Kobieta wpatrywała się w woskową figurę człekokształtnej małpy. O tej porze Muzeum Historii Naturalnej zwykle było już puste, nie mogła jednak go zamknąć przed końcem dyżuru, tym bardziej że profesor wciąż jeszcze szkicował eksponaty w sąsiednim dziale.
– Zwierzę czy człowiek? – zabrzmiał znajomy głos za jej plecami.
– Panie profesorze – odpowiedziała. – W sensie biologicznym jedno drugiego nie wyklucza.
– Pytam w sensie etycznym, o stopień człowieczeństwa. – Mężczyzna spojrzał na nią, lekko unosząc jasne brwi. Peszyło ją, gdy tak patrzył. Intensywne, ze skrytą fascynacją, jak antropolog, który odnalazł izolowane plemię na jednej z wysp Oceanu Wschodniego.
– Zwierzę.
Przeszli kawałek dalej. Kolejna figura przedstawiała naczelnego o sylwetce wyprostowanej, niemal czarnej karnacji, masywnych szczękach i wciąż nieco małpiej twarzy. W jego dłoni tkwiło kamienne narzędzie.
– A tu? – zapytał profesor.
– Nie wiem. To zależy co myślał i czuł. Mógł być troskliwym ojcem rodziny, bądź żyć w watasze jak wilk.
Starszy mężczyzna nie skomentował odpowiedzi. Kolejna figura, opisana jako Homo planifacialis, przedstawiała wysokiego humanoida o płaskiej twarzy, wysokim czole i długich szczupłych kończynach.
– Człowiek czy zwierzę? – ponowił pytanie. Gdy zdał sobie sprawę z jego niestosowności, chciał ugryźć się w język, lecz nie zdążył.
– Człowiek – odpowiedziała szybko kobieta, po czym wbiła wzrok w podłogę. Kosmyk ciemnych kręconych włosów opadł jej na twarz, skrywając rumieniec.
Mężczyzna ruszył dalej, by co rychlej zmienić temat. Na jego nieszczęście kolejna ekspozycja przedstawiała wzorcowego przedstawiciela gatunku Homo sapiens dominatus, humanoida o sylwetce i rysach twarzy profesora. Wyraz uznania ze strony rady naukowej, który wydawał się teraz uosobieniem megalomanii.
– Człowiek czy zwierzę? – zapytała kobieta.
***
Leżała na wilgotnej ziemi nieruchomo, jakby spała. Seh spoglądał na jej oblicze, na wyraźnie zarysowane łuki brwi, wysuniętą brodę, jasne, pozlepiane w grube strąki włosy oraz oczy. Niebieskie, blade, zamglone. Martwe. Poniżej twarzy, na piersi, gdzie próżno było szukać oznak oddechu, wykwitała krwawa rana, poszarpana niczym krzemienne ostrze, które ją zadało. Niezakrzepła posoka barwy soku z czerwonych borówek, tych kwaśnych, teraz jakby pociemniała.
– Seh! – krzyknęła Vada. Kobieta o niemal identycznych rysach jak te, na które patrzył, chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą.
– Beg! – dodała.
Chłopiec przestał się opierać.
Uciekali przez cały dzień. Byle dalej od wysokich płaskolicych wojowników. Byle na północ, ku wiecznym śniegom, jedynemu miejscu, gdzie tamci nie śmieli się jeszcze zapuszczać.
Klan Seha skurczył się w ostatnich latach znacznie. Zwierzyny z roku na rok ubywało, za to płaskolicych łowców pojawiało się coraz więcej. Wzajemne kontakty kończyły się zawsze tak samo, krwawo i gwałtownie. Po nich następowały dni poniewierki, głodu i poszukiwania nowego miejsca do życia. Aż do następnego spotkania.
Seh przywykł już do tego.
Przemierzali morza wrzosowisk i jagodzin. Wędrowali pośród chmar komarów pojawiających się natychmiast, gdy tylko cichł wiatr. Drzewa rosły tu rzadko, a jeśli już, to małe o giętkich gałązkach.
Znaleźli w końcu rozległą dolinę, gdzie wił się płytki strumień. Na tle surowych górskich szczytów zieleniła się niczym mech w szczelinach skał. Jej zbocza porastały brzozowe zagajniki z wydeptanymi wąskimi ścieżkami, upstrzonymi gdzieniegdzie śladami kopyt.
Vada jakby przestała się dąsać i krzywić, a gdy znalazła niewielką grotę, uderzyła grubym kijem w ziemię i rzekła:
– Hasa!
Nikt nie zaprotestował. Nawet Ygn przytaknął i wbił swój oszczep w ziemię.
***
O świcie większość klanu podążyła za Ygnem, przysadzistym, krzepkim, bez ucha. Seh spoglądał na brązowe płaty skór opatulające ich ciała, kamienne groty włóczni oraz smutne, wyzute z nadziei oblicza. Szli wolno, jedno za drugim: kilku dorosłych mężczyzn, kilka kobiet, kilku rówieśników Seha, na których ten patrzył z zawiścią.
Gdy już ucichł chrzęst ludzkich stóp i nastała cisza, przerywana jedynie przez trzask płonącego drewna, chłopiec zatopił wzrok w tańczących ognikach, których teraz szczerze nienawidził. Obowiązku, który stał się przekleństwem.
Z całego klanu w dolinie została tylko Vada, Deż wciąż liżący rany zadane przez płaskolicych, dwie ciężarne kobiety i gromadka dzieci zbyt małych, by nadążyć za dorosłymi.
Seh, dając ujście frustracji, wzniecił ogień wysoki ponad miarę. Siedział nadąsany i kreślił na ziemi zawijasy. Ostry koniec patyka wżynał się w jasną, niemal białą jak mleko glinę wciąż wilgotną po deszczu. Fikuśne linie przybrały postać ludzkiego oblicza o długich włosach. Młodzieniec wpatrywał się w nie długo, usiłując wypatrzeć znajome rysy. Nie zdołał. Vada przywołała go do siebie, a chwilę później wysoki stos płonących gałęzi zasypał jego dzieło.
Matrona wzywała go często. Czasem pokazywała mu zioło lub kłos trawy, które miał odnaleźć. Innym razem, tak jak teraz, przychodziło mu rozcierać na proch grudki czerwonej ziemi. Seh słuchał Vady i czynił, co przykazała. Nawet jak czegoś nie lubił, to wystarczało jedno jej spojrzenie, a serce mu miękło.
Nazajutrz powrócił do codziennych obowiązków. Zgromadził więcej chrustu, przywlókł kilka grubych konarów o białej korze, rozdmuchał przygaszony żar. Wtedy je dostrzegł. Oczy długowłosej kobiety spoglądały na niego. Niedbale pociągnięte kreski zastygły i sczerniały, a miękkie błoto zmieniło się w twardą skorupę.
Patrzył urzeczony. Przesunął ledwie co wzniecone ognisko dalej i rozgrzebał szary, wciąż jeszcze ciepły popiół, odsłaniając utrwalone oblicze. Opuszki palców dotykały chropowatej faktury, a bez względu na to, jak mocno ją naciskał, ta pozostawała niewzruszona.
Jeszcze tego samego dnia pobiegł nad strumień, w miejsce, gdzie woda przybierała mleczną, mętną barwę, i wydobył z dna bryłę białej gliny. Ulepił z niej różnych rozmiarów kule, wałki, placki, a na koniec, gdy nabrał więcej wprawy, niewielką figurkę kobiety o długich włosach, szerokich biodrach i dużych, opadających na brzuch piersiach. Później włożył wszystko do ognia.
***
Ygn kroczył na przedzie, potrząsając kamiennym toporem, i wydawał buńczuczne odgłosy. Pozostali szli za nim objuczeni kawałkami mięsa i włochatej skóry nosorożca. Ścierwo zdążyło się gdzieniegdzie zazielenić, ale nikt na to nie utyskiwał. Ogień czynił cuda.
Wódz podszedł do paleniska, rozgrzebał żar, po czym pieczołowicie zaczął układać na kamieniach wycinki półtuszy. Klan zebrał się wokół i spoglądał w ciszy, aż przyszedł czas na opowieść. Wielki wojownik to naśladował nosorożca, to biegał z dzidą, to czaił się lub wypatrywał, bądź ciskał głazami. Na koniec ugodził włochatą skórę i wymówił imię tego, który zadał ostateczny cios.
– Mede!
Szerokonosy mężczyzna ze świeżą raną na nodze powstał i uniósł oszczep nad głowę, a zgromadzeni zawtórowali głośnym haukaniem. Ygn wręczył mu największy kawał pieczystego, a kolejna fala euforii przetoczyła się przez dolinę. Mede zatopił zęby w półkrwistym mięsiwie.
Przywódca się rozejrzał, szukając krzemiennego pięściaka, by dokończyć podziału, lecz zamiast tego znalazł niedbale porozrzucane gliniane kule. Podniósł jedną, zważył w dłoni i niefrasobliwie obrócił w palcach. Chwilę później zalśniły mu oczy. Wielkolud sięgnął ku figurce kobiety, a kościany, ozdobiony piórami wisior zakołysał się na jego szyi.
– Mama! – wrzasnął Seh i zakrył dłońmi swój skarb. – Me – dodał ciszej, kuląc się przed wzrokiem wodza.
Masywna ręka odepchnęła chłopca i sięgnęła po posążek.
– Mama – powtórzył Ygn z mieszaniną zachwytu i lęku. Wzniósł figurkę ku górze i ukazał ją całej gromadzie.
– Me mama – burknął do Seha i schował totem.
Wróciwszy, spojrzał raz jeszcze na gliniane kule i na młodzika, po czym wykroił mu kawał mięsa.
– Daba mama – mruknął.
Seh podniósł się nieśmiało. Drobna dłoń chwyciła ociekający tłuszczem ogon nosorożca, a reszta klanu znów odpowiedziała haukaniem.
***
Następnego dnia Seh nie musiał już chodzić po chrust. Chmara dzieciaków dopadła go od rana i robiła za niego wszystko, byle tylko nauczyć się, jak robić gliniane cuda. Woda w rzece przybrała mleczny kolor, gdy małe rączki wydobywały z dna jasnoszarą maź.
Wieczorem dziesiątki niezdarnie ulepionych figurek schło na brzegu. Myśli Seha podążały jednak już w innym kierunku.
– Seh! – Z zamyślenia wyrwał go głos Mehy. – Vada, yt! – Młoda dziewczyna wskazała na grotę matrony.
Na posłaniu ze skór leżał Mede. Zwijał się z bólu. Napuchnięte udo przybrało brązowy odcień, a wokół rany wykwitały pęcherze z ropą. Vada klęczała przy chorym i wysysała wydzielinę z rany. Śmierdziało zgnilizną. Zamroczony łowca nawet nie zauważył Seha, gdy ten stanął przy wejściu do groty. Matrona splunęła paskudną cieczą, wstała i podała chłopakowi dwie podeschłe łodyżki. Jedną o drobnych listkach i żółtawych kwiatach, a drugą ciernistą z rudymi kulkami owoców.
– Najd! – rozkazała. Wskazała na wzgórza po drugiej stronie rzeki, gdzie rozciągały się łany brunatnych traw.
Seh przemierzał je w pośpiechu, skakał ponad kępami turzyc, omijał pachnące wrzosowiska, przeszukiwał okraszone bielą debikowe łęgi oraz żółciejące wierzbowe krzewinki. Wśród wielobarwnej pstrokacizny i bzyku pszczół nie znalazł ani bujnych kęp złotego korzenia, ani kolczastych gałązek o rdzawych gronach.
Vada nawet się nie rozgniewała, gdy wrócił z pustymi rękami. Oczy Medego skrywała już mroczna zasłona, a rana czerniła się złowróżbnie na krawędziach, ciemniejąc niemal w oczach. Choroba postępowała zbyt szybko.
Kilka dni później chłopak udał się ku torfowiskom, by z bagnistych moczarów wydobyć czerwonawą ochrę, którą matrona pokryła ciało łowcy, nim złożyli je w ziemi.
Seh przyglądał się ceremonii pochówku, a z jego oczu spozierała wina, rozgoryczenie, a także nuta zawiści. Nie odnalazł lekarstwa, nie zdołał zapobiec śmierci, jednak nie to go bolało najbardziej. Bolały go kwiaty, którymi wystrojono grób. Bolał żałobny taniec i zawodzenie Ygna. Ozdoby z muszli, które zawieszono zmarłemu na szyi, a nawet pojedyncze jajko i garść orzechów ofiarowane mu na ostatnią drogę. Bolało Seha wszystko to, czego nie dostali jego rodzice, porzuceni obojętnie na pastwę płaskolicych.
***
Mięsa nosorożca nie starczyło na długo, ryby w strumieniu były chude i drobne, a śladów jelenich kopyt jakby ubyło. Ygn zdecydował, że czas znów wyruszyć na łowy. Tym razem Seh nie spoglądał za odchodzącymi z zazdrością, a wręcz nie mógł się doczekać, kiedy w końcu pójdą. Pragnął mieć cały ogień znów tylko dla siebie.
Nie został jednak sam. Oprócz Vady, która nigdy nie opuszczała swej groty, została z nim również Meha – chuda dziewczyna o jasnych włosach i głęboko osadzonych oczach, wciąż zapłakanych po czuwaniu przy grobie ojca. Od śmierci Mede chodziła za Sehem krok w krok. Zbierała chrust razem z nim, pilnowała ognia razem z nim, a gdy lepił z gliny przedziwne formy, wpatrywała się weń uważnie, śledząc każdy ruch.
Seha złościła jej obecność. Czasem na nią warknął, niekiedy burknął nieprzychylnie, bywało, że odwracał się od niej ostentacyjnie. Meha jednak trwała przy nim niezrażona.
Świtało. Niebo zabarwiło się różem, takim, co pojawia się tylko w zimne dni. Chłopak pobiegł do przygasającego ogniska i zaczął z pasją wygrzebywać wypalone nocą garnce. Skorupy stwardniały i poczerniały, zachowując przy tym pierwotny kształt. Jednak gdy przyjrzał się bliżej, dostrzegł na ściankach rysy i pęknięcia. Radość zniknęła.
Meha, wyczuwając jego smutek, czuwała przy nim w milczeniu. Pilnowała ognia, by nie przygasł, kiedy zaś słońce wzniosło się wysoko na nieboskłon, a Seh wciąż patrzył przed siebie tępo, przyniosła znad rzeki świeżej gliny i położyła przed nim. Wtedy to po raz pierwszy chłopak spojrzał na nią życzliwie.
Kolejne próby nie wypadły lepiej. Naczynia strzelały albo w ogniu, albo podczas stygnięcia, te zaś, które przetrwały wypał, kruszyły się lub miękły po zalaniu wodą. Seh z każdą porażką coraz bardziej zamykał się w sobie, lecz gdy następnego dnia Meha stawiała przed nim jasnoszarą bryłę, nie potrafił się oprzeć. Próbował wszelkich sposobów. Wynajdywał najtłustsze kawałki gliny lub odchudzał je piaskiem. Suszył naczynia przed wypałem, to wkładał do ognia mokre. Budował wokół naczyń płonące drewniane kominy lub zakopywał je w ziemi, przykrywając żarem. Po wielu dniach poznał dwie prawdy. Glina, nim się ją włoży do ognia, musi być sucha niczym spieczona letnim słońcem trawa. Im grubsze ścianki naczynia, tym więcej potrzeba ciepła.
Wtedy właśnie, gdy był już blisko celu, powrócił Ygn z resztą klanu. Świętowania tym razem nie było, ani mięsa, tylko smutek i strach.
– Platy – rzekł wódz do Vady, nadzwyczaj cicho. – My yt – dodał, wskazując na majaczące w oddali szczyty gór.
Matrona przytaknęła i zaczęła pakować swój mizerny dobytek. Jeszcze tego samego dnia opuścili przyjazną dolinę. Wszyscy. Na polance przed grotą zostały jedynie niedopalone kawałki drewna, kopiec kamieni przykrywający grób Mede, oraz sterta glinianych skorup. To właśnie owe skorupy najbardziej zaciekawiły płaskolicych, gdy zjawili się tam nazajutrz.
***
Znów nastała poniewierka. Ygn skierował ich ku zachodzącemu słońcu. Nie odważył się pójść dalej na północ o tej porze roku. Marsz w chłodzie, w jesiennym dżdżu, ciągnął się w nieskończoność.
Wódz przystanął i zmarszczył brwi. Kucnął i wpatrywał się w tropy odciśnięte w miękkim błocie. Skóra na jego czole przypominała obłe segmenty dorodnej gąsienicy. Seh wstrzymał oddech i nawet w brzuchu przestało mu burczeć, pozostało tylko tępe ssanie w żołądku. I lęk. Ygn wstał i ruszył dalej, lecz niepokój z jego oblicza nie zniknął. Młodzieniec zerknął dyskretnie na ślady, które tak zafrasowały wodza. Odetchnął z ulgą. To nie ludzka stopa. To tylko wielki kot.
Niekończące się dni w drodze. Nawet w brzuchu przestało go ssać. Seh kolejny raz obrócił się za siebie. Gdzieś z oddali spoglądały skryte pod wysokim czołem ciemne oczy. Albo sęki uschniętego pnia drzewa. Koszmary uśpione sielanką zielonej doliny przypomniały znowu o sobie.
Nim nastała zima, znaleźli nowe miejsce. Niewielki jar pośród bezkresnej, pokrytej śniegiem tundry. Kilka rozrzuconych głazów, kilka suchych krzewów, które jako jedyne nadawały się na opał, mizerna strużka płynącej wody i przenikliwy wiatr zaciągający od strony wzburzonego morza. Mimo to Ygn zdecydował tu zostać, a Vada nie oponowała. Ślady wielkiego stada reniferów dawały nadzieję, że uda się dotrwać do wiosny.
W nocy dęło jeszcze mocniej niż w dzień. Przytulili swoje szałasy do głazów od zawietrznej strony i nakryli skórami, a mimo to ziąb był tak przenikliwy, że całe rodziny spały razem na kupie, dzieląc się swym ciepłem. Seh spał sam, tuż przy wyjątkowo małym ognisku. Ukrył płomień między głazami, by trudno go było dostrzec z daleka.
Obudził się z głową zagrzebaną w strąkach jasnych włosów. Jego dłoń spoczywała na ciepłej, miękkiej skórze. Przez chwilę znów poczuł się małym chłopcem, lecz chwila trwała krótko. Choć włosy pachniały podobnie, to gorące ciało było drobniejszej budowy, niż to, za którym tęsknił. Mimo rozczarowania chłód poranka nie pozwolił mu odtrącić Mehy.
Zamarznięte mięso reniferów długo zachowywało świeżość. Ygn i pozostali łowcy śledzili stado całymi dniami, gromadząc wypatroszone półtusze oraz sterty skór. Serca i wątroby zjadali od razu, na gorąco. Ścięgien i jelit używali do osadzania kamiennych grotów na drzewcach włóczni. Przydawały się też rogi i kości, a to, co zostało, przebierała jeszcze Vada w poszukiwaniu składników do tajemnych mikstur.
Seh nudził się tu przeogromnie. Jałowa, kamienista ziemia nie miała w sobie nic, co mogłoby go zainteresować, a dalekie wyprawy po chrust stawały się coraz bardziej męczące. Kiedy renifery odeszły, znów nastały dni tułaczki. Znów zdążali na zachód w poszukiwaniu leśnego zakątka, gdzie mogliby doczekać wiosny. Mięsne półtusze ciągnione na drewnianych płozach dawały ułudę bezpieczeństwa. Drapieżniki miały jednak dobry węch.
***
Kolejny dom odnaleźli w gęstym lesie. Mężczyźni w zmarzniętej ziemi wykopali dół i złożyli doń zapasy. Nie chodzili już polować, a strzegli mięsa, odganiając watahy głodnych wilków oraz hien jaskiniowych.
Nowe miejsce przypadło Sehowi do gustu. Drewna było tu mnóstwo, a z pomocą Deża zbudował swoją pierwszą półziemiankę pokrytą skórami reniferów. Meha wciąż trwała przy nim. Pomagała mu przy każdej okazji, iskała jego włosy, a nocami kładła się przy nim na tyle blisko, by mogli dzielić się swym ciepłem.
Seh dmuchnął co sił w dymiący kopiec. Ciekawiło go, czy można schować ogień pod ziemię, tak, by wciąż się palił. Nocą śnił czasem o zwabionych jasną łuną płaskolicych, mordujących cały klan. Budził się wówczas i rozgrzebywał palenisko, zostawiając jedynie żar. Po jednym z takich koszmarów zrodził mu się w głowie pomysł.
Wykopał dół, ułożył w nim kopiec z sosnowych drzazg i brzozowej kory, i przykrył stosem gałęzi. Na koniec zakrył wszystko darnią oraz mchem, zostawiając kilka szczelin, przez które teraz wdmuchiwał powietrze, by podtrzymać tlący się we wnętrzu żar.
Następnego dnia nieświadoma niczego Meha wstała jak co dzień, a każdy, kto ją ujrzał, wybuchał śmiechem. Nawet Vezda i Teca przestały iskać Ygna i przyłączyły się do zbiorowej radości. Dziewczyna rozejrzała się podejrzliwie. Spojrzała krytycznie na swe ręce i nogi, lecz nic nadzwyczajnego nie dostrzegła. Na jej obliczu rysowało się zakłopotanie, a śmiech współplemieńców nie ustawał. Nawet sam Ygn pozwolił sobie na kpiące parsknięcie, uderzając pięścią w kolano.
Zaciekawiona Vada podeszła do Mehy, dotknęła jej twarzy i zaczęła ją obwąchiwać. Lepka, brązowa, pokrywająca skórę dziewczyny maź pachniała żywicą i dymem. Matrona oblizała palec i wypluła klejące się paskudztwo. Jej poważna mina sprawiła, że śmiechy ustały. Dojrzała Seha, skrywającego się za dymnym wzgórkiem. Jego dłonie pokrywało to samo lepkie czernidło, na twarzy zaś wypisaną miał winę.
Vada zainteresowała się kopcem kilka dni później. Mniej więcej wtedy, kiedy brązowy odcień zniknął z oblicza Mehy, a wraz z nim czerwone wypryski pokrywające twarz dojrzewającej dziewczyny. Jeszcze tego samego dnia wiele kobiet zjawiło się u Seha, przynosząc rozmaite drobnostki w zamian za kapkę cudownej czerni, którą smarowały liszaje, brodawki, blizny oraz wszystko to, co uchybiało ich urodzie. Meha, wciąż nieco obrażona podstępnym żartem, nie odzywała się do niego. Jednak gdy nikt nie patrzył, dotykała w skrytości swej gładkiej skóry, a na jej obliczu rozkwitał uśmiech.
Seh wzniósł kolejny kopiec, tym razem większy. Czarny dziegieć skapujący u podnóża okazał się przydatny również przy klejeniu grotów. Ponadto sprawiał, że pokryte nim skóry nie nasiąkały wodą. Ygn, przespawszy deszczową noc pod szczelnym dachem, po raz kolejny wyróżnił Seha, ofiarowując mu największy kawał reniferowego mięsa z topniejących zapasów.
Mężniejący z dnia na dzień chłopiec z czasem odkrył, że skryciu ognia pod ziemią towarzyszy więcej tajemnych czarów. Drewniane polana zamieniają się w brązowe węgle, które palą się dłużej i dają więcej ciepła. Nie musiał już zrywać się w nocy, gdy tylko płomień przygasał. Spał dłużej i bez obaw.
***
Ygn głośno warknął i chwycił oszczep. Pozostali mężczyźni uczynili to samo. Stali nieruchomo niczym kamienne głazy, wpatrując się w gęstwinę. Wódz pociągnął nosem dwukrotnie, próbując rozpoznać nikły ślad obcego zapachu. Po długiej chwili ciszy gałęzie ponownie zaszeleściły, a w zasięgu wzroku pojawiła się grupka ludzi. Przybysze zatrzymali się w pół drogi i spoglądali na Ygna z równą nieufnością jak on na nich.
Żołądek Seha momentalnie podszedł do gardła. Nie udało się umknąć. Odnaleźli ich. Koszmarne wspomnienia przemykały przez jego głowę w szaleńczym tempie. Dziesiątki zakrwawionych, leżących pokotem ludzi ze śmiertelnymi ranami zadanymi przez kamienne groty. Mimo strachu odważył się spojrzeć na obcych. Nie dostrzegł jednak znienawidzonych płaskich twarzy, a bardziej znajome duże głowy o grubych brwiach, głęboko osadzone niebieskie oczy i szerokie szczęki. Zamiast grozy, która go prześladowała, odnalazł w przybyszach tylko strach, otępienie i żałość, i skórę jasną jak jego własna.
Ygn opuścił oszczep i przywołał ich gestem. Pozostali członkowie klanu nieco się rozluźnili, a uczucie zbiorowej ulgi zastąpiła ciekawość.
Trzech mężczyzn, dwie kobiety i dziecko. Szli powoli, unikali gwałtownych ruchów, podążali za jedną z kobiet – matroną, sądząc po wieku i spokoju, jaki od niej bił. Na twarzach dwóch mężczyzn widniały ślady walki. Największy utykał, podpierając się drewnianym kijem. Seh dostrzegł strużkę świeżo zakrzepłej krwi na nodze przybysza oraz ranę w okolicy barku. Cięcie, którego z pewnością nie zadało dzikie zwierzę.
Matrona stanęła naprzeciw Ygna i pokornie opuściła głowę. Wódz ogarnął grupę srogim spojrzeniem, a mężczyźni w odpowiedzi wbili wzrok w ziemię. Przypominali młode wilki korzące się przed basiorem. Druga kobieta, młodsza, o szerokich biodrach, rudawym odcieniu włosów i piegowatym licu, przykuła uwagę Ygna na dłużej. Na koniec zwrócił się ku matronie, ta zaś, trafnie odczytując jego intencje, uklękła przed nim i dotknęła czołem jego stóp. Trwała w takiej pozycji, w bezruchu. Potężny łowca okrążył ją. Nie poruszyła się, gdy ściągnął otulające ją płaty skór. Nie wydała głosu, gdy wielkie dłonie chwyciły ją za biodra. Ani ona, ani żaden z przybyłych mężczyzn nie oponowali, gdy Ygn rozpoczął kopulację. Kiedy skończył i odszedł, wciąż trwała w tej samej pozycji.
Wódz zasiadł przy palenisku, odczekał chwilę, po czym wskazał matronie i ocalałym członkom jej klanu miejsce przy ogniu. Odetchnęli z ulgą.
Wieczorem, kiedy Ygn rozdzielał jadło, każda para oczu śledziła jego ruchy. Ciekawość, czy wódz wywyższy kogoś z nowo przybyłych, udzielała się wszystkim. Vada otrzymała swoją porcję jako pierwsza, co oznaczało, że wciąż pozostaje matroną. Rudowłosa Lana dostała jadło przed Vezdą i Tecą. To ona miała spędzić dzisiejszą noc z wodzem. Nowi mężczyźni mogli liczyć tylko na ochłapy. Przydatności dla klanu należało pierwej dowieść.
Po skończonym posiłku przyszedł czas na opowieść złożoną z niewielu słów i wielu gestów. Przekaz krwawy i smutny, który na nowo obudził lęk i złość. Nazajutrz znów ruszyli w drogę. Na zachód.
***
Jaskinia miała wysoki strop, szerokie korytarze, a tu i ówdzie zalegały obgryzione do czysta kości. W powietrzu czuć było wilgoć i smród padliny. Ygn wkroczył do środka z płonącą żagwią, mając za plecami myśliwych uzbrojonych w kamienie, oszczepy i krzemienne topory. W oddali dostrzegł dwie pary świecących ślepi. Towarzyszył im przeciągły warkot. Otoczyli bestie i skierowali ku nim kamienne ostrza. Zwierzęta w odpowiedzi wyszczerzyły zęby i rzuciły się dziko przed siebie. Gdy w zwartym kręgu powstała luka, hieny umknęły. Ostatecznie zostały po nich ślady krwi na kamieniach oraz zębów na przedramieniu Ygna. Rana wodza się jątrzyła i ropiała jeszcze długo, do czasu, aż Seh nie wytopił kolejnej porcji dziegciu.
Młodzieniec polubił tę jaskinię, zwłaszcza odkąd wywietrzał smród padliny. Lubił chłodne skały oraz tańczące na nich cienie, mechate nietoperze śpiące wysoko, odbite na ścianie czerwone dłonie, pamiątkę po dniu, kiedy wraz z Mehą bawili się przeżutą ochrą. Najbardziej jednak lubił to, że nie musiał tu skrywać ognia. Jakkolwiek blisko płaskolicy łowcy by nie przechodzili, jaskinia bezpiecznie kryła płomienny blask.
Ostatnie sople lodu stopniały. Rośliny wyzwolone spod białej szaty eksplodowały mnóstwem barw, a wraz z nimi rozkwitła Meha. Seh pojął to rano, gdy na posłaniu dziewczyny zastał nową, intrygującą woń. Woń kobiety. Spostrzegła to Vada, która jeszcze tego samego dnia zabrała Mehę do lasu i pokazała zioła potrzebne jedynie niewiastom. Nie umknęło to uwadze Vezdy, Tecy i Lany, które nagle zaczęły spoglądać na dziewczynę koso. Nawet Ygn otoczony trójką urodziwych kobiet pozwalał sobie zawiesić na niej oko. Jedynie sama Meha zdawała się tego nie dostrzegać i jak dotychczas spędzała większość czasu z Sehem, bawiąc się czerwonym błotem, którego przy jaskini było pełno.
Seh uformował cztery naczynia w kształcie kielicha kwiatu. Dziewczyna zaś ozdobiła je zielonym proszkiem, tym samym, którym Vada barwiła skórę łowców. Pomny wcześniejszych niepowodzeń Seh nie wypalał już garnców w otwartym ogniu. Ułożył je starannie, obłożył drewnem i węglem drzewnym, a następnie wzniósł wokół nich gliniany komin. Przez kolejne dwa dni czekał, aż kopciuch przestanie dymić.
Dotknął komina po raz kolejny, mimo że ten jeszcze chwilę temu wciąż parzył. Meha przycupnęła obok i wpatrywała się w czerwoną okrywę, jakby od jej wzroku miała ostygnąć szybciej. Czas dłużył się niemiłosiernie. Seh wytrzymał do południa, później rozbił glinianą skorupę. Osmolone garnce wciąż były całe, ich grube, poczerniałe ścianki stwardniały na kamień.
Meha zajrzała do wnętrza naczynia i odstawiła je rozczarowana. Nie uchowała się ani kapka zieleni. Barwny proszek zmienił się w bezładny brązowy naciek, który poza tym, że nieco błyszczał, nie miał w sobie żadnego uroku. Chłopak jednak wcale się tym nie zmartwił. Naczynia nie przepuszczały wody, nie kruszyły się ani nie popękały, nawet gdy ponownie włożył je do ogniska. Dziewczyna wnet zapomniała o utraconej zieleni. Gorąca woda skutecznie leczyła rozczarowania.
Wieczorny posiłek smakował wyjątkowo. Mięso z jednej małej kozy upieczone na ogniu nie nasyciłoby nawet połowy klanu, tymczasem ta sama porcja ugotowana w wielkim garncu wraz z mnóstwem ziół, nasion i ptasich jaj pozwoliła najeść się wszystkim. Nawet bezzębny Sven po wypiciu czarki wywaru nabrał rumieńców.
***
Przy ścianie odnalazł swoje pierwsze naczynie. Zdawało się tak prymitywne. Zimowali w tej samej jaskini, co wtedy. Ile to już wiosen minęło? Nie pamiętał. Zdążył już zmężnieć, lecz pewnie rzeczy się nie zmieniły. Ygn wciąż nie zabierał go na polowania. Jakby to, że urodził się bez jednego palca, czyniło z niego kobietę lub brzemię.
Seh zajrzał do środka garnca i poskrobał paznokciem brązowy naciek. Poczuł chłód metalu, a im mocniej rozdrapywał zielonkawy nalot, tym więcej dostrzegał błysku.
Następnego dnia udał się z Mehą do miejsca, skąd Vada brała swój zielony proszek. Pośród czerwonawych skał wykwitały ciemnozielone przerosty, które łatwo odłupywały się od ściany. Zebrali ich tyle, ile zdołali unieść, roztarli, po czym wrzucili do glinianego kopciucha razem z dużą ilością węgla.
Minęło dobrych kilka miesięcy, nim Seh pojął, że owa nieznana brązowa substancja, gdy jest rozgrzana, pozwala formować się w przeróżne kształty, schłodzona zaś na powrót twardnieje. Młodzieniec topił więc zieloną rudę, a potem mozolnie kuł brązowe grudki, póki nie zamieniły się w błyszczące miedziane placki. Te z kolei ostrzył na piaskowych głazach, czyniąc z nich brązowe rylce. Mężczyźni, szczególnie ci młodzi, pomagali mu. Pilnowali mielerzy, dosypywali węgla do dymarek, nosili miedzionośne bryły, by w zamian otrzymać jeden z owych brązowych bełtów. Starsi pozostawali przy kamiennych ostrzach, jak ich ojcowe, a wcześniej ojcowie ojców. Nazbyt miękkie brązowe groty traktowali z pogardą.
Kobiety bardziej ceniły gliniane naczynia, które z czasem Seh nauczył je lepić i wypalać. Nie bardzo interesowały się dymiącymi piecami ani brunatnym metalem. Do czasu.
Meha, co do niej niepodobne, szła wyprostowana, patrząc gdzieś ponad głowami Tecy i Lany, które minęła niczym powietrze. Kobiety spojrzały po sobie, po czym ich wzrok zawistnie wgryzł się w ramię dziewczyny. Ramię, które opasały dwa węże. Ogony gadów lśniły brązem i zielenią. Bransolety przy każdym kroku wydawały brzęczący dźwięk, drażniąc czułe uszy ulubienic Ygna.
Następnego dnia nie było dane Sehowi wykuć żadnego oręża. Teca, Lana, a nawet Vezda, za nic mając odwieczne tradycje, zjawiły się u niego z samego rana, gotowe posługiwać w każdy możliwy sposób.
Oczy wodza widziały jednak wszystko. Rozbite skalnymi głazami piece wkrótce przestały dymić.
***
Meha skończyła jeść, wstała i ruszyła ku legowisku. Seh powiódł za nią wzrokiem. Dostrzegł, jak Ygn kładzie rękę na ramieniu dziewczyny i wskazuje na skrzyżowane mamucie ciosy, tam, gdzie jego posłanie. Meha przytaknęła pokornie.
Tej nocy samotność doskwierała Sehowi jak nigdy. Brakowało mu ciepła, do którego zdołał przywyknąć. Brakowało miękkiej, delikatnej skóry pod dłonią. Brakowało bliskości i spełnienia. W ciszy pośród trzasków dopalających się drew i pochrapywania współplemieńców wciąż słyszał tłumione jęki Mehy oraz nieposkromione sapanie Ygna. Mroczna kula, skryta w sercu młodzieńca, rosła podsycana żalem i zgryzotą.
***
Zima obdarowała ich lenistwem. Seh otworzył zaspane oczy. Spłachetek skóry okrywający leżącą obok Mehę zsunął się nieco, ukazując kawałek nabrzmiałej piersi, półkulisty brzuch oraz spoczywającą na nim dłoń. Blask ognia nadawał jej ciału rudawego odcienia, przypominającego wieczorne letnie niebo. Seh wpatrywał się w krągłość jej brzucha i wszystkimi zmysłami pragnął zapamiętać ten obraz. Po raz kolejny nawiedziły go wspomnienia, tym razem jednak przyjemne. Jasnowłose oblicze uśmiechało się do niego, a niebieskie oczy wciąż patrzyły żywo.
Nazajutrz zniknął i zaszył się w jednej z bocznych jaskiń, gdzie spędzał kolejne dnie i noce. Na koniec rozpalił w onej grocie wielki ogień i podsycał go tak długo, aż dzieło było gotowe.
Myśliwi tego dnia wrócili, objuczeni półtuszami wołów piżmowych. Zaciekawieni opowieściami, weszli do groty Seha. Z góry wyłupiastymi oczami spoglądała na nich Matka. Jej wielkie piersi spływały na jeszcze większy brzuch, który z kolei opadał na otyłe uda. Pomiędzy nimi odznaczał się wzgórek łonowy odwzorowany z pietyzmem. Po obu stronach posągu płonęły ognie, oświetlające matczyne krągłości, a jednocześnie skrywające w pomroce cienia niektóre zakamarki. Seh wyłonił się zza posągu z głową wzniesioną hardo i spojrzał na wielkiego Ygna, korzącego się przed Matką. Pozostali łowcy poszli śladem wodza i skłonili się ku ziemi.
– Mama – rzekł Seh, a ściany jaskini powtórzyły jego słowa, nadając im grozy. – Nasz mama!
Ygn uniósł głowę. Powieka mu zadrżała, lecz nie wyrzekł słowa. Przełknął jedynie głośno ślinę.
– Ty karm mama! – dodał Seh.
– Me gar mama. – Głos wodza jakby utracił siłę, z którą zwykle wybrzmiewał. – Ty karm!
***
Seh opiekował się Matką, a bojaźń i podziw, jakimi Vada i Ygn darzyli posąg, udzielała się wszystkim. Wkrótce, naturalną koleją rzeczy, młodzieniec stał się głosem Matki, kapłanem i wyrocznią jej woli.
Wiosenne słońce tego roku grzało mocniej, a natura pobłogosławiła swymi darami wcześniej i hojniej niż zazwyczaj.
– Mama dar – oznajmiła Vada pewnego wieczora, a nikt, kto pamiętał, czym jest pusty brzuch, nie puścił tych słów mimo uszu.
Kobiety poczęły przynosić Tej, Co Karmi po garstce tego, co udało im się zebrać. Ziarna dziko rosnących zbóż, jagody lub inne owoce lasu. Seh nie przywłaszczał ich sobie. U wejścia do groty wyznaczył wielki krąg, który z czasem otoczono kamiennym wałem, i tam, w świętej wilgotnej ziemi, zakopywał złożone ofiary.
Do jaskini wkroczył Deż, wielkonosy łowca, zawsze drugi, zawsze w cieniu Ygna. Jako pierwszy z mężczyzn przybył do Matki z darem. Na jego barkach zwisała tusza młodego renifera. Łowca złożył martwe cielę przed posągiem i czekał. Seh stał jak wryty, milczał, nie potrafił oderwać wzroku od zasnutego mgłą niebieskiego oka. Lawina wspomnień powróciła.
– Mama leby żyvė – szepnął w końcu. – Żyvė, ne mar.
Deż odszedł w niesławie, a wieści o upodobaniach Matki rozeszły się błyskawicznie. Niektórzy z mężczyzn wzorem kobiet przynosili w ofierze nasiona lub orzechy, wielu upuszczało swą krew, obiecując wierność, Ygn codziennie przynosił wielki głaz, który dokładał do świętego kręgu. Nawet Deż niebawem powrócił do groty, tym razem ciągnąc na postronku parę żywych, młodych koźląt.
Z czasem wnętrze świętego kręgu przemieniło się w łan traw, na którym pasło się stadko kóz, a wokół nich biegały szczenięta polarnych pieśców, obszczekując krnąbrne zwierzęta. Zwierzyniec z wolna się powiększał, podobnie jak rosła liczba świętych kręgów, wznoszonych tu i ówdzie.
Nikt nie odchodził od Matki z pustymi rękami. Seh zadbał, by każdy opuszczający świętą grotę otrzymywał małą figurkę bogini, a w szczególności ci, co udawali się daleko na północ. Przykazywał im, by napotkanym człekom mówili o Matce. O Tej, która chroni, która każdego przygarnie, która wyzwoli świat od płaskolicych.
***
Ygn walczył o życie. Klatka piersiowa rozorana pazurami lwa jaskiniowego oraz odgryzione ramię położyłyby trupem każdego, a jednak wielkolud wciąż opierał się śmierci. Vada zaś robiła wszystko, co mogła, by mu w tej walce dopomóc.
Deż jako pierwszy sięgnął po wodzowską schedę. Wieczorem, gdy matrona kładła się na spoczynek, doskoczył do niej, by ją posiąść. Nie pozwoliła mu, drapiąc i gryząc zaciekle. Kolejnym był młody Elen, gołowąs jeszcze, lecz nad wyraz wysoki. Dopadł ją przy posiłku. Chwilę później odszedł głodny i poniżony, zniechęcony do amorów kciukiem w oku. Wlk, mężczyzna przybyły poprzedniej zimy, ofiarował jej naszyjnik z morskich muszli. Matrona wciąż pozostała niewzruszona.
Kiedy stało się dla niej jasne, że Ygn nawet jak przeżyje, nie zdoła obronić swojej pozycji, a kolejni mężczyźni spoglądali ku niej łapczywie, zdecydowała. Tego wieczora podeszła do Mehy i szepnęła coś głosem nieznoszącym sprzeciwu. Młoda matka z oseskiem na ręku spuściła głowę i odeszła. Matrona ostentacyjnie zajęła jej posłanie, zalegając tuż przy Sehu. Nie spojrzała mu w oczy, nie wyrzekła słowa, jedynie się obnażyła, wymownie wypinając ku niemu pośladki. Współplemieńcy śledzili każdy jej ruch. Seh zlustrował leżące przed nim, nagie, dziwnie znajome ciało. Te same włosy, koloru suchej trawy. Ta sama skóra biała niczym mleko. Ta sama przysadzista sylwetka. Kiedy zaś zaniepokojona jego bezczynnością Vada się obróciła, dojrzał te same niebieskie, mądre oczy. Wciąż żywe.
Kobieta chwyciła jego męskość i ścisnęła mocno. Młode ciało Seha się nie wzbraniało. Matrona nie bacząc na jego bezwład, dopięła swego.
Dwa dni później Ygn zmarł, a żaden z mężczyzn nie odważył sprzeciwić się woli Vady ani rzucić wyzwania naznaczonemu, czarownikowi, stwórcy Wielkiej Matki.
***
Znów wyrosły kominy i mielerze. Stukot kamiennych młotów uderzających w miedziane groty niósł się daleko. A od kilku dni u wylotu doliny złowróżbnie gromadził się dym. Mieszał z mgłą schodzącą z gór i kisił. Do tego pieśce ujadały nocami, węszyły, strzygły uszami, po czym znów ujadały.
Odnaleźli ich nazajutrz w pobliżu zielonych skał. Martwe oczy, rany po kamiennych ostrzach i zimne, ogołocone z okryć ciała. Do tego niewielka figurka Matki z wyszczerbioną głową, zaciśnięta w dłoni mężczyzny tak mocno, że nie sposób było rozprostować mu palce.
Seh nie znał nikogo z tej gromady. Rozpoznał za to figurkę Tej, Co Chroni. Tej, co miała wyzwolić świat od płaskolicych.
Ygn rozkazałby wyruszyć natychmiast. Dziś, teraz, bez zwłoki. Gdyby żył.
***
Płaskolicy uderzyli znienacka. Horda wysokich mężczyzn wybiegła z lasu i niczym rój szerszeni przetoczyła się po kamiennych wałach. Seh patrzył z ukrycia, jak obrońcy umykają do świętej groty. Drżały mu ręce i choć bardzo się starał, nie potrafił tego ukryć. Groza dymiących kominów, w której pokładał nadzieję, nie przestraszyła napastników. Ujadające pieśce umilkły na zawsze. Stadka kóz i owiec rozproszyły się i umknęły. Jedyną nadzieją pozostała Ta, Co Chroni.
Płaskolicy się nie zawahali. W jaskini zabrzmiał ich dziki ryk, a po nim zdumienie. W środku nie zastali nikogo poza wielką figurą brzemiennej kobiety, spoglądającej na nich z góry. Posąg rozjaśniały dwa ogniska, a resztę groty spowijał mrok.
Wódz napastników chrząknął, postąpił naprzód i zbliżył się do posągu. Wyciągnął rękę, jakby chciał go dotknąć. Skryty w mroku Seh widział jedynie poszarpaną krawędź noża, niemal takiego samego jak ten, który pamiętał z dzieciństwa.
Krwawa szrama nie wykwitła jednak na piersi Wielkiej Matki. Płaski, ostry grot ciśnięty z mrocznego zaułka przeszył płaskolicemu bark. Za nim poleciały kolejne oszczepy. Z góry spłynęła wrząca, czarna maź, która wnet zajęła się ogniem, odcinając drogę ucieczki. Połowa hordy padła od miedzianych ostrzy, kolejni zamieniali się w żywe pochodnie. Seh patrzył, jak płaskie oblicza z sennych koszmarów krzywią się z bólu, usta skowyczą w cierpieniu i błagają o litość. Płaszczące się przed nim ciała wciąż budziły grozę.
Seh mocniej ścisnął nóż, który przez wiele dni ostrzył. Patrzył, jak jego współplemieńcy odbierają napastnikom broń i zakładają pęta. Jeszcze tego samego dnia Deż poprowadził wojowników do gniazda płaskolicych. Przeczekali do nocy, a w porze najgłębszego snu spadli na obóz pełen kobiet i dzieci. Nie pozwolili umknąć nikomu. Zrabowali dobra i spędzili wszystkich ku świętej grocie.
***
Smukli ludzie o wysokich czołach zwrócili swe głowy w stronę Seha. Zebrano ich przed posągiem Matki, która miała wydać wyrok. Patrzyła teraz na płaskolicych tym samym wzrokiem, co na pozostałych, a ku swemu rozczarowaniu, Seh nie dostrzegł w nim nienawiści. To on nienawidził, nie Matka.
Nieliczni mężczyźni, którzy pozostali przy życiu, zdawali się pogodzeni z losem. Kobiety, wysokie i szczupłe, pospuszczały głowy. Niczego nieświadome dzieci patrzyły szczerze, zaniepokojone jedynie przez lęk bijący od rodziców. Tylko wódz mimo ciężkiej rany wciąż spoglądał hardo.
Rękojeść noża świerzbiła w dłoni. Seh postąpił ku ściśniętej na środku gromadzie. Uspokoił oddech. Nienawidził płaskolicych każdym zakątkiem swej duszy, każdą nieprzespaną nocą, każdą chwilą samotności. Tylko śmierci nienawidził równie mocno.
Stłumił w sobie mroczną kulę. A może zaczerpnął z niej sił? Nie wiedział. Zacisnął zęby i podszedł do rannego, nagiego dryblasa o licu rodem z jego koszmarów.
– Mama leby žyvė – szepnął, spoglądając w złowrogie ciemne oczy, po czym zdecydowanym ruchem odciął mu przyrodzenie.
***
Wieczorem przyprowadzono mu jedną z pojmanych kobiet. Seh patrzył na ciemne włosy, brązowe oczy, płytkie oczodoły oraz długie ręce i nogi, drobne jak u dziecka. Kobieta nie przypominała mu matki w żadnym szczególe. Przypominała koszmary z dzieciństwa. Jej rysy obrazowały wszystko, czego się bał i czego nienawidził. Mimo to widział teraz jedynie zlęknioną dziewczynę, niepewną swego losu.
Podszedł do niej, a choć ciało się wzdrygało, odważył się dotknąć jej twarzy. Pogładził opuszkami śniady policzek. Miękki, ciepły, delikatny. Dotknął szpiczastego podbródka, płaskiego czoła, ledwie zarysowanych łuków brwi. Zatopił palce w kruczoczarnych kręconych włosach. Dotknął malinowych ust.
Gdzieś z oddali dochodziły jęki rannych oraz gwar świętujących łowców. Usłyszał też kwilenie oseska.
Długie drobne palce dotknęły jego skóry. Brązowe oczy napotkały jego wzrok. Malinowe usta poruszyły się w niemej obietnicy. Niedługo po tym te same usta sprawiły, że wielki czarny kłębek strachu, żalu i grozy, który Seh pielęgnował od dziecka, eksplodował, rozpryskując się na tysiące wielobarwnych drobinek.
***
Zajęcia z paleoantropologii odbywały się w sali na trzecim piętrze. Na studentów znad drzwi spoglądała dobrotliwie Wielka Matka.
– Ostatnio omawialiśmy okres zwany Brązową Rewolucją. Dzisiaj chciałbym nawiązać do tego tematu i przedyskutować przyczyny wyginięcia Homo planifacialis – rzekł profesor i uniósł głowę. Niebieskie oczy skryte w cieniu masywnych łuków brwiowych zlustrowały studentów. – Czy może ktoś chciałby przybliżyć ten temat?
Uczony udał, że nie widzi ochoczo wzniesionej ręki krępego studenta o przesadnie wydłużonej głowie. Nikt inny nie garnął się do wypowiedzi, więc profesor oddał mu głos.
– Płaskolicy byli słabsi fizycznie, a przez mniejsze proporcje czaszki do reszty ciała nie dorównali nam intelektualnie. Nie zdołali opanować rolnictwa ani hodowli, ani metalurgii. Wyparliśmy ich na południe. Stali się rasą sług, by z czasem ostatecznie wyginąć.
– Taka jest wiedza kanoniczna – podsumował uczony. – Pozwolę sobie jednak zakwestionować stwierdzenie, że Homo planifacialis był uboższy intelektualnie. Wszak tuż przed Brązową Rewolucją zdecydowanie dominował. Zręczny, świetnie zorganizowany, zepchnął nas pod sam lądolód. Potrafił się lepiej komunikować, na co wskazuje budowa krtani. Istnieją hipotezy, że to właśnie dzięki jego genom nauczyliśmy się wymawiać samogłoski: u, i, o.
– Panie profesorze, to przecież niemożliwe. Homo dominatus i Homo planifacialis nie mogli mieć potomstwa. Niekompatybilne chromosomy Y powodowały odrzucenie płodów.
– Tylko męskich, panie kolego, tylko płodów męskich.
– Ale przecież głupota płaskotwarzców jest wręcz legendarna. Wszystkie badania na to wskazują.
– Czyżby? – zapytał profesor. Nie dokończył jednak myśli. Nie mógł głośno powiedzieć, co sądzi o polityce rządu w kwestiach rasowych, czy też o kryteriach przyznawania grantów. Nie teraz, gdy miał już w pełni odkodowany genom Homo planifacialis. Decyzja o rozpoczęciu klonowania zależała już tylko od jego woli. I sumienia. I kobiety, która miała dać komórkę jajową.
Spojrzał w miejsce, gdzie siedziała najzdolniejsza studentka na roku. Na jej brązowe oczy, wysokie czoło, ledwie zarysowane łuki brwiowe i wyjątkowo drobny kościec.
Człowiek czy zwierzę?