- Opowiadanie: regulus - Pokonani

Pokonani

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Pokonani

POKONANI

 

 

 

"Każda wystarczająco zaawansowana technologia

jest magią."

 

Arthur. C. Clarke

 

 

***

 

Teku Suryon, szósty admirał floty jego Imperatorskiej Mości, stał na mostku flagowego okrętu liniowego „Deneb”1 klasy 2D. Obserwował w skupieniu przygotowania do natarcia na planetę. „Powinno pójść lżej niż sądzimy, ta rasa naprawdę jest zacofana”. Za pół godziny miał rozpocząć się zmasowany atak. „Najpierw wystartują myśliwce, potem szturmowce, wszystkie jednostki mają już dokładnie wyznaczone cele. Dla niektórych nawet ich zabrakło”. VI flota nie była najpotężniejszą ze wszystkich piętnastu, daleko było jej do I Floty, nazywanej „Imperatorską” czy choćby do XV nazywanej „Obronną” gdyż stacjonowała na orbicie, zaś jej zadaniem była obrona planety. Lecz do tego zadania VI flota wystarczyła. Osiem ogromnych lotniskowców klasy 3X, dwanaście krążowników eskortowych typu BR5 i dwadzieścia okrętów wsparcia różnych klas. „Ta siła wystarczy” – dodał w myśli Suryon.

  • Admirale – za plecami Suryona pojawił się komandor Iowi Touria – wszystko gotowe.

  • Niech zaczynają – Suryon nawet się nie obrócił.

 

***

Shanyan właściwie sam nie wiedział co ma o tym myśleć. Ten obcy pojawił się tak nagle i wyglądał tak dziwnie. Jego ubranie nie przypominało niczego, co do tej pory widział… i do tego wyszedł wprost z oceanu. Sam przecież to widział. Opowiadał o tym najstarszemu Mędrcowi w wiosce. Tamten długo kręcił głową – nikt nie chciał uwierzyć Shanyan'owi. Obcy mówił w jakimś niezrozumiałym języku. Wciąż coś pokazywał. To na ocean, to na niebo. Mędrca najbardziej przerażało to, że wciąż pokazywał na niebo i głośno coś tłumaczył. Nikt z ludzi w wiosce nie rozumiał przybysza. Ubrany był na czarno, jego strój był absolutnie gładki i dokładnie przylegał do jego ciała. Mędrzec odprawił Shanyan'a i ten wrócił w końcu do swojego ulubionego zajęcia – łowienia ryb. „Któż mógł zrozumieć Bogów – pomyślał – po co zesłali tu tego dziwnego obcego?” – zastanawiał się dopóki sporej wielkości ryba nie zaczęła szamotać się na haczyku. Kiedy wrócił do wioski obcy wciąż siedział naprzeciw mędrca, wyglądał na dosyć załamanego. Ojciec Shanyan'a dał znak synowi, i ów poszedł w jego stronę z wzrokiem utkwionym w obcego.

  • Słucham ojcze.

  • Pójdziesz zaraz do lasu Atanar po ziele wieczności – powiedział ojciec.

  • Ojcze, co to za przybysz? – zapytał Shanyan. Czuł, że potrzeba posiadania tej informacji jest silniejsza od niego.

  • Nie interesuj się tym! – ton ojca był chłodny i stanowczy.

  • Tak ojcze.

 

 

***

Arrakin siedział w swojej lekkiej machinie bojowej i spoglądał w niebo. Wczoraj jeszcze zastanawiał się czy zwiad rzeczywiście ma rację. Dzisiejsze poranne wiadomości z kwatery głównej rozwiały resztkę jego wątpliwości. "A więc tak ma wyglądać pierwszy kontakt z inną cywilizacją. Więc naprawdę czeka nas wojna? Cóż to za wróg? Czy przebył lata świetlne tylko po to, aby z nami walczyć. Po co? Przecież na tej planecie nie ma nic cennego. Jedynie skały, pola, nawet wody nie jest dużo. O co tu walczyć?” Nie zdając sobie sprawy z tego co go czeka, Arrakin zaczął przygotowywać się do walki. Ostatnim rzutem oka ogarnął niebo. Coś, jakby spadająca gwiazda, przykuło na chwilę jego uwagę. Była nieco dziwna. "Powinna być żółta lub biała, a jest niebieska – pomyślał – cóż dziś chyba wszystko jest inne". Wiedział, że w swojej lekkiej machinie bojowej nie ma zbyt wielkich szans przeżycia potężniejszego uderzenia. Maszyny te służyły raczej do zwiadu lub do szybkiego kontrataku. Oddział Arrakina stanowił wsparcie dla ich głównych sił. To właśnie jego koledzy ukryci w ciężkich machinach bojowych stanowili trzon obrony. Łyknął jedno Masteru2, chwycił właz i zaczął przygotowania do walki.

 

***

Shanyan wyruszył tuż po posiłku. Szedł dosyć szybko i tuż pod wieczór udało mu się dotrzeć do doliny w której rosło ziele wieczności. Właściwie nikt nie wiedział dlaczego tak nazywała się ta roślina, ale nikt też nie pamiętał innej nazwy dla niej. Nie miała ona bowiem tak potężnych właściwości jak sugerowałaby jej nazwa. Podobna była do zwykłego chwastu jakich pełno w okolicy. Jedynie niewielkie kuleczki pod liśćmi, występujące tylko w określonych porach lata, mogły odróżnić ją od setek innych podobnych roślin. Dosyć szybko napełnił liśćmi cały worek. Tylko one posiadały wartość. Ziele rosło w postaci pojedynczych roślin w sporych odstępach jedna od drugiej

Noc spędził w dolinie. Niewiele spał. Dręczyły go koszmary. Śniły mu się jakieś wielkie nieziemskie światła. Nie wiedział skąd pochodzą, ale instynktownie przeczuwał, że są niebezpieczne. Dwukrotnie budził się w nocy, zwracał głowę na wschód, w stronę krainy Bogów i wydawało się mu, że widzi te światła. „Czyżby Bogowie się gniewali?” – pomyślał. Rano, bardzo wcześnie, wyruszył prężnym krokiem do domu. Szedł szybko, ale wciąż jego myśli wracały do nocnych świateł. Przechodząc przez ostatnie wzgórza poczuł jakby swąd. Nie był to jednak zapach palonego drewna jaki znał. Ten swąd był inny, ostry, choć ledwo wyczuwalny. Około południa był już blisko wioski. Pierwsze, co zaniepokoiło go już z daleka, to brak jakichkolwiek odgłosów życia we wsi. To niemożliwe. Zwykle wioskę było słychać na wiele kroków wcześniej. Albo był to dźwięk rytualnych pieśni czy tańców, albo po prostu głośniejsze rozmowy czy też spory jej mieszkańców. Prawdziwe przerażenie ogarnęło Shanyan'a gdy znalazł się na skraju osady. Takiej ciszy nie słyszał nigdy. Kiedy wkroczył do wsi spostrzegł, że jest pusta. Najpierw udał się na centralny plac. Było wręcz niemożliwe, aby nikogo tam nie było. A jednak. Potem z nabożną czcią wszedł do największego namiotu. Również nic. Po kolei – niemal metodycznie przeszukiwał namioty. Od większych do najmniejszych. Na końcu zajrzał do własnego. Nigdzie ani żywej duszy. ”To nie możliwe – gdzie się wszyscy podziali, nie mogli opuścić wioski naraz, nawet podczas największych uroczystości tuż po zbiorach zostawało przecież co najmniej czterech kapłanów strzegących Świętego Ołtarza”.

Zrozpaczony niemal całkowicie, usiadł na pieńku opodal swojego domu. Rzucił worek na podłogę i zamyślony patrzył na plac. „Najpierw ten obcy, potem światła, i jeszcze ten zapach” – pomyślał. Postanowił pójść na plażę. Jego nogi same biegły, zaś zdenerwowanie sięgało granic. Kiedy wybiegł na plażę zobaczył od razu dziwne ślady na piasku. Długie, grube, głębokie na całą stopę. Ślady prowadziły do morza. „Może Bogowie wysłali potwory, które pożarły wszystkich w wiosce” – pomyślał, lecz od razu porzucił tę myśl. Od pierwszych zarośli ślady dzieliło dobre pięćdziesiąt kroków. „Gdyby potwór pożarł mieszkańców musiałby wejść do wioski, a w stronę wioski nie prowadziły ślady „potwora””. Rozejrzał się. Po obu stronach w odległości około stu kroków znajdowały się takie same ślady. „Więc potworów było kilka”. Ale na plaży ślady się urywały. „Kilka wypełzło z wody na plażę i wpełzło z powrotem, ale jak pożarły naszych”. Ani w stronę wioski, ani też od niej, nie prowadziły żadne ślady. Na piasku nie było nawet jednego odcisku stopy któregoś z mieszkańców. Teraz dopiero Shanyan podniósł wzrok i zobaczył na horyzoncie morza bijące w niebo dymy. „Stąd ten swąd, – pomyślał – ale tam mieszkają przecież Bogowie, czyżby im też coś się stało. Czyżby zaatakowały Ich również te potwory”.

 

***

Niebo wydawało się spokojne. Nastały już prawie całkowite ciemności Nic nie wskazywało na to że czai się tam czterdzieści okrętów ziemskich klasy galaktycznej. Pełna ziemska VI Flota wyszła z nadprzestrzeni dwadzieścia pięć ziemskich godzin temu i teraz przygotowywała się do ataku. Dwadzieścia okrętów rozpoczęło uwalnianie ze swoich leż lekkich i średnich zdalnie sterowanych myśliwców i bombowce. Na pokładach okrętów gwiezdnych ludzcy piloci wyposażeni w specjalne hełmy, myślami zdalnie sterowali myśliwcami i bombowcami. Po niezliczonej ilości wojen człowiek teraz starał się ograniczać do minimum straty we własnej rasie, lecz wciąż tak silna była w nim potrzeba walki i zabijania. Myśliwce oderwały się od macierzystych jednostek i skierowały się w stronę jedynego satelity atakowanej planety. Tam miały się przegrupować i uderzyć na planetę. Tuż za nimi leciały bombowce.

Osiem tysięcy kilometrów od powierzchni planety, myśliwce wystrzeliły rakiety samosterujące. Ponad osiemdziesiąt jeden tysięcy niewidzialnych rakiet skierowało się na ustalone wcześniej cele. Były to głównie stanowiska dowodzenia i łączności Po dwóch minutach osiągnęły cel z zadziwiającą skutecznością dziewięćdziesięciu dziewięciu i ośmiu dziesiątych procenta. Następne w kolejności były bombowce. Tym razem ponad sześćdziesiąt jeden tysięcy inteligentnych bomb rozpoczęło opadanie w kierunku stanowisk obronnych i resztek magazynów. Dla części pocisków zabrakło już celów i uderzały one w wybite przez swoich poprzedników ogromne leje w powierzchni.

Myśliwce zawróciły, a w dwie minuty później w ślad za nimi pomknęły bombowce. Straty ziemian wynosiły zero koma zero. Jedynie jedna maszyna zwiadowcza uległa awarii wskutek błędu prowadzącego komputera.

 

***

Słabo i źle uzbrojona rasa, znajdująca się na wiele niższym poziomie technicznym nie mogła stawiać oporu zbyt długo. Arrakin nigdy w życiu nie widział czegoś podobnego. Spodziewał się silnego ataku po istotach, które potrafią podróżować w kosmosie – jego rasa jak dotąd tego nie potrafiła. Nie miał nawet pojęcia, jak wyglądają ich maszyny bojowe lub statki do podróży międzyplanetarnych. Lecz, to czego dokonali najeźdźcy w jednej krótkiej chwili przewyższyło ze wszech miar nawet jego najśmielsze koszmary. Piekło nawet, nie wydawało się tak straszne. Po pierwszym nalocie planeta Arrakina pozbawiona została wszelkiej obrony, a to był dopiero początek. Arrakin usłyszał jak kwatera główna wysyła sygnał do najeźdźców z prośbą o poddanie się i o rozejm. Tuż po chwili przyszła odpowiedź i warunki kapitulacji – tylko jeden warunek – pełne wysiedlenie rodowitych mieszkańców planety. Nie było więc mowy o jakiejkolwiek kapitulacji.

 

***

Wiedza Shanyana o otaczającym go świecie była niezwykle ograniczona. Była to raczej mieszanka zabobonów, wierzeń przekazywanych z pokolenia na pokolenie, przesądów i doświadczeń zbudowanych na podstawie obserwacji przyrody. Choć Shanyan wyróżniał się wśród swoich rówieśników zdolnością logicznego myślenia, zdolność ta była dość skutecznie hamowana przez wierzenia jego plemienia i przez jego ojca. Również podróże Shanyana były niezwykle skąpe. Jedynie raz był na drugim końcu wyspy podczas koniecznej dla chłopców inicjacji, później jego świat ograniczał się do wioski, pól na których pracował, i Świętego Lasu Atanar dokąd czasem chodził po zioła.

„Smoki potrafią pływać, więc po co wypełzałyby z wody na plażę” – ta zagadka była dla niego nie do rozwiązania.

Stał wciąż nie wiedząc co robić, z głową zwróconą w horyzont, gdzie wciąż widać było łuny potężnego ognia i słupy dymu.

 

 

***

Spod ociekającego krwią czoła, Arrakin zobaczył teraz ogrom zniszczeń. Poprzez błękitnawą poświatę własnej krwi zalewającej mu oczy, ujrzał klęskę wojsk jego rasy. Wszystkie w zasięgu wzroku machiny bojowe, lekkie i ciężkie zostały zniszczone, a przecież nawet nie ujrzeli nieprzyjaciela lub jego broni, nie mieli nawet szans na podjęcie walki. Ich machiny bojowe po prostu eksplodowały jedna po drugiej, jakby ktoś podkładał pod nie ładunki wybuchowe Arrakin rozejrzał się wokół. Teraz dopiero uświadomił sobie, że jest jedynym szczęśliwcem z jego oddziału, któremu udało się przeżyć takie piekło. Jak okiem sięgnąć nie widział nikogo żywego. Na horyzoncie, w miejscu, gdzie jeszcze niedawno stacjonował oddział jego przyjaciela Plattina, również biły słupy dymu i ognia. "Może tam też komuś się udało. Trzeba się stąd zabierać jak najprędzej". Próbował stanąć na nogach, ale nie było to takie proste. Niesamowity ból głowy przypomniał mu o tym że podczas pierwszego wybuchu uderzył się o ścianę kabiny. "Chyba źle zapiąłem hełm" – przemknęło mu przez myśl. Nigdzie też nie mógł go znaleźć. Pośpiesznie wyskoczył z munduru i kulejąc zaczął podążać w stronę lasu. Postanowił ukryć się tam i rozeznać nieco w sytuacji. "Niedługo powinni zjawić się tu tamci, może wreszcie zobaczę jak wyglądają”. Ukrył się w dość gęstych zaroślach i czekał. Rozglądał się oceniając zniszczone pozycje obronne. Nie mógł wyjść z podziwu jeśli chodzi o celność broni nieprzyjaciela. Las znajdował się niecałe trzysta metrów od zajmowanych przez nich wzgórz, a nawet jeden listek na najbliższych drzewach nie ucierpiał od ataku.

 

***

  • Gotowe, panie admirale – meldował komandor Touria.

  • Jakieś straty? – Admirał podniósł wzrok.

  • Nie, panie admirale, wszystkie jednostki wróciły.

  • Zaczynajcie drugą fazę.

  • Tak jest

 

***

Shanyan, zrozpaczony własnym położeniem, długo zastanawiał się co ma robić. Wreszcie postanowił opuścić wioskę. Jedynie miejsce, jakie przyszło mu do głowy, dokąd mógłby się udać był Lituan.

Była to osada położona dość wysoko i zamieszkiwana przez tak zwanych "górali". Tylko raz w roku górale schodzili do ich wioski. Miało to miejsce zwykle wczesną wiosną kiedy drogi w górach były już drożne. Górali nigdy nie przychodziło więcej niż czterech. Podobno w ogóle ich plemię zaczynało powoli wymierać. Shanyan słyszał od ojca, że górali jest nie więcej niż trzydziestu. Przynosili skóry hodowanych przez siebie Rattari oraz różnego rodzaju ozdoby wykonane z kłów Habunu3. Wymieniali to na nasiona różnych roślin i zioła. Górale zawsze bardzo się spieszyli z powrotem do swoich zwierząt. Różnili się znacznie budową ciała od mieszkańców wioski: byli krępi, mocno zbudowani, silni i bardzo wytrzymali.

Wyprawa do Lituanu była jedynym pomysłem jaki przyszedł do głowy Shanyan'owi przez całą nieprzespaną noc. Górale zawsze życzliwie odnosili się do mieszkańców wioski, ale byli bardzo tajemniczy. Nigdy nie opowiadali skąd pochodzą, wszystkie pytania na swój temat zbywali, lecz zawsze byli uprzejmi i poproszeni o pomoc nigdy nie odmawiali. Na to właśnie liczył Shanyan. Wiedział, że istnieją inne wioski, ale znajdowały się tak daleko, że w pojedynkę bał się podejmować taką wyprawę. Najbliższa wieś położona była o dziesięć dni drogi. Po drodze znajdował się „Dziki las” i pustynia. Lituan zaś, jak dowiedział się kiedyś od górali, położony był o niecałe trzy dni drogi. Wspinaczka, dla Shanyan'a, który nigdy nie był w górach, okazała się niezwykle trudna. Pod wieczór drugiego dnia był już na tyle wysoko, że przechodząc obok skarpy, ujrzał drugi kraniec wyspy i majaczące na horyzoncie po drugiej stronie lądu morze. Trzeciego dnia około południa dotarł do sporej przepaści. Do tej pory szedł nikłą wydeptaną ścieżyną. „Tędy pewnie chodzą górale” – pomyślał. Kilkakrotnie już gubił ścieżkę, na szczęście za każdym razem udawało mu się ją odnaleźć. Teraz jednak doprowadziła go ona na skraj przepaści. „Chyba jednak poszedłem w niewłaściwym kierunku, przecież nawet górale nie przeskoczą tej przepaści.” Była to prawda, nawet górale, znani ze swej niezwykłej sprawności nie byliby w stanie samodzielnie pokonać rozpadliny. Miała dobre dziesięć metrów szerokości. Shanyan spojrzał w dół. Dno porośnięte krzakami wyglądało złowieszczo z wystającymi tu i ówdzie skałami. Ściany rozpadliny były prawie gładkie. „Jeśli cofnę się, żeby poszukać obejścia, mogę już nie znaleźć ścieżki.” Shanyan rozejrzał się spoza ściany drzew rosnących tuż nad przepaścią. Rozpadlina ciągnęła się w obie strony jak okiem sięgnąć.

  • Przecież muszą jakoś pokonywać tę dziurę – mruknął do siebie drapiąc się po głowie.

Zmęczony wspinaczką usiadł wreszcie pod drzewem. Sen ogarnął go tak nagle, że nie zdążył nawet położyć się i zasnął siedząc.

 

***

Wbrew temu czego oczekiwał Arrakin nieprzyjaciel nie pojawił się tego dnia w jego pobliżu. Jedynie w środku nocy zauważył jakiś niewielki pojazd sunący bezszelestnie, wysoko po niebie. Arrakin znajdował się w dużej jamie pomiędzy trzema krzakami. "W sumie nic interesującego tu niema. Co mieliby oglądać? Kupę zniszczonego sprzętu, który i tak wyda im się zabytkowy. Skupili się zapewne na kopalniach, uprawach i miejscach pod przyszłe własne osiedla." Głodny i zmęczony Arrakin chciał jak najszybciej dotrzeć do kogokolwiek z własnej rasy. Bał się jednak opuszczać kryjówkę. W tej jednej chwili ta niewielka jama, w której się położył, otoczona krzakami o drzewami wydawała mu się najbardziej bezpiecznym miejscem w całym wszechświecie. Zdawał sobie sprawę, że do tej pory miał niezwykle dużo szczęścia. Nie chciał, aby go opuszczało, a wyjście z tej kryjówki wydawało mu się właśnie kuszeniem losu. Następnego dnia, kiedy Arrakin obudził się, zobaczył na horyzoncie kilka postaci. Były jednak bardzo daleko i nie potrafił odróżnić czy to swoi czy też najeźdźcy, tym bardziej, że nie wiedział jak wyglądają. Bał się również wychodzić gdyż nie był uzbrojony, zaś żadnego sprzętu do obserwacji nie posiadał. Postanowił poczekać do nocy.

Ciemności zapadały niesamowicie powoli, tak przynajmniej wydawało się Arrakinowi. Kiedy zmierzch wydał się mu wystarczająco gęsty, postanowił poszukać żywności i dotrzeć do kogoś żywego. Biegł skulony nisko nad ziemią. Co kilkadziesiąt kroków przypadał do ziemi i rozglądał się badawczo. Kolejny „skok” wykonał w stronę pozycji Plattina. Znajdował się już w odległości nie większej niż rzut kamieniem, kiedy białe przeraźliwe i oślepiające światło spadło na niego z góry. Stało się to tak nagle, że Arrakin o mały włos nie dostał ataku serc. Światło było tak silne, że prawie przygniotło go do ziemi. Tuż potem rozległ się wysoki, przenikający, niesamowity dźwięk. Rozdzierał uszy, wnikał w głąb głowy, nie pozwalał skupić myśli. Arrakin skulił się zacisnął uszy i leżał nieruchomo na ziemi. Został pojmany.

 

***

Wyłaniający się powoli świt zbudził Shanyan’a. Spał pół dnia i prawie całą noc. „Czyżbym był aż tak zmęczony?” Nie było czasu na zastanawianie się. Rozpadlina w ziemi przed nim jakby czekała na decyzję w jaki sposób ją pokona. Ciemności nie były całkowite, ale pomimo to Shanyan bał się przebywać sam w lesie. Rozglądał się niecierpliwie i w tym momencie zauważył zwisającą z drzewa pod którym spał linę. Podbiegł do drzewa i chwycił ją. Była gruba na całe cztery palce. „Więc w ten sposób pokonują rozpadlinę, – domyślił się – może dam radę?” Po ciemku jednak nie chciał ryzykować skoku przez rozpadlinę. Ciemności były jeszcze dosyć gęste. Drugiego brzegu wąwozu nie było widać prawie wcale. Postanowił zaczekać aż całkiem się rozjaśni. Usiadł znów pod drzewem, ściskając pusty już worek, który zabrał ze sobą ze wsi. „Wziąłem za mało żywności – pomyślał – a nie wiadomo jak daleko jeszcze do osady górali.” Siedział dość długo rozmyślając nad tym co się stało w wiosce podczas jego nieobecności. Kiedy pierwsze promienie słońca przebiły się przez horyzont, Shanyan ujął obiema rękami linę i odszedł nieco od brzegu rozpadliny. Nabrał rozpędu i… już szybował w powietrzu nad przepaścią. Nie zdołał jednak dokładnie obliczyć gdzie wyląduje. Uderzył ręką o drzewo. Dotkliwy ból przeszył mu ramie. Drugą ręką zdołał jednak uchwycić gałęzi sąsiedniego drzewa. Znajdował się cztery metry nad powierzchnią brzegu przepaści na którym wylądował. „Udało się, – przemknęło mu przez myśl – ale jak zejść na dół?” Wisiał tak dobrą chwilę. Wreszcie znalazł sposób. Przytrzymując się z całej siły gałęzi przywiązał linę do drzewa i po niej opuścił się na ziemię. Teraz dopiero z całą siłą odczuł ból w ramieniu. Kiedy rozmasował ramię zobaczył, że w jednym miejscu lina jest zabarwiona na zielono. „No tak, górale oznakowali ją sobie na długość, żeby uniknąć takich wpadek jak ja przed chwilą.”

 

***

Arrakin obudził się kiedy wciąż było ciemno. Nie mógł ustalić czy to ta sama noc czy może już następna. Usiadł na ziemi i rozejrzał się. Znajdował się jakby w klatce. Pomieszczenie było dwa razy wyższe od niego, mógł też swobodnie się poruszać na przestrzeni kilku kroków. W odległości około dwudziestu kroków znajdował się rząd kolejnych klatek, podobnych do jego. Usytuowanych na lekko pochylonym brzegu morza. Arrakin rozejrzał się. Sąsiadujące z jego klatką pomieszczenia były puste. Odruchowo sięgnął po Masteru lecz… wówczas ogarnęła go panika. Pojemnik zniknął. Zrozpaczony umysł Arrakina stanął teraz nad przepaścią. Dopiero po dłuższej chwili doszedł do siebie. Masując obolałe nogi po długim leżeniu w niewygodnej pozycji ujrzał, po raz pierwszy, w odległości pięćdziesięciu kroków jednego z najeźdźców. Nie specjalnie różnili się budową ciała od niego. Podobnie, mieli cztery kończyny, na dwóch dolnych poruszali się, lecz jakże zwinnie i szybko, dwie górne kończyny, jak ocenił Arrakin służyły im do wykonywania wszystkich pozostałych funkcji. Głowa niezbyt duża, jednak nie był w stanie ocenić szczegółów. Najeźdźca miał na niej z całą pewnością coś w rodzaju hełmu. Jedną rzecz jednak dostrzegł od razu. Na szczycie głowy tego osobnika znajdowało się coś, o czym czytał jedynie w podręcznikach biologii. Czarny, dość krótki wytwór skóry pokrywał całą jej górną część. Spod hełmu wytwór ten wystawał z każdej strony. Nie pamiętał nazwy tego skórnego wytworu, lecz budziło to jego najwyższą odrazę. „Teraz wiem czemu nas zaatakowali – zamyślił się – to barbarzyńcy. Ale skąd u nich taka technologia. Musieli ją skraść innej rasie.”

Arrakin wstał i podszedł do ściany klatki. Wykonana była z delikatnej jakby siatki. Dotknął jej i… w tym samym momencie odskoczył jak oparzony. Siatka poraziła go. Upadł na ziemie i zwinął się z bólu. Wszystkie jego mięśnie doznały gwałtownego skurczu. Powoli, bardzo powoli, krew znów zaczynała krążyć w jego ciele. „To naprawdę barbarzyńcy.” Najbardziej obawiał się obrażeń wewnętrznych. Związki fosforu w jego krwi stanowiące jeden z jej głównych składników były wrażliwe na wpływ elektryczności. „Chyba dokładnie znają naszą budowę ciała i funkcje życiowe – zastanowił się – może obserwowali nas od jakiegoś czasu.” W tym samym momencie, przed jego więzieniem pojawiło się dwóch najeźdźców. Stanęli, przyglądając się mu i jego poczynaniom. Jeden z nich powiedział coś w całkowicie nie zrozumiałym dla Arrakina języku. Był to język chrapliwy, niski, zbudowany jakby z krótkich warknięć. To co usłyszał przypominało raczej dźwięki Haturu4, które widział kiedyś w rezerwacie, aniżeli jakąś mowę. Najeźdźcy stali przed klatką. Jeden z nich coś pokazywał wskazując na Arrakina. Następnie rozległ się głośny rechot i obaj oddalili się od jego więzienia.

W ciągu następnego dnia nie zaszło nic. Najeźdźcy nie pojawiali się wcale. Arrakin był strasznie głodny, zaś ci barbarzyńcy wcale nie dbali o jego stan. „Może chcą zagłodzić w więzieniu resztę ocalałych”. Rozpoczął się za to przypływ, co budziło przerażenie Arrakina, gdyż jego klatka znajdowała się nad samym brzegiem morza. Co prawda nie znał tej okolicy, lecz wiedział, że pływy morza są tu wysokie i za kilka godzin utopi się. Nic nie pomoże szamotanina po klatce. Właśnie, klatka. Przyjrzał się jej teraz dokładniej, lecz nie próbował już dotykać siatki pamiętając o porażeniu. Dno klatki wykonane było z nieznanego mu materiału. Nie było to ani drewno ani metal, lecz materiał był twardy i wytrzymały. Za to siatka pod prądem sprawiała wrażenie niezwykle delikatnej. Arrakin, na ile to było możliwe, rozejrzał się po okolicy. Siedziba najeźdźców wyglądała na opuszczoną. Prawie wszystkie klatki w zasięgu wzroku były puste. Jedyna „zamieszkana” znajdowała się tak daleko, że nie sposób było dostrzec kto tam się znajduje. „Czyżby tak mało naszych ocalało”.

Tymczasem woda w morzu wciąż się podnosiła. Arrakin obserwował jak podchodzi do granic stojącej krzywo na zboczu klatki. Kolejne uderzenia fal sięgały coraz bliżej. Wreszcie jeden ze spienionych grzywaczy liznął siatkę powodując iskrzenie. Arrakin jak oparzony odskoczył w przeciwległą stronę klatki. Znajdowała się nieco wyżej i woda potrzebowała więcej czasu aby tu dotrzeć. Wiedział jednak, że prędzej czy później to nastąpi. Fale wdzierały się do klatki powodując coraz silniejsze wyładowania. „W złym miejscu ustawili klatki – pomyślał – w tym miejscu brzeg jest wąski. Woda podejdzie daleko. Może o tym nie wiedzieli, a może specjalnie chcą nas potopić”. Kolejna fala dotarła prawie do stóp Arrakina. W tym samym momencie, usłyszał okropny grzmot. Kątem oka dostrzegł strzelające w centrum obozu najeźdźców wielkie błyskawice. Następna fala podmyła jego stopy i Arrakin przewrócił się. W ułamku sekundy, kiedy się przewracał pojął, że uderzy plecami o siatkę klatki. Umysł starał się przygotować na ból. Lecz… nic takiego nie nastąpiło. Upadł na ziemię. Chwycił siatkę. Nic. „Nie wiedzieli, że tu są tak duże pływy i woda podmyła ich obóz. Może coś się zepsuło”. Niewiele myśląc, naparł całym ciałem na siatkę. Była bardzo sprężysta. Raz za razem rozpędzał się i uderzał bokiem o siatkę. „Jeśli zaraz to naprawią, będzie po mnie”. Kolejne uderzenie. Spostrzegł, że mocowanie siatki w rogu zaczyna ustępować. Następny cios rozdarł mocowanie na tyle, że Arrakin zdołał przecisnąć się przez wyrwę. Natychmiast pobiegł w kierunku drzew. Kiedy znajdował się kilkanaście kroków od swego więzienia, z rozerwanej siatki wystrzelił snop iskier. „W ostatniej chwili”. Biegł na oślep w stronę drzew pochylając się nisko.

Kiedy dopadł zarośli natychmiast upadł na ziemię. Z oddali słyszał chrapliwe głosy zbiegających się najeźdźców. „Z pewnością ujrzeli już rozerwaną klatkę”. Arrakin przywołał na pomoc całą swoją znajomość geografii tej części swojej planety. „To wyspa, chyba numer osiem wokół rezerwatu, powinno znajdować się tu stanowisko obserwacyjne rezerwatu, trzeba tam dotrzeć. Może tamtych tam nie ma”. Była to jedyna nadzieja Arrakina. Po cichu zaczął wędrować przez las. Po około dwóch godzinach marszu dotarł do drugiego brzegu. Na horyzoncie, umieszczone na niewielkiej wysepce widać było stanowisko obserwacyjne rezerwatu. Skrajnie zmęczony i głodny położył się w najbliższych krzakach i postanowił odpocząć.

 

 

***

Teraz Shanyan z dużo większą już pewnością kroczył ścieżką. Pokonanie tej przepaści napełniło go dumą i wiarą w swe możliwości. Widać już było sam szczyt góry, kiedy Shanyan po lewej stronie na odsłoniętym zboczu ujrzał osadę górali. Spiesznie zbiegł po równiutkiej łące w kierunku pierwszej chaty. W oddali widać było tuzin kolejnych. Z zapartym tchem i szybko bijącym sercem Shanyan wkroczył do osady. Nigdy wcześniej nikt z jego wioski nie był w osadzie górali, i dopiero teraz Shanyanowi przyszło do głowy, że może tu być nie mile widziany. Zebrał jednak całą odwagę i wkroczył do chaty. Była pusta. W jego głowie natychmiast zaświtała myśl, że może smoki pożarły również i górali, zaś przed oczami stanął mu obraz jego własnej opustoszałej wioski. Kolejno przeszukiwał chaty, lecz wszystkie witały go smutną pustką. Łzy stanęły w oczach Shanyana, kiedy z lasu opodal dał się jakby jęk. Ostrożnie podszedł do granicy lasu i zawołał:

  • Jest tam ktoś?

Jęk powtórzył się, a Shanyan powtórzył wołanie:

  • Jest tam ktoś?

  • Pomocy – dało się słyszeć z lasu – pomocy… – drugie wołanie było już o wiele cichsze.

Niewiele myśląc Shanyan ruszył w kierunku skąd dobiegał głos. Przedzierał się przez gęste zarośla kalecząc swą delikatną skórę.

Zobaczył go od razu. Na zwalonym pniu ogromnego drzewa wpółleżał jeden z najstarszych górali. Był ciężko ranny. Z jego skroni płynęła krew. Ta właśnie krew sprawiła, że Shanyan zatrzymał się dziesięć kroków od górala. Nie, nie bał się widoku krwi, nie, normalnej krwi nie. Lecz ta była czerwona!

  • Podejdź synku – powoli powiedział góral – nic ci nie zrobię. Nie bój się.

 

Shanyan patrzył nieufnie na górala.

  • Wiem, przestraszyłeś się mojej krwi – dodał ranny – pomóż mi. Wszystko ci wyjaśnię. Nic ci nie zrobię – powtarzał góral – zresztą jestem bardzo słaby.

To akurat wydawało się Shanyanowi logicznym wytłumaczeniem i przekonało go ostatecznie. Pomógł wstać starcowi i ledwie razem dowlekli się do osady. Góral był bardzo ciężki. Kiedy dotarli do najbliższej chaty i ranny położył się, Shanyan opadł z sił.

  • Podaj mi proszę wody – cicho powiedział starzec.

Kiedy już zaspokoili oboje pragnienie starzec odezwał się.

  • Skąd przybywasz chłopcze?

  • Na imię mam Shanyan. Przyszedłem z wioski nad brzegiem morza – wskazał ręką kierunek – przyszedłem, bo…

  • … zostałeś sam, prawda – dokończył góral.

  • Tak.

  • Jak to się stało, że ty zostałeś.

  • Poszedłem do lasu Atanar, ojciec mnie wysłał po ziele wieczności, kiedy wróciłem…

  • … wioska była pusta. – znów dopowiedział starzec.

  • Tak. Chyba wszystkich pożarły smoki. Widziałem ich ślady na piasku na plaży.

  • Nie, mój chłopcze, nie pożarły ich smoki. – starzec zamyślił się – Znam te „smoki”. Niestety. Sam jestem jednym z nich.

Shanyn aż podskoczył na dźwięk tych słów.

  • Nie bój się – szybko dodał starzec – nieco się od nich różnię. Nie chcę cię skrzywdzić, ale oni tak.

  • Skąd się tu wzięły te smoki?

Te „smoki”, jak ich nazywasz, wyglądają tak samo jak ja. – stary góral znów ujrzał zabobonny strach w oczach chłopca – my górale, bo tak nas nazywacie, prawda, mieszkamy tu od stuleci. Przybyliśmy z gwiazd, dawno dawno temu. Chcieliśmy uciec od swoich pobratymców, gdyż nie mogliśmy pogodzić się ich metodami, z ich stylem życia, chcieliśmy rozpocząć nowe życie. Widzę jednak, że oni dotarli i tutaj dlatego nie ma nadziei zarówno dla mnie jak i dla ciebie. Podbiją i skolonizują również i tę planetę. Bezmyślnie złupią ją i odrą ze wszystkiego co im potrzeba, a potrzeba im coraz więcej i więcej. Potem, zaś pójdą dalej. Kiedy zastałeś swoją wioskę pustą?

  • Cztery dni temu.

  • A więc przybyli w tym samym czasie.

  • Jak to.

  • Jak widzisz zostałem sam, lecz wkrótce i ja odejdę. Ta rana jest śmiertelna i nikt tu nie może mi udzielić pomocy. Posłuchaj mnie chłopcze zanim i ja umrę. Uciekaj przed nimi ile tylko zdołasz i jak najszybciej potrafisz. Ukrywaj się najlepiej jak potrafisz, bo jeśli cię znajdą – zginiesz.

  • A nasi bogowie? Oni nas obronią – zawołał Shanyan.

  • Wasi bogowie zapewne również legli w gruzach pod naporem najeźdźców.

  • Widziałem dziwne łuny na horyzoncie, gdzie mieszkają bogowie. Myślałem że walczą ze smokami.

  • „Smoki” z pewnością już dawno ich pokonały.

  • Bogowie pokonani?

  • Tak. – przytaknął ze smutkiem góral – tak mi wstyd za moich pobratymców.

 

***

Arrakin z najwyższym, właściwym jego rasie, wstrętem jaki czuł do wody, zanurzył się w falach morskich. Postanowił dotrzeć do przystani i odnaleźć automatyczną łódź latającą przeznaczoną do badań atmosfery. Od wody robiło mu się niedobrze. Piekły go wszystkie rany na całym ciele po uderzeniach w siatkę klatki. Kilka razy wydawało mu się, że już całkowicie opadł z sił i więcej już nie może. Szedł po dnie.

Arrakin jak i wszyscy przedstawiciele jego gatunku nie potrafił pływać. Woda była dla nich zawsze zagrożeniem. Nie budowali prawie wcale łodzi ani okrętów, nigdy nie zgłębili otchłani dwóch niedużych oceanów omywających ich trzy kontynenty. Woleli podróż powietrzną, lecz w tej dziedzinie również nie byli bardzo rozwinięci. Jeśli któryś ze statków powietrznych doznał usterki nad morzem, to całą załogę i wszystkich pasażerów czekała niechybna zguba.

Kiedy prawie całkowicie opuściły go siły, zobaczył łódź. To dodało mu wiary i sił. Niesamowicie wyczerpany, resztkami sił wtoczył się na pokład łodzi. Kilka chwil ciężko oddychał. Całe ciało miał obolałe od długiego kontaktu z morską wodą. Potem podniósł się i uruchomił łódź. Ustawił kurs na południe i łódź pomknęła tuż nad powierzchnią wody. Legł na podłodze łodzi i usnął.

 

***

Teraz Shanyan został już całkowicie sam. Starzec zmarł od doznanych ran pod wieczór. Przez całą noc rozmyślał nad tym co powiedział mu stary góral. Niewiele z tego rozumiał i nie wszystko też zapamiętał, lecz instynktownie wyczuwał teraz strach przed wszystkimi obcymi. Jak każda istota, również i Shanyan, posiadał instynkt samozachowawczy i ten właśnie instynkt kazał mu teraz ukrywać się przed każdą żywą istotą. Siedział więc w kucki na skraju lasu pośród gęstych krzaków. Tylko tutaj czuł się bezpieczny. Biedny Shanyan nie miał pojęcia, że gdyby najeźdźcy znaleźli się w pobliżu, jego kryjówka nie stanowiłaby żadnej osłony. Ciało starca pozostawił w chacie. Plemię Shanyana nie uznawało grzebania zwłok w ziemi, zaś rytualnego stosu do palenia zwłok nie odważyłby się rozpalać w obawie przed zdemaskowaniem się.

Świt nadchodził powoli i kiedy pierwsze promienie słońca przebiły się ponad wzgórza na północy Shanyan pełen lęku i najgorszych obaw wychynął ukradkiem z lasu. Poruszał się najciszej jak mógł po opadających z drzew liściach. Była to druga jesień tego roku i Shanyan wiedział, że najdalej za trzydzieści-czterdzieści poranków pojawią się pierwsze śniegi i mrozy. Musiał poszukać schronienia na tę porę. Druga zima była przecież najsurowszym okresem, ponadto Shanyan wiedział, że nie zwalczy ogarniającego go snu zimowego. W wiosce dzień pierwszych opadów śniegu był świętem Higg5, po nim w ciągu kilku dni wszyscy układali się do snu zimowego. Zapasy były już wtedy zgromadzone i przez kolejne sto dwadzieścia dni nikt z mieszkańców nie opuszczał swych domostw. Druga zima była zabójcza. Można było natknąć się na kręcące w pobliżu Uguru6, które całymi watahami poszukiwały żywności. Shanyan tylko raz widział zagryzionego przez Uguru lecz ten okropny obraz zapadł mu w pamięć do końca życia.

  • Dlaczego bogowie nas nie obronili? – zastanawiał się na głos.

Ale od kilku pokoleń nikt z wioski Shanyan'a nie widział żadnego z bogów. Niektórzy potajemnie szeptali, że bogowie odeszli pozostawiając ich na pastwę Uguru i kaprysów natury. Shanyan nie wierzył w to. Chociażby dostrzeżone przez niego dymy na horyzoncie za morzem upewniły go, że bogowie wciąż tu są.

  • A jeśli zostali pokonani, zabici przez smoki jak opowiadał stary góral? – to nie dawało mu spokoju.

Shanyan otrząsnął się. Trzeba było zgromadzić żywność na podróż, gdyż czuł, że tu, w wiosce górali, nie jest bezpiecznie. Musiał znaleźć miejsce w którym spędziłby cały okres drugiej zimy. Wcześniej musiał również zgromadzić żywność na czas snu zimowego.

 

***

Powolne i rytmiczne kołysanie przywracało Arrakinowi świadomość. Rozkołysana głowa delikatnie uderzała o burtę łodzi. Arrakin otworzył oczy. Niebo. Błękitne, czyste niebo bez ani jednej chmurki. Starał się wstać najszybciej jak potrafił, lecz silny ból w całym ciele skutecznie to utrudniał. Usiadł w łodzi rozcierając obolałe czoło. Rana prawie się już zasklepiła, lecz po morskiej wodzie pozostały nieładne blizny.

  • Tak, to mi już zostanie do końca życia? – uśmiechnął się – tylko ile tego życia mi jeszcze zostało?

Sytuacja była niewesoła. Bez żywności, wody pitnej i Masteru, Arrakin nie miał szans przetrwać dłużej niż kilka poranków. Masteru zaś nie przyjmował już od trzech poranków:

  • To znaczy, że zostały mi jeszcze trzy poranki – pomyślał Arrakin.

Bez Maestru po kolejnych trzech porankach zaczynały się halucynacje, zwidy, ból głowy, zawroty, wymioty, krwawienie w płucach i śmierć w okropnych męczarniach w ciągu dwóch-trzech poranków. Zwykle nie było już wówczas dla takiego nieszczęśnika odwrotu. Nawet podanie Maestru nie mogło już niczego zmienić. Organizm zaczynał trawić samego siebie i zawsze w takiej sytuacji podawano truciznę aby zakończyć straszliwe i długotrwałe męczarnie.

Nikt z rasy Arrakina nie był w stanie wytrzymać bez Masteru, będąc przy zdrowych zmysłach, więcej niż sześć-siedem poranków. Więcej mógł wytrzymać bez żywności, bo nawet do dwunastu poranków, zaś bez wody zginąłby po jakichś dziesięciu. Arrakin rozejrzał się. Łódź dobiła do brzegu. „Co to za ląd?”. Nie zastanawiał się długo ujrzawszy piętrzące się na lądzie góry – „Rezerwat”.

 

***

Prosty wiejski chłopiec jakim był Shanyan, wychowany na równinach, nie mógł znać gór na tyle by nie zabłądzić. Kiedy wybierał trasę swej dalszej wędrówki-ucieczki przed „smokami”, jak wciąż nazywał ziemskich najeźdźców, wiedział tylko jedno – nie może wrócić do wioski. Ta jedna informacja spośród całego opowiadania starego górala zapadła mu w pamięć najbardziej. Po zastanowieniu się postanowił udać się na drugi koniec wyspy. Po kilku godzinach marszu przez pokryte lasem góry Shanyan zorientował się, że nie ma pojęcia dokąd idzie, nie potrafi odnaleźć nawet drogi powrotnej do osady górali. Początkowa panika jaka go ogarnęła ustąpiła jednak dość szybko miejsca złości na samego siebie. Zaczął zbierać chrust na opał, a później owoce Noktunu7. Niewiele ich było, lecz zaczął mu już doskwierać głód. Mieszkając we wsi jadł jak wszyscy regularnie cztery razy dziennie i obecne długie przerwy między rzadkimi i skromnymi posiłkami spowodowały, że był osłabiony. Szybko zdecydował kierować się w dół, w stronę niewysokich wzgórz jakie widać było na południe od wioski. Stamtąd omijając szerokim łukiem pustynię znajdującą się pośrodku wyspy chciał dotrzeć do innej wioski. Po godzinie marszu był pewien że zszedł sporo niżej. Poinformowało go o tym charakterystyczne puknięcie w jego bardzo czułych płucach – efekt rosnącego ciśnienia atmosfery. Kolejne trzy godziny marszu doprowadziły go na skraj gór. Przed nim rozpościerała się teraz kraina wzgórz porośnięta niewysokimi krzewami. Drzew nie było tu w ogóle. Ten teren napełnił go lękiem. Nie było tu zbyt dużych możliwości aby się ukryć w przypadku pojawienia się „smoków”, ponadto pozostawał problem żywności. W lesie można było znaleźć jakieś owoce lub próbować upolować pomniejszą zwierzynę jak choćby Tentra8. Tu nie było zwierząt ani też żadnych roślin jadalnych. Wzgórza graniczyły bezpośrednio z pustynią i już tutaj czuło się jej groźne tchnienie. Decyzja jaką podjął Shanyan była rozpaczliwą próbą pogodzenia dwóch, wydawałoby się nie do pogodzenia kierunków. Panicznie bojąc się pustyni i nie chcąc opuszczać lasu ruszył jego skrajem. Wiedział, że to doprowadzi go do brzegu wyspy i … ostatecznie można było również brzegiem dotrzeć do innych wsi. Na wyspie były tylko trzy wioski. Komunikacja między nimi ograniczała się do rytualnych wypraw dwa razy do roku. Pierwszy raz z okazji urodzin starszego we wsi i drugi raz tuż po przebudzeniu się z zimowego snu przy święcie Ligg9.

Szedł niezwykle cicho rozglądając się uważnie w obawie przed Uguru. W sumie był całkowicie bezbronny. Jedynym jego wyjściem przy spotkaniu z Uguru byłaby ucieczka. W polu nie miałby z nimi szans, po wejściu na drzewo czekałaby go niechybna śmierć z głody. Uguru czekałyby na dole tak długo aż ofiara spadłaby martwa z głodu na ziemię. Przechodząc obok krzaku Warna zauważył spadające z jego gałęzi niewielkie kuleczki.

  • Oho, mam nie więcej niż trzydzieści poranków do śniegu, trzeba się spieszyć.

 

***

Podróż Arrakina przez rezerwat nie należała do najprostszych w jego życiu. Na tej wyspie-rezerwacie czuł się tak samo przestraszony jak w klatce najeźdźców. Od pokoleń nikt z jego rasy tutaj nie zaglądał. Był to teren dziewiczy, pokryty lasami i pełen dzikich zwierząt. Krążyły o nim legendy i opowieści tak straszne, że nieuzbrojony Arrakin bał się nawet myśleć co się stanie po zapadnięciu zmroku. Tymczasem jedno słońce już zaszło, drugie zaś przekroczyło również zenit. Rozmyślał wciąż o Masteru i chwilami już wydawało się mu że ma halucynacje. Wiedział jednak, że jeszcze za wcześnie. W jego organizmie wciąż jeszcze krążyły cząsteczki życiodajnej substancji. Lecz jej zapasy zgromadzone w drugim sercu zaczynały się powoli wyczerpywać. Z każdym oddechem Arrakin bezpowrotnie tracił część Masteru. Wiedział że jego czas się wyczerpuje, nie miał pojęcia skąd wziąć choćby jedną dawkę. Zapas jego załogi spłoną w ich machinie bojowej, osobistą dawkę przyjął siedząc w jamie tuż przed schwytaniem. Był tam zapas na prawię pół roku. Kiedy najeźdźcy go pojmali musieli widocznie odebrać mu pojemnik. „Pewnie nawet nie wiedzą co to jest” – zastanawiał się wciąż do czego im potrzebna ta planeta. „Niewiele tu złóż mineralnych, słaba roślinność, dużo pustyni i terenów niezalesionych lub w ogóle bez jakiejkolwiek roślinności. Po co przelecieli, pewnie pół galaktyki? Tylko po to ażeby nas eksterminować? To bez sensu”. Wstał z łodzi powoli i ostrożnie wyruszył w głąb wyspy. Postanowił iść blisko brzegu, skrajem zarośli aby w każdej chwili mógł skryć się przed najeźdźcami.

 

***

Tułaczka zaczynała Shanyana napełniać coraz większą grozą. Zwłaszcza po ujrzeniu opadających owoców Warny. „Jeszcze kilka dni i poczuję zimę” – pomyślał. Nie wiele się mylił. Dni były już o wiele chłodniejsze niż miesiąc temu kiedy jeszcze zupełnie beztrosko bawił się z rówieśnikami w wiosce. Nigdy wcześniej nie myślał o przygotowaniach do zimy. Wszystko planowali dorośli. On wykonywał jedynie tą niewielką cząstkę prac jaką powierzał mu ojciec i matka. Zwykle był niezadowolony z tego że zapadają w sen zimowy na tak wiele dni. Chciałby zostać, zobaczyć zimę, śnieg i całą wioskę jak wygląda o tej dziwnej, tajemniczej porze roku. Teraz nie miał na to najmniejszej ochoty. Marzył o spędzeniu zimy w ciepłej chacie wraz z rodziną. Jeszcze kilka dni temu, kiedy był w wiosce widział przygotowania do zimy, do snu zimowego. Cała ludność gromadziła zapasy żywności i wzmacniała swe chaty przed śniegiem, mrozem i silnymi wiatrami oraz przed ewentualnymi atakami Uguru. Latem Uguru bały się podejść do wsi, bały się ognia i gwaru wioski. Poza tym wojownicy z plemienia Shanyana pełnili wartę na obrzeżach wsi i dostrzeżenie Uguru wśród traw było bardzo proste. Śnieżnobiałe zwierzęta zdradzały dwie rzeczy: z dużej odległości można było bez problemu dostrzec ich „miecze”, wystające wysoko ponad trawę kolce wyrastające na ich plecach, z bliska trudno było nie poczuć Uguru. Ich charakterystyczna woń rozchodziła się na wiele metrów wokół nich. Zimą sytuacja obracała się na korzyść Uguru. Biel krajobrazu maskowała je, silne wiatry, zawieje śnieżne ograniczały widoczność do minimum, zaś gruczoły Uguru zimą nie wydzielały specyficznej woni. Zimą Uguru były niezwykle niebezpieczne nawet dla zastępu wojowników. W jakiś dziwny sposób zwierzęta te zimą stawały się jeszcze bardziej agresywne, silniejsze i sprytniejsze. Zima była ich porą roku. Te sto dwadzieścia poranków w czasie których tylko jedno ze słońc zaledwie na kilka godzin podnosiło się zza horyzontu stanowiło czas całkowitego panowania Uguru. Shanyan wędrował dalej licząc, że znajdzie jakąś jaskinie lub jamę, którą można by było odpowiednio zabezpieczyć i zamaskować i w której spędziłby zimę. Właśnie odwrócił głowę w lewo kiedy…

 

***

Arrakin szedł wciąż przez lasy nieprzeniknione dotychczas przez jego rasę. Każdy krok sprawiał mu ból. Nie wiedział nawet w jakim kierunku idzie. Zaczynały się halucynacje, i… początkowo miał tego świadomość. Wydawało mu się, że widzi swoich towarzyszy z machiny bojowej. Co chwilę stawała przed nim inna postać. Jego przyjaciel Plattin, Immor i Rassan z załogi jego machiny bojowej, Wassti – dowódca, nawet rodzice. Później wszystko zatarło się i nie był już w stanie odróżnić jawy od snu. To było najgorsze, gdyż jego umysł na tym poziomie próbował jeszcze pracować normalnie. Niestety niższe funkcje usilnie starały się tę zdolność ograniczyć. Najgorsze było to, że przyjmował wszystkie bodźce zewnętrzne bez zniekształceń zaś wszystko co chciał przesłać do świata zewnętrznego było niezwykle zniekształcone. Po którymś kroku upadł znów, tym razem jednak nie podniósł się. Chwilę jego ciało kołysało się bezwiednie na kolanach po czym runął na ziemię głową uderzając dość silnie o podłoże. Stracił przytomność.

 

***

Shanyan był bardziej niż przerażony, kiedy go ujrzał. Wyglądał jak jeden z Bogów, ale był bardzo obdarty i miał zniszczone szaty. Odruchowo, tak jak go uczono w wiosce Shanyan upadł na kolana przed swym Bogiem. Głowę przycisnął do ziemi i czekał. Wiedział, że teraz rozstrzygną się jego losy. Tymczasem nic się nie działo „bóg” leżał na ziemi bez ruchu z otwartymi oczami. „Może mnie nie widzi, może nie chce mnie widzieć” – myślał Shanyan. Niestety, Arrakin widział go lecz nie był w stanie już reagować normalnie. Ostatnie cząsteczki Masteru rozpuszczały się w jego krwi i… Arrakin zaczynał powoli umierać. Leżał przed Shanyanem, jak martwa istota. Sytuacja przerastała Shanyana i wiedział o tym, czuł że dzieją się teraz tutaj rzeczy o których nie ma pojęcia. Arrakin najwyższym i ostatnim wysiłkiem woli podniósł lewą rękę i wykonał gest Orata10 tak jak uczono go od dzieciństwa. Shanyan w lot pojął zamysł Arrakina. Natychmiast przeniósł go w osłonięte miejsce na skraju lasu i przykrył liśćmi. „To jednak jeden z Bogów. Skąd się tu znalazł. Może jednak Bogowie nie przegrali z najeźdźcami?” snuł domysły Shanyan. Od razu poszedł poszukać jedzenia dla „boga”. „Owoce Mitru11, muszą gdzieś tu być”. Shanyan szukał niewielkiej rośliny krzaczastej z charakterystycznymi podłużnymi owocami niebieskofioletowego koloru. Poszukiwania zajęły mu dość sporo czasu, a w tym czasie zaszło drugie słońce. Po ciemku już Shanyan powracał do swego „boga” z owocami. Wiedział czego mu było trzeba. „Bogowie żywią się tylko jedną rośliną” tak uczono od dziecka Shanyana, zaś krzewy Mitru były czczone przez wszystkie wioski jako święta roślina. W każdej wiosce pośrodku stał w wielkiej donicy pielęgnowany przez Wielkiego kapłana krzew Mitru. Tylko raz w roku przed zapadnięciem w zimowy sen, i tylko wielki kapłan, zrywał jeden z owoców z krzewu i rytualnie wrzucał go do morza w stronę bogów jako symbol oddawanego im pożywienia. Shanyan znał te wszystkie rytuały, lubił brać w nich udział, były miłą odmianą od monotonnego życia w wiosce. Po tych rytuałach następowała wielka uczta i zabawa. A następnego dnia wszyscy w wiosce układali się do zimowego snu.

Dotarł do „boga” wraz z kilkoma owocami. Tamten leżał bezładnie. Shanyan obrał kilka owoców i nakarmił go. „Bóg” wydawało się, że śpi, oddychał niezbyt równo i ciałem jego co jakiś czas wstrząsały dreszcze, to właśnie ostatnie cząsteczki Masteru były wypychane z drugiego serca i pompowane do płuc. Teraz jednak Arrakin przełknął kilka kawałków owoców Mitru i do jego żołądka trafiła potężna dawka surowego Masteru. Natychmiast organizm zaczął go rozprowadzać. Minęło jednak kilka godzin takiego procesu zanim stan Arrakina polepszył się na tyle, że organizm zaczął powoli wracać do normy. Shanyan cały czas siedział obok niego. Czuł wciąż zabobonny strach przed „bogiem”. Nikt z żyjących mieszkańców jego wioski nigdy nie spotkał „boga”. Opowieści i legendy – to wszystko co pozostało po „bogach”. Lecz leżący przed nim Arrakin był z pewnością jednym z nich. Shanyan od razu rozpoznał go po wyglądzie. Teraz najbardziej obawiał się przebudzenia „boga”. „Jak mam się zachować? – zastanawiał się w duchu – co robić?”. Arrakin póki co jednak spał i nic chwilowo nie wskazywało, że ma się obudzić. Jego organizm powracał do normy po chwilowym szoku spowodowanym brakiem Masteru.

 

***

  • Jak mogliśmy się aż tak pomylić! – Teku Suryon wrzeszczał po zastępie swoich doradców, naukowców i zastępców – Jak mogliście się aż tak pomylić!

  • Panie admirale, wcześniej ta koniunkcja była nie do wykrycia, nie z orbity „Argona”. Nie mogliśmy zaobserwować dokładnej pozycji drugiego słońca tej planety…

  • Wiesz, że Imperatora nie będzie to interesować. On żąda wyników, wyjaśnienia go nie obchodzą. – Suryon uspokoił się nieco – Jak to wygląda w szczegółach?

  • Najdalej za miesiąc zapadnie na tej półkuli zima. Temperatury spadną do około minus siedemdziesięciu lub osiemdziesięciu stopni. Tak będzie przez sześć miesięcy.

  • To na nic. Żeby wszystko zainstalować i rozpocząć wydobycie potrzeba co najmniej dwóch miesięcy. Nie ma szansy, żeby zdążyć. Jesteście pewni tych sześciu miesięcy?

  • Tak.

  • A jak z szacowaniem zasobów?

  • Jest ich mniej niż zakładaliśmy.

  • Ile?

  • 31%

  • Co?!

  • Tak.

  • To znaczy, że lot był nieopłacalny?

  • No… tak, panie admirale.

  • No ładnie. Za to Imperator na pewno mnie skasuje.

  • Co pan rozkaże admirale? – zapytał Iowi.

  • Przecież nie będziemy tu tkwić pół roku czekając na ocieplenie, a teraz nie ma sensu się tu rozkładać. Ani ludzie ani sprzęt nie wytrzymają pracy w takich warunkach przez pół roku.

  • Co robimy? Wracamy? – Touria nie lubił tkwić w niepewności.

  • Hm – westchnął Suryon – Panie Touria, na Argonie mieliśmy jeszcze jeden cel. Pamięta pan? Rozważaliśmy lot do układu PG1694A, prawda?

  • Tak, odrzuciliśmy ten cel bo jest bardzo daleko.

  • Teraz nie mamy wyjścia. Jeśli wrócimy z niczym Imperator nakaże usunięcie zarówno mnie jak i pana.

  • Ale jeśli przesuniemy flotę bez wiedzy Imperatora…

  • Jeśli na tamtej planecie znajdziemy taką ilość surowców jak zapowiadają naukowcy to Imperator nie będzie miał nam za złe przesunięcia floty. Touria, zwycięzców się nie sądzi. Jeśli wygrasz nie policzą ci, że złamałeś zasady, nazwą to tak: „Inteligentnie i umiejętnie zastosował przepisy do sytuacji”, ale jeśli ci się nie powiedzie wtedy wypatrzą ci każde uchybienie i nazwą cię niekompetentnym głupcem.

  • Czyli stawiamy wszystko na jedną kartę.

  • Nie widzę innego wyjścia. Jeśli zostaniemy tu i będziemy bezczynnie czekać na pewno przed końcem zimy zjawi się tu delegacja ze stosownymi upoważnieniami od Imperatora. A jeśli zaczniemy wydobycie teraz to wyniszczymy sprzęt i ludzi. Chyba, że ma pan jeszcze jakieś inne pomysły?

  • Nie mam… na razie.

  • W takim razie proszę przygotować flotę do odlotu.

  • Tak jest.

 

***

Nagłe poruszenie ciała Arrakina przykuło najwyższą uwagę Shanyana. Arrakin poruszył się na „łożu” jakie sporządził mu w naprędce Shanyan. „Budzi się” – pomyślał wiejski chłopiec. Istotnie Arrakin budził się. Był skrajnie wycieńczony i zamroczony lecz jego organizm powoli zaczynał już funkcjonować normalnie. „Co mam teraz robić – zastanawiał się Shanyan – jak się zachować?” Stał nieruchomo jak kamień sparaliżowany zabobonnym strachem jakim przepajano go od dzieciństwa w wiosce. Tymczasem Arrakin powoli zaczynał dochodzić do siebie. Był jeszcze bardzo osłabiony i ledwo poruszał rękami, lecz świadomość powracała. Otworzył oczy i pierwszą rzeczą jaką zobaczył był Shanyan w pozycji do oddania najwyższego szacunku. Shanyan po prostu padł na kolana i czołem pochylił się do samej ziemi. Tak oczekiwał na reakcję swego „boga”. Arrakin powoli przypomniał sobie jak przez mgłę spotkanie z tym… z tą istotą. „Rezerwat, no tak – pomyślał – nie byliśmy tu już chyba z osiemdziesiąt zim12. Nawet naukowcy nie zapuszczali się tu już bardzo dawno. Zaraz się przekonam co pamiętam z lekcji „wspólnego języka”? – pomyślał Arrakin po czym przywołał w pamięci wszystkie wiadomości o wspólnym języku.

  • Kim jesteś? – te słowa z ust „boga” wypowiedziane w języku Shanyana zrobiły na nim piorunujące wrażenie. Z początku nie odpowiedział nic.

  • Rozumiesz mnie? – Arrakin był coraz bardziej pewien, że zbyt mało pamięta ze szkoły – Kim jesteś? – powtórzył pytanie.

  • Shanyan, nazywam się Shanyan, o Boski – odpowiedział po chwili Shanyan.

  • Skad jesteś?

  • Ze wsi po drugiej stronie wyspy.

  • Co tu robisz?

  • Uciekłem.

  • Uciekłeś – Arrakin zastanowił się. „Ciekawe co najeźdźcy zrobili z nimi?”

  • Dlaczego, dlaczego uciekłeś?

  • Kiedy wróciłem do wioski nie było nikogo.

  • Wróciłeś?…

  • Tak poszedłem po ziele wieczności i… – Shanyan zaczął mówić coraz szybciej i coraz mniej wyraźnie i Arrakin stracił orientację w tym co mówił.

  • Dość – powiedział głośno i dobitnie dając jasny Shanyan'awi gest dłonią. – mów wolniej i wyraźniej.

  • Dobrze panie. Ojciec wysłał mnie do lasu Atanar po ziele wieczności…

  • Ziele wieczności?…

Shanyan zastanowił się.

  • Orastenerus – przypomniał sobie nazwę jakiej używał szaman we wsi na określenie ziela.

  • Aha – pokiwał głową Arrakin – Ouraes Stesnereous. Dobrze co dalej?

  • Poszedłem po nie jak zjawił się ten obcy…

  • Jaki obcy? Mów po kolei!

  • Tak panie. Ten obcy wyszedł z wody. I mówił takim dziwnym językiem. Nie rozumieliśmy co mówił i wtedy ojciec wysłał mnie po ziele wieczności do lasu Atanar. Kiedy wróciłem na drugi dzień nikogo we wsi nie było. Na plaży znalazłem ślady smoków, potworów, one chyba pożarły wszystkich we wsi. Potem poszedłem do górali ale…

  • Górali, jakich górali? – Arrakina denerwowała nieskładność opowiadania Shanyan'a, ale jego wiedza często w opowieści chłopca wymagała uzupełnienia. Pochodzili z dwóch różnych światów.

  • Do górali w Lituan.

  • Lhithuanh, złowieszcza góra – wycedził Arrakin przypominając sobie stare doniesienia wywiadu o dziwnych światłach nad tą górą – zawsze twierdziłem, że tam wylądowali obcy. Zwiadowcy, szpiedzy, to przez nie przegraliśmy.

  • Słucham panie? – zaczął Shanyan.

  • Nie nic, co było dalej?

Shanyan opowiedział jak dotarł do górali i o tym co opowiedział mu ranny góral.

  • Więc to tak – Arrakin kojarzył fakty na podstawie tego co sam wiedział i ci dopowiedział mu teraz Shanyan – czyli nie wszyscy z nich są tacy źli. A potem, co zrobiłeś potem?

  • Góral kazał uciekać, więc zszedłem z góry i zacząłem wędrówkę w kierunku brzegu.

  • Powiedz mi jeszcze raz dokładnie co powiedział ten ranny góral, postaraj się przypomnieć sobie jakich użył słów, to bardzo ważne.

„Bardzo ważne” w ustach Arrakina-boga znaczyło dla Shanyan'a na wagę życia. Skupił się i po chwili przypomniał sobie rozmowę z góralem:

  • Powiedział o nich, że jest jednym z nich…

  • Wiedziałem! – wykrzyknął Arrakin – Coś jeszcze?

  • Tak. Powiedział tak: Te „smoki” wyglądają tak samo jak ja my górale przybyliśmy z gwiazd dawno dawno temu. Chcieliśmy uciec od swoich pobratymców, gdyż nie mogliśmy pogodzić się z ich metodami, z ich stylem życia, chcieliśmy rozpocząć nowe życie. Widzę jednak, że oni dotarli i tutaj dlatego nie ma nadziei zarówno dla mnie jak i dla ciebie. Podbiją i skolonizują również i tę planetę. Bezmyślnie złupią ją i odrą ze wszystkiego co im potrzeba, a potrzeba i m coraz więcej i więcej. Potem zaś pójdą dalej.

Arrakin był pod wielki wrażenie słów Shanyam'a. Nie chodziło tu nawet o ich styl, wiedział bowiem, że chłopiec nie był by w stanie ułożyć takie mowy. I to właśnie najbardziej uderzyło Arrakina. Jego możliwość w odtworzenie niemal słowo w słowo takiego przemówienia „Jakby mu to ktoś nagrał do odtwarzania – niesamowite”.

 

***

Iowi był niemal dumny z tego co wymyślił. Szerokim korytarzem okrętu flagowego kroczył do kajuty admirała.

  • Wejść – usłyszał spoza drzwi.

  • Panie admirale, chyba znalazłem sposób.

  • Sposób, jaki sposób, na co? – uniósł brew admirał

  • Sposób na nasz ewentualny problem z Imperatorem.

  • Zamieniam się w słuch. – powiedział Suryon.

  • To bardzo proste.

 

***

Arrakin znów zapadł w sen i Shanyan siedział tuż przy nim oczekując najmniejszego skinienia ze strony swego „boga”. Kiedy dostrzegł na niebie znak musiał obudzić „swojego” „boga”.

 

 

***

Kiedy Suryon wysłuchał Iowi był już prawie pewien swego zwycięstwa. W duchu planował jeszcze tylko jedną rzecz. „ Przecież trzeba mieć gwarancję” – pomyślał– „Nie można pozostawić świadków”.

  • Dobrze, to dobry plan – powiedział – A wspomniał pan o tym komuś?

  • Nie admirale.

  • To dobrze. Jest pan wolny.

Iowi wyszedł będąc pewny, że jego kariera właśnie nabrała rozpędu.

 

***

  • Panie, spójrz – Shanyan wskazywał na niebo – panie spójrz, bogowie, chcą nam pomóc. Wreszcie się odezwali, pomogą nam.

Arrakin spojrzał w niebo, w kierunku wskazywanym przez Shanyan'a. W tym momencie dojrzał coś co zmroziło krew w jego żyłach. Ostatnia nadzieja Arrakina zamieniła się teraz w bezdenną rozpacz. Czyste, bezchmurne niebo niebo przecinała potężna, biało-żółta pręga. Płonący obiekt przecinał niebo z ogromną prędkością.

  • To nie bogowie – powiedział dobitnie zrezygnowany całkowicie Arrakin.

  • Jak to? – głosie Shanyan'a było czyste zdumienie, nieskażone nawet kroplą zwątpienia.

  • To nasza śmierć! – powoli i z całkowitą pewnością rzekł Arrakin.

  • Śmierć?

  • Tak. To ogromny kamień – Arrakin dobierał prostych słów i prostej filozofii czy też sposobu rozumowania, aby chłopiec go zrozumiał.

  • Kamień?

  • Tak. Za chwilę uderzy w ziemię a wtedy… wszyscy zginiemy.

  • Zginiemy.

  • Tak. Widzisz istoty, które pobiły „górali” i zabrały wszystkich twoich z wioski to nie „smoki” lecz istoty, które przybyły z innej planety. Z innego świata – Arrakin machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku w niebo – i z nieznanego nam powodu chcą naszej śmierci. Chcą zabić nas wszystkich.

  • Ale…

  • Nie wiem dlaczego – powoli powiedział Arrakin – może ten „góral”, którego spotkałeś miał rację? – zamyślił się.

  • Ale…

  • Nie wiem co pozostało ci do zrobienia jeszcze w życiu, ale zrób to teraz, za chwilę zginiemy my i cała nasza planeta. – z jakimś nieskończonym smutkiem w głosie powiedział to Arrakin.

I nie pomylił się po dłuższej chwili dał się słyszeć ogłuszający nieskończony huk i grzmot. Arrakin przywitał go spokojnie. Shanyan szalał biegając wkoło. Po chwili WSZYSTKO się skończyło.

 

***

W tym czasie ciało Iowi Touria bezwładnie już dryfowało w pustce kosmosu powoli lecz niebłaganie ściągane w stronę powierzchni wymarłej już planety. Suryon nie mógł sobie pozwolić na taki błąd.

 

Koniec

 

Regulus

1Deneb – okręt liniowy 2 klasy, jeden z najpotężniejszych we flocie Imperatorskiej, siłą ustępuje jedynie najnowszym okrętom liniowych klasy Furius oraz imperatorskiemu niszczycielowi Executor

2Masteru – specyfik regularnie spożywany przez rasę Arrakina, jeden z trzech niezbędnych do życia elementów

3Habunu – duże roślinożerne zwierze podobne nieco do słonia, hodowane stadnie.

4Haturu – niewielki ptaszek, znany ze swych krótkich, „szczekających” dźwięków

5Higg – święto nadchodzącej zimy

6Uguru – drapieżnik, nieco większy od dużego dzika, znany ze swej krwiożerczości, długie zęby, śnieżnobiały tułów, ogon strzelisty skierowany pionowo w górę jak antena

7Noktunu – roślina krzaczasta o owocach kształtem zbliżonych do gruszek

8Tentra – małe zwierzę roślinożerne, podobne do króla lub zająca

9Ligg – święto nadchodzącego lata

10Orata – gest „bogów”, trzy palce prawej ręki wyciągnięte każdy w inną stronę, symbolizują żądanie dostarczenia żywności od ludu dla boga

11Mitru – roślina krzaczasta o charakterystycznych podłużnych niebieskofioletowych owocach, które zawierają duże ilości Masteru

12„Osiemdziesiąt zim” – 40 okrążeń planety wokół rodzimej gwiazdy = 160 lat, przeciętne życie rasy Shanyan'a to 80 lat zaś Arrakina 120 lat (wpływ Masteru)

Koniec

Komentarze

Autorko (autorze?), Reg ma rację – zrób coś z formatowaniem dialogów we wszystkich trzech tekstach. Nawet jeśli z jakichś powodów edytor portalowy zamienił Ci dywizy na kropki listy, to wypadałoby to przywrócić do formy przyjętej w zapisie, nie uważasz?

 

A poza tym mała rada: wrzucenie trzech tekstów w przedziale dwunastu minut – w dodatku tekstów nienadających się do czytania z powodu typografii – to nie jest dobra strategia, jeśli chce się być czytanym.

 

Najlepiej działającą strategię w tym względzie opisuje ten poradniczek:

 

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676

http://altronapoleone.home.blog

No, i co z tymi poprawkami w dialogach?

Babska logika rządzi!

WTF? W ilu utworach literackich Aktorka widziała kropkowane dialogi? Dlaczego upublicznia tekst w tak koślawej formie? Skoro Autorce nie chciało się nawet zapisać opowiadania poprawnie (ani poprawić po uwagach portalowiczów), ja nie mam zamiaru tego czytać.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Ja też nie czytam.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka