- Opowiadanie: maciekzolnowski - Adam, gałeczka, muchomory, esesmany

Adam, gałeczka, muchomory, esesmany

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Adam, gałeczka, muchomory, esesmany

Nie wiem, jak to się zaczęło. Komuś się zachciało i o tym pomyślał, ktoś inny myśl tę podłapał, tak, jak łapie się „biegankę” albo grypę żołądkową, a następnie wypowiedział na głos. Po prostu obaj pewnego razu postanowiliśmy spróbować prastarej słowiańskiej magii i wywędrować gdzieś daleko za Siedem Gór i Rzek w celu odnalezienia rzeczonej pięcioliterowej, o której mowa w toku dalszym i bliższym opowiastki. Wystarczyło ją tylko pokroić w plastry, ususzyć i poporcjować. A efekt-odlot murowany!

Ale najpierw… Najpierw należało ją zdobyć, a właściwie – znaleźć, gdyż nasza ambicja nie pozwalała nawet myśleć o możliwości pozyskania grzybków halucynogennych via Internet, na przykład przez eBaya. Zresztą mieszkaliśmy w Carpathian Mountains, górach, z tymi wszystkimi grotami, pieczarami, pieczarkami, opieńkami, niedźwiedziami, rysiami, kunami, tchórzofretkami i cholera wie, czym jeszcze. To tutaj żyli Janosik z Jurandem ze Spychowa, ale to raczej stare dzieje, nie ta bajka. (Co do Juranda, to nie jestem pewien, gdyż zawsze mi się myli Biskupia Kopa z Kupą Szkopa i gdzie leży Krym, a gdzie Rzym. A Janosik? On nie nasz, nie mój ci on, cudzoziemski gość, więc też tak jakby się nie liczy). Było więc grubo, przaśnie i trochę strasznie, a co to wszystko oznacza, to się rozumie już samo przez się. Powiem tylko jedno: ADRENALINA!

Rzekło się, że mieszkamy w górach. Tak naprawdę tylko ja mieszkam. A kumpel najlepsiejszy bywa tutaj przejazdem, i to nawet dość często, jadąc z Krakowa przez Rzeszów, Puck i Ostrawę… do Gdańska! Bawi w domu letniskowym swoich staruszków z kuną dochodzącą-dozorującą na poddaszu. (Musi się bawić ostro fest, skoro myśląc o Bałtyku wali centralnie na południe. Poza tym kunowate strasznie, ale to strasznie w nocy harcują. Trzeba więc naprawdę solidnie się znieczulić, ażeby można było choćby tylko myśleć o spaniu na takim zakunionym poddaszu. Ot, taka mała dygresja).

Tamtego roku warunki środowiskowo-obiektywno-subiektywne były spoczko i te pogodowe zresztą też: koniec lata, koszmar minionego lata, właściwie jakoś tak bardziej środek jesieni, w każdym razie – jeszcze nie zima. Pamiętam, że przez cały dzień studiowałem wraz z Adamem mapę Górek i okolic Brennej, a przez kolejne pół zapoznawałem się z tym, jak w ogóle grzybki wyglądają, bo wstyd się przyznać, ale nie wiedziałem wtedy kompletnie nic a nic na ich temat. Pojęcia bladego nie miałem, że mają długie, smukłe ogonki, szpiczaste kapelusiki z małą brodawką pośrodku i że rosną z dala od lasu na podmokłych łąkach i pastwiskach, kompletnie zasranych baranim tudzież końskim łajnem. Jeśli ktoś szuka ich w lesie, to traci czas.

Wziąłem do ręki mapę i zacząłem rozglądać się za upragnioną polanką, szperałem też w wewnętrznym CPU – w kłębowisku swych myśli, gdyż pamięć miałem niezgorsza. O dziwo Pogórze Cieszyńskie, już całkiem prawie zabudowane i zurbanizowane, nie grzeszyło jakąś oszałamiającą ilością terenów trawiastych o bliżej nieokreślonym przeznaczeniu. Nie istniały tutaj żadne osławione przestrzenie wolności czy czegoś tam i stepów krymskich byś, bracie, nie uświadczył, no chyba że w szkolnej bibliotece góreckiej. Hale znajdowały się co prawda w samych górach, ale to były hale, a myśmy poszukiwali łąk zwyczajnych, niczym niewyróżniających się spośród wielu innych, oprócz tego, iż znajdować się miały na gruntach podmokłych i żyznych aż do bólu (głowy).

Nastał dzień zbioru, dzień próby, na który obaj tak bardzo czekaliśmy. Spotkaliśmy się na mostku przy Szpotawickiej, zrobionym głównie z korników, glizd oraz drewna. I stała się rzecz niebywała: mój najlepsiejszy się nie spóźnił, i to nawet o minutę. Szok! Tego jeszcze nie było! Pamiętam, że to jego, pierwsze od lat, niespóźnienie się potraktowałem jako dobry omen.

Zabrałem z domu mapę oraz pusty słoik na łysiczkę. Mapa była laminowana, a słoik: szklany, litrowy. Tak, dobrze napisałem: LITROWY!!! Pustka z niego mogłaby spokojnie wypełnić ten mój zakuty łeb. Dlaczego zakuty? A dlatego, że gotowałem się na nie wiadomo jaki sukces. Boże, jak mogłem być aż tak potwornie głupi i zakładać, że znajdę cokolwiek, i to na dodatek za pierwszym razem. Już planowałem atrakcyjny dla podniebienia sposób konsumpcji upragnionego towaru spożywczego.

– Czy grzybki zjem z waflem „Grześkiem”, czy może z batonem „Pawełkiem”, czy też może z jogurtem „Pawlaczkiem”? Nieeee! Najlepiej, jak od razu popiję wszystko mlekiem? Chociaż nie, to by oznaczało kłopoty. Praczka mogłaby mieć potem sporo roboty. – W taki oto sposób dawałem upust swojej arogancji połączonej z naiwnością i niewiedzą.

Adaś tymczasem zachowywał się w sposób bardziej wstrzemięźliwy. Nie czekał na odroczoną w czasie niespodziankę, tylko otworzył ją z psykiem i udał się od razu do sklepu po następne zimne z lodówki.

– To, że piwo jest z lodówki, to wcale nie oznacza, że jest zimne, no bo przecież mechanizm chłodniczy może być wyłączony albo popsuty, co nie? – zagaił filozoficznie. – Skusisz się, Macieju?

– A w życiu! Szlag! Nie po to tutaj przyłaziłem taki kawał w ten mglisty i parszywy czas.

A jednak dałem się namówić na jedno na rozruszanie wewnętrznych trzewi, przygotowanie narządów trawiennych i zaostrzenie apetytu przed konsumpcją. Nie wiem, co mi po głowie chodziło. Chyba miałem zamiar zbierać te łysiczki i od razu też je wcinać w ramach obiadokolacji.

Za sklepem znajdowała się prowizoryczna ławeczka dla stałych bywalców i być może warto coś o niej opowiedzieć tak pokrótce. No więc, cóż, nie chcieliśmy dudlić niczego na miejscu, lecz woleliśmy wziąć na wynos, ale tak czy owak musieliśmy przechodzić obok tej właśnie ostoi „folkloru i góralskiej muzyki”. Oczywiście zostaliśmy zaczepieni przez słynnego w całej wsi pana Henia, czy jak mu tam było, człowieka bardzo, bardzo przedsiębiorczego:

– Ej, chłopaki! Nie dalibyście no złotówki na chleb?

Na chleb mu dałem, bo to jest dobra i smaczna zagrycha do… no właśnie, do czego? Czy to ważne? Po minucie ujrzałem, jak pan Heniu, czy jak mu tam, wychodzi zadowolony ze spożywczaka z samym tylko halnym w dłoni. Kozacki gość, mówię wam.

– A gdzie zakąska? Gdzie chlebuś? – Aż normalnie chciałem zapytać, ale koniec końców dałem sobie spokój. A niech mu na zdrowie wyjdzie, nadmiar i tak wyleje.

Na odchodne, usłyszeliśmy jeszcze jego ochrypły głos. Brzmiał niczym monolog wewnętrzny jakiegoś natchnionego mędrca Syjonu:

– Ej, ta pogoda jest jak kobita. Bywa zmienna. Czasem pada deszczyk, a czasem nie. Niekiedy zalega śnieg i świeci słonko, innym razem mgły gęste snują się po okolicy i nic, ale to nic kompletnie nie widać, w dupę jeża! Latem bywa na ogół urokliwie. Jesień pełna jest melancholii i zadumy. A zima? Lepiej nie mówić! Smuci się, bo przyszło jej zimą być. I choć pory roku są oficjalnie cztery, to aury tak naprawdę mamy dwie: tę dobrą i tę bardzo dobrą. Aura jest jakaś zawsze, panie, wiadomo. Tylko że może ona być, tentego, albo chmielna (wtedy, kiedy umieramy z pragnienia), albo żytnia (wtedy, kiedy męczy kac, jest mroźno, a my umieramy z przepicia). Ej, ta pogoda, ta pogoda!

Po godzince od wyjścia z domu stanęliśmy niczym te bure szaraki na ciemnozielonej łące (na mapie miałem ją opisaną jako „Marchewkowe Pole” albo raczej „Polo Marchew” czy jakoś tak). Gdybyśmy postali na niej jeszcze przez chwilę, pewnie zacząłbym śpiewać: „na zielonej łączce pasły się zające”. Była pusta i wodą zlana, a dalej rozpościerał się las. Deszcz padał albo nie, i tak wszystko było zawilgocone i parowało.

Padłem na kolana jak jakiś muzułmanin, nosem przycupnąłem do gleby i zacząłem okładać teren oraz poszczególne kępy, niebędące posłankami o imieniu Beata, i jąłem przeczesywać pojedyncze kłosy trawska, gdyż nie chciałem tracić cennego czasu, którego sporą część i tak już zmitrężyłem pod monopolowym. Adaś musiał mieć ze mnie niezły fun, albowiem stał z boczku i z uśmiechem politowania przyglądał mi się z góry, nie brudząc sobie rączek, które notabene miał zajęte.

Tylko ja zbierałem naprawdę, a ten, co się opierdzielał, zaabsorbowany był otwieraniem trzeciego już browca dla fachowca, leniwca, tankowca. Ja rozumiem, że jeśli się coś odkapslowało i z tego czegoś zaczynają uchodzić nachalnie gazy, to chyba nie poprzestaje się na zadumie nad samą impresją bąbelkową, którą by można było zatytułować – dajmy na to tak – „Portret z kolegą, otwieraczem, pustym słoikiem na łysiczkę oraz mgłami nadobnymi unoszącymi się gdzieś w tle – scena alegoryczna, zbiorowa pędzla Hesusa van Boha”.

– Gdzie jesteście, małe kurduple!? Ukażcie no się! Już ja wam pokażę! I ogonki z dupy powyrywam! – wykrzykiwałem na cały głos. – Nie ma łysiczek, kurna, no nie ma!

Końcówka września, aura odpowiednia, wilgotność taka, że można by scyzorykiem powietrze krajać jak gąbkę albo inną galaretowatą meduzę, miejscowe barany też się posrały… postarały i wszystko dokumentnie zapaskudziły. I co z tego, skoro te wypierdki jakoś nie chciały się dać znaleźć. Może coś źle robię? Mówię o sobie, bo Adaś tylko stoi i zachowuje się pasywnie, głupkowato się przy tym uśmiechając.

Trzeba mieć wiarę, wiarę i nadzieję. Głowa do góry! Wiara to podstawa, nadzieja też. Jest jeszcze miłość, ale ta została u mnie na kompie ze stałym dostępem do portalu curvage.org. Czasem chodzę do kościoła, to wiem, co w trawie piszczy i w ogóle znam się na cnotach teologalnych. Może łąka jest jakaś nie teges, nieodpowiednia, trefna, nie taka, jaką ją Bóg stworzył i jaką łąka o tej porze roku być powinna, nie ma tego czegoś, co mają inne, te zagrzybione i zasrane. Ale czego nie ma? Czego!? Oto i tajemnica, zagadka jak z dobrego, szwedzkiego kryminału. No może nie z kryminału, ale jednak wciąż zagadka.

– Zdaje się, że ta trzaśnięta babka Jaga, co żeśmy ją spotkali przed chwilą, jak szliśmy, była tu dziś rano i wszystkie grzyby sprzed nosa nam sprzątnęła. Jak myślisz, Macieju? – filozoficznie wypowiedział się Adaś, za jednym razem rozprawiając się ze zbiorem zdarzeń możliwych z potencjałem ogromnego nieprawdopodobieństwa.

Kurduple występowały całymi rodzinami, najczęściej w skupiskach po kilkanaście sztuk. Nieskończenie długaśny ogonek sam wychodził z ziemi, jak się ciągnęło za mały kapelusik, nabrzmiały od psylocybiny. Kolorek wahał się od brązowego aż po herbaciany, lurowaty. I można je było łatwo pomylić z pospolitymi psiakami oraz przydrożnymi twardzioszkami, notabene również psiakami. A wrzesień, ach, ten wrzesień, z tak typowymi dla siebie porannymi przymrozkami i przecudownym babim latem, był dla kurdupli miesiącem wprost wyśnionym, wymarzonym. Do tego jeszcze te wiecznie nienażarte owce i barany, pasące się tu, ówdzie, wszędzie.

Szukałem dalej, nie chcąc i nie mogąc uwierzyć, że może ich nie być. Na szczęście, jak wychodziłem z domu, zabrałem ze sobą cztery sproszkowane gałeczki muszkatołowe, które teraz mogły nieco osłodzić czas porażki. Miałem już wcześniej do czynienia z halucynogennymi nasionami i wiedziałem, że ich goryczka średnio nadaje się do ulepszania smaku czegokolwiek. Na szczęście w pobliżu znajdował się ów sklep z ławeczką, gdzie można było w razie „wu” zaopatrzyć się w jogurt i to z nim, w wersji pitnej, wespół w zespół dokonać aktu konsumpcji wspomnianej gały.

Tymczasem kształty powoli rozpływały się w wieczornej mgle, wszystko się rozmywało i wymykało zmysłowemu oglądowi rzeczy, robiło się coraz szarzej i szarzej, a trawa nabierała brunatnego, jednobarwnego, zajebistego odcienia. Nie było innej rady – wstałem i otrzepałem portki z rosy, Adaś dokończył piwo, a potem obraliśmy jedynie słuszny kurs na sklep.

Przed monopolowym doszedł do naszych uszu znajomy, chrapliwy głos żula:

– Niedźwiedź szedł szlakiem, widziałem. Kamera monitoringu go uchwyciła. Szedł drogą, a nie chaszczami. Nie to co ja. A co sobie będzie życie utrudniał, spryciulek!

Myślę sobie: „o nie, tylko nie pan Heniu”. A jak tylko nas spostrzegł, natychmiast spauzował i przeszedł do sedna spraw poważnych:

– Ej, chłopaki! Nie dalibyście no złotówki na chleb?

Na chleb mu dałem, bo to jest dobra i smaczna zagrycha. A na efekt swojego hojnego gestu nie musiałem długo czekać, bo już po minucie ujrzałem, jak wychodzi ze sklepu z zimnym halnym. „Gdzie zakąska”, tym razem nie myślałem nawet pytać. A niech mu na zdrowie wyjdzie, a nadmiar wypryska.

I my także zakupiliśmy parę browców (nie, nie halnych) i kilka jogurtów w płynie, czyli takich trochę, no, bardziej jakby mlecznych, mniej serowych. A potem udaliśmy się w ciemny las, pamiętając rzecz jasna, że czołówki mamy schowane w plecakach razem z resztą ekwipunku i innego badziewia. Zamierzaliśmy przejść się trawersem myśliwskim, który znaliśmy z opowiadań starego myśliwego, Zbycha Rogali, a który nie był nawet zaznaczony na mapie, albowiem życie pełne jest tajemnic, nie? Na odchodne usłyszeliśmy jeszcze kolejny monodram henrykowski (i pomyślałem nawet, że ktoś się tutaj z nas nabija):

– Idę na czworakach. Brodzę w śniegu, głębokim, nieubitym; w śniegu jakby ze snu Królowej Zimy. Staram się, panie, przejść góry, minąć zaspy, równomiernie rozkładając ciężar swojego ciała na dwie, a nie na jedną parę kończyn. Ale to nic kompletnie nie daje i oczywiście cały grzęznę po pas. Gubię bochenek chleba oraz mój ulubiony, nieodzowny podczas takich eskapad, otwieraczyk do piwa, które wylatują niezauważenie z niedomkniętego plecaka. Zakopuję się w śnieżnej zaspie i ostatecznie podejmuję decyzję o odwrocie – mniemam, że słuszną! A cóż mam począć innego?! Oj, nie dla mnie jest ta oto Hala Czworaka, na czworaka niezdobyta. Nie dla mnie!

Szliśmy długo. Nie przypominam sobie, abyśmy wcześniej kiedykolwiek tamtędy wędrowali. Niby ta sama wieś, a jednak wszystko się różniło od Górek, które znaliśmy: inni ludzie, inna aura, inna energia miejsca.

Wymieniliśmy między sobą jedno, dwa spojrzenia porozumiewawcze. I już wiedzieliśmy, że sytuacja dojrzała do tego, ażeby zaaplikować sobie jogurcik z gałeczką, jogurcik muszkatołowy. Boże! W życiu nie piłem czegoś równie ohydnego, choć znałem przecież od podstawówki smak piwnej goryczki. Miałem wcześniej raz tylko do czynienia z roślinką Myristica fragrans i pamiętam, że byłem po niej strasznie pobudzony, rozweselony i kreatywny (pamiętam też, że mi stanął, ale nie będę się może chwalił takim detalem). Nie sądzę, aby zachował się jakikolwiek, choćby i najmniejszy ślad mojej fazowej kreatywności: jakiś wierszyk albo piosenka. Cokolwiek!

I tak szliśmy, rozmawialiśmy, piliśmy, nie przystawaliśmy ani na sekundę, nie przejmowaliśmy się wcale a wcale. Być może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybyśmy nie doprawili się Adasiowymi muchomorami, zabranymi z jego domu. Nie przypuszczałem, jak bardzo się ucieszę z wysuszonej niespodzianki, a niespodzianek życie pełne jest, nieprawdaż? Powoli stawało się jasne, skąd na twarzy mojego najlepsiejszego już od samego rana rysował się uśmiech od ucha do ucha i od psyka do łyka.

Efekt przyjęcia gałeczki mógł być zauważalny po upływie trzech godzin. Na skutki pożarcia grzybów nie trzeba było znowu aż tak długo czekać. I w pewnym momencie Adaś postanowił sprawdzić, czy znalazł się już czy też nie pod ich magicznym wpływem. Nie wiem, czego oczekiwał ani na co liczył. Czy myślał, że wykona, ot tak, po prostu z marszu, rytualny taniec wedyjski, niczym po wypiciu soma? Tego nie wiem. Skończyło się na zaczepieniu przypadkowo napotkanej i Bogu ducha winnej wieśniaczki, walnięciu jej w twarz ostrym pytaniem i zgwałceniu (w)śródnocnej ciszy… znaczy się, pogwałceniu nocnej ciszy:

– Hello! Pani Jago, a daleko jeszcze na Jaworową?

– Boże, jak to daleeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeko!!! Ja raz tam była i już w życiu nie pójdę!!!

– A czy widziała pani Jaga UFO? – rzuciłem z głupia frant, starając się zmienić temat na bardziej neutralny i lajtowy, gdyż zauważyłem pewne oznaki zaniepokojenia, wypisane na babcinej facjacie.

– Zdrowaś Maryjo! Ja żem widziała. U nas co drugi dzień ląduje, panocku.

– Aha! Z Bogiem! – Przyjąłem, zrozumiałem, osiągając trzy stany jednocześnie: nirwany, katharsis i kompletnego uchachania się, o, dżizas!

Potem rzuciłem do Adasia, nie zatrzymując się ani nie korygując tempa marszu, który powoli stawał się marszem-transem:

– Stary, masz jeszcze te muchomory? Dawaj!

Nigdy nie zapomnę swojego pierwszego razu z gałką. Po miesiącach wczytywania się w relacje internautów dotyczące jej przyjmowania, postanowiłem w końcu udać się do Leclerca po cztery opakowania orzeszków firmy Kotanyi. Nie były drogie: zapłaciłem niecałe dwa zeta za jedno opakowanie, w którym znajdowały się dwie niezmielone sztuki. Następnie wróciłem do domu, starłem je, zalałem zimną wodą i wszystko razem dokładnie wymieszałem. Jadłem, zapijając goryczkę słodyczą przesłodzonej aż do bólu pepsi. Generalnie: smak jest niefajny, ale w życiu bywają też i gorsze rzeczy, na przykład aviomarin. A oto, co pisze jeden z internautów, którego doniesienia są poniekąd zbieżne z moimi własnymi doświadczeniami i spostrzeżeniami.

 

Godzina dwudziesta. Rozpoczyna się jazda. Odczucia podobne, jak po trzech harnasiach albo czterech buchach marihuany.

Godzina dwudziesta pierwsza trzydzieści. Faza jak na zjaraniu się, śmiechawa, gastro, słuchanie muzyki wkrętowej. Moje oczy są czerwone i przymrużone. Występuje ospałość przeplatana z poczuciem mocy oraz dziwnymi ruchami w rytm muzyki. Zwiększone libido – idę w astralu obrócić jakąś panienkę, a kto mi zabroni?!

O godzinie dwudziestej drugiej minut pięć poczyniłem kilka interesujących spostrzeżeń. Pierwsze – takie, że jestem za bardzo zmęczony, ażeby – przepraszam za szczerość – spuścić się w… i tak dalej. Drugie – że film, który oglądałem na kompie i na który tak czekałem okazał się być produkcją amatorską z odrobiną artyzmu. Trzeba przyznać, że aktorka grająca główną rolę była przecudną kobietą, z którą mógłbym uprawiać seks przez cztery piąte swojego życia, no a resztę przeznaczyłbym na jedzenie, spanie oraz oczywiście ćpanie. Ostatni, optymistyczny wniosek jest taki, że orgazm i niespełnienie pozostawię sobie na deser.

Dwudziesta druga trzydzieści. Umysł jest przyciemniony, ukierunkowany na jakąś wybraną rzecz. Skupia się na jednej czynności i łatwo rozprasza. Przestała mu się podobać muzyka. Wycisza się. Rozmywają się literki na klawiaturze komputera.

O dwudziestej trzeciej odpalam playera. Leci Nirvana. Każdy najdrobniejszy kwant mojego jestestwa przeżywa autonomiczny swój orgazm. Czuję, że może być już tylko piękniej.

Ranek. Obudziło mnie zapalone słońce. To Bóg włączył światło gdzieś na wschodzie. Nie ogarniam chwilowego nieprzystosowania błędnika. Otwieram oczy, ale obraz jest rozmazany, a wszystko dokoła wibruje. Światła mnie rażą okrutnie i jestem jakiś odrealniony. Pięć, sześć orzechów na pierwszy raz – to chyba stanowczo za dużo. Czuję, że totalnie nie panuję nad swoimi odruchami, a na dodatek mdli mnie. Rezygnuję z pójścia do kibelka i usiłuję się zdrzemnąć.

Dziesiąta – dwunasta. Sny są cholernie, ale to cholernie realne, takie, jakich jeszcze w życiu nie miałem. Spałem dziś od piątej do trzynastej jak zabity, ale snów, tych właśnie, nie zapomnę do końca życia – te barwy i kształty, te niematerialne światy i istoty. Czułem smak leśnych owoców, zrywanych prosto z krzaczków. Na drzewach rosły poziomki wielkości dyń, a ja te poziomki-giganty zbierałem. Były lekkie, soczyste i miękkie, jak chmurki. Po prostu pyszota! To były takie fantazjo-wizje w cukierkowych kolorkach, z których nie chciałem się za nic obudzić. Całą moją obecną rzeczywistość przenikają cuda z tych przepięknych marzeń nocy, bo oto stałem się tym, co uzyskał wyższą świadomość i śni swoje własne życie, aby – w odpowiednim momencie, który niewątpliwie nastanie – zbudzić się po Aktywnej Stronie Nieskończoności. Jam jest gwiezdnym pyłem tejże Przenajświętszej Nieskończoności. Jestem, który jestem.

I tak gałeczka dała mi właściwie dwa dni fazowania i dzień schodzenia, a post factum zagwarantowała dokładnie takie uczucie, jak na mocnym kacu (na mocnym, ale da się przeżyć). Może kiedyś, jak będę miał minimum cztery dni wolnego, spróbuję zaszaleć raz jeszcze. Wezmę pięć orzechów i zacznę wszystko odpowiednio wcześniej – powiedzmy – o dwunastej w południe najpóźniej.

A teraz, czas na małe podsumowanko. Oto pozytywy: euforia, radość, filozoficzne rozkminy i ogólnie chillout, halucynacje, omamy, łatwość wkręcania najrozmaitszych jazd. Gałka okazuje się być jedną z ciekawszych substancji pochodzenia roślinnego, z jaką się zetknąłem, godną polecenia zwłaszcza artystom (tym, którzy chcą uzyskać wgląd w Istotę Wszechrzeczy). Jest migotliwie schizofreniczna i daje namiastkę spokojnej ekstazy umierania, a także uczucie deformacji przestrzennej związanej z wielowymiarowością ludzkiego ciała. Jej głębokie oblicze rozpościera się na nieskończenie wiele podprzestrzeni wewnętrznych umysłów, które posiadam.

 

Tak ogólnie, to naprzód była gałeczka, jogurcik i spora śmiechawa, a grzybki pojawiły się dopiero potem, pod sam koniec uczty i poszły na tak zwany drugi ogień. Teraz wszystko stawało się proste, życie było łatwe i przyjemne, a czerwonawe z kropeczkami wystarczyło tylko pogryźć, pogryźć, popić, jak w tej reklamie tabletek na ból głowy, z podłożonym głosem Krystyny Czubówny, o ile dobrze pamiętam. Durnowate anegdoty umilały wspólne wędrowanie: raz nawijał Adaś, raz ja. On zaczął. Zawsze zaczynał. Zawsze miał dużo do powiedzenia, tak jak dzisiaj:

– Facet odśnieża ulicę i zaczyna na mnie wrzeszczeć: „Halo! A coś ty mi, Wacuś, tyle śniegu nawalił, co?”. No to ja do niego: „Panie, to nie ja, to Bóg we własnej osobie! Zima miała być sroga, tak czy nie? No tak! I jest! A wiesz pan, że Bóg nigdy, przenigdy nie nawala?”. Rozumiesz? Nie nawala, ha! Dobre, co?

– Dobre. A posłuchaj tego. Mówi mi jedna, napotkana na szlaku babka: „Uważaj na dziki, leśniczy ostrzegał”. „Okej, będę ostrożny”… i idę dalej. W ciągu godziny wdrapuję się na, jak mu tam, Gronia. Patrzę, kurna. Oczom nie wierzę. A tam stoi ta tak zwana niespodzianka. Ale, w mordę jeża, coś mi się nie zgadza: kolorek jakby nie ten i w ogóle. Okazuje się, że to wietnamska zwisłobrzucha. Zagrodziła drogę. Koszmar! Muszę klaskać, ażeby łaskawie mnie przepuściła. A to świnia!

I tak miluśko czas płynął, a my wraz z nim; gadka, szmatka. Niedawno przechadzaliśmy się tu gdzieś w pobliżu – pamiętam dokładnie. Pora wiosennych roztopów, śniegu w pytę, a nam zachciało się wędrować wzdłuż oraz jednocześnie w górę Jesionki – jednego z tutejszych cieków wodnych. „Źródełko Szczęścia” – tak się nazywało – to był nasz cel ostateczny, cel dnia, dekady, a nawet miesiąca. Po drodze napotykaliśmy salamandry plamiste – urzekające stworzonka, widzieliśmy rzeczy niezwykłe, nieomal magiczne, o których się filozofom nie śniło. Co i rusz wydawało się, że cel nasz znajduje się tuż-tuż, gdy tymczasem otwierały się wciąż nowe i kolejne półki-łąki albo tarasy-polanki, zalane co prawda wodą, ale niestanowiące tego właściwego źródła, źródła prawdziwego. Pamiętam, jak Adaś, widząc zajęcze bobki skąpane w krystalicznie czystej (na pierwszy rzut oka) wodzie, zauważył, że zwierzątkom jest w zasadzie wszystko jedno, gdzie się załatwiają. A przecież myśmy tę nieuzdatnioną ciecz pili, wędrując i podziwiając płazy. Przeżyliśmy, nie struliśmy się, a co więcej – dane nam było w końcu odnaleźć docelowe źródełko. I teraz zobaczymy, czy któremuś z nas przyniesie ono szczęście.

Tymczasem Górki są już za nami. Wstępujemy w wilgotną, cichą otchłań lasu, niczym w niezbadane głębie tajemniczej groty, i żegnamy z zachodzącym z wolna słońcem, pozostawiając za sobą, niby Cieśninę Nadziei, niewielką poświatę w miejscu, w którym normalnie, przy ładnej pogodzie winna się owa gwiazdka na niebie znajdować. Idziemy gęsiego, gdyż wąska ścieżka, z gęstym baldachimem utkanym z krzewów i drzew, nie pozwala nam na zbyt wiele. Wonne rośliny… nie tyle nie drapią, co raczej muskają delikatnie i jakby z uczuciem nasze twarze i dłonie. Nie kaleczą nas. Cóż za wspaniałe doznanie! Pięknie jest. Nawet ziemia zdaje się oddychać pełną piersią, co czyni powoli i rytmicznie, a my – wraz z nią. Następują – kolejno – wdech i wydech. Wdech i wydech. Dopiero teraz – tak naprawdę – rozpoczyna się leśna przygoda, aventura, swoisty taniec modrookich wędrowców z oceanem zieleni na tle kipiących wściekle mgieł, które układają się w potężne i rozbuchane nurty zdradzieckie. Czy potrafisz to sobie wyobrazić?

Przedstaw sobie, że jesteś Adamem albo Maćkiem. Brodzisz wśród najprzeróżniejszych odcieni barw złamanych, bieli, czerni, szarości, kolorów ziemi. Ty – idziesz jako pierwszy. Kolega pozostaje z tyłu, zaraz za tobą. Będziecie się posuwali naprzód, żwawo przy tym maszerując i podśpiewując. Dobry nastrój nie opuści was jeszcze przez pół godziny. Co stanie się potem? Lepiej nie mówić. Po drodze natkniecie się na kilka osobliwości (nie, nie przyrodniczych: salamandry plamistej z całą pewnością nie ujrzycie). Pierwszą – będzie stara, zardzewiała tabliczka z napisem: „Zakaz wstępu” w języku niemieckim. Zignorujecie ją. Pomaszerujecie dalej. Drugą osobliwostką – będzie monumentalna ambona myśliwska z drabiną o trzydziestu siedmiu szczeblach. Trzydzieści siedem – fajna liczba. Nie sądzę, aby mogła przynieść któremuś z was szczęście, za późno na to. Weszliście na ziemie dla żywych zakazane, pilnowane przez samego diabła, na których strach tylko panuje i mrok, a jedyną wierną towarzyszką smutku jest śmierć.

Ale ciekawość silniejsza jest od lęku, kiedy się widzi to, co ty teraz. Wchodzisz więc, bohaterze, na ambonę, na sam jej czub. Wchodzicie jak najlepsiejszy z najlepsiejszym, razem, jak na przyjaciół przystało. Ty – znajdujesz się z tyłu, kolega – kilka szczebli przed, a właściwie nad. Spoglądasz w górę, ale go nie widzisz. Mgła połknęła „mięcho” albo niefortunnie spadł w czeluść piekła, gdy ty zajmowałeś się niepatrzeniem i niewidzeniem. A być może wszystko ci się pomieszało i wcale nie właził. Czyżby pozostał na ziemi i czekał tam na ciebie? Przekonasz się, jak będziesz na samym szczycie. Albo na samym dole. I tu pojawia się problem – idziesz i idziesz, droga się wciąż wydłuża, a celu jak nie było, tak nie ma. Sen to jest czy jawa?

(Czytałem kiedyś opowiadanie o człowieku, który jeździł koleją dla samej przyjemności podróżowania, ot tak, bez celu. Dosłownie wpadał w trans i – niczego nie pamiętając – wsiadał na jednej, a wysiadał na innej, dalekiej stacji, kompletnie przy tym nie rejestrując momentu wybycia z domu. Nie myślał, skąd ani dokąd, ani za co jedzie. Ale jedno wiedział na pewno: to mianowicie, iż chce uczestniczyć w podróży, ruchu z punktu A do punktu B właśnie w imię tegoż ruchu. Marzył, by takowa voyage, journey, viaggio, Reise trwała całą wieczność).

Ale to była tylko zmyślona opowiastka, jakaś kolejarska gawęda. Tymczasem sytuacja z nieskończenie wysoką amboną, wybujałą jak toskańska winorośl, stawała się z wolna rzeczywistością – dziwną, przerażającą, zaskakującą, nieprawdopodobną, ale jednak rzeczywistością. Można by nawet zaryzykować twierdzenie: „to twoja własna historia, twoje życie i twój problem”.

Spoglądasz tymczasem w dół. Pod przerzedzającą się z wolna zasłoną, która spowiła ziemię gęstą melancholią, na moment zwraca na siebie uwagę ruch. Ciekawe. Dwa cienie, z których jeden wygląda na widziadło kobiety, drugi zaś – tak jakoś bardziej znajomo, zeszły się w jeden, potrwały w ten sposób przez chwilę, a następnie razem gdzieś odpłynęły w grobowym milczeniu, pozostawiwszy na pastwę rozczapierzonego lasu ciebie i tę twoją wyniosłą ambonę.

Zbiegasz. Zstępujesz. Z drabinki złazisz. Stopą glebę wymacałeś. Drżenie rąk i nóg starasz się opanować i sytuację chcesz zrozumieć. Rozglądasz się bacznie. Nikogo naokoło, nic, tylko ta bezczelnie rozwrzeszczana, rozdarta na całą japę mgła, z morduchną przecudnie zrytą jak u mumii. Chce ci się wyć, ale cisza jest – bo być musi – bezwzględna, bardziej lękotwórcza i świetnie nadaje się do konwencji horroru. Co tu dużo gadać – ta dojmująca aura stała się teraz jeszcze bardziej dojmująca.

W ciemnościach odnalazłeś wąską, błotnistą ścieżkę, na którą wstąpiłeś, aby odszukać Adama lub jego namiastkę, surogat najlepsiejszego czy choćby jego cień. W ten sposób natrafiłeś na te niby widmowe ruiny łaźni, całkiem zresztą realne, materialne, namacalne, do poziomu półpiętra w ziemi zakopane, zagrzebane. Otworzyłeś zardzewiały właz i wszedłeś do środka, schodami w dół – pierwsze drzwi na lewo.

Twym oczom ukazał się widok kilku żałosnych kabin z natryskami i coś jeszcze. Światła. Wiele świateł. Zamigotały tak potwornie i złowieszczo. Nastraszyłeś się. Struchlałeś. Zwątpiłeś. Teraz się zastanawiasz, skąd, u licha, w tym czarnym lesie halogeny, hologramy, zwodnicze omamy. Oto dane są zimne, szpitalne żarówy, jak w zaułkach pipidówki. Ach, i jeszcze całe okrągłe zero obecności tego, którego szukałeś.

Przez głowę przelatuje ci szalona myśl, lotem błyskawicy, runy sig, a ty zaczynasz postępować co najmniej dziwacznie. Wchodzisz do jednej z kabin i odkręcasz kurek z wodą, w ubraniu! Zamykasz oczy. Łepetynę zadarłeś. Orzeźwienia oczekujesz. Relaksu. Chwili ciszy w dziwnej ciszy, pełnej napięcia i wyczekiwania, ciszy dookolnej, piekielnej, cmentarnej, grobowej, która tu panuje, króluje. Jest albo jej nie ma.

Bam! Właz trzasnął, hałasnął. Zatrzasnął się. Z tobą w środku! A woda? Co z nią? Gaz jest za to. Leci. Ulatnia się. Uchodzi. Ach, to ci źli ludzie w mundurach! Fałszywy prysznic dostałeś od nieludzi! Taki ci prysznic zafundować raczyli. Ale ktoś za to zapłaci, oj, zapłaci! A kto? Hitler? On nie żyje. Zapłaciłby, gdyby żył? Nie wiem. A za wodę? Tak, za gaz i wodę…

W kabinach obok zamigotały tymczasem widziadła poharatanych osobników płci męskiej, trochę przypominające zombiaków, ale ty, na szczęście, nie zdołałeś tego zauważyć, więc ci o tym mówię, uświadamiam cię. Niby się to ichniejsze pokiereszowanie jątrzące wyczuwało na kilometr albo i dwa, a jednak, gdy spoglądało się pod światło pełgających halogenów, nie było tam nikogo. Rozumiesz? Nikogo!

Nagle potężna, kosmata, umorusana czymś lepkim łapa pociągnęła cię mocno za ramię i prawie na siłę wydobyła z zaświatów. Tak zwana Opatrzność… Tym razem ręka Boga okazała się mieć ziemskiego właściciela i należeć do Adama, którego szukałeś.

– Stary – mówisz mu – tak się cieszę, że to ty! Opowiedz mi coś, ażebym przestał się bać.

– Lasek Snowaniec. W miejscu, w którym droga łączy się z wąską ścieżką coś na mnie lezie. Myślę sobie: „oho; nie wiem, co to jest, ale dupą kręci fest”. Okazuje się, że zaskoczyłem borsuka. Ja jego, a on mnie. Odszedł bez słowa i żalu, kręcąc zadkiem jak Beyonce. A teraz twoja kolej, Maćku.

– „Przepraszam, szukam ustronnej drogi, zna pan taką?” – zagajam pewnego turystę. „A co, chcesz się zabić?” – pyta zaintrygowany. „Dziś nie, za ładnie jest”. A on mi na to: „Fajny masz ten pojemnik na gorzałę”. „Ee, to tylko futerał na skrzypce, pusty, na dodatek”.

Ty i Adaś znowu razem! Wspólnie wyskoczyliście na zewnątrz, zziajani, zmasakrowani, zamroczeni, a gaz szczęśliwie pozostał w gazowni, Tauronie i pod prysznicami, tymi pod ziemią (mój Boże, jest taki drogi i mało kaloryczny, o wiele za drogi).

A tymczasem na dziedzińcu trwa właśnie apel. Esesmani prężą się jak indory: wciągnięte i schowane brzuchy, głowy lekko odchylone do tyłu, oczy skierowane ku niebu, czapki założone przepisowo i starannie, a mundury – schludne jak cholera. Słowem: typowo niemiecki Ordnung. Wszystkim znany jest taki obrazek już choćby z samych filmów: polskich i zagranicznych, dokumentalnych i fabularnych.

Spóźnialscy otrzymują baty: kolbą karabinu w łeb, ale nie za mocno, tak tylko, ku przestrodze pozostałych. Trzeba być punktualnym! Apel to apel, nie jakieś „Party przy świecach”. Nie musiałeś się spóźniać.

Tracisz przytomność i lądujesz na pryczy w jednym z baraków, gdzie śnią ci się muchomory oraz to, jak pewien internauta o nich nawija (to jego pierwszy raz, właśnie wtedy stracił dziewictwo, zagrzybił się):

 

W pracy się okazało, że skończyły się materiały i już o dwunastej byłem wolny. Od razu przez myśl mi przeleciały muchomorki, ale sam jeść nie będę, a kumpel zajęty. Jakiś czas potem dostaję esemesa: Jo ziom, i jak tam, wysuszyły się, bo ja już w domu, i mam na nie ochotę.

Na chacie u kumpla… Rodzice i młodszy brat w pobliżu. Siadamy przed kompa. Trochę muzyczki, gadamy, partyjka w q-trzy. Jedno, drugie spojrzenie.

– Masz te grzyby?

– Mam.

– Jemy?

Po zjedzeniu mogą wystąpić nudności – mówię mu o rzeczach, które przeczytałem na hyperrealu i erowidzie. Nie obchodzi nas to! Wchrzaniamy, a potem postanawiamy jechać rowerami do mnie. Do mnie nie dojeżdżamy. Jako że obaj bardzo lubimy kosza, widząc znajomych koszykarzy na boisku podbijamy do nich z chęcią gry dwóch na dwóch. Rozgrzewka i startujemy. Raz i dwa, mecz wygrywamy!

Po jakimś czasie… Dookoła tyle rzeczy, które tylko są, istnieją i zupełnie jakoś nas nie obchodzą, próbujemy na czymś się skupić, ale nic z tego nie wychodzi. A jednak coś przykuwa naszą uwagę, coś, co leży na ławce, ma kulisty kształt, jest małe i mokre. Kumpel dotyka i mówi:

– Co to?

– Nie wiem, mokre jakieś.

O kurwa! To żyje!

Po około dwudziestu minutach:

– O! Już wiem! To jest pestka po brzoskwini!

 

Nagle słyszysz hałas. Ktoś cię budzi. Musisz wstawać. Schnell! Wybuchł bunt. Więźniowie starają się uciec z obozu, a ty – wraz z nimi. Wybiegasz na zewnątrz i lecisz z głównym nurtem uciekinierów w kierunku wyłomu w naszpikowanej kolcami siatce. Po sekundzie znajdujesz się na wolności, ale jej zewu nie poczułeś, nie zaznałeś. Może nigdy nie zaznasz?

Niknąc w mroku, pośrodku lasu widziadeł i w morzu szumiących złowieszczo limb, zauważasz Jagę, tę nawiedzoną, wiejską zielarkę. Pamiętasz starowinę? Ty spostrzegasz ją, a ona – ciebie, w ciemnościach, a jakże. Stoi i rozmawia z jednym z esesmanów. Stoją razem. To chyba ktoś ważny, bo wygląda groźnie i ma dużo medali oraz oficerskie naramienniki. Nie jest dobrze, skoro Baba zdążyła cię już wyniuchać swym haczykowatym i długaśnym kulfonem. Musi coś do ciebie mieć, intruzie, gdyż palcem wskazała dokładnie to miejsce, w którym skryłeś się za drzewami. Ale co może mieć? Ona, czarownica o imieniu Jaga, i ci tam, okrutni naziści z obozu, stoją i się naradzają. Wspólnie! Okultyzm, psiakrew, nazistowskie abrakadabra, szwabskie strachy na Lachy – dlaczego mnie to nie dziwi?

Wreszcie esesmani się zorganizowali (są nieźli, szybcy jak nie wiem co). Ty uciekasz z resztą obozowych upiorów, chłopaków z jenieckiej ferajny, ale coś jest nie tak, tak ogólnie.

W jednym z baraków znajdowały się zombiaki – efekt nieudanego eksperymentu, jego najbrzydsze, niechciane, niekochane dzieci. Ktoś nieopatrznie musiał je stamtąd wypuścić, z zerowej zony. Teraz zaczęły błąkać się po leśnych ostępach i żywym deptać po piętach. Niewielu tutaj żywych, ale paru by się znalazło, na przykład taki Adaś, którego właśnie dorwały, a niech to! Ciebie dopadną lada moment, zanim zdążysz cokolwiek pisnąć, możesz być tego pewny.

I tak oto znalazłeś się na samym przodzie nocnego peletonu (jest szansa na ucieczkę). Dlatego też odnosisz wrażenie, że wszyscy cię teraz gonią: żywi i nieżywi, upiory i mary, zombie i esesmani. Po drodze zauważyłeś ambonę, którą już raz dzisiaj mijałeś. To znak, że zmierzasz w dobrym kierunku. Szkoda, że ta leśna konstrukcja przeistoczyła się w okamgnieniu w coś na kształt piernikowej chatki na kurzej łapce. Może to tylko sen? Chyba nie myślisz tego sprawdzać i się wdrapywać?

Ot, i koniec, wielki finał, prawda prawd, morał nad morały! Chcesz coś jeszcze dorzucić, zanim kurtyna opadnie? Zrób to, ale bardzo, bardzo głośno, na tyle głośno, żeby wszyscy usłyszeli, a wypowiedziane słowa weź sobie do serca: „nigdy więcej grzybowych mikstur; jeśli już, to sama gałeczka: maksymalnie pięć orzeszków”.

Koniec

Komentarze

No cóż, Maćku, tym razem Twoja opowieść okazała się dość nużąca.

Wyprawienie się z Adamem na grzybki okazało się niezbyt zajmujące – w charakterystyczny dla siebie sposób opisujesz okolicę, sklep i miejscowego pana Henia, by potem rozwodzić się nad trudem znalezienia łysiczek, a na koniec częstujesz opisem doznań jakiegoś internauty, co dla mnie okazało się doświadczeniem całkiem nieciekawym.

Wierzę, że druga część historii – co zapowiadasz w przedmowie – okaże się znacznie ciekawsza. ;)

 

Wy­star­czy­ło ją tylko po­kro­ić w pla­stry, usu­szyć i po por­cjo­wać. –> Wy­star­czy­ło ją tylko po­kro­ić w pla­stry, usu­szyć i popor­cjo­wać.

 

gdyż nasza am­bi­cja nie po­zwa­la­ła nam nawet… –> Czy oba zaimki są konieczne?

 

szpi­cza­ste ka­pe­lu­si­ki z małą bro­daw­ką po środ­ku… –> …szpi­cza­ste ka­pe­lu­si­ki z małą bro­daw­ką pośrod­ku

 

ni­czym nie wy­róż­nia­ją­cych się spo­śród wielu in­nych… –> …ni­czym niewy­róż­nia­ją­cych się spo­śród wielu in­nych

 

z samym tylko „Hal­nym” w dłoni. –> …z samym tylko hal­nym w dłoni.

http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745

 

– A gdzie za­ką­ska? Gdzie chle­buś? – nor­mal­nie chcia­łem się za­py­tać… –> A gdzie za­ką­ska? Gdzie chle­buś? – nor­mal­nie chcia­łem za­py­tać

To raczej zapis myśli, a nie dialog. Tu dowiesz się, jak zapisywać myśli bohaterów: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

 

wy­cho­dzi ze skle­pu z zim­nym „Hal­nym”. –> …wy­cho­dzi ze skle­pu z zim­nym hal­nym.

 

(nie, nie „Hal­nych”) –> (nie, nie hal­nych)

 

na czwo­ra­ka nie zdo­by­ta. –> …na czwo­ra­ka niezdo­by­ta.

 

Wy­mie­ni­li­śmy mię­dzy sobą jedno, dwa spoj­rze­nia po­ro­zu­mie­waw­cza. –> Literówka.

 

Od­czu­cia po­dob­ne, jak po trzech „Har­na­siach”… –> Od­czu­cia po­dob­ne, jak po trzech har­na­siach

 

pro­duk­cją ama­tor­ską z odro­bi­ną ar­ty­zmy. –> Literówka.

 

ak­to­recz­ka gra­jąc głów­ną rolę była prze­cud­ną ko­bie­tą… –> Literówka.

 

z pod­ło­żo­nym gło­sem Kry­sty­ny Czu­bów­nej… –> …z pod­ło­żo­nym gło­sem Kry­sty­ny Czu­bów­ny

 

halo! A coś ty mi, Wacuś, tyle śnie­gu na­wa­lił, co?”. –> Halo! A coś ty mi, Wacuś, tyle śnie­gu na­wa­lił, co?”.

 

panie, to nie ja, to Bóg we wła­snej oso­bie! –> Panie, to nie ja, to Bóg we wła­snej oso­bie!

 

uwa­żaj na dziki, le­śni­czy ostrze­gał”. –> Uwa­żaj na dziki, le­śni­czy ostrze­gał”.

 

wciąż nowe i ko­lej­ne puł­ki-łą­ki albo ta­ra­sy-po­lan­ki… –> …wciąż nowe i ko­lej­ne pół­ki-łą­ki albo ta­ra­sy-po­lan­ki

Zakładam, że nie miałeś na myśli terminu wojskowego.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki wielkie, Reg.

Poprawiłem i będę poprawiał oraz dopisywał ciąg dalszy. Jest to jak gdyby kolejna cześć “Piwowara – Morskie Oko”, chociaż o piwie miałem zamiar już nic nie pisać. Przykro mi, że nie spodobała Ci się zwłaszcza ta część sprawozdawcza, grzesząca – jak mniemam – nadmierną szczerością, a ziejąca nudą. To, co mam zamiar teraz zrobić z tekstem sprowadza się do kilka prostych operacji: 1) usunięcia baboli, 2) wyrugowania wulgaryzmów, 3) dopisania II części i zmiany narracji oraz przynależności gatunkowej, gdyż zmierzamy w stronę komedio-horroru obyczajowego, 4) zredukowania dygresji do minimum. A zatem, potraktujmy to opowiadanko jako: 1) ukłon w kierunku M. Nahacza, 2) ćwiczenie z narracji, 3) etiudę na umiejętność podpatrywania wioskowej obyczajowości.

Pozdrawiam serdecznie! M :)

Nie, Maćku, nie napisałam, że nic mi się nie podoba w Twoim opowiadaniu, a jedynie to, że nie potrafiłam wykrzesać w sobie choćby odrobiny zainteresowania dla wynurzeń internauty.

Natomiast wyprawa poszukiwawcza w towarzystwie Adama nieco znużyła, bo opisałeś takich wędrówek już kilka i choć cel wycieczki był zgoła inny od wcześniejszych, to jednakowoż czułam się, jakbyś znów wiódł mnie podobną drogą, a może bezdrożem, zwłaszcza że z opisanym na początku klimatem okołosklepowym też już miałam okoliczność, a w pobliżu sklepu zawsze się znajdzie jakiś pan Henio.

Wiem, że chyba zawsze będziesz pisał o swoich Górach, ale może pokaż je nieco inaczej niż dotychczas. Nie poprzestawaj na opisie widoków. Niechże te miejsca wielkiej urody staną się tłem jakichś zajmujących wydarzeń, choćby i strasznych horrorów – jak w opowiadaniu o krwiożerczym trawniku – ale niech to będzie coś, co przykuje uwagę, coś, co każe trwać przy tekście aż po ostatnią kropkę.

A może wymagam za wiele…

 

Maćku, Twoje plany wobec tekstu brzmią interesująco. Będę czekać na efekty przedsięwzięcia.

Moc pozdrowień i niech Pani Wena będzie z Tobą.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wiem, że chcesz dobrze, i wiem, że życzysz mi jak najlepiej. I za to jestem wdzięczny. Ale co począć z tekstami, które po prostu są, nigdzie się nie wybierają, o nic nie dbają, nie ma w nich żadnego celu ani napięcia, ani fabuły, nie mają swojego miejsca gatunkowego, przynależności partyjnej, legitymacji rencisty, bo mieć nie potrzebują? Oto przykład: 

 

“Rano przyjechałem do tego wielkiego miasta. Cały dzień po nim łaziłem, po jego ulicach i mostach, których jest pełno w tym mieście. Przepływa przez to miasto druga wielka rzeka tego kraju, ale nie jednym korytem, tylko mnóstwem kanałów, które gdzieś, za miastem, muszą się łączyć, ale w mieście jest pełno kanałów, stąd pełno mostów, po których łaziłem przez cały dzień. I po ulicach między mostami. Prawie na każdym moście przystawałem. Opierałem się o poręcz i patrzyłem na wodę przez jakiś czas, właściwie wcale jej nie widząc, to znaczy widziałem wodę na początku, jak tylko pochyliłem się przez poręcz, ale później już jej chyba nie widziałem, boja mam takie dwa patrzenia, i jedno z nich to było dzisiaj, na każdym moście prawie: patrzyłem na wodę uporczywie przez jakiś czas, którą z początku widziałem, ale później jakby rozmazywała się, przemieniała się w powietrze czy w mgłę, jeśli jest taka przezroczysta. Prawie na każdym moście przystawałem, zapalałem papierosa i pochylałem się nad poręczą utkwiwszy spojrzenie w wodę, którą z początku widziałem, ale później już nie, bo jedno z tych moich patrzeń to jest takie nicniewidzenie, zapominanie się oczami, zapadanie się w leje, które muszą być po drugiej stronie oczu. Prawie na każdym moście zapadałem się w leje”. E. Stachura 

 

Wiem, co powinienem zrobić. Powinienem teksty poprawić – wszystkie bez wyjątku. A za jakiś czas – usunąć stąd te niefantastyczne, by po ostrej selekcji ostały się jeno nieliczne. Resztę, a zwłaszcza “górotwórczość” słowem mogę sobie zatrzymać na dysku albo blogu (już poprawioną, dla wybranych do wglądu, dla nielicznych). Tak właśnie postąpił pewien Konrad, którego notabene twórczość chciałbym Ci polecić, jeśli jeszcze jej nie czytałaś. Konrad pojawia się w różnych miejscach w sieci i poza nią, ale nie wszystko wszędzie publikuje – oto jest metoda (ma też gdzieś swojego bloga, ale nie wiem gdzie): http://www.opowi.pl/cudowron-a48326/ 

 

Ech, Maćku, nie trafia do mnie takie pisanie. :(

Owszem, przyjmuję do wiadomości, że ktoś, tu cytowany Edward Stachura, w ten sposób dzieli się przeżyciami, ale nie widzę w tych zwierzeniach nic zajmującego. To trochę tak, jakby ktoś usiłował opowiedzieć mi swoje sny, które może i są interesujące, ale pewnie wyłącznie dla śniącego, bo dla mnie z pewnością nie.

Czy zajrzę do polecanego Konrada – nie wiem, nie obiecuję.

Czytam tylko opowiadania na naszej stronie, nigdzie indziej nawet nie zaglądam, bo zwyczajnie brakuje mi na to czasu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wiem, że nie zaglądasz i że brakuje czasu. Mnie też brakuje, ale wciąż szukam, czegoś, sam nie wiem czego. Będę wiedział, jak to znajdę. :)

Może masz rację z tym Stachurą, a to wcale nie był jakiś kontrowersyjny fragment, nie, nie. Znam “lepsze”. Albo “gorsze”. Ocierające się o granice poprawności (polszczyzny) i język Wolnych Francuzów, to znaczy tamtejszą syntaksę. Ech, ten nasz nieszczęsny Edzio, świeć Panie nad jego duszą.  

…wciąż szukam, czegoś, sam nie wiem czego. Będę wiedział, jak to znajdę. :)

Domyślam się, Maćku, że nie szukasz wzorów do naśladowania, a raczej tylko inspiracji. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Myślę, że dobre wzory (wzorce) nie są złe. Inspiracje się zawsze znajdą jakieś. A dobrą muzę już znalazłem i ma na imię Jola. Jolka Regulatorka. ;D

Wzruszyłeś mnie, Maćku, dziękuję Ci, ale na bycie muzą to ja się zupełnie nie nadaję. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wystarczy, że tu jesteś, nad nami na forum czuwasz i do pracy inspirujesz. I nie ma za co, to ja dziękuję. 

;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Opowiadanie zostało scalone w jedną całość i ukończone, ufff. Reg, czy można liczyć na Twoją “łapankę”? Chodzi mi głównie o dopisaną teraz końcówkę. Z góry dzięki! :)

A gdzie tu jest fantastyka? Narrator się naćpał i ma zwidy.

Zresztą mieszkaliśmy w Carpathian Mountains,

Dlaczego nazwa po angielsku? Nie jestem zbyt dobra z geografii, ale wydaje mi się, że nie jest to język żadnego z mieszkających tam ludów.

Babska logika rządzi!

Dzięki za Twój komentarz. Nie no, wydaje mi się, że trochę fantastyki jednak jest. Ale masz rację z tymi nazwami obcojęzycznymi. 

Hmmm. Ja jednak tej fantastyki nie widzę. Nieciekawy trip i tyle. Ale zgadzam się o tyle, że przeżyć nie znam. Może i po gałce powinien być całkiem inny odlot.

Do tego opowieść jest niemiłosiernie przegadana.

Babska logika rządzi!

Zgadzam się – jest rozwlekła, raz sobie pozwoliłem przegadać. Mój narrator popełnił wszystkie błędy, których normalnie by nie popełnił, z gadulstwem i licznymi dygresjami włącznie. I nie mam nic, na obronę. Co do gałeczki: polecam spróbować przynajmniej raz w życiu. Nie powinno się nic stać, a gałeczka jest legalna i całkowicie bezpieczna (dozowana z umiarem i raz na sto lat, bo inaczej wątroba może być niepocieszona). ;) 

Nie dziękuję, pozostanę przy wstrzemięźliwości i gałeczce stosowanej w ilości szczypta na potrawę.

Babska logika rządzi!

Jasne. Z tym jest tak, jak z alkoholem – nie powinno się nikogo zmuszać.

Maćku, poprosiłeś, bym raz jeszcze raz prześledziła wyprawę po łysiczki, więc wróciłam na obsraną przez barany łąkę i znów towarzyszyłam amatorom piwa, grzybków, gałeczek, że o muchomorkach nie wspomnę. A choć tę wersję czytało mi się zdecydowanie lepiej, to nie umiem powiedzieć, co jest tego powodem – czy to, że już wiedziałam o czym jest ta historia, czy raczej to, że Twoja praca nad tekstem sprawiła, że jest dopracowany, zdecydowanie lepszy w odbiorze, składniejszy, choć nadal mocno absurdalny. ;)

 

za­pi­ja­jąc go­rycz­kę sło­dy­czą prze­sło­dzo­nej aż do bólu Pepsi. –> …za­pi­ja­jąc go­rycz­kę sło­dy­czą prze­sło­dzo­nej aż do bólu pepsi.

 

Wstę­pu­je­my w wil­got­ną, cichą ot­chłań lasu, ni­czym wcho­dzi się w nie­zba­da­ne głę­bie ta­jem­ni­czej groty… –> Wstę­pu­je­my w wil­got­ną, cichą ot­chłań lasu, ni­czym  w nie­zba­da­ne głę­bie ta­jem­ni­czej groty… Lub: Wstę­pu­je­my w wil­got­ną, cichą ot­chłań lasu, tak jak wcho­dzi się w nie­zba­da­ne głę­bie ta­jem­ni­czej groty

 

Bro­dzisz wśród naj­prze­róż­niej­szych od­cie­ni barw zła­ma­nych, bieli, czer­ni, sza­ro­ści, ko­lo­rów Ziemi. –> …ko­lo­rów ziemi.

 

„Dziś nie, za ład­nie jest.” –> Kropka po cudzysłowie.

 

Spóź­nial­scy otrzy­mu­ją cięgi oraz baty: spodem ka­ra­bi­nu w łeb… –> Co jest spodem karabinu?

Cięgibaty znaczą to samo.

 

wy­glą­da groź­nie i ma dużo me­da­li oraz ofi­cer­ski na­ra­mien­nik. –> Jeden naramiennik?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Raz jeszcze, Reg, bardzo dziękuję i przepraszam, że angażowałem Cię po raz drugi. Błędy poprawione! Hura! 

 

Kilka refleksji: 1. Odleżyny tekstu są jednak bardzo ważne, może nawet najważniejsze. 2. Są ludzie, jak np. ja, którzy popełniają ciągle te same błędy plus oczywiście nowe, dla urozmaicenia, zdaje się.

 

Pochwalę się na koniec czymś, co jest dla mnie ważne: Moja “Kronika samobójstw” ma ponad 7000 wyświetleń na YouTube jako creepypasta (ktoś sobie pozwolił zrobić z niej audiobooka), zaś “Muzeum instrumentów” ponad 4000, i to w ciągu 3 miesięcy. Nie jest to chyba zły wynik, zważywszy, że człowiek wciąż się uczy i ma prawo popełniać błędy. Ten maluteńki sukces, nie-sukces (czy jak to powiedzieć), no a w każdym razie, niezły rezultat – jest po trosze Twoją zasługą. Cieszysz się razem ze mną? :D  

https://www.youtube.com/watch?v=NUW_9ibn9Lw&t=184s

No pewnie, Maćku, że się cieszę! Bardzo się cieszę! :D

Miło też wiedzieć, że mogę się przydać. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

I przepraszam za odrobinę prywaty. To pierwszy i ostatni raz, obiecuję! :)

Nieźle się czytało :)

Przynoszę radość :)

Dzięki, Anet! Dość osobliwy tekst, odjechany, stylizowany na Mirka Nahacza. Niepotrzebnie – dopiero teraz to widzę – przerywałem tok narracji jakimś cytatem z Internetu (relacja po spożyciu gałki muszkatołowej). 

Nowa Fantastyka