Jakby nie patrzeć, w tym obrazie było coś dziwnego.
I nie mówię tu nawet o samej jego treści; widziałem masę obrazów przedstawiających dziwaczne, abstrakcyjne wizje twórców, przy których Salvador Dali wydaje się przyziemnym szarakiem. Nie, pod tym względem ten obraz nie wyróżniał się ani trochę. Namalowany w skromnym, realistycznym stylu, charakterystycznym dla XIX wieku. Odziane w tanie, imitujące złoto ramy płótno przedstawiało nudnawą, wiejską scenkę: na pierwszym planie ubita, biegnąca w poprzek obrazu dróżka, po lewej znikająca w ledwo widocznym sosnowym lesie, po prawej wbiegająca w niedużą wioskę. Z obu stron otoczona obsianym kłosami polem. W tle błękitne niebo. Przy młynie, stojącym na skraju wioski znajdował się przekrzywiony, drewniany znak z nabazgranym nieczytelnym napisem. W wiosce biegała czwórka bawiących się dzieciaków. Każdy z nich odwrócony tyłem do widza.
Jedyną postacią, której twarz (a raczej „twarz”) była widoczna, był stojący na skraju pola, tuż przy młynie strach na wróble. Stworzony ze starych, brudnych szmat, zamiast palców miał poskręcane, ostre druty, rozczapierzające się jakby próbował złapać podlatujące za blisko szkodniki. Na głowie wycięte miał uśmiechnięte szeroko usta, z których wychodziła słoma. Zrobione z guzików oczy wydawały się wpatrywać wprost w widza, niezależnie z której strony obrazu stał.
Czasem w powieści autor twierdzi, że bohater „poczuł na sobie czyjeś spojrzenie”. Zawsze myślałem, że to brednie, stworzone tylko w celu taniego podbicia napięcia przez nie najlepszych autorów. Teraz jednak gotów byłem przyznać, że czuję na sobie dużo więcej niż tylko spojrzenie. Stojąc w salonie swojego starszego brata Dave’a po raz pierwszy w życiu odczułem całkowicie irracjonalny niepokój.
To właśnie Dave kupił ten obraz. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy odwiedziłem go pierwszy raz w jego nowym, eleganckim, stojącym na przedmieściach piętrowym domu, do którego właśnie się wprowadzili (Dave z żoną). Pamiętam, że powiedziałem mu, że jestem zdziwiony, że…
***
– … od teraz interesujesz się sztuką? No proszę, trochę pieniędzy i już ledwo poznaje swojego brata. Niech zgadnę, na kolację podstarzały służący z brytyjskim akcentem przyniesie nam homary?
– Homarami częstuje tylko specjalnych gości, ty dostaniesz kanapki z pasztetem, braciszku.
– Dobrze, będzie pasować do tej dwudziestoletniej whisky.
– Okłamałem cię, to Jim Beam, kupiłem go wczoraj w Walmarcie.
Molly przewróciła oczami. Siedzieliśmy w salonie, już częściowo umeblowanym, ze szklankami whisky w dłoniach. Dave z Molly przytuleni na kanapie, ja w wygodnym fotelu, z głową Liz, podstarzałego labradora Molly, grzejącą mi stopy. Obraz rozpościerał się przed nami, wisząc samotnie na jasnobeżowej ścianie.
– Gdzie ty to w ogóle kupiłeś? I ile kasy na niego zmarnowałeś?
– Nie powiem ci, bo pewnie od razu pójdziesz i kupisz sobie podobny. A kosztował grosze.
– Nawet, gdyby mi dopłacili, nie powiesiłbym takiego paskudztwa na swojej ścianie.
Dave z właściwą sobie godnością starszego brata zignorował moją zaczepkę.
Deszcz bębnił zawzięcie o szyby, jakby za wszelką ceną chciał przedostać się do przytulnego salonu. Był chłodny listopadowy wieczór, a ja przyjechałem w odwiedziny do mojego brata i jego żony, mając zamiar zostać tam przez całą tygodniową przerwę, którą zarządził dziekan mojego wydziału. Zaczynałem ostatni rok dziennikarstwa („pieprzony paparazzi”, jak to zgrabnie ujął Dave na mój widok) i niespodziewanie dostałem aż siedem dni tylko dla siebie, po tym jak w budynku naszej uczelni w wyniku jakiejś wady kanalizacji zalane zostało całe pierwsze piętro. Dzięki Bogu za nierzetelnych hydraulików. Przerwa zbiegła się w czasie z zakupem domu mojego brata, w związku z czym postanowiłem skorzystać z zaproszenia, spakowałem torbę i oto jestem, dwieście kilometrów na północ od mojego akademiku, w zimnej Minnesocie.
Zaproszenie od Dave’a przyszło kilka dni wcześniej. Zadzwonił, pytając się jak tam u mnie, ale czułem, że aż się gotuje żeby mi o czymś powiedzieć. Wiedziałem, że szukają z Molly nowego domu, oboje jakiś czas temu dostali solidny zastrzyk gotówki – firma prawnicza Dave’a działała coraz prężniej, wśród jej świeżego narybku był między innymi oskarżony o molestowanie sławny koszykarz. Molly natomiast była fotografką, specjalizującą się w dzikiej naturze. Właśnie wróciła z Ameryki Południowej, gdzie w lasach równikowych cykała zdjęcia egzotycznym wężom.
Podekscytowany Dave oznajmił mi, że w końcu znaleźli odpowiedni dom – tak powiedział, „dom”, chociaż w istocie była to bardziej willa – i wprowadzają się następnego dnia. Oczywiście jestem zaproszony, mam wpadać kiedy chcę, tylko wcześniej muszę dać znać, żeby zdążyli kupić łóżko do pokoju gościnnego. Pierwotnie powiedziałem, że pewnie zobaczymy się dopiero na święta, bo teraz nie mogę się wyrwać, ale los zesłał mi niespodziankę w postaci nieudolnie wykonanych rurociągów. I tak wylądowałem w pięknym, modernistycznym, zapewne kosztem przekraczających ładnie milion dolarów „domu”.
Rozejrzałem się po co najmniej pięćdziesięciometrowym salonie. Na razie niemal pustym. Oprócz wytwornej, acz wygodnej kanapy, fotela i niskiego olchowego stolika przed nimi w pokoju nie było niczego. Nie licząc tego dziwacznego obrazu.
– No dobra, a teraz przyznaj się – zacząłem, głaszcząc Liz między uszami – Skąd wytrzasnąłeś takie obrzydlistwo?
Dave wzruszył ramionami.
– Znalazłem.
– Znalazłeś?
– Znalazłem.
– Gdzie?
– Nie uwierzysz – zawahał się przez chwilę – Tuż przed naszą bramą. Wracałem z pracy i po prostu tam stał, oparty tyłem o ogrodzenie. Pewnie komuś już zbrzydł i chciał się go pozbyć.
– I nie wolał go sprzedać?
– Sam powiedziałeś, że nie wziąłbyś go nawet gdyby ci dopłacili – uśmiechnął się lekko – Nie znam się na tym, ale nie sądzę żeby był wiele wart.
– Ale to rzeczywiście dość dziwne, że zostawia to przed czyjąś bramą – Molly włączyła się do dyskusji – Nie sądzisz?
Mój brat ponownie wzruszył ramionami i wstał.
– Komuś jeszcze dolać?
Siedzieliśmy w milczeniu, słuchając brzdęku napełnianych szklanek. Liz powoli zwlekła się z moich stóp i poczłapała do kuchni, niewątpliwie licząc na wyłudzenie jakiejś przekąski. Spojrzałem ukradkiem na Molly. Siedziała nieruchomo, taksując wzrokiem obraz.
– A ty co o tym sądzisz? – spytałem.
Zawahała się, tak jak wcześniej Dave.
– Sama nie wiem… sam obraz jest okropny, zamierzaliśmy wywiesić go trochę w formie żartu, i za jakiś czas ściągnąć. Ale fakt, że jest w nim coś…
– Proszę bardzo – wrócił gospodarz z hojnie wypełnionymi szklankami.
Resztę wieczoru wypełnił nam całkowicie bursztynowy płyn.
***
Ból głowy o poranku był tylko symboliczny – dwadzieścia cztery lata to idealny wiek na przetrawianie alkoholu. Niemniej z łóżka zwlekłem się dopiero około dziesiątej. W drodze do łazienki usłyszałem dobiegający z dołu cichy szloch. Zamarłem, nasłuchując. Po chwili usłyszałem głos Dave’a, łagodnie coś szepcącego.
– Ćśś, już w porządku…
Zbiegłem na dół, do salonu. Dave siedział na kanapie, obejmując płaczącą Molly.
– Co się stało?
Molly zaczęła szlochać głośniej, ukrywając twarz w dłoniach. Dave spojrzał na mnie ponuro.
– Liz – powiedział krótko.
Rankiem Molly obudziły dziwne dźwięki dochodzące z pierwszego piętra. Określiła to jako „skrobanie”, po którym chwilę później nastąpiło basowe, nieprzyjemne charczenie psa, przypominające kaszel człowieka chorującego na raka płuc. Zbiegła na dół i za załomem oddzielającym kuchnię od salonu niemal wbiegła na pozbawione już życia ciało ukochanego zwierzęcia.
Uznaliśmy, że zapewne czymś się udławiła, choć na drewnianych panelach podłogi niczego nie znaleźliśmy. Z drugiej strony, Liz nie była młodym zwierzęciem, w jej wieku ciało zaczyna czasami odmawiać posłuszeństwa. Molly dostała ją jeszcze jako nastolatka, jako wybłagany od rodziców prezent gwiazdkowy. Maleńki, uroczy szczeniaczek z czerwoną kokardką na szyi zapewne w niczym nie przypominał tego liniejącego, niezdarnie rozłożonego na ziemi ciała.
Zakopaliśmy ją tego samego dnia w ogrodzie. Szare niebo obserwowało nas w milczeniu, nie roniąc ani jednej łezki. Wiatr chlastał nam w twarze drobinkami świeżo wykopanej ziemi, gdy staliśmy nad prowizorycznym grobem. Do domu wróciłem jako pierwszy, po mnie Dave. Molly wróciła pół godziny później i ze spuszczoną głową skierowała się od razu do sypialni.
Tak wyglądała pierwsza z dziwnych śmierci w tym domu.
***
Tej nocy miałem serię nieprzyjemnych snów. Najpierw dziekan mojego wydziału gonił mnie z aparatem, robiąc mi zdjęcia. Na początku nie bardzo się tym przejąłem, dopóki nie zorientowałem się, że nie mam na sobie ubrania. Spanikowany, zacząłem uciekać poprzez szereg całkowicie pustych pokoi o beżowych ścianach, słysząc za sobą klikanie migawki. Każdy następny pokój był coraz mniejszy, włącznie z drzwiami – po chwili czułem się jak Alicja po wypiciu zmniejszającej mikstury. Odgłos klikania ucichł. Zastąpiło go coś dużo bardziej niepokojącego. Cokolwiek mnie teraz goniło, zbliżało się powoli z rytmicznym, ciężkim stukotem, lecz to co najbardziej mnie przeraziło, to cichy, złośliwy chichot, jaki wydawała z siebie ta istota. Panicznie przebijałem się przez kolejne pokoje, aż w końcu wypadłem na zewnątrz.
Byłem teraz na polu, przede mną rozciągała się panorama kłosów, szarpanych brutalnie przez wichurę. Z góry dobiegały rozdzierające grzmoty. Powoli zbliżyłem się do głębokiego dołu, który miałem przed sobą. Z sercem bijącym dwa razy szybciej niż normalnie, zajrzałem do środka. Z dołu patrzyło na mnie niewidzącymi oczyma ciało Liz, ułożone w eleganckiej trumience. Nagle stały się naraz dwie rzeczy: oczy Liz rozżarzyły się nieprzyjemnym, czerwonym blaskiem i trumienka z hukiem zamknęła się. Usłyszałem skrobanie, jakby pies w rozpaczy walił pazurami w drewnianą pokrywę. Za mną ponownie rozległ się chichot.
Obudziłem się. Przez chwilę miałem wrażenie, że dalej znajduje się między snem a jawą, bo jednocześnie leżałem w swoim łóżku i dalej słyszałem skrobanie i chichot. Po chwili wrażenie to minęło. Roztrzęsiony, zapaliłem lampkę i przez godzinę oglądałem filmiki z kotami na smartfonie zanim znów zasnąłem.
***
Następny dzień i Dave, i Molly spędzali w pracy, także sam musiałem wynaleźć sobie jakąś rozrywkę. Znów było szaro i chłodno, ale przynajmniej nie padało, więc po południu wybrałem się na przechadzkę. Nowocześnie wykonane wille, wszystkie otoczone wariacjami tego samego stalowego, zakończonego ostrzami płotu wydawały się wyniosłe i niegościnne. Tu i ówdzie zza krat wyglądały reflektory luksusowych aut, obserwujących przechodnia z tą samą zimną pogardą.
Nie był to udany spacer, tym bardziej że moje myśli cały czas zbaczały w stronę stojącego w salonie obrazu, przyciągane jakimś nienaturalnym magnetyzmem bijącym z dzieła. W końcu dałem za wygraną i wróciłem do domu. Pół godziny później stałem już w przyjemnie ciepłym pokoju, pół metra przed tą olejną anomalią.
Tak samo jak ostatnio, odniosłem wrażenie, że coś jest bardzo nie w porządku. Tym razem, nie będąc rozpraszany konwersacją, uczucie z tyłu głowy zaczęło się krystalizować, niczym sylwetka (stracha na wróble) człowieka zbliżającego się we mgle. Przede wszystkim obraz wydawał się w jakiś sposób żywy. Samo przebywanie w jego pobliżu wywoływało uczucie napięcia, jakby oczekiwania na… coś. Coś złego. Emanowała z niego mroczna, pierwotna energia, która nie powinna być udziałem żadnego dzieła sztuki. Wiem, że sztuka może mieć naprawdę duży wpływ na ludzi, może nawet zmieniać życie, ale to nie było to. To przypominało bardziej stanie obok śpiącego, pradawnego stwora znalezionego w odmętach jaskini, trzymając w ręce nastawiony budzik.
Przyjrzałem mu się bliżej. Moja wiedza o na temat malarstwa jest dość ograniczona, ale tak jak już wspomniałem poznałem styl realistyczny. Nie było tam za wiele do oglądania. Na pierwszym planie droga, w tle pola, kawałek lasu, obrzeża wioski. Trójka bawiących się dzieci, młyn, a koło niego…
Zmarszczyłem brwi. Owszem, koło niego stał strach na wróble. Ale czy ostatnio nie stał w nieco innym miejscu? O ile mnie pamięć nie zawodzi (na pewno zawodzi, przecież to niemożliwe) jeszcze wczoraj strach stał z innej strony młyna, na skraju pola. Teraz był kilka metrów dalej, bliżej (bawiących się dzieci) centrum wioski.
Musiałem coś źle zapamiętać. Dużo wtedy wypiłem, na dodatek byłem zmęczony podróżą. Mój umysł gładko przyjął takie wyjaśnienie. Ciekawe, z jaką łatwością ludzki umysł łata każdą najmniejszą dziurkę w matowej powierzchni tego, co postrzegamy za normalność. Kiedy tylko stanie się coś, co wykracza poza nasze rozumienie świata, natychmiast wkracza do akcji ten ostatni strażnik rzeczywistości i mądrym głosem tłumaczy, że tak naprawdę to nie UFO, tylko pewnie jakaś wybuchająca gwiazda, wampir za oknem to tylko cień drzewa, a strach na wróble stał dokładnie tam gdzie stoi teraz. Wierzymy mu, bo chcemy uwierzyć. Musimy uwierzyć, żeby nie zwariować.
Podskoczyłem, gdy z przedpokoju doszedł głośny trzask przekręcanego w zamku klucza. Przywołując na twarz swobodny (w mojej opinii) uśmiech, powitałem wracających gospodarzy. Dave rozejrzał się podejrzliwie po pokoju i pokręcił ze zdumieniem głową.
– Niesamowite! Nic nie zepsułeś.
– Teraz tak mówisz, ale jak zajrzysz do łazienki…
– Tylko nie łazienka – jęknęła Molly.
Spojrzałem na nią. Wyglądała już nieco lepiej niż wczoraj, ale dalej wydawała się tylko cieniem sympatycznej osóbki sprzed dwóch dni.
– Hej, Molly – zacząłem – Naprawdę bardzo mi przykro z powodu Liz…
– Wiem – przytuliła mnie – Nie martw się o mnie, już jest lepiej. Dajcie mi jeszcze jeden dzień i dojdę do siebie. W ostatnią noc twojego pobytu zrobimy jakąś szaloną imprezę.
– Obiecujesz?
Mrugnęła zawadiacko.
– Jasne.
Dziesięć godzin później jej zapakowane w czarny worek ciało zabrała karetka.
***
Otworzyłem oczy. Bez zmian, ciemność. Wymacałem ręką włącznik lampki. Pokój wypełnił się delikatnym, pomarańczowym światłem. Serce znów biło mi podwojonym rytmem, choć nie wiedziałem dlaczego. Nie pamiętam, żebym miał jakiś koszmar, a zawsze jak jakiś mam pamiętam go idealnie od razu po przebudzeniu.
Po chwili zorientowałem się, że obudziło mnie nie to, co w mojej głowie, tylko to, co działo się poza nią. A dokładniej za drzwiami mojej sypialni. Miarowy, rytmiczny stukot wędrował korytarzem. Sądząc po coraz głośniejszym dźwięku, zmierzał w stronę mojego pokoju.
Zamarłem, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Pot zaperlił się na mojej trupio zimnej skórze. Rozum podpowiadał, by wziąć jakiś ciężki przedmiot, żeby móc obronić się przed włamywaczem. „Włamywaczem”. Tyle że jakoś nie byłem w stanie w to uwierzyć. Cokolwiek znajdowało się za drzwiami, nie był to człowiek. W przypływie gorączki byłem tego stuprocentowo pewien.
Odgłos był już pod samymi drzwiami, gdy nagle zatrzymał się. Wpatrywałem się w drzwi w podszytym przerażeniem skupieniu. W tym momencie żarówka w lampce odmówiła posłuszeństwa, i z głośnym sykiem przeszła w czerń. Siedziałem w ciemności, nasłuchując. Cisza. Zacząłem odczuwać rozpaczliwą, graniczącą z głupotą nadzieję, że może sobie poszło.
Skrobanie. Skrobanie w drzwi. Wysoki, nieprzyjemny dźwięk, niczym skrobanie paznokciami po tablicy wypełnił moje uszy. Teraz już zupełnie poddałem się przerażeniu. Zasłoniłem się kołdrą, nie myśląc o niczym innym, żeby to tylko przestało. Przecież to musiał być koszmar, to niemożliwe, niemożliwe…
Skrobanie ustało. Przez chwilę panowała cisza, a potem…
Ten chichot. Ten upiorny chichot, który już raz przecież słyszałem. Na początku ledwie słyszalny, mógłbym go pomylić z szelestem liści, deptanych przez małe, robacze nóżki. Po chwili jednak nie mogłem się dłużej oszukiwać. Chichot był coraz głośniejszy, a także coraz bardziej złośliwy.
Poczułem też zapach. Obrzydliwy, oszałamiający odór pleśni, nawozów i dymu. Ohydny fetor przeciskał się przez szparę w drzwiach i powoli wypełniał pokój, przyprawiając mnie o mdłości.
W momencie, gdy myślałem że już dłużej tego nie wytrzymam, albo zwariuję albo umrę ze strachu, nagle wszystko odeszło. Chichot, smród, ale przede wszystkim nie czułem już tej przytłaczającej złowrogiej aury. Atmosfera przerzedziła się, zza okna powiało świeżym, przyjemnie chłodnym powietrzem. Chwilę siedziałem na łóżku oddychając głęboko. Z każdym kolejnym wdechem wracała do mnie część utraconej odwagi, aż w końcu byłem gotów. Gotów, aby otworzyć drzwi.
Byłem pewien, że to już odeszło (w innym wypadku za nic nie dałbym wyciągnąć się z pokoju), ale może zostawiło jakieś ślady? Cokolwiek, co mogłoby mi pomóc zrozumieć, co się właśnie stało.
Naciągając bluzę wstałem i w ciemności odnalazłem włącznik światła. Na szczęście sufitowa lampa działała bez zarzutu. Rozświetlony pokój dodał mi nieco otuchy, podobnie jak wcześniej świeże powietrze.
Sięgnąłem dłonią ku klamce, mimo wszystko obawiając się co za nimi zobaczę. Zamarłem w tej pozycji na dobre pół minuty, po czym w końcu wziąłem się w garść i otworzyłem drzwi.
Korytarz za drzwiami wydawał się całkowicie pusty. Światło z mojego pokoju nie oświetlało go w całości, ale z tego co widziałem wyglądał zupełnie normalnie. Żadnych krwawych śladów na podłodze czy martwego kota pod drzwiami. Obejrzałem zewnętrzną stronę drzwi, niemal oczekując, że zobaczę brutalnie rozdrapany lakier. Nic. Nowiutkie, mahoniowe drzwi prezentowały się idealnie, niczym produkt z wystawy Ikei. Kliknąłem światło na korytarzu. Rząd neonowych lampek na styku ściany z sufitem potwierdził moje przypuszczenia: korytarz był pusty.
Lecz… nie do końca. Podszedłem dalej, mając przed oczami niewielki, wąski przedmiot, majaczący u szczytu schodów prowadzących na dolne piętro.
Pochyliłem się i podniosłem pojedyncze źdźbło słomy. Owo uczucie niepokoju powróciło, lecz tym razem wydawało się bardziej mgliste, odległe. Obróciłem w dłoni źdźbło. Wydawało się ciepłe, jakby ktoś wcześniej na nim leżał. Podniosłem się i spojrzałem w dół schodów.
Kolejne źdźbło leżało niewinnie na posadzce.
Nogi uginały się pode mną, gdy schodziłem w dół. Zdawałem sobie sprawę, że prawdopodobnie zmierzam ku jakiejś pułapce, ale nie mogłem teraz się wycofać. Poza tym, nie mam pojęcia jak, ale czułem, że niebezpieczeństwo już minęło.
Następny ślad leżał tuż przy załomie, oddzielającym salon od kuchni. Z mojej pozycji widziałem salon, pływający w księżycowym świetle, przepuszczanym hojnie przez ogromne, panoramiczne okno. Nie widziałem za to kuchni.
Jak zahipnotyzowany, nie zapalając światła, wlokłem się nieprzytomnie ku załomowi. Kuchnia leżała na rogu domu, także cokolwiek leżało u kresu tego słomianego szlaku, musiało znajdować się właśnie w niej.
Nie chciałem tam zaglądać. Jednocześnie wiedziałem, że muszę to zrobić, niczym człowiek stojący z siekierą nad wciąganym za rękę do zgniatarki przyjacielem. Jeszcze kilka kroków…
Poślizgnąłem się i runąłem do tyłu. Moja głowa z mdlącym trzaskiem uderzyła o posadzkę, wygięte nienaturalnie plecy przeszyła błyskawica bólu. Leżałem chwilę bez ruchu, oddychając ciężko. Próbując wstać, podparłem się dłonią podłogi i błyskawicznie podniosłem ją z odrazą. Podłoga była umazana czymś lepkim. Po chwili zorientowałem się, że leżę w kałuży tego czegoś. Cały tył bluzy miałem obklejony tą nieprzyjemnie kleistą substancją. Udało mi się na siedząco wyprostować i rozejrzeć.
Skąpana w księżycowej poświacie kuchnia sprawiała niemal mistyczne wrażenie. Drobinki kurzu unosiły się leniwie, zatrzymane w czasie. Całą wieczność zabierało jednej malutkiej cząstce opadnięcie z najwyższej półki kuchennej szafki, niżej, między zlewem w którym tradycyjnie leżały szklaneczki z nikłymi resztkami whisky, a czystym, marmurowym blatem. Dalej drobinka mijała drzwi od szafek, w których ciągle jeszcze schowana była karma Liz, aż zakończyła swoją podróż na trzonku noża, wbitego w gardło Molly.
Nie krzyczałem, jeszcze nie teraz. Najpierw zwymiotowałem. Potem zacząłem krzyczeć.
***
Nad ranem jej zapakowane w czarny worek ciało zabrała karetka. Dave siedział w salonie naszprycowany środkami uspokajającymi, z łagodnym sanitariuszem przy swoim boku. Ja natomiast, ciągle się trzęsąc, siedziałem w kuchni z dwójką detektywów. Jeden starszy, drugi na oko w moim wieku. Przedstawili się jako Anderson i Flynn. Kuląc się na niewygodnym kuchennym stołku odpowiadałem na grad pytań.
Tak, jestem szwagrem zmarłej. Nie, nie mieszkam tu, przyjechałem na tydzień w odwiedziny. Nie, nie słyszałem wcześniej nic podejrzanego. Co robiłem w kuchni w nocy? Obudziłem się i chciałem napić się wody. Tak, jak przyszedłem była już martwa. Z nikim się nie biłem, przewróciłem się w kałuży krwi. Tak, oczywiście. Rozumiem. Tak. Do widzenia.
Gdy odeszli, zostawiając mnie z ciągle naćpanym lekarstwami, zwiniętym w kłębek na kanapie bratem, drżącymi rękami nalałem sobie końską porcję whisky i po raz trzeci stanąłem przed obrazem.
Dlaczego nie powiedziałem prawdy policji? Już teraz prawdopodobnie podejrzewają mnie o zabójstwo Molly, gdybym zaczął wygadywać jakieś bajki o nawiedzonym obrazie trafiłbym w kaftan, zanim zdążyłbym powiedzieć „strach na wróble”. Nie, muszę to sobie zachować dla siebie. Tym bardziej, że nie mam żadnego dowodu.
Bo źdźbła słomy zaginęły. Zanim przyjechała karetka i policja, schowałem wszystkie w kieszeni. Gdy sanitariusze pochylali się nad ciałem mojej martwej bratowej, ręka odruchowo powędrowała mi do kieszeni. Była pusta. Oczywiście mogły gdzieś wylecieć, wypaść gdy rozgorączkowany biegłem po telefon albo szarpałem się z oszalałym z rozpaczy Dave’em. Jasne, było mnóstwo okazji żeby w ogólnym chaosie wysunęły mi się z kieszeni i znalazły kryjówkę pod łóżkiem albo lodówką. Tak mogło się stać.
Ale nie stało się i dobrze o tym wiedziałem.
Tym razem od razu zauważyłem zmiany. Strach przesunął się kolejne kilka metrów, stał już pod oknem pierwszej chaty. Jego twarz dalej skierowana była w stronę patrzącego. Nieudolnie zszyte usta jeszcze szerzej wykrzywiły się w makabrycznej parodii uśmiechu. Dzieci była już tylko dwójka, chłopcy. Po raz pierwszy można było dostrzec ich twarze. Obie blade, piegowate buzie zastygły w wyrazie przerażenia. Zrozumiałem, że to co na początku wziąłem za zabawę, berka albo inną grę polegającą na bieganiu, w istocie było rozpaczliwą ucieczką przed strachem na wróble. Rozpaczliwą i bezsensowną, bo o ile strach za każdym razem przybliżał się, dzieci utkwiły na zawsze w tym samym miejscu.
Widząc ich twarze, od razu zorientowałem się że muszą być braćmi. Czy ma to jakieś znaczenie? Nie wiem.
Zmieniło się także tło. Niebo nie było już błękitne, tylko szare, zdominowane przez gęste, burzowe chmury. Kłosy uginały się pod naporem silnego wiatru. Zbierało się na deszcz.
– Co robisz?
Dave stał nieruchomo przed kanapą. Jego zamglony wzrok stanowił wystarczające potwierdzenie, że był jeszcze pod wpływem lekarstw. Blada, wymęczona twarz uzmysłowiła mi, w jak złym stanie jest mój brat. Jednocześnie zdałem sobie sprawę, że przecież nie jestem w tym sam.
– Muszę ci o czymś powiedzieć.
***
– To niemożliwe.
– Wiem.
Na posadzce były brudne ślady, zostawione tam przez policjantów i sanitariuszy. Zaschnięte błoto zmieszane z krwią. Wpatrywałem się w nie, siedząc obok Dave’a w kuchni. Nie chciałem już rozmawiać w salonie.
– Jak zginęła Liz?
– Przecież wiesz.
– Odpowiedz.
– Zakrztusiła się.
– Czym?
– Nie mam pojęcia, może po prostu jej płuca przestały normalnie działać? Była już stara.
Wpatrywałem się przez okno w ogródek. W nocy lekko pokropiło, wystarczająco, by zmiękczyć ziemię.
– Wiem, jak cię przekonać.
Dave również spojrzał na ogródek. Po chwili na jego twarzy pojawił się wyraz zrozumienia.
***
Pół godziny później staliśmy ze szpadlami nad wyraźnie różniącym się od reszty terenu skrawkiem ziemi. Spojrzeliśmy po sobie.
– Jeśli twoja teoria się nie potwierdzi… – zaczął Dave.
– … to będę bardzo szczęśliwy – dokończyłem ponuro.
Wykopywanie ziemi poszło nam dużo łatwiej niż ostatnim razem, nie zdążyła się jeszcze ułożyć. Pracując, zerkałem kątem oka na brata. Z zawziętością wymachiwał szpadlem, pracując w szaleńczym tempie. Na jego policzki wróciło trochę czerwieni, oczy jednak pozostawały puste. Pomimo tego, i tak uznałem, że praca fizyczna w tym stanie dobrze mu zrobi, pomoże mu odsunąć czarne myśli. Mnie zresztą też.
Łopata uderzyła w coś miękkiego. Rozsunięta krawędzią narzędzia ziemia odsłoniła czarny, foliowy worek. Wstrzymaliśmy na chwilę pracę, odgarniając pot z czoła. Dave drżącą ręką rozchylił worek. Martwe, niewidzące oczy Liz spoglądały na nas z dna dołu. W tym momencie scena ta tak bardzo przypominała mój sen, że cały zesztywniałem, oczekując aż oczy rozżarzą się czerwonym światłem, a za plecami usłyszę złośliwy chichot. Nic takiego jednak się nie stało.
Pochylając się głęboko, wyciągnęliśmy ciało na powierzchnię. Wyciągnąłem z kieszeni zabrany wcześniej z kuchni nóż. Zamarłem, przygotowując się psychiczne na to, co zamierzałem zrobić.
Dave przyglądał mi się z niepokojem.
– Może ja to zrobię?
– Nie, w porządku… ja tylko…
Słowa uwięzły mi w gardle. Odchrząknąłem głośno, splunąłem w krzaki i kucnąłem przy ciele.
Pierwsze cięcie było najgorsze. Po raz drugi w ciągu ostatnich kilku godzin poczułem silne mdłości. Wymioty podchodziły mi do gardła, na szczęście tym razem udało mi się je opanować.
Następne były łatwiejsze. Starałem się robić jak najdłuższe, żeby uniknąć konieczności ponownego wbijania noża. Nie byłem nawet pewien, czy robię je w dobrym miejscu, anatomia psów była mi kompletnie obca. W końcu nacięcia spotkały się, tworząc koślawy, nierówny prostokąt na skórze zwierzęcia. Z głośno bijącym sercem zdjąłem płat skóry.
Zszedł z okropnym plaśnięciem, które znowu wzbudziło u mnie mdłości. Od razu poznałem że udało mi się dobrze trafić. Wątroba, płuca i serce wysypały się na świeżo wykopaną ziemię. Za sobą usłyszałem, jak Dave wymiotuje w krzaki.
Organ, na którym najbardziej mi zależało, został w środku. Niewielki w porównaniu do płuc czy nawet wątroby, dostatecznie wielki, żeby pomieścić dzienną dawkę psiej karmy. Albo inne rzeczy.
Sięgnąłem dłonią po żołądek. Z tyłu rozbrzmiały kroki Dave’a. Nachylił się nade mną w pełnym napięcia oczekiwaniu.
Przeciągnięte po delikatnej błonie ostrze bez problemów ukazało nam wnętrze żołądka Liz. Wnętrze co najmniej nietypowe, nie mógłbym jednak powiedzieć, że niespodziewane.
W środku żołądek do granic możliwości wypełniony był słomą.
***
– Spalmy go.
Na zewnątrz szarość zaczęła przechodzić w przytłaczającą czerń. Staliśmy w salonie, umorusani ziemią. Obraz w grobowej ciszy przyglądał się nam ze ściany. Złowroga aura wydawała się nieco stłumiona, zastąpiła ją atmosfera oczekiwania. Obite w imitujące złoto ramy dzieło wydawało się słuchać nas uważnie.
– Nawet nie wiemy, co to dokładnie jest.
– Nie obchodzi mnie co to kurwa jest. To coś zamordowało moją żonę. Chcę to zabić. Tak, żeby cierpiało przed śmiercią.
Dave aż cały dygotał z furii. Znam go całe życie, i jeszcze nigdy nie widziałem go w takim stanie. Nie było to przyjemne, ale ta złość była jedyną cienką ścianką, parawanem dzielącym go od rozpaczy. Gniew popychał go do działania, gdyby minął, przypominałoby to zgaszenie świeczki. Po płomieniu nadejdzie pustka. Nie mogłem do tego dopuścić. Nie, dopóki nie uporamy się z obrazem.
Skinąłem głową.
– Zdejmiemy go najpierw ze ściany?
Pytanie zawisło na moment w powietrzu. Żaden z nas nie miał ochoty zbliżać się do obrazu, a tym bardziej go dotykać.
– Potem będziemy się tym martwić, na razie musimy kupić benzynę.
Ruszyłem zatem na stację, powtarzając w pamięci otrzymane od Dave’a wskazówki dotyczące drogi. Stacja znajdowała się przy wylotówce z miasta, w przeciwnym kierunku niż mój ostatni spacer. Minąłem ostatnią luksusową posiadłość. Prowadząca do celu skromnie oświetlona alejka ginęła tajemniczo za zakrętem. Lampy uliczne oświetlały ulicę mdłym, pomarańczowym blaskiem, nie obejmującym jednak przydrożnej gęstwiny. Schowane w mroku zarośla szeleściły przy najlżejszym powiewie, szepcząc między sobą w nieistniejącym języku. W oddali dało się słyszeć pierwsze zwiastuny burzy. Rozdzierające grzmoty dudniły w ciemności, za każdym razem nieco bliżej.
Po dziesięciu minutach drogi na horyzoncie ukazał się zielony neon BP. Jasny, jakby fosforyzujący, przebijał się przez mgłę niczym starożytny, celtycki artefakt. Zresztą cała stacja (wyludniona) była czymś, co druidowie zapewne uznaliby za miejsce kultu obcej cywilizacji. Poniekąd słusznie.
Chwilę później wyszedłem ze stacji z dwoma kanisterkami w plecaku. Drżącą dłonią zapaliłem papierosa. Pierwsze krople deszczu runęły na ziemię.
***
Dwadzieścia cztery godziny później
– I jak się pan czuje?
Zamrugałem. Głos pielęgniarki po raz pierwszy zabrzmiał w moich uszach czysto i wyraźnie. Przez ostatnie kilka godzin wisiałem między jawą a snem, głosy lekarzy i pielęgniarek przeplatały się z obrzydliwym chichotem, zapach zmieniał się z sterylnego, ciężkiego aromatu szpitala na odór gnijących liści, zdechłych zwierząt… i czegoś dużo gorszego. Był też ból. Dojmujące, przenikające przez skórę do wnętrzności pieczenie. Próby pozostania przytomnym okupiłem wyniszczającym cierpieniem, ale alternatywa była zbyt przerażająca.
Spróbowałem podnieść się na łokciach. Miliony małych igiełek bólu wbiły się w osłabione ciało. Z głośnym sykiem opadłem z powrotem na poduszki.
– Spokojnie, proszę się nie ruszać. Jest pan świeżo po operacji, rany dopiero zaczynają się goić.
– Mój… brat? – wycharczałem wyschniętymi ustami.
Jej zakłopotana twarz była wystarczającą odpowiedzią. Nie żebym spodziewał się czegoś innego, po tym co zobaczyłem byłbym zdziwiony gdybym zobaczył jeszcze Dave’a żywego.
– Proszę teraz odpoczywać. Pańskiemu życiu nic już nie zagraża, ale oparzenia są poważne. Proces leczenia będzie niestety długi i bolesny – spojrzała na mnie współczująco – Najlepiej będzie, jak spróbuje pan zasnąć.
Wyszła. Zostałem na sali sam. Nie ruszając głową spojrzałem na wystające z mojego ciała rurki. Ciągnęły się po prześcieradle, niczym małe, śliskie węże pośród pokrytej słomą podłogi, by w końcu sięgnąć urządzeń stojących przy moim łóżku.
Jestem jeszcze za słaby, ale gdy tylko będę w stanie ruszać ręką poodrywam je wszystkie. Nie mogę ryzykować. Nie wiem, czy to zniszczyliśmy, ale wiem, że nie dam rady dłużej tego ciągnąć. Nadal to widzę, gdy zmykam oczy.
Patrzę na drzwi. Zamknięte, szpitalne drzwi. Sama myśl o nich doprowadza mnie do szaleństwa. Skąd mam wiedzieć, że zaraz nie dobiegnie moich uszu odgłos skrobania, wysokiego, nieprzyjemnego skrobania, przypominającego przeciąganie paznokciami po tablicy?
Nie mogę ryzykować.
I jeszcze ten chichot.
***
W tym samym czasie na posterunku policji
Detektyw Ethan Johnson podskoczył w krześle, gdy ciszę w jego gabinecie przerwało donośne pukanie.
– Proszę – rzucił, odkładając na biurko przeglądane przed chwilą dokumenty.
W drzwiach pojawiła się głowa Flynna, a zaraz potem jego ręce unoszące dwa kubki kawy. Spojrzał na Johnsona pytająco.
– Jasne, dzięki – Johnson uśmiechnął się z ulgą, przeciągając się na krześle – W końcu jakaś przerwa.
– No, chyba nam się należy.
Flynn usiadł po drugiej stronie biurka, poluzowując krawat. Para z kubków powoli wznosiła się ku górze, przesłaniając bombardowane kropelkami deszczu okno. Policjanci milczeli przez jakiś czas, w zamyśleniu popijając kawę. Ciszę pierwszy przerwał Flynn.
– Dziwna sprawa.
Spojrzał ukradkiem na Johnsona. Starszy kolega milczał, wpatrzony w przestrzeń. Flynn ponownie sięgnął ku krawatowi, bezwiednie tarmosząc węzeł, po czym kontynuował.
– Najpierw ta zamordowana kobieta, teraz pożar z ofiarą śmiertelną, do tego jeszcze ten zakopany w ogrodzie pies… o co tu chodzi?
Ponownie cisza.
– Ethan? – rzucił nieśmiało Flynn.
– Słucham cię, po prostu nie wiem co na to odpowiedzieć – Johnson westchnął – Mógłbym ci powiedzieć, że młodszy brat z jakiegoś powodu zabił żonę starszego, ten w końcu dowiedział się, i pragnąc się zemścić przez przypadek wywołał pożar w którym sam zginął. Albo młodszy miał romans z jego żoną, starszy się o tym dowiedział i zabił najpierw ją, a potem chciał zabić brata, lecz coś poszło nie tak i sam stracił życie. Obie te teorie teoretycznie, nomen omen, pasują, i pewnie dałoby się znaleźć jeszcze dużo więcej podobnych.
– No tak, ale… – Flynn zmarszczył brwi – Czemu chciał go zabić przez podpalenie? I to we własnym, nowiutkim domu, który jest teraz kupą popiołów? Nie mógł pozbyć się go tak jak rzekomo wcześniej żony? I jak się w to wpisuje ten pies? Martwy, leżący obok wykopanej w ziemi dziury, z porozrzucanymi wnętrznościami?
Johnson rozłożył ręce i Flynn zrozumiał, że jego kolega ma dokładnie te same wątpliwości.
– Jedyne co nam pozostało to czekać, aż ten ocalały będzie w stanie zeznawać.
W okno uderzyły gałązki, chłostane bezlitośnie przez wiatr. Obaj detektywi umilkli, nasłuchując odgłosów burzy. Tym razem to Johnson przyglądał się swojemu parterowi. Flynn dopiero zaczynał, pracował w dochodzeniówce nieco ponad rok. Johnson lubił swojego młodszego kolegę, uważał, że jego spryt i upór zrobią z niego w przyszłości świetnego śledczego. Musiał jednak nauczyć się, że niektóre sprawy na zawsze pozostaną nierozwiązane. Nie da się zbawić całego świata. Każdy pełen entuzjazmu młody policjant w końcu się o tym przekonuje.
– Ten człowiek w ogóle był jakiś dziwny. Dzwonił do nas dzień wcześniej i coś mamrotał o jakimś obrazie.
– Poważnie? Jakim obrazie? – Flynn ożywił się.
– Nie mam pojęcia. Kiedy zaczęliśmy pytać go o szczegóły, rozłączył się.
– No cóż, wszystko wskazuje na to, że mamy swojego głównego podejrzanego. Nasz Picasso chyba ma kuku na muniu – Flynn pokręcił palcem przy skroni, gwiżdżąc w tempo.
Popatrzyli po sobie i równocześnie zaczęli się śmiać. Atmosfera w gabinecie nieco się rozluźniła. Flynn dopił resztki kawy, z żalem zaglądając na dno filiżanki, po czym podniósł się z krzesła.
– Dobra, wracam do roboty. Mam jeszcze trochę papierów do uzupełnienia.
Johnson machnął na pożegnanie ręką. Flynn zatrzymał się nagle na progu, pstryknął palcami i odwrócił się z powrotem do Johnsona.
– A właśnie, jeśli już jesteśmy przy obrazach – powiedział – Dziś rano znalazłem jakiś wyrzucając śmieci.
– Znalazłeś obraz wyrzucając śmieci?
Flynn pokiwał głową.
– Leżał sobie oparty o śmietnik, najwyraźniej ktoś go już nie chciał. Więc pewnie nie jest nic wart, ale i tak go wziąłem. Coś mnie w nim… hmm… może nie urzekło, ale przyciągnęło. Choć właściwie nie ma na nim nic specjalnego, jakieś pola, lasy, kawałek jakiejś wioski, dzieciaki… no i strach na wróble.
– No proszę, nie wiedziałem, że z ciebie taki koneser sztuki.
Flynn zachichotał.
– E, tam. Ale wiesz, może to dobrze zrobi małemu. Co prawda dopiero w grudniu skończy roczek, ale ponoć to dobrze jak dzieci, jak to się mówi, „obcują ze sztuką” od małego. Lepiej się wtedy rozwijają czy coś. Także powiesiliśmy mu ten obraz tuż nad kołyską. Trochę grymasił, ale przyzwyczai się.
– Może zostanie krytykiem sztuki?
– Boże, uchowaj!
Obaj roześmiali się i powrócili do pracy.
***
W domu Flynnów dziecko zaczęło płakać.