliście czarną barwą dachówek. Kolejna – zaraz obok drzwi wejściowych. Można było w ten sposób wjechać do środka, nie schodząc przy tym z konia. Żaden fragment budynku nie oparł się śladom rozkładu: próchniejącemu drewnu i pojedynkom przegranym z pogodą.
I gdy tak wieczorny wiatr powoli wypełniał dolinę, dworek Averich rozpoczynał swoją pieśń. Do rodzonej w ruinie melodii dokładał się każdy świst, każda tknięta wiatrem deska i trzaskające ramy okien, każdy przeciąg i obluzowana dachówka. Choć najrozsądniej było spodziewać się w tym wypadku kakofonii, jakiś nieokreślony dźwięk dominował nad innymi. Przy akompaniamencie wznosił się wysoko, a opadał tylko, gdy cichło wszystko inne.
Drzewo stojące przy wschodniej ścianie dworku odbierało zmysłom wolę. Kradło słuch. Przede wszystkim – kradło wzrok. Było rozłożyste, z konarami wchodzącymi między deski, wypełniającymi dziury po wichurach i wybite okna. Zamiast liści – gęstwina maleńkich dzwoneczków, krwiście czerwonych wewnątrz, różowych na zewnątrz. Same odcienie również zmieniały się. Od strony wschodu i zachodu słońca, barwy były zdecydowanie intensywniejsze. Równe pasma, jak przy pociągnięciach pędzla.
I tylko ziemia wokół, po równym okręgu, straszyła barwą. Trawa poszarzała zupełnie, żaden krzew nie wyrósł, a obumarłe pnie innych drzew dogorywały toczone grzybem i robactwem.
– Drzewo Samotników, czy też prościej: Samotnik, dobry panie.
Głos Różana wyrwał Nesmo z osłupienia. Westchnął mimowolnie, kiedy powrócił tętent kopyt, skrzypienie ścian i widok czarnych dachówek.
– Mamy ich kilka w dolinie. W różnych miejscach stoją, bo chyba nie lubią swojego towarzystwa. Ale żadne nie jest podobne do drugiego. Taką mają właściwość, że kwitną, zmieniają formę i pięknieją, gdy nikt nie patrzy.
W jednej chwili Nesmo przypomniał sobie o drzewie z centrum wioski. Zabolało samo wspomnienie.
– Ale gdy patrzy zbyt wielu, zaczyna urodę tracić? – zapytał. Coraz bliżej dworku, niebo coraz niżej, a powietrze coraz chłodniejsze.
– Nie wyznaję się na tym, dobry panie. Powtarzam tylko słowa Sennej. Skąd mi wiedzieć, ile za nimi mądrości stoi. Tyle tylko wiem, że mądrzejsza jest ode mnie, więc żadnej tym sobie straty nie czynię.
– Rozumiem.
– Ze swoich słów to potrafię tyle powiedzieć, że mądre głowy wymyśliły inną nazwę. Drzewo Skucciego, chyba na cześć jednego ze swoich. Prawda, że zupełnie bez sensu to brzmi? Że nie oddaje… Nie oddaje natury rzeczy?
– Prawda – powiedział, chyba nigdy wcześniej nie popierając czyichś słów równie mocno. – Co to za mądre głowy, o których wspominasz? Nie pierwszy raz obiły mi się o uszy. Sam jestem wychowankiem Złotej Wieży, a o żadnym Skuccim nie słyszałem.
– Nie wiem, dobry panie. Nie wyznaję się na tym, co poza doliną. Bo i po co mnie to?
Otaczający dworek mur był w nie mniej opłakanym stanie niż wszystko inne. Kiedyś zapewne, ze względu na formę – bo ledwo sięgał dorosłemu do ramion, z cegłami wiązanymi po ostrym skosie, nadając tym samym wrażenie płynięcia – spełniał funkcję wyłącznie dekoracyjną. Teraz wykreślał tylko granicę, za którą czekała przeszłość.
– Ale wiem, kto może wiedzieć. Przecież tu jeden, chociaż niespecjalnie dobry pan, wciąż mieszka. Mądra głowa. A jak pan chce zobaczyć naprawdę pięknego Samotnika, powinien odwiedzić pustelnię Nieboga. Wiem, że ma tam jednego, ale nigdy nie widziałem. Boję się tam pójść.
– Nieboga? – Zainteresował się Nesmo.
– A to pan nie ze względu na niego przyjechał? To dopiero niezwykłe!
Stanęli przy samej bramie, jej pozostałościach w każdym razie – ceglanym łuku, w którym kiedyś zapewne zamocowane były całkiem spore wrota. Gdy odgłos uderzających o ziemię kopyt przyjął metaliczne brzmienie, wiedział już, gdzie takowe się podziały. Zatrzymali się.
– Niebóg. To imię też Senna dla niego wymyśliła. Ona w ogóle dużo rzeczy sama wymyśla. Niebóg, to od niebożęcia. To znaczy, godny współczucia, dobry panie.
– Zakładam, że samo niebożę brzmiało zbyt infantylnie. Ciekawa kobieta – mówił, schodząc przy tym z konia. Obadał ziemię podeszwą buta. Rzeczywiście, pod warstwą błota skrywała się żelazna brama.
– A mówiąc moimi słowami – kontynuował Różan – to pamiętam, że mądre głowy nazwały go identycznie. To ciekawa rzecz jest. Słyszałem kiedyś, jak to sobie tłumaczyli, że przy całej jego mocy, przy całej tej potędze, warto jest zaznaczyć, że żadnym bogiem nie jest.
Nesmo pamiętał opowieści ojca. Historie o roślinach, które nigdzie indziej się nie przyjmują, o zwierzętach, które tylko tutaj można spotkać. O ludziach tak niezwykłych, że legendy o nich niosły się poza granice królestwa. Ze wszystkich słów, jakie od niego usłyszał, w te najtrudniej było mu uwierzyć. Teraz cieszył się jak dziecko, że nie był synem ani kłamcy, ani bajarza.
– Ale na moje – dodał stajenny – to strasznie głupie jest. Bo przecież wiadomo, że bogów nie ma.
W odpowiedzi dostał uśmiech.
– Jest tylko współczucie. – Nesmo poklepał chłopaka po udzie i wsunął w jego dłoń kilka monet. – Dziękuję za pomoc, Różanie z Białych Żagli. Bezpiecznej drogi.
***
Przechodząc przez plac starał się nie spoglądać w stronę Samotnika. Zbyt był piękny, by się do niego przyzwyczajać. Zbyt piękny, by niszczyć go swoją uwagą.
Schody ganku zaskrzypiały. Raz, drugi, trzeci. Brakowało drzwi. Zamiast nich, kolejna dziura. Ułamana framuga, wyłom w podłodze. Kolejne kroki stawiał ostrożniej. Pomysł zamieszkania w tym miejscu był głupi, nierozważny, a przy tym tak niesamowicie pociągający. Drzewo śpiewało, uwodzicielski flet w rękach wiatru. Wypełniało głowę, odbierało zdrowy rozsądek.
Główny hol okazał się mniej ogromny niż wspominał o tym ojciec. Dach nie sięgał nieba, korytarze nie odchodziły we wszystkich kierunkach. Ledwo trzy piętra i coraz węższe schody prowadzące na górę. Jedna rzecz się zgadzała. Lustro zajmujące wejściową ścianę, tak wielkie, że połowa absolwentów Złotej Wieży mogłaby się w nim równocześnie przejrzeć.
Przy tym kurz pokrywał ramę o kwiecistych narożach, jeszcze szczelniej zaś samą taflę szkła. Przetarł jej fragment rękawem koszuli. Oczom ukazała się twarz o zmęczonym od ksiąg spojrzeniu, zaroście, który nie chciał rosnąć w estetycznych miejscach i małym, prawie dziewczęcym nosie.
Przetarł jeszcze więcej. Ślad pęknięcia. Czoło rozjeżdżało mu się na dwie, nierówne części. Zdarza się, nic niezwykłego. Tylko myśl, że lustra nie zawsze oddają rzeczywistość, lekko go przeraziła. Nie rozumiał, dlaczego.
– Witam w Płucach.
Nesmo podążył za dźwiękiem. Wsparty o ramę jednych z wielu drzwi stał łysy mężczyzna o wyjątkowo gładkim obliczu, którego twarz wydała mu się znajoma. Wiedział, że człowieka tego nigdy wcześniej nie spotkał, ale widział w swoim życiu tylu profesorów, że rozpoznawanie kolejnych stało się naturalnie wypracowaną zdolnością. Ten tutaj musiał mieć kilka tytułów mniej niż tego pragnął.
Mężczyzna ściskał w dłoniach kufel, z którego uciekało ciepło. Zagwizdał, naśladując szalejące przeciągi.
– Słyszysz, jak oddycha? Ja nawet słyszę, do jakich słów zbiera ten oddech. Dom chce wyraźnie zapytać: co ty tutaj, do cholery, robisz?
II. Wspomnienia, które nie wracają
Poranek zaskakiwał ciszą. Odzyskując kontrolę nad myślami, Nesmo zrozumiał, że nie pamięta poprzedniego wieczoru. Jakby ktoś wymazał słowa, które padły. Zostały tylko pojedyncze obrazy, szczątki wspomnień. Wyłącznie chwile pozbawione śpiewu Samotnika.
Nesmo nie był zaskoczony, że pierwszym, co zauważył, były setki dzwoneczków wlewających się do sypialni, ocierających o łóżko i komody. Były miękkie w dotyku, bardzo delikatne. Niechcący zgniótł kilka, w pierwszym, ekstatycznie przyjemnym dotyku. Odskoczył od drzewa, skierował myśli na pokój.
Łóżko okazało się nad wyraz wygodne, chociaż skrzypiało nie gorzej niż wszystko inne. Robactwa nie dostrzegł. Kurz nie męczył nadmiernie, nosa nie drażnił, tylko przylegał do ciała, jak pył w cegielni jakiejś. Dalej – drzwi, chyba jedne z niewielu ocalałych.
Wyszedł na główny hol. Pamiętał – Płuca. Tak nowy znajomy-nieznajomy nazywał to miejsce. Pamiętał też, zdaje się zupełnie nieświadomie, gdzie skierować kolejne kroki. Najpierw na dół, ostrożnie, bo dziura średnio co trzy stopnie. Następnie, stojąc twarzą do drzwi wejściowych, odbić w prawo. Nogi same niosły we właściwym kierunku. Kuchnia.
Chyba jedyne, naprawdę czyste miejsce we dworku. Co dziwne, Nesmo czuł, może nawet wiedział, że mężczyzna będzie siedział dokładnie tutaj, przy grubo ciosanym stole, wypatrując czegoś przez okno.
– Witam pana na włościach – odezwał się łysy.
– Ciągle ich tak wypatrujesz? – zapytał, a natychmiast po samym pytaniu przyszło zdziwienie. Nie rozumiał, co sam miał na myśli.
– Ależ masz teraz wyraz twarzy – roześmiał się. Kolejne skojarzenie: jak wykładowca, który właśnie opowiedział niezrozumiały żart. – Też tak kiedyś wyglądałem. Chyba każdy miał ten moment. Magiczna, pierwsza noc.
– To drzewo.
– Ano, Drzewo Skucciego. Dorwał się do niego, sukinsyn, jako pierwszy, to i kwestię nazwy sobie przywłaszczył. No i teraz brzmi to jak, nie przymierzywszy, kurwa w ustach damy. Ale spokojnie, więcej czasu ci ten krzaczek nie ukradnie. Człowiek zaskakująco szybko przyswaja piękno.
Zaniósł się kaszlem, osłonił jedną dłonią. Drugą wskazał krzesło naprzeciwko. W garnku nad paleniskiem coś zabulgotało. Nie pachniało wcale, więc Nesmo podejrzewał zwykłą wodę.
– Wracając do pytania. Tak, wciąż czekam. To już dwa miesiące są, dawno do stolicy dotarli. No siadaj, to wytłumaczę jeszcze raz, co się tutaj odprawia, kto ja jestem i dlaczego nie jest to najlepsze miejsce na pisanie pracy zaliczeniowej.
– Amada Gehennik, trzeci profesor kolektywu paroznawstwa z Porcelanowej Wieży. – Wstał, ukłonił się sztywno, ale z wdziękiem, po czym bezwiednie opadł na miejsce. Nie pierwszy raz się tak przedstawiał. – A to miejsce, którego historię pragniesz opisać, ma wartość znacznie większą niż jakieś bajki. Bo tak jak ty chcesz do sprawy podejść, to jest, powiadam ci, hańba dla naukowego światka. Takie podejście do rzeczywistości powinno zniknąć już dawno, razem z całą Złotą Wieżą, krowia jej mać.
Nesmo odchrząknął, celem sprowadzenia rozmówcy na właściwe tory. Że nie polubił Gehennika, to jeszcze pamiętał z poprzedniego wieczoru, ale dopiero teraz wspomnienie nabrało solidnych podstaw.
– Przepraszam, nic osobistego. To tylko mój wewnętrzny sukinsyn, co to lubi częste spacery. Więc tak, wiesz oczywiście, co czyni dolinę wyjątkową?
– Endemiczny charakter fauny i flory – odpowiedział bez zastanowienia. Poczuł, że ponownie zachowuje się jak lustro. Odbija, co rozmówca chce zobaczyć. W tym przypadku, usłyszeć.
– Zacząłeś gadać do rzeczy! – Przyklasnął radośnie. – Dotykałeś może trawy? Nie? Co z ciebie za naukowiec! Naukowiec ma wszystko wymacać, bardzo dokładnie. I nieważne czy obcy gatunek, stara księga, a może kochanka. Trzeba macać!
Wyciągnął pojedyncze źdźbło z sakwy wiszącej u pasa. Wcisnął je w dłonie szlachcica.
– Tutejsza trawa jest żylasta, ale zauważ, cholera jasna, że kurczy się pod dotykiem. Ma ostre reakcje na nagłe zmiany temperatury. Czy ty wyobrażasz sobie, ile to zmienia? Jakie daje możliwości?
Mówił coraz szybciej i z coraz większą werwą. Sam zdążył zauważyć, że znosi go w stronę bełkotu. Złapał oddech. Z kubkiem w dłoni podszedł do paleniska. Nabrał do środka trochę cieczy z garnka, po czym zatopił twarz w zielonkawych oparach. Zasmucił się.
– Nawet herbata na tutejszych ziołach ma ciekawe właściwości. Jeden jest tylko problem, że wszystko wyniesione z doliny obumiera. Powoli, choć nieubłaganie. Zwierzęta zapadają na dziwne choroby, rośliny więdną. Czasami zostaje tylko pył.
– Ale pieprzyć zwierzątka i roślinki! – krzyknął tak nagle, że Nesmo podskoczył. – Ludzi spotyka to samo. Te same zalety i wady toczą mieszkańców doliny, co trawę, którą depczą buciorami. Kojarzysz taką postać, jak Krzewicha Żelazny?
– Dowódca, ozłocony za służbę pod Borque. – Zaczął wymieniać z pamięci. Nieczęsto trafiała się okazja, by podzielić się podobną wiedzą. – Pierwszy święty wyniesiony w Kościele Dwóch Imion. Dość skandaliczne ze względu na fakt, że sam zainteresowany nigdy o takowym nie słyszał. Nie zdążył zaoponować, gdyż zmarło mu się w rok następny. Nikt dokładnie nie wie, na co.
– Coraz trudniej o cuda, kiedy technika idzie do przodu. Trzeba znać mechanizm jeszcze przed próbą oszustwa. Nie będziesz kłamać, że z robota cieknie krew, dopóki się nie dowiesz, jak mu działa hydraulika. Oczywiście Krzewicha żadnego mechanizmu nie znał, a i podobno bujdy mu niełatwo przez gardło przechodziły. Pierwszy raz stracił rękę właśnie pod Borque, bohater chromolony. Kogoś osłonił, ale tarcza pękła, bo i topór był całkiem pokaźny. Podobno więcej było widać kości niż mięsa. – Odchrząknął. Upił łyk z kufla. – I nic by w tym takiego dziwnego nie było, gdyby nie fakt bezsporny, że mu takowa odrosła. W tydzień, na bogów. W tydzień! Jak myślisz, skąd nasz Żelazny cudotwórca pochodził?
Chociaż Nesmo usłyszał pytanie bardzo wyraźnie, co innego zaprzątało mu teraz myśli. Przypomniał sobie opowieści ojca o matce. O tym, jak niedługo po jego narodzinach, zaczęła toczyć ją choroba. Nikt, od znachorów po wielkich uczonych nie potrafił jej pomóc, choć ojciec nie szczędził na ich usługi. Próbowali, oczywiście. Miodem i mlekiem. Ekstraktami z cuchnących preparatów. Cięciami na stole operacyjnym. Wreszcie modlitwą i dobrym słowem. I tylko ostatnie przyniosło jakiś efekt, bo nie umierała w smutku. Podobno tylko ojciec wtedy płakał. Nesmo nie ma pojęcia, jak wyglądają łzy ojca.
Wreszcie przytaknął, uznawszy odpowiedź za zbyt oczywistą.
– Pięcioro ich było, kiedyśmy tutaj przyjechali – kontynuował Gehennik, patrząc na dziedzica Averich jak na idiotę. – Pięć żywych cudów natury, idealnych kandydatów na świętych. Każdy czym innym się wyróżniał, ale zapewne słyszałeś opowieści. A nas przyjechało piętnastu, wyobraź sobie, najznamienitsze głowy z Porcelanowej Wieży.
– I pan, panie profesorze. – Nesmo uśmiechnął się delikatnie. Nie potrafił się powstrzymać. Miał zresztą wrażenie, że już kiedyś ten żart wystosował.
– Bardzo, kurwa, zabawne – obruszył się, chociaż bez nerwowych gestów. Wyglądał na przyzwyczajonego. – Nie wiem, kto jest twoim mentorem, ale módl się dzieciaczku, żebym człowieka nie znał. O czym to ja? A, no właśnie. Nas zakwaterowano tutaj, bośmy specjalnie dobrego wrażenia na miejscowych nie zrobili. Dworek stał od dawien dawna pusty, to i nikt nie oponował. Od tamtego czasu ostał się tylko Niebóg.
Wspomnienie tego imienia wybudziło go z chwilowego marazmu. Jakby ponownie słyszał Samotnika, ale ciszej, delikatniej, mniej uwodząco. To było już zupełnie inne uczucie. Bardziej jak tęsknota za pierwszym wrażeniem.
– Twardy zawodnik. Mieliśmy królewskie pieczęcie, rozumujesz? Nie ma ważniejszego dokumentu, choćby prawdziwe bogi ze swoich tronów zstąpiły i jakiś napisały. A on, mimo wszystko, milczał. Żeby go do współpracy przymusić też odważnych nie było. Może poza Jonahem, ale on nam już nie opowie, jak to jest dotknąć Nieboga.
– Nie żyje. – Nesmo bardziej stwierdził, niż zapytał.
– Ano, nie żyje – potwierdził Amada. – Po prawdzie, nie winiłbym tej głupiej góry mięśni, Nieboga znaczy się, o jakiś zły uczynek. Chciał tylko strzepnąć muchę z ramienia, a wyszło odrobinę niezręcznie. Lekko nami wtedy wstrząsnęło. Zrobiliśmy zebranie i omówiliśmy bieżące sprawy. Padło kilka decyzji. Część postanowiła zabrać do Wieży zgromadzoną wiedzę. Jakieś stosy bezwartościowych notatek, nic odkrywczego. Niektórzy pojechali jeszcze raz przedłożyć królowi sprawę, w nieco nowym świetle. Dwóch zrezygnowało całkiem, bo nie tak wyobrażali sobie pracę w terenie. Naukowcy psiej myśli nie warci. Tylko ja zostałem. I czekam. I pilnuję, żeby nikt nam cudu sprzed nosa nie sprzątnął.
– Mówiłeś, że było pięciu – wtrącił, znajdując przerwę w ciągu myśli, gdzieś pomiędzy jednym, a drugim łykiem herbaty.
– Ano, zgadza się.
Po raz pierwszy tego poranka, Gehennik uśmiechnął się, i było w tym coś strasznego. Dziwny cień spowił jego twarz i zupełnie inny człowiek stał naprzeciwko.
– Bo czego ci wczoraj nie powiedziałem, a mówię teraz: masz pan, szlachetny panie z rodu Averich, piwnicę pełną martwych cudów.
III. Utonąć w czerwieni
Droga do kamieniołomów wiła się, jakby stawiano ją po wieczerzy. Przeczące temu, równo ułożone kostki zwróciły uwagę Nesmo. Identyczna faktura, co kamienie otaczające dolinę. Tak samo szorstkie, a jednak nie drażniły skóry. Uczucie prawie przyjemne.
Zbocze wzgórza przypominało widziane z boku, pomięte kartki papieru. Na wpół otworzona księga. Drewniane konstrukcje sięgały wyższych warstw, kładąc podesty w miejscach, gdzie kamień zdawał się być bardziej oporny. Z pracujących maszyn buchała para. Stalowe windy jeździły to w górę, to w dół. Automatyczne młoty odłupywały co większe fragmenty skał. Prawdziwy pokaz fajerwerków spod znaku Porcelanowej Wieży. Zewnętrzny świat wpełzał do Doliny jednym z niewielu otworów.
Averi mijał wozy obładowane surowymi odłamkami, które zapewne miały trafić pod odpowiednie prasy, może pod jakieś dłuto. Zwierzęta parskały, pobudzone zapachem obcego konia. Chwilę po tym jak zaszczekał pierwszy pies, ujadały już wszystkie.
Żałował, że nie udało mu się przekonać Różana, żeby zaprowadził go do pustelni Nieboga. Stajenny miał solidny argument, by odpuścić podobną wyprawę. Prawie przekonał Nesmo, by również się w te rejony nie wybierał.
– Pamiętasz, dobry panie, jak powiedziałem, że boję się tam chodzić? – zapytał.
– Czyżby krzywdził przybyszów?
– Dobry pan myśli, że ja Nieboga mam na myśli. Nie, w żadnym wypadku. On by muchy nawet nie tknął. Boję się piękna, dobry panie. Piękna tak cudownego, że potrafi zranić. Boję się Samotnika.
To wystarczyło. Jedno słowo, za którym już teraz narastał strach i pożądanie. Tęsknota do wspomnień, które nie zdążyły zaistnieć. Podzielał strach Różana, wyprawa do Doliny nie byłaby jednak pełna bez najważniejszego szczegółu. Wznosił się przecież ponad inne, nadawał znaczenie i ludziom i wydarzeniom, które narastały wokół. Był jak tytuł opowieści.
Druga sprawa, że niczego więcej teraz nie pragnął, jak żeby znaleźć się możliwie daleko od dworku Averich i drzwi do jego piwnic. Od czekających za nimi kości.
W kamieniołomach wskazali mu drogę na północny wschód. Powiedzieli też, żeby patrzył pod nogi, bo sobie prędzej głupi ryj obije, niż drogę znajdzie. Później Nesmo zrozumiał, że nie była to zupełna drwina.
Głębokie na dwa palce wyżłobienia w ziemi przypominały odciski ludzkich stóp. Znalazł szlak.
***
Kiedy Averi dostrzegł, że trawa zmienia barwę, a krzewy gną się ku ziemi, wiedział, że jest blisko. Kolejne wzniesienie, tym razem bardzo strome, rzucało długi cień, tworząc przed sobą dywan czerni. Ślady olbrzyma prowadziły do jaskini.
Nie miał przy sobie ani pochodni, ani broni innej niż ostre pióro. Z ogromnych zbiorów zgromadzonych w bibliotekach Złotej Wieży, nie kojarzył ani jednej historii, w której bohater zadźgałby niedźwiedzia czymś podobnym. Coraz głupszy się sobie wydawał, bez zastanowienia podejmując decyzje, których nie rozumiał. Bardzo chciałby wyjaśnić swoje postępowanie ciekawością, jeszcze chętniej – odwagą. Co innego pchało go jednak do przodu. Czuł, może nawet wiedział, że wewnątrz nie znajdzie potworów gorszych niż te, które zamieszkały w jego rodzinnym domu.
Wejście wyglądało, jakby nie wyżłobiła go natura. Krawędzie były nazbyt poszarpane, potraktowane kilofem, i to takim o więcej niż jednym ostrzu. Natura nie lubi ostrych kątów.
Poprawił torbę na ramieniu i wszedł do środka, w ciemność.
Usłyszał szelest. Brzmiał jak liście jesienią, jak proporzec łopoczący na letnim wietrze. Usłyszał śpiew, a ten brzmiał jak ptaki na wiosnę, jak wichura zimą. Podążył za tym dźwiękiem, dłońmi trzymając się wilgotnej ściany. Im głośniejszy się stawał, tym więcej ciepła rozlewało się w ciele Nesmo. Uczucie to walczyło ze strachem, który narastał równie prędko.
Pierwsze smugi światła wywołały niemal bolesne pragnienie, by móc zatopić w nich skórę. Było czerwone, jak słońce sączone przez taflę rubinowego szkła. Agresywne, nieco brudne, a kiedy wreszcie spróbował dotknąć go dłonią – chłodne i lepiące się.
Z wypełnionego nim korytarza, Averi wyszedł na otwartą przestrzeń. Wszędzie czerwień, mieszająca się z czernią cieni rzucanych przez gęstwinę przypominających las stalagnatów.
Następnym co pamiętał, były długie chwile spędzone na patrzeniu przed siebie.
***
Z półsnu wybudził go chrobot. Kamień o kamień. Uciekły wszystkie marzenia, zniknęły ulotne myśli, twarz ojca, taka jaką była, twarz matki, taka jakiej znać nie mógł. Jeszcze przez chwilę, zanim otworzył oczy, po jego niebie płynęły galeony o wielkich, białych żaglach.
Które zastąpił strop jaskini. Mimowolnie sięgnął ku niemu dłonią, której cień rozlał się czarną smugą. Spojrzał w stronę, z której pochodziło światło. Ciepło wybuchło w nim nową falą.
Po jednym ze stalagnatów, prowadzącym tak wysoko, że wzrok gubił szczegóły, wspinały się liście. Każdy wielkości dłoni, każdy lśniący cieczą, błyszczącą od pulsującego wewnątrz światła. Płynny rubin ściekał od stropu, przeskakując z jednego liścia na drugi. Był lepki, przez co widok przypominał zamrożony w czasie wodospad. Setki kaskad płynących powoli, niechętnych grawitacji. Averi zauważył, jak łodygi kurczyły się i skręcały pod jego wzrokiem, jak cofały wystraszone, roniąc krople szkarłatnej cieczy.
Odwrócił wzrok, przestraszony, że niszczy coś równie pięknego. Wtedy spotkał go widok zupełnie odmienny.
Nie ma bogów, pomyślał. Jest tylko współczucie.
Chociaż olbrzym był wysoki na nie mniej niż osiem stóp, to jego twarz kradła wszelką uwagę. Spękana, pokryta wrzodami skóra opinała kości policzkowe jak zbyt krótkie płótno. Niesymetryczny rozstaw żuchwy potęgowały odklejające się od ust wargi. W jednym z oczodołów, nieproporcjonalnie większym względem drugiego, lśniło świńskie oczko. Wpatrywał się w głaz leżący przed nim.
Chrupnął kamień, jak glina ustępując pod naciskiem wielkich dłoni. Niebóg wytarł dłonie w koszulę, wyglądającą jak pozszywana z wielu innych fragmentów odzienia – od chust i szalików po spodnie i pościel.
Nesmo podszedł bliżej, wchodząc pod górę, na wzniesienie. Chrup chrup. Drobne odłamki kruszonego kamienia toczyły się ze zbocza.
– Przepraszam – wyszeptał Nesmo, jakby w obawie, że mógłby przekrzyczeć śpiew Samotnika. Z trudem powstrzymywał się przed spojrzeniem za siebie. Wiedział, że zobaczył tylko część drzewa, jedną z jego odnóg.
– Nesmo Averi de Nubion. – Przedstawił się, tym razem mówiąc głośniej. – Miałem nadzieję cie… szanownego pana tutaj spotkać.
Odpowiedziało mu milczenie, chociaż stanął już praktycznie przy samym Niebogu. Ironiczne, że jego brzydota zdała mu się teraz bliższą niż piękno lśniące za plecami.
– Oczywiście nie chcę przeszkadzać w pracy.
Chrup chrup. Z kamienia wyłoniła się geometria. Kule wypływające z kuli, fundament pod kolejne ugryzienia zręcznych palców. Nesmo przyjrzał im się dokładniej, powykrzywianym nienaturalnie dłoniom, kościstym naroślom w miejscu knykci, a wreszcie paznokciom boleśnie popękanym, chociaż odpornym na opór materii. Zdawało się niemożliwe, by kamień słuchał Nieboga tak posłusznie, nie pękając w miejscach innych niż tego pragnął.
– Mogę poczekać – rzekł wreszcie Averi, wyciągając z torby szkicownik i zestaw przewiązanych sznurkiem ołówków.
Pierwsze kreski pojawiły się tak szybko, jak tylko podniósł wzrok. Skąpany w czerwonym świetle olbrzym, w całej swej brzydocie, stelażu paskudnych deformacji i okaleczeń, był wyjątkowy. Sztuka kocha brzydotę.
Kiedy zaczął kreślić twarz, jego spojrzenie przykuły usta. Poruszały się w równym , niewymuszonym rytmie. Zupełnie jakby olbrzym szeptał coś nieustannie, tak cicho, że niedosłyszalnie. Averi śledził ten ruch, próbował odczytać słowa, podczas gdy dłonie pracowały, rysując kolejne kształty.
Nie liczył czasu, bo nie służyły mu w tym myśli. Nie mógł śledzić położenia słońca, bo istniało tylko czerwone sklepienie. Wstał zatem dopiero wtedy, kiedy szkic był gotowy, a głód zaczął doskwierać. W ten sposób mógł zabrać Nieboga ze sobą.
Drogę powrotną odnalazł bez trudu, prowadzony przez wspomnienia, których nie pamiętał.
IV. Czemu się boimy
Jadąc wierzchem przez miasto, jeszcze nigdy wcześniej nie odczuwał podobnego smutku. Mijani ludzie zdali mu się brzydkimi. Uśmiech karczmarza krzywy, zęby nierówne. Oczy kobiet wyblakłe, bez wyrazu. Toczeni wiekiem starcy krzywdzili estetykę każdym krokiem. Dzieci… dzieci przecież nie było.
Chciał zobaczyć się z Senną, ale powiedzieli mu, że zachorowała.
– Był pan tam, prawda? – zapytał Różan, pomagając załadować jedzenie do tobołów. – Widział Nieboga?
– Widziałem.
– I jaki on jest?
– Cichy. Zupełnie… zupełnie jak nie ty.
Wyciągnął szkicownik. Pokazał stajennemu kartkę z rysunkiem. Wiedział, że nie jest to przyjemny widok. Na potwierdzenie, z ust chłopaka wydobyło się bolesny jęk.
– To dlatego. Babka opowiadała, ale nie słuchałem. No nie słuchałem, jak babkę kocham. Już rozumiem, czemu nikt z nim nie rozmawia, nawet kiedy nosi te kamienie na wzgórza. Ja nigdy nie widziałem, jak je niósł. Babka mówi, że to dlatego, że za długo śpię.
– Nosi na wzgórza. – Averi powtórzył, jakby do siebie.
Kiedy ruszał w kierunku domu, słońce już zachodziło.
***
Samotnik przy dworku Averich zdał się równie beznamiętnym kawałkiem rzeczywistości, co wszystko inne. Nawet teraz, gdy burza przetaczająca się przez dolinę zmusiła go do jeszcze intensywniejszego śpiewu. Wciąż chciał być najgłośniejszy, wciąż domagał się pełnej uwagi. Liście drżały pod uderzeniami ciężkich kropel wody.
Dworek też oddychał głośniej. Łapał raptownie powietrze, a przy każdym mocniejszym podmuchu, to przyciągał, to odpychał od siebie. Deski trzaskały, dachówki klekotały nieprzyjemnie i w całym domu tylko Gehennik milczał, wciąż wpatrując się w okno.
– Nie spodziewałbym się gości w taką noc. – Zauważył Nesmo. Dosiadł się do stołu, uprzednio wrzuciwszy do garnka trochę warzyw i królicze mięso. Powietrze zapachniało przyjemnie.
– Zapewniam, że jak już dostaną królewskie wsparcie, to nikt nie będzie patrzył, czy z nieba leci deszcz, czy kule ognia. Przybędą natychmiast.
Amada westchnął przeciągle. Odwrócił spojrzenie od okna, w którego szybkę zaczęła bić jedna z gałęzi Samotnika.
– Zresztą, co jest lepszego do roboty w tej cholernej dziurze?
– Jesteś naukowcem. Przy tym chorym i spaczonym skurwysynem, ale wciąż naukowcem. My się podobno nie nudzimy.
– Ano, widzisz. W tej dolinie nie liczy się już nic poza Niebogiem. Reszta to są obietnice bez pokrycia, martwa wiedza. Gdybyś go spotkał, zrozumiałbyś.
– Zapewne tak.
Przez jedną, bardzo krótką chwilę, wydawało mu się, że coś usłyszał. Nie było to nic więcej, jak kolejny oddech w Płucach, wiatr szalejący między korytarzami, składając skrzypiące usta w pojedyncze słowo: jadą.
***
Kolejne dni spędzał zawsze tak samo. Rano załatwiał sprawy w mieście. Rozmawiał z ludźmi, śmiał się w karczmie, dyskutował z Amadą o roli Wież w kreowaniu nowego świata. Uczył Różana pisać, chociaż więcej było przy tym nerwów niż rzeczywistego progresu.
Pośród tej właśnie codzienności, powoli pozbywał się strachu przed piwnicą, a świat wokół odzyskiwał barwy.
Następnie wyruszał do pustelni Nieboga. Siadał naprzeciwko niego i obserwował, jak nadaje głazowi nowe kształty. Pierwsza wyłaniała się twarz. Kobieca, dało się poznać dzięki długim rzęsom i powstającemu dopiero, równie smukłemu nosowi. Ta kontrola nad kamieniem coraz bardziej zadziwiała i tym większe robiła wrażenie, im dłużej wpatrywał się w dłonie olbrzyma.
W przeciągu kilku takich popołudni szkicownik powoli zapełniał się, aż pozostała ostatnia kartka. Kusiła, by poświęcić ją Samotnikowi, ale Averi nazbyt dobrze rozumiał już, dlaczego należy bać się piękna.
V. Odpowiedzi bez pytań
Piątego dnia wybrał się na wzgórza, do miejsca, gdzie po raz pierwszy spojrzał na dolinę. Głaz wciąż znajdował się na swoim miejscu. Idealnie okrągły, na tyle jednak ciężki, by osiąść głęboko w ziemi i nie stoczyć się ze wzgórza.
Ponownie, samymi opuszkami palców spróbował jego faktury. Szorstki, ale przyjemny w dotyku. Bez wątpienia pochodził z kamieniołomów.
Nesmo ruszył szczytem wzgórza, odnajdując kolejne kamienie, w mniej więcej równych od siebie odległościach. Witały go coraz to różniejszymi kształtami. Zupełnie jakby udał się w podróż szlakiem postępującej geometrii. Kąty stawały się coraz ostrzejsze, figury mniej koliste. Wreszcie, przy dwudziestym trzecim głazie, zaczęły przypominać coś więcej.
Pierwsze próby skupiały się na scenach przyrodniczych i wyglądały na nieudane. Odłamane fragmenty kończyn, bezkształtne masy zamiast futer i płaskie oczy. O tyle były ciekawe, że żadnego z przedstawianych zwierząt Averi nie kojarzył.
Następne próby, coraz bardziej chaotyczne, sprawiając wrażenie kalejdoskopu chwilowych miłostek, nagłych zachwytów. Raz drzewo, z liśćmi opadającymi wzdłuż skalnej ściany. Raz zdaje się, mapa gwiazd, bardzo zresztą dokładna. Panoramy lasów zaklęte w kilku warstwach płaskorzeźb.
I wtedy następuje przełamanie. Kształtuje się motyw przewodni. Z kamienia odchodzą pierwsze, ludzkie kształty. Na początek dłonie, jakby były najważniejsze. Daje to nieco straszny efekt, bo wprawy jeszcze brak, a i gęstwina palców sięgających ku obserwatorowi nie kojarzy się zbyt dobrze.
Kunszt twórcy rósł z każdym kolejnym kamieniem. Pojawiły się paznokcie, zagięcia skóry na knykciach i wybrzuszenia żył. Realizm porażał i przerażał, bo to wciąż były tylko dłonie, tak bardzo pragnące uciec z kamiennej formy.
Dopiero kiedy dany fragment był już możliwie bliski ideałowi, pojawiało się coś nowego. Z gęstwiny kończyn pozostają tylko dwie dłonie, z których najpierw odrastają ramiona, później tors i zgrabne piersi, gładki brzuch, z pępkiem dodanym wiele etapów dalej, jakby autor o nim zapomniał, następnie uda, kolana, wreszcie stopy.
Pod sam wieczór Averi stał przed ostatnim już głazem. Trzy kamienne ściany otaczały prawie ostateczną formę, tak że tylko zachodzące słońce nadawało jej życia, a cienie równie były piękne, co wyrzeźbione, kobiece ciało.
I tylko głowy brakowało do zwieńczenia dzieła.
***
Szóstego dnia Nesmo upewnił się, że dobrze zrozumiał dzień poprzedni. Ostatnia kartka szkicownika wypełniła się nie obliczem Nieboga, a tym rzeźbionym w kamieniu.
Twarz była smukła, pierwsze włosy spływały swobodnie, zatrzymane dopiero linią uszu. Nos, wciąż jeszcze niekształtny, już teraz ukazywał przedsmak ostatnich szlifów. Tylko oczy pozostawały puste i to nad nimi Niebóg najdłużej się zastanawiał, przy nich też jego dłonie zatrzymywały się najczęściej.
Chcąc poznać myśli olbrzyma, Averi jeszcze raz przyjrzał mu się, bardzo uważnie. Ponownie, to usta pociągały wzrok. Kazały się zastanowić, spróbować odczytać, co chciały powiedzieć. Zerknął do szkicownika. Nie był zaskoczony, że większość rysunków przedstawiała właśnie wargi, w różnych zupełnie pozycjach. Wiszące swobodnie mięso.
I kiedy tak porównywał kolejne chwile, ruch cykliczny tych ust powtarzających dzisiaj jedno i to samo, zdało mu się, że coś słyszy. W swojej głowie naśladował tą mowę pokraczną, aż nie pojawiły się dźwięki. Najpierw pojedyncze zgłoski. Następnie słowa, a wreszcie pełne zdanie.
Usłyszał: ostatni raz przypłyną statki.
***
– Czy to on? – zapytał Senną siódmego dnia, kiedy poczuła się lepiej. Wskazywał przy tym na zdeformowane dziecię, widniejące na świątynnej płaskorzeźbie.
– Pytasz o Nieboga?
Dostrzegł, jak drżała nieporadnie. Dłonie miała zaciśnięte na krawędziach ławy. Głowa uciekała jej w lewą stronę.
– Tak – potwierdził, przysiadając się.
– Rozumiem, skąd płynie ten wniosek, ale nasz kochany olbrzym nie jest aż taki stary. To co widzisz przed sobą to nic więcej niż akt współczucia, może nawet miłości. Czy istniał taki człowiek, jak go tutaj przedstawili? Komu to wiedzieć. Czy istniało takie dziecko? Gdzieś i kiedyś, zapewne tak. Pewna jest tylko sama emocja za nimi ukryta. Tylko ona powinna się liczyć.
Nachyliła się w jego stronę, tak jak już to kiedyś zrobiła. Poczuł woń kadzidła i ziół. Próbowali ją leczyć. Następne słowa tak go zaskoczyły, że zapomniał wyciągnąć notatnik.
– Kiedy pierwszy raz zobaczyłam twojego ojca, jak rozmawiał z jedną z naszych dziewczyn, od razu wiedziałam, że coś jest na rzeczy. Esmera, twoja matka, czarowała zielonymi oczami, warkoczem po same kolana, uśmiechem, a nawet śpiewem. Chłopcze, jak ona potrafiła śpiewać! Tego mi chyba najbardziej brakuje. On z kolei, elegancki, z gestem i, co ważne, dobry człowiek. Miał jakieś firmy w odległej ziemi, o czym mi zresztą twoje miano przypomniało. Nubion, czyli tańce, śpiew i wino ujęte jednym słowem.
Rozkaszlała się. Podał jej chustę, naprędce wyciągniętą z torby. Przyjęła ją, muskając dłonią jego dłoń. Ukłucie zimna.
– Taki właśnie był jak ty. Tylko więcej mówił i uśmiechał się też jakoś częściej. Już wtedy wiedzieliśmy, czym się kończą wyjazdy poza dolinę i jemu oczywiście też rzecz przedstawiliśmy. Chociaż potrzebował być gdzie indziej, to postawił tutaj dworek, w którym teraz masz okazję gościć. Mieszkali tam przez jakiś czas, ale nie mogło trwać to wiecznie, bo musiał wracać, by dopilnować interesów. Dalej rzecz oczywista. Ona usycha z tęsknoty za każdym razem, gdy on musi wyjeżdżać, a pewnego razu, tak po prostu, wyjeżdża razem z nim. Urodziłeś się poza doliną, to wiem na pewno, bo już wtedy byłam tą, która przyjmowała porody. Przynosiłam szczęście, tak mówili.
– Nie wątpię, że dalej przynosisz.
Uśmiechnął się, jakby chcąc zadać kłam spostrzeżeniu, które oddaliło go od wizerunku ojca. Chciał być taki jak on, próbował naśladować. Każdy ruch, każdy gest, to jak patrzył na mapy i jak oddychał po biegu nad jezioro. Nie uchwycił widocznie najważniejszego, tego jak zawsze miał dla kogoś dobre słowo wsparte uśmiechem. Stał się w ten sposób zwykłym lustrem, a lustra przecież nie mówią.
– Oj, w Dolinie Białych Żagli nikomu już szczęścia nie przyniosę. My wymieramy, chłopcze.
– To znaczy? – zapytał, a zaraz potem ugryzł się w język. Nieobecność dzieci wyjaśniała wszystko. W całej dolinie najmłodszy był Różan, a przecież widywał młodszych od niego władców.
– Nie mamy przyszłości, tak jak nie mieliśmy przeszłości. Twoja praca nie będzie zbyt długa.
Spojrzał na płaskorzeźbę, na człowieka trzymającego dziecko. Na jego wyraz twarzy, który dużo bardziej przypominał mu teraz Amadę Gehennika niż oblicze miłosierdzia.
Wychodząc ze świątyni zauważył ludzi zapatrzonych w niebo. Podążył za ich wzrokiem. Chmury płynęły tak szybko, że wzrok nie potrafił uwierzyć. Po chwili zrozumiał. Białe płachty, wielkości co najmniej człowieka, to napinały się, to więdły w rytm przycichającego wiatru. Przypominały żagle frachtowców złapanych w gwałtowną burzę. Nie potrafił dostrzec nic więcej, bo zbyt wysoko leciały, jeden obok drugiego, jak flota wędrująca między portami.
Zachwycały kruchością i ulotnością swoich ruchów, jakby mocniejsze szarpniecie mogło ściągnąć je na ziemię. Wspaniałe były jednak tylko dlatego, że wyglądały dokładnie tak, jak opowiadał ojciec.
***
Przez następne dni zajmował się wyłącznie spisywaniem szeptów Nieboga, który rzeźbił bez ustanku, nigdy nie wymieniając z Averim spojrzeń. Każdy pojedynczy włos w kamieniu był ważniejszy niż człowiek siedzący naprzeciwko. Choć powstająca między dłońmi twarz niewiele miała wspólnego z pięknem, Niebóg wyglądał na zadowolonego.
Niektóre przepowiednie spełniały się natychmiast. Na ten przykład wichura zrywająca dach stajni, którą pomagał później odbudować. Albo kwiaty, które wyrosły spomiędzy brukowych kostek, sprawiając, że droga do wioski przypominała polną ścieżkę.
Na inne trzeba było czekać, nawet kilka dni. Jak chociażby śmierć Sennej. Powiedział jej o tym, zanim jeszcze nastąpiło. Nie baczył, jak bardzo było to szalone, bo tak jak przyszła burza, tak też przychodzi śmierć. Nie widział w tym żadnej różnicy, w dwóch siłach natury tak nagłych i niszczących.
Uśmiechnęła się tylko, kiedy mówił o szeptach Nieboga. Miała na to odpowiedź, tak jak na wszystko inne. Prostą i wymijającą. Powiedziała: jak ty mało wiesz o samym sobie.
Przytaknął tylko, nie wiedząc co odpowiedzieć. Lustra nie potrafią przecież podejmować decyzji ani za siebie, ani za innych. Dlatego też patrzył tylko, jak więdła z dnia na dzień, aż pewnego dnia zastał pustą ławę.
Nie zapisał tego wydarzenia w notatniku, bo wyryło stały ślad we wspomnieniach.
***
Trzydziestego dnia Niebóg zachowywał się odmiennie. Ruchy miał bardziej nerwowe, szept był chaotyczny. Mniej dotykał kamiennej twarzy, więcej się w nią wpatrywał. Znudzony bezczynnością Averi obszedł olbrzyma, by móc zaglądać mu spod ramienia.
Rzeźbie przedstawiającej pozbawioną ciała, kobiecą głowę, brakowało tylko jednego elementu – oczu. Zastępująca je w tej chwili płaska równina uwypuklała bijący od tworu niepokój. Dwubarwna mieszanka czerwonego światła i czarnych cieni dokładały swoje i nic nie było w stanie zmienić wywoływanych odczuć: ani kształtny, choć nieco szpiczasty nos, ani uciekające na bok włosy, które zdawały się płynąć, nawet usta, jakby stworzone do pocałunków.
Olśnienie było równie nagłe, co ruch rozedrganych dłoni. Niebóg samymi tylko paznokciami zaczął kreślić kolejne i kolejne linie, których Averi siłą rzeczy widzieć nie mógł. Trwało to dłuższą chwilę zanim jedno z oczu dorobiło się źrenicy oraz pierwszych śladów tęczówki i chociaż efekt był całkiem realistyczny, to wrażenie pozostało odpychające.
Na tle idealnych fragmentów ciała mieniło się jak defekt. Świńskie oczko, dokładnie takie, jakie wielokrotnie szkicował Nesmo. Zrozumiawszy, co się właśnie stało, poczuł okrutny smutek. Za smutkiem przyszła jeszcze jedna, straszna mu myśl. Cichy głos, który nie potrafił zachować tajemnicy dla siebie, powiedział: a co, jeśli Niebóg jest kobietą?
Nic, odpowiedział drugi, rozsądniejszy. Cierpienie nie posiada płci.
***
Nocny wiatr sprawił, że dworek Averich ponownie przemówił. Tym razem nie był to jednak szept, a wyraźne słowa, brzmiące prawie oskarżycielsko. Coraz głośniej i głośniej, tak że Nesmo spoglądał nieustannie na Gehennika, chociaż ten nie reagował. Zupełnie jakby trzask desek i szum przeciągów były tylko tym, na co wyglądały.
W sypialni nie było lepiej niż w kuchni, żaden pokój nie dawał wytchnienia i tylko gdzieś na krawędzi świadomości przebrzmiewała piwnica. Myśl tę zamykał w sobie, dławił, tłamsił i dusił, aż padała trupem pośród martwych cudów.
Już prawie krzyk, nie można zasnąć, nie można odpocząć: Jadą! – wołał dom. Jadą! – zawodził tak, że nawet Samotnik przycichł, pozwalając wybrzmieć nowemu głosowi. Już chciał Averi uciekać, już chciał pobiec najdalej jak się tylko da, choćby miał po drodze dech stracić i ziemię ucałować, kiedy ponad wołanie domu wzbiły się wyższe dźwięki. Kopyta uderzyły o żelazną bramę. Raz. Drugi. Trzeci.
Radosne okrzyki dobiegły z kuchni. Zaraz potem przywitania, uprzejmości, dobre słowo. Schodząc, Nesmo stawiał ostrożne kroki. Skupił się, wytężył jeszcze bardziej słuch, chociaż ból uginał mu kolana.
– Blisko pół setki zbrojnych, w tym dziesięć automatów – usłyszał, bo goście wcale nie starali się mówić cicho. – Tak, tych automatów. No tak, wierzchem, rzecz jasna, ale żelazo konia męczy. Może byś się napić najpierw dał, a potem zaczął pytać, łysku w mordę ciosany?
Na więcej nie czekał. Tak jak stał, wybiegł na podwórze i wskoczył na konia.
Kopyta zadzwoniły o bramę jeszcze jeden raz.
***
W jaskini nie było nikogo. Przynajmniej w tej części, po której nie bał się chodzić. Gdzieś tam, między stalagnatami czaił się Samotnik, a Nesmo nie miał teraz czasu przeżywać kolejnego szoku. Odnotował tylko, że razem z olbrzymem zniknął głaz. To wystarczyło za wskazówkę.
Zdawał sobie sprawę, że jadąc od groty do wzgórza, gdzie powinna stanąć ostatnia rzeźba, mógł nie zdążyć na czas. Popędzał konia. Zwierzę słuchało. Oddychało coraz ciężej. Jeszcze jedno uderzenie butami. Nie zdążył go osiodłać, więc i jemu galop sprawiał ból. Cierpieli razem.
Niebóg odznaczał się na horyzoncie jak wieża świątyni. Krok miał powolny, ale to było zrozumiałe, kiedy na ramieniu dźwigał głaz większy od dorosłego człowieka. Parł przed siebie, chociaż na horyzoncie pojawiły się już pierwsze pochodnie. Kilka cieni śledzących olbrzyma odbiło w ich stronę, jak ćmy podążające do światła.
– Uciekaj stąd! – krzyczał, zeskakując z konia. – Idę po ciebie, nie widzisz? Uciekaj, do ciężkiej cholery!
Żadnej reakcji. Nieustępliwy marsz. Równe kroki. Ciężkie ślady pozostawione w ziemi. Coraz więcej pochodni i coraz więcej cieni. Dolina płonęła cudzym ogniem.
– Ty myślisz, że im przywalisz i będzie po wszystkim? Tak jak było z Jonahem?
Olbrzym przystanął, obrócił się. Ich spojrzenia spotkały się po raz pierwszy. Averi zniósł ten wzrok, wytrzymał łzy Nieboga, który wolną dłonią sięgnął do ust. Zerwał wiszące skrawki skóry, które odeszły razem z wargami. Popłynęła krew, pękły wrzody.
Co innego było przerażające. Spod strzępów wyłoniły się sklejone usta. Nie były pozszywane, przypalone czy wmuszone w obecną formę. Wyglądały tak, jakby ich nigdy nie było.
Również podzielił się łzą, a wtedy Niebóg ruszył dalej.
Zatrzymali go u podnóża, tuż przed ostatnim wzgórzem. Averi patrzył spomiędzy wysokich traw, jak jeden człowiek wychodzi z równej linii ciężkozbrojnych. Herod o potężnym głosie.
– Z rozkazu jego królewskiej mości – grzmiał, nie wyciągając żadnego papieru – przybywamy czynić postęp dla dobra ludu naszego i umiłowania nauki, jako jednego z filarów ziemi, po której chodzimy, od szarych stepów Borque, po najodleglejsze, wschodnie miasta Rady Seweskiej.
Odchrząknął równie głośno jak mówił. Zakręcił się niespokojnie w kulbace widząc, że Niebóg nic sobie z tego nie czyni i dalej idzie przed siebie.
– Co w woli jego, to w rękach naszych, by was, Niebogu z Doliny Białych Żagli, odprowadzić ku badaniom potrzebnym i nieuniknionym, jeśli chcemy wierni samym sobie pozostać. Brak współpracy traktowany przeto będzie jako zdrada i pokarany śmiercią.
– Nie możecie! – Znajomy głos, niknący pod szmerem tłumu i parskaniem koni. Amada przeciskał się z trudem, choć pary miał więcej niż inni. – Nie zabijać, bo gówno wyciągniemy ze zwłok!
– A kto w obronie twojej stanie, takoż los twój podzieli – dokończył Herod, zamykając usta Gehennikowi.
Pięciu ich wystąpiło przed szereg. W blasku pochodni wyglądali jak ulepieni ze złota. Podjechawszy do Nieboga, zeskoczyli z koni, a chociaż słusznego wzrostu nikt im odmówić nie mógł, obok olbrzyma zdali się dziećmi.
I na nich nie zwrócił uwagi. Jeden miał tylko cel, jedno pragnienie. Nawet gdy chłodne szczęki rycerskich rękawic zacisnęły się na jego nadgarstku, nic sobie z tego nie zrobił. Zbrojny natomiast wyleciał kilka metrów do przodu, chociaż Niebóg nic więcej nie uczynił w swoich ruchach, niż to robił do tej pory. Reszta cofnęła się, sięgnęli ku wiszącym u pasa mieczom.
Jakieś rozkazy przetoczyły się między szeregami. Ktoś krzyknął, że nie będzie ryzykował ludzi, ktoś inny chciał go stratować końmi. Wreszcie, z kolumny wystąpiło dziesięciu ludzi, równo co szósty zbrojny. Na ramionach lśniły im automaty, sprzęt do niedawna laboratoryjny, trzymany w ścianach Porcelanowej Wieży. Podobno żelazo poruszone siłą pary bolało równie mocno, co miecz tnący mięśnie.
Gehennik patrzył przerażony i nie wierzył. Szansa, której poświęcił ostatnie miesiące znikała właśnie w imię niezrozumiałych decyzji. Nie potrafił posądzić obecnego króla o strach czy głupotę. Z pięściami ruszył w stronę towarzyszy naukowców, gotowy wyłożyć im sprawę dużo celniej niż sami zrobili to przed władcą.
– Celować w nogi! – Zabrzmiał rozkaz dowódcy.
Ustawili się w rzędzie, jakby dochodziło właśnie do publicznej egzekucji. Najpierw był świst, potem dym, a na końcu, wciąż idący przed siebie olbrzym. Krew ściekała mu strumieniami po łydkach, lepiła spodnie do skóry, wsiąkała w ziemię.
Jedna z kul trafiła w łopatkę, rozrywając koszulę przy wylocie. Z drobnej, owłosionej piersi popłynęła biało-czerwona struga. Ludzie patrzyli z przerażeniem, cofali się. Zupełnie odwrotnie niż Niebóg.
Kiedy podciągnęli ludzi z pikami, Averi zapadł mocniej w trawę. Nie było żadnych odgłosów, bo przecież Niebóg nie potrafił ani krzyczeć, ani mówić, ani szeptać. Cuda umierają w ciszy.
VI. Opowiem ci przyszłość
Poranek rzucał na rzeźbę nowe światło. Muśnięta barwą inną niż czerwień i czerń, kamienna twarz zdawała się ożywać. Rozglądała się, skręcając smukłą szyję ku słońcu.
Siedzący przy głazie Averi odbywał najważniejszą z rozmów, kiedy świat szeptał mu przyszłość. Szelest trawy opowiedział, jak wróci tutaj za dokładnie dziesięć takich poranków, z grupą ludzi, którzy pomogą wnieść głaz na jego prawowite miejsce.
Popiskujące w trawie gryzonie mówiły o tym, jak wyglądać będzie jego praca o Dolinie Białych Żagli oraz ile drzwi w Złotej Wieży stanie przed nim otworem. Jak oprawiony w jelenią skórę szkicownik znajdzie kupca gotowego oddać fortunę, a który dowie się, że pieniądze nie zdobędą wszystkiego.
Wreszcie, śpiewający gdzieś daleko Samotnik, smutnym, ale jak zawsze pięknym głosem wyszepce o kontynuacjach prac ujawniających eksperyment, który miał miejsce w dolinie wiele, wiele lat temu, a którego biologiczny zegar właśnie przestał tykać.
Wyszepce też ludzi, którzy potrafią czytać między wierszami i ku dobru ogółu zaczną ścigać szlachcica z Nubion, który okazał się wyrocznią, ostatnim cudem z Doliny Białych Żagli. Człowiekiem, który słyszy przyszłość. Nie będą jednak rozumieli, że nie można przegonić odbicia w lustrze, bo lustro doskonale wie, gdzie poruszy się rzeczywistość, chociaż samo nigdy nie popełni pierwszego kroku.
W tej rozmowie Averi doskonale zdaje sobie sprawę, jak wiele zapomni. Tak właśnie trzeba, bo świata nie da się zwariować. Podobała mu się wyszeptana przyszłość, a przeszłości zmienić nie można. Podobał się sobie taki, jaki był dzięki matce.
A był jak tytuł opowieści.