- Opowiadanie: Michał Pe - L'Enfant Sauvage

L'Enfant Sauvage

Od dłuższego czasu obiecuje sobie, że będę częściej zaglądał na portal i idzie to średnio, więc może wrzucę tekst, będzie motywacja:)

Stare, było w Silmarisie, chyba w zeszłym roku.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

L'Enfant Sauvage

Gdy zbliżałem się najętym fiakrem do pałacu Gardes, myśli wciąż zajmowało mi wspomnienie cudownej piety Verdeta, którą nie tak dawno temu podziwiałem w Goussainville, stojąc przed grobowcem rodziny d’Olleytour. Po co się tam wybrałem? Doprawdy, niewdzięczne pytanie. Chyba z wrodzonej skrupulatności, ale też po trosze, żeby nabrać przekonania, iż mój zamiar ma szansę powodzenia. Tak, to było najbliższe prawdy. Tylko czy mógł mnie do czegokolwiek przekonać kloc zimnego piaskowca? Ot, pytanie.

Verdet był mistrzem, bez dwóch zdań. Pieta robiła ogromne wrażenie, nawet tak tępy na uroki sztuki osioł jak ja musiał to przyznać. W pochylonym nabożnie obliczu Najświętszej Panienki, w zwiędłym niby przejrzała kiść winogron ciele Zbawiciela, nawet w układzie falujących szat, w tym wszystkim kryło się tyle smutku, że przejść obok tego obojętnie mógłby tylko człowiek pozbawiony wszelkich uczuć. Verdetowa pieta w istocie była krzykiem rozpaczy, łzą goryczy, tęsknym spojrzeniem pełnym najdotkliwszego żalu matki opłakującej śmierć dziecka.

Tak mi się to kolebało po głowie, gdy fiakier kolebał się po gościńcu. Nie powiem, żeby rozmyślania te wprawiły mnie w uroczy nastrój, lecz w zasadzie było to na miejscu. Powaga, takt i chłodny dystans, tego powinienem był tamtego dnia od siebie wymagać.

W Gardes lokaj zaprowadził mnie do niedużego, lecz pysznie urządzonego salonu. Czekano tam już na mnie, gdyż za radą Ricauda rozmyślnie opóźniłem przyjazd. Oczywiście nie spodziewałem się wylewnego powitania, żadnych okrzyków typu: „obawialiśmy się o pańskie przybycie, mistrzu!”, o nie, nic z tych rzeczy. To ja zabiegałem o spotkanie i ja miałem znaleźć się na cenzurowanym, lecz spóźnić się, w zdrowych proporcjach czasu, stanowiło rzecz niegłupią.

W salonie zebrało się ledwie kilka osób, lecz prędko dostrzegłem wszystkie twarze, które widzieć pożądałem. Była oczywiście wielmożna pani prezydentowa de Neufville, gospodyni Gardes, była hrabina Lavoisier oraz pani Turgot, a wraz z nimi, gdyż wszystkie one, stłoczywszy swe fotele obok siebie, plotkowały w najlepsze, młoda panna, o której pochodzeniu nie miałem pojęcia. Był mój Ricaud, uczepiony zasłon wychodzącego na dziedziniec okna, jakby jeszcze z niecierpliwością wyglądał mego przybycia, choć fiakier dawno już odjechał. W tle mignęła szara twarz warującego w pobliżu prezydentowej fagasa oraz drobna postać dziewczyny ze służby. No i oczywiście ona. Ta, dla której tu przybyłem. Rozparta na szezlongu i błądząca myślami gdzieś po sobie tylko wiadomych obszarach. Elodie Diane Monesar d’Olleytour. Markiza. Moja wybranka.

O dziwo Ricaud dostrzegł mnie pierwszy i w mig przejął ster sytuacji.

– Och! Wreszcie! – Przeciął salon sprężystym krokiem, witając mnie serdecznym gestem. Odpowiedziałem tym samym, jakbyśmy byli najlepszymi kompanami, i o zgrozo niewiele brakowało, abyśmy wpadli sobie w ramiona. Na szczęście rozsądek zwyciężył.

– Wreszcie! – powtórzył Ricaud, chowając moją dłoń w swoich dłoniach. – Witaj, Abel! Witaj i do dzieła!

Ogarnął mnie ramieniem i nie czekając na choćby jedno słowo z mojej strony, przeciągnął na środek salonu.

– Najdroższe panie! Oto jest! – zakrzyknął teatralnie. – Prosto z Amsterdamu, maestro perfumeryjnego fachu, lojalny poddany króla Ludwika oraz mój najdroższy przyjaciel! Pan Abel van der Vries!

Przewróciłem oczyma. Umawialiśmy się na Londyn, ale niech tam, widocznie zapomniał. Na zebranych w salonie paniach jego słowa i tak nie zrobiły wrażenia.

– O, wspaniale – rzekła prezydentowa de Neufville. – François opowiadał o panu niestworzone historie.

Rzuciłem Ricaudowi przelotne spojrzenie.

– Niechże w pierwszych słowach podziękuję za zaproszenie. – Skłoniłem się na tyle nisko, na ile pozwalał mój trawiony artretyzmem kręgosłup. – Poczytuję sobie za najwznioślejszych lotów zaszczyt gościć na salonach pierwszych dam Paryża. Marzyłem o szansie zaprezentowania swych wyrobów przed tak, jak panie, znamienitym audytorium i oto jest! Sen się spełnia! Madame, jestem przeszczęśliwy!

Prezydentowa prychnęła niczym kotka. Najwyraźniej podrażniła ją ilość lukru, którą zaprawiłem powitanie. Mrużąc oczy, zmierzyła mnie od stóp do głów, a jej pełne usta wykrzywiły się w uśmiechu, który ledwie maskował kryjącą się w spojrzeniu pogardę.

– Znakomicie. Rozkosznie jest spełniać marzenia innych. Daje to nadzieję, że odwdzięczą się tym samym. A pan, panie de Veri…

– Van der Vries.

– …w rzeczy samej, van Veris. Czy pan się odwdzięczy? Czy spełni nasze marzenia?

Panie zachichotały. Odniosłem wrażenie, iż mam przed sobą bandę podlotków, które zerwały się ze smyczy srogiej bony.

– Proszę, panie van Veri. Proszę spełnić nasze marzenia.

To mówiąc, prezydentowa klasnęła w dłonie. Warujący przy niej fagas jakby na to czekał. Zakrzątnął się zręcznie, usadzając mnie na wąskiej sofie, a panie rozsadzając w fotelach naprzeciw. Niezbędny do prezentacji stolik wylądował pośrodku. Ricaud, sięgnąwszy po krzesło, dosiadł się do nas, lecz nieco bliżej mnie, tak aby podkreślić zażyłość łączących nas stosunków. Wyglądał niczym arbiter, zdecydowany wkroczyć pomiędzy gotowych skoczyć sobie do gardeł rywali. Markiza, ma się rozumieć, pozostała na szezlongu, nie obdarzając całego zamieszania ani gramem uwagi.

Ricaud sprawiał wrażenie, jakby chciał coś do słów prezydentowej dopowiedzieć. Czułem przez skórę, że nie spodziewał się aż tak chłodnego przyjęcia i że czyni sobie z tego powodu wyrzuty. Jego zadaniem było przygotować grunt pod dzisiejsze spotkanie i zadbać o należytą atmosferę, co najwyraźniej nie do końca mu się udało.

– Marzenia – podjąłem, puszczając uszczypliwości mimo uszu. – Doskonale, że od nich zaczynamy. W gruncie rzeczy po to się tu właśnie znalazłem. Aby spełniać marzenia. Choćby na chwilkę, na krótki moment, gdy zapach perfum po raz pierwszy drażni powonienie. Ufam jednak, iż moje wyroby pozwolą paniom zachować to szczególne uczucie spełnienia na znacznie dłuższy czas.

– Jest pan niezwykle pewny siebie – stwierdziła de Neufville. – Mamy wierzyć, że nie obróci się to przeciw panu?

Uśmiechnąłem się. Prezydentowa była piękną kobietą, nawet mimo niemłodego wieku. Roztaczała wokół siebie czar najprawdziwszej dominy, co współgrało z fantazjami nie wąskiej grupy panów. Pomyślałem, że w buduarze chętnie sam bym jej uległ, lecz ja, ona i buduar, ach, takie rzeczy lepiej było włożyć między bajki.

– To nie kwestia wiary – rzekłem twardo. – Mam do zaoferowania coś, czego jeszcze żaden z doskonałych paryskich perfumiarzy paniom nie oferował.

Byłem pewien, że cisza, która zapadła po tych słowach, pozwoli mi na gładkie przejście do dalszej części przedstawienia, lecz srodze się pomyliłem.

– Co za bezczelne słowa! – zagrzmiała pani Turgot. – Szczególnie w ustach kogoś takiego, jak pan! Wy tam, w Amsterdamie, znacie się może na kaflach i wypasie bydła, ale perfumy? No, to niedorzeczne!

– Ależ, Adele! – Koścista dłoń hrabiny Lavoisier, uniesiona w geście nawołującym do spokoju, zatrzymała wybuch gniewu. – Po co ta zapalczywość? Dajmy chłopcu szansę.

Zbita z pantałyku Turgot zająknęła się, gubiąc rytm napędzanym złością tańcu. Młoda panna zachichotała, a Ricaud omal nie parsknął.

Popatrzyłem na te dwie kobiety, różne od siebie jak ogień i woda. Turgot – mała, krępa, ciemna, niby ulepiona z kulek kawowego ciasta. Hrabina nuworyszka, ledwie kilka lat minęło od chwili, gdy jej mężowi przyznano tytuł w zamian za ratowanie interesów langwedockiego Intendenta. A Lavoisier? Zacne nazwisko. Słyszałem, że praszczur hrabiny wojował z Saracenami u boku Karola Wielkiego. Nie wiem, ile było w tym z prawdy, ale nawet jeśli to bujda, to nie ujmowało niczego z majestatu jej rodu. Nazwała mnie chłopcem i w jej ustach nie zabrzmiało to pogardliwie, lecz dobrodusznie i czule.

– Słusznie, Adele, kim by ten przybłęda nie był, dajmy mu szansę – skwitowała prezydentowa. – Nie widzę nic przeciw temu, aby zaufać zapewnieniom François.

Posłała Ricaudowi przecudny uśmieszek, w czym on, choć nie bez cienia przymusu, nie pozostał jej dłużny.

– Och, niewiarygodne, że muszę się z tego tłumaczyć – zakwilił. – Fakt, iż dopiero teraz przedstawiam wam tak utalentowanego przyjaciela, to kwestia przypadku. Abel większość czasu bawi w dalekich krajach. Zdaje się, że po raz pierwszy spotykamy się w Paryżu i nie odżałowałbym nigdy, gdybym przy tej okazji wam go nie przedstawił.

Chciałem już się odezwać, lecz dałem za wygraną. Powaga i chłodny dystans, tak jak to sobie postanowiłem w trakcie podróży.

– Abel to światowy człowiek – kontynuował Ricaud. – Gdzieś ty, niespokojna duszo, nie bawił, co? Arabia, Indie, daleka Ameryka, nie zagnało cię chyba tylko do krain, gdzie zamiast ludzi żyją białe niedźwiedzie!

– Och, właśnie! Niech pan o tym opowie! – wypaliła niespodziewanie młoda panna. – Niech pan opowie o tym, jak spotkaliście się po raz pierwszy na Maderze! Jakże to niezwykła historia!

Przerwany w pół słowa wywód Ricauda zawisł w powietrzu, a spojrzenia wszystkich skierowały się na mnie.

– Madera – rzekłem. – Cóż…

– Ależ dziecko! – Twarzy hrabiny zastygła w wyrazie najszczerszego zdumienia. Nie ulegało wątpliwości, iż młoda panna pozostawała pod jej kuratelą. – To chyba nie najlepszy pomysł.

Młoda panna, którą w myślach postanowiłem nazywać Gąską, nie zrobiła sobie nic z napomnienia hrabiny. Uśmiechając się beztrosko, klasnęła w dłonie. Zmierzyłem ją od stóp do głów. Była ładna, nawet bardzo. Kształtna główka unosiła się na łabędziej szyi, okolona burzą jasnych loków, które dziewczyna nosiła rozpuszczone, na przekór modzie. Uśmiech, spojrzenie, gesty miała wdzięczne i przyjemnie szczere, niezmącone w najmniejszym stopniu wystudiowaniem, jak u paryskich dziewcząt. Czuć było od niej prowincję i dla mnie, przybłędy w tych stronach, stanowiło to atut.

– Och, cóż – wtrącił się Ricaud. – Wybacz, mój drogi, ale zdradziłem już kilka z łączących nas sekretów. Drogie panie były szalenie ciekawe twojej osoby.

Madera? Dobre sobie. Co ten dureń wymyślił? Znałem go ledwie od dwóch miesięcy, lecz byłem pewien, że nigdy w życiu nie wyściubił nosa poza rogatki Paryża.

– To było tak dawno temu – rzekłem. – Młodość upłynęła mi w mętliku ciągłych podróży, prawda, lecz szczerze mówiąc, niewiele z tego pamiętam.

Obrzuciłem twarze pań przelotnym spojrzeniem, odnotowując zacięte w niechęci usta pani Turgot oraz zafrasowane oblicze hrabiny. Prezydentowa zdawała się być szczerze zaskoczona wystrzeloną przez Gąskę petardą, a Ricaud poczuł się w obowiązku wydobyć mnie z kłopotu. Zupełnie niepotrzebnie.

– Prawda, przyjacielu! – zagrzmiał. – Mając za sobą bezmiar Wielkiego Oceanu, czy piaski Sahary, któż z nas wspominałby Maderę! Ręczę, że spędzilibyśmy niejeden wieczór, słuchając opowieści Abla, lecz może nie dziś. Nie uprzedziłem go, że może zajść taka potrzeba.

– Dość! – przerwała mu prezydentowa. – Spotkaliśmy się w konkretnym celu i jego się trzymajmy. Zaręczam, że w naszym towarzystwie zapoznasz niejednego interesującego człowieka, kochana. Nasłuchasz się jeszcze opowieści, bądź pewna.

Ostatnie słowa skierowała oczywiście do Gąski. Dziewczyna westchnęła i oklapła, dając za wygraną. Hrabina trąciła jej ramię końcem wachlarza i unosząc się z fotela, szepnęła coś do uszka.

Ricaud, rad że nie musi się już gimnastykować, szczerzył się niemożebnie. Niech mnie kule biją, jeśli w niecierpliwym geście, jakim prezydentowa przerwała jego gadanie, nie kryła się poufałość, której istnienia nie mogłem podejrzewać. Bo cóż ja właściwie o Ricaudzie wiedziałem? Zaskakująco mało. Bawidamek, trefniś i kabotyn, znany chyba na wszystkich salonach Paryża. Niemniej nie wadziła mi ani jego przeszłość, ani konduita, bo łączył nas układ, którego nie rozerwałby końmi. On, żyjący ponad stan panek z towarzystwa, wiecznie żebrzący o pożyczki na pokrycie weksli i karcianych długów, ja, zagraniczny wyrobnik z kabzą, lecz bez wpływów, od lat tułający się po Paryżu, marząc o interesie życia. Więc sztama. Układ idealny. A jego relacje z prezydentową? Wielka niewiadoma. Był jej pieskiem salonowym, posługaczem, kochankiem? Zapewne wszystkim po trochu, a może kimś więcej. Tego nie trzeba było mi wiedzieć, starczyło, że madame miała do niego słabość. Pokrzepiony tą myślą, sięgnąłem po asa.

– Otóż to – rzuciłem hardo. – Semper paratus!

Na stoliku wylądował kuferek, który do tej pory, trzymając dłonią za wygodny uchwyt, kryłem za sobą. Kąciki ust hrabiny, w odpowiedzi na mój żart, uniosły się lekko, spojrzenia pozostałych pań zbiegły się na kuferku. Trafiłem. Jednak interesowało je, z czym przychodzę.

– Tytułem wstępu, pragnę nadmienić o pewnej sprawie. – Obróciłem kuferek na blacie, ustawiając go frontem do siebie. Dłonie zatańczyły ponad ciemnym, zmatowiałym ze starości drewnem, jakbym zabierał się do czarów. – W mojej branży często można spotkać się z opinią, iż duszą rzeczy jest zapach. Zgadzam się z tym i ufam, że słowa te padły z ust osoby na wskroś znającej materię zagadnienia.

Zręcznym ruchem prestidigitatora wydobyłem z rękawa maleńki kluczyk. Uniosłem go w palcach i odczekawszy chwilę, tak aby każda z zebranych wokół stolika osób mogła się mu przyjrzeć, włożyłem do niewidocznej dla nikogo poza mną dziurki zamka. Mechanizm szczęknął, otwierając rygle.

Hrabina westchnęła lekko, a Turgot odchrząknęła, nie wiedzieć czy ze zniecierpliwienia, czy ekscytacji, która nagle ogarnęła zebranych. Bardzo łatwo przyszło mi pochwycić ich ciekawość, o wiele łatwiej, niż mogłem się spodziewać. Doskonale. Poczułem się pewniej.

– Mimo wszystko rzeczy – kontynuowałem – materialne przedmioty, choćby przybierające postać zachwycających dzieł najprzedniejszych mistrzów, są jedynie skupiskami materii, która prędzej czy później obróci się w nicość.

Uniosłem wieko, ozdobione wykonanym za pomocą drobiazgowej intarsji i osobiście przeze mnie zaprojektowanym obrazem kwiatów. Wnętrze kuferka podzielone było na szereg mniejszych szufladek, wypełnionych maleńkimi buteleczkami, flakonami i menzurkami. Pierwsza z szufladek, uniesiona ponad odchyloną do tyłu pokrywę, odsłoniła następną.

– Czy zatem warto, zapytacie, szukać duszy w tym, co sczeźnie, zginie, przepadnie? W tym, co ulotne, skazane na doczesność. Mówi Pismo: „wszystko marność”, i mówi słusznie. Cóż więc godne jest posiadania duszy, owego ułamka boskości, który, pod postacią zapachu, warto by zawrzeć w perfumach?

Kolejna z szufladek, rozdzielona na dwie części, rozsunęła się na boki, a ostatnia, najniższa, wysunęła do przodu. Całość, upstrzona kolorami wypełniających buteleczki płynów, ciesząca oko rozmaitością szklanych form flakonów i dekorujących je dodatków, sprawiała wrażenie sklepiku dla lalek, gdzie panny o porcelanowych buziach zaszywają się pod nieobecność właścicielek, aby zaznawać przyjemności toalety. Wszystko to było malutkie, delikatne i akuratne, tak, że człowiek mógłby godzinami podziwiać spryt i zręczność rzemieślników żłobiących ornamenty na wewnętrznych przegrodach rozdzielających rzędy flakonów, czy wydobywających z kruchego szkła zawijasy i esy-floresy, osadzone na powierzchni buteleczek. Cudo, niczym puzderko najprzedniejszych flamandzkich czekoladek.

– To pragnienia. Nic tak jak one nie napełnia serca chęcią, nie podsyca płonącego wewnątrz ognia, nie nastraja do życia w tym świecie pełnym płodów szarej doczesności. Nic jak pragnienia i głód ich zaspokajania. Dlatego też intencją, przyświecającą mi podczas pracy nad tymi zapachami, było oddanie w ich ulotnej formie duszy waszych, szanowne panie, pragnień. I tym chciałbym się z wami podzielić.

Obróciłem mój obwoźny sklepik w stronę pań, które już, już unosiły się z foteli, aby ciekawskimi spojrzeniami obadać zawartość kuferka.

– Czy ktoś przede mną wam to oferował? – zapytałem, spoufalając się już zupełnie swobodnie. – Czy ktoś przede mną zaklął w zapachu ducha waszych pragnień?

– Och… – wyrwało się hrabinie, jak gdyby tylko westchnieniem umiała odpowiedzieć na moje pytanie. Pani Turgot ani się zająknęła, dostrzegłem jednak, że usta rozwarły się jej, niczym u głupiutkiego dziewczęcia, i nijak nie było już na nich znać wypisanej dotychczas niechęci. Chabry w oczach Gąski rozpromieniały, a jej dekolt zafalował, zdradzając rozsadzające dziewczynę podekscytowanie. Przygryzała okręcony wokół palca pukiel włosów, ukazując rządek drobnych niczym perły ząbków. Roztoczony czar zadziałał.

– Zaraz to ocenimy. – Surowy ton głosu prezydentowej sprowadził mnie na ziemię. – Zręczny pokaz, van Veri. Postawiłeś poprzeczkę wysoko, uważaj więc, bo upadek może być bolesny.

Uśmiechnąłem się dyskretnie, spuszczając służalczo wzrok.

– Poddaję się pod osąd – bąknąłem. – Jako uniżonemu słudze, nie pozostaje mi nic innego.

– Dobrze. Co zatem zaproponujesz?

Wyciągnąłem palce ku jednemu z flakonów.

– Stop! – powstrzymała mnie. – Zacznijmy inaczej. Odette, chcąc wynagrodzić ci brak ciekawych opowieści, uznajmy, że pan van Veri w pierwszym rzędzie odkryje ducha twoich pragnień. Zgoda? Jeśli mu się uda, będzie mógł spróbować z nami.

Gąska zachichotała uroczo.

– Wspaniale! Niech pan zaczyna!

To było do przewidzenia. Prezydentowa nie zamierzała ułatwiać mi zadania. Ricaud poruszył się nerwowo. Tak, wiem, żaden z nas nie spodziewał się obecności tej młodej panny i nic specjalnego dla niej nie przygotowałem, ale nie martw się, mój drogi. Dla starego Abla to żadne wyzwanie.

– Hmm… – podumałem chwilkę, marszcząc brwi. Bez większego przekonania przestawiłem kilka flakonów, trąciłem paznokciem żabę z masy perłowej, która plątała się po zakamarkach dolnej szuflady, po czym splótłszy dłonie, wyłamałem palce. Wyglądało to jakbym się już zdecydował, lecz zamiast przejść do rzeczy, odchyliłem się na sofie i obrzuciłem Gąskę przeciągłym spojrzeniem.

Dziewczyna miała w sobie wdzięku co niemiara, oj tak. Każdy jej gest, każde rzucane sponad długich rzęs spojrzenie były tak urocze, że można by nad nimi cmokać z zachwytu. Gapiłem się tak, aż dziewczyna, pod naporem nie tylko mojego, lecz także każdej z pań spojrzenia, spąsowiała niczym róża. Och, nieśmiałe dziewczątko!

– Mam! – rzekłem i pochyliwszy się nad kuferkiem, począłem grzebać w zawartości dolnej szuflady. – Proszę wybaczyć, iż rzecz pozbawiona będzie odpowiedniego opakowania, ale to jeden z moich najnowszych zapachów. Właściwie jeszcze nie na sprzedaż, lecz dla tak cudnego kwiatu…

Wydobyłem malutką, prostą buteleczkę, zatkniętą najzwyklejszym w świecie korkiem.

– Nie ma jeszcze nazwy, więc jeśli przypadnie ci do gustu, mademoiselle, nazwę go jak zechcesz.

Otworzyłem buteleczkę, gestem prosząc dziewczynę o dłoń. Ochoczo spełniła prośbę, a ja, za pomocą cieniutkiej pipetki, zaaplikowałem jej odrobinę perfum. Kciukiem rozsmarowałem płyn i nakazując, aby chwilę odczekała, pozwoliłem powąchać. Salon zamarł w oczekiwaniu, gdy Gąska, przymknąwszy oczy, zbliżyła nasadę dłoni do nosa. Tak jak prosiłem, wstrzymała się odrobinę, zanim wraz z wdechem pozwoliła drobinkom mej magicznej mikstury podrażnić powonienie.

– Wspaniały! – wykrzyknęła, śmiejąc się w głos. – Wspaniały, panie van Veri, ten zapach jest wspaniały!

Przeniosłem wzrok na Ricauda, który omal nie spadł z krzesła. Spokojnie mój drogi, mówiłem, że się uda.

– Och, co za cudo! Jakbym uniosła się w powietrze! Jakbym wirowała ponad całym, pięknym Paryżem!

Pomruk niedowierzania przetoczył się po salonie, dając mocny kontrapunkt dla zachwytu dziewczyny. Panie patrzyły po sobie, prześcigając się w komentarzach.

– Och, Odette, doprawdy, czy to aż tak wspaniałe?

– Nie… wydaje mi się, że odrobinę przesadzasz…

– Może nieco więcej taktu!

Jedynie prezydentowa milczała. Zaciskając usta, patrzyła to na Gąskę, to na mnie.

– Panie van Veri, jest pan prawdziwym mistrzem! Poczujcie, kochane, jakże to wspaniałe! – Gąska już, już podsuwała dłoń pod długi nos hrabiny, gdy niespodziewanie i ostro zaprotestowałem.

– Proszę tego nie robić! Zaklinam! Na wszelkie świętości, proszę tego nie robić! Jeśli ta zabawa ma się udać, każda z pań może zakosztować tylko jednego zapachu.

Pytające spojrzenia zakuły mnie niczym ostrza.

– Idzie o świeżość – wyjaśniłem. – Jeżeli rozpoczną panie obwąchiwać się nawzajem, nici z rzeczywistego uroku zapachów. Tylko świeży nos jest w stanie doświadczyć głębi ukrytych we flakonach wrażeń.

Gąska posłusznie cofnęła dłoń, a hrabina skrzywiła się, wyraźnie nierada, że ominie ją euforia młodej panny. Turgot wymieniła z prezydentową spojrzenia, niepewna co ma o tym myśleć. Zacząłem dyktować warunki, a do takich rzeczy panie nie były przyzwyczajone. Na szczęście prezydentowa tym razem nie robiła kłopotów. Skinęła głową, dając znak, że jeśli coś mówię, to tak musi być i basta.

Ricaud trącił mnie w kolano. Zerknąłem w jego stronę, puszczając dyskretnie oczko. Był kontent, poznałem to po uśmiechu, tym razem – co u niego rzadkie – spontanicznym i szczerym.

– To wspaniałe, panie van Veri. – Gąska raz za razem przykładała przegub dłoni do nosa. – Jest pan najprawdziwszym mistrzem, niczym Grenouille! Zna pan tę historię? Och, cóż to za zabawa!

Uniosłem brwi.

– Czy znam? – zapytałem. – Naturalnie. Skory jestem zapytać, skąd znasz ją ty, mademoiselle?

Roześmiała się, klaszcząc w dłonie.

– Ależ, panie van Veris, Grasse to mój rodzinny dom!

Oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Tym razem w spojrzeniach krył się ogromny znak zapytania.

– Zdaje się, że szanowne panie nie znają tej opowieści. Może więc to ty, mademoiselle, zamiast mnie, opowiesz nam historię?

Gąska roześmiała się, rozbawiona rozwojem sytuacji.

– Och nie! Nie wiem, czy będę potrafiła!

– Niezwykłe, że macie przed nami sekrety – żachnęła się prezydentowa. – Czyżbyście tkwili w jakiejś zmowie?

– Ależ skąd! – zaprotestowałem. – Mademoiselle przywołała nazwisko pewnego jegomościa, o którym swego czasu wiele mówiło się w Prowansji. Grenouille był jak ja perfumiarzem, lecz niezwykle utalentowanym, rzekłbym, nosem ponad wszystkie nosy.

Przerwałem, zerkając na dziewczynę, niepewny czy nie wejdę jej w słowo. Gąska dała tylko znak, abym kontynuował, sama zaśmiewając się w najlepsze.

– Rzecz w tym, że ów Grenouille posiadał tyleż samo talentu, co i obsesji. Obsesji stworzenia najbardziej niezwykłego zapachu na świecie, pachnidła, nieznanego dotąd ludzkiemu powonieniu. W tym celu, no cóż, nie da się ukryć, iż historia ta posiada w sobie odrobinę ohydy, w tym celu mordował młode dziewczęta z okolic Grasse, gdzie pracował u znanego w całym kraju Galimarda.

– Mordował? – zapytała z przejęciem pani Turgot. – A cóż to ma do rzeczy?

– A ma, co niezwykłe. Wyborny nos Grenouille’a podpowiadał mu bowiem, iż swe nadzwyczajne pachnidło sporządzi jedynie z zapachów ciał młodych kobiet.

Turgot skrzywiła się z odrazą.

– Jakże to? – zapytała hrabina. – Czy takie rzeczy są w ogóle możliwe?

– No cóż – odparłem. – W opowieściach możliwe jest wszystko. W perfumeryjnym fachu istnieje metoda enflorażu, za pomocą której wysysa się z płatków kwiatowy zapach, a z ziół pozyskuje ich mocne ekstrakty i być może na tej podstawie ktoś rozfantazjował się na temat pochwycenia we flakon zapachu ludzkiego ciała. Mówiło się, że Grenouille zabił dla swych niecnych celów kilkanaście kobiet.

– Nie oszczędził nawet córki hrabiego Richis! – wytraciła się Gąska.

– W rzeczy samej. W tych czasach blady strach padł na mieszkańców Grasse, a morderca przez długi czas pozostawał nieuchwytny.

– Okropność – żachnęła się Turgot. – Nie znoszę takich opowieści!

– A ja wprost przeciwnie. Proszę mówić dalej – prezydentowa po raz pierwszy spojrzała na mnie wzrokiem, w którym kryło się więcej zainteresowania niż pogardy.

– Grenouille umykał sprawiedliwości aż do momentu, gdy jego dzieło nie było gotowe. Nie wchodząc w niuanse, powiem tylko, iż potrzebował do tego kilkunastu zapachów i zebrawszy je, mógł wreszcie umieszać swe wyśnione pachnidło. I wtedy go pochwycono. Gdy stanął na szafocie, na głównym placu miasta, gdzie rzesza mieszkańców oczekiwała sprawiedliwości, otworzył zatyczkę ampuły, w której przechowywał specyfik. I stała się rzecz niezwykła. Oszołomieni cudowną mocą perfum Grenouille’a mieszkańcy Grasse dosłownie rozpłynęli się w miłości. Niczym opętani, oddali się rozkosznym igraszkom ciała, bez względu na płeć, wiek, czy proweniencje, a Grenouille, z wysokości katowskiego pieńka, śmiał się wszystkim w nos. Po jakimś czasie umęczeni ludzie pospali się niczym prosięta przy maciorze, jak kto leżał, jedno na drugim, a nad ranem, gdy przyszło otrzeźwienie, nikt nie pamiętał orgii i nie mając pojęcia, z jakiego powodu leży goły jak święty pański w objęciach obcej i wcale nie pięknej kobiety, ze wstydem uciekał do domu. Trwoga i sromota ogarnęła mieszkańców Grasse, pragnących wyprzeć z pamięci wspomnienie feralnego poranka. A Grenouille? Cóż, mówiło się, że w tym czasie był już w pół drogi do Paryża, gdzie jak z wieloma innymi, słuch o nim zaginął.

Zachwyt na twarzy Gąski nijak nie przystawał do podszytego ciekawością niesmaku, który zastygł na ustach pani Turgot. Hrabina wysłuchała opowieści z coraz to szerzej otwartymi oczyma, a prezydentowa z zainteresowaniem, o które nigdy bym jej nie podejrzewał.

– A może to pan?! – wypaliła Gąska. – Pan jest Grenouille’em! I teraz przybył pan do Gardes, aby nas zaczarować!

Zakryłem dłonią usta, aby nie wybuchnąć śmiechem. Ależ dziewczyna miała fantazję!

– Cóż rzec, może tak właśnie jest? – zdusiłem wesołość. – Choć nie, nie będę pań zwodził. Opowieść o Grenouille'u to jedynie rodzaj przynależnej mej profesji legendy.

– Proszę nie opowiadać o tym nikomu w Grasse – roześmiała się dziewczyna. – Nie znoszą tam tej historii!

Skinąłem uprzejmie, udając, że biorę sobie poradę głęboko do serca. Gąska nie przestawała chichotać, na przemian a to klaszcząc w dłonie, a to trącając ramię zadziwionej rozwojem wypadków hrabiny. Rozbroiła mnie tym doszczętnie. Usadowiwszy się wygodniej, rzuciłem już całkiem swobodnie:

– Przejdźmy zatem o krok dalej. Która z wielmożnych pań zechce być następna?

– Ja! – wyrwała się Turgot. – Teraz ja!

Tak, to było do przewidzenia.

– Doskonale – rzuciłem. – Śmiała decyzja. Od wejścia dostrzegłem drzemiący w pani głód nowych wrażeń. Dla tak silnej i pewnej swego damy przygotowałem coś specjalnego.

Pochyliłem się nad kuferkiem, po raz kolejny udając, że czegoś w nim szukam. Oczywiście tym razem o improwizacji nie było mowy. W wypadku Turgot obowiązującą estetyką była rzymska pompa, ludzie jej pokroju odznaczali się bowiem przemożną skłonnością do ostentacyjnego przepychu oraz traktowania bogactwa jako wyznacznika dobrego życia. Zatem proszę bardzo, jest, co się należy!

– Oto specjalnie dla ciebie, madame.Fleurs du Roi”. – Pochwyciłem w palce wysoki flakon i okazując go oczom zebranych, poprosiłem Turgot o wyciągnięcie dłoni.

Podając ją, odetchnęła ciężko, jakby szykowała się do skoku na nieznaną wodę. Odczekałem, aż nasyci oczy doskonałą robotą majstra, który wykonał skrywające perfumy naczynie. Nie było to wprawdzie nic wyszukanego, ot, zwężającą się w trzech czwartych wysokości buteleczkę oplatała ciernista róża, której zabarwiony na szkarłat kwiat stanowił szpunt całości, lecz taka forma schlebiała tanim gustom, a o taki właśnie podejrzewałem Turgot.

– „Fleurs du Roi”, jestem bardzo ciekawa – szepnęła, przystawiając nasadę dłoni do nosa. – Och!

Odrzuciła głowę w tył, niczym od źródła najdokuczliwszego odoru, lecz zanim jej westchnieniu zawtórował chór obserwujących ją w skupieniu pań, na powrót przystawiła dłoń do nosa.

– Wspaniałe! – wykrzyknęła. – Najdroższe moje, ten zapach jest cudowny!

Krągła twarz Turgot rozpromieniła się w szczerym uśmiechu.

– Och, wspaniałe! Muszę go mieć!

Rozradowana Gąseczka zachichotała pięknie, a zerkająca na Turgot prezydentowa odchyliła się w fotelu, najwyraźniej nie mogąc wyjść ze zdumienia.

– Teraz ja! – wyrwała się hrabina. – Czy mogę być następna?

Wyszczerzyłem zęby w szelmowskim uśmiechu, przeciągając palcami ponad rzędami flakonów.

– Oczywiście, najdroższa pani. Dla ciebie przygotowałem coś równie wyjątkowego.

Przyjrzałem się hrabinie sponad kuferka. Jej wysoką perukę zdobiła przepiękna egreta, wyobrażająca końskie pyski wyłaniające się z morskiej piany. Trudno było o coś mniej przystającego do przeźroczystej osobowości tej kobiety, lecz w owej chwili piana i morze stanowiły dla mnie doskonały punkt wyjścia.

– Zapewne wiesz, madame, kogo zrodziły spienione fale na brzegach Cypru. – W palcach pojawiła mi się pękata buteleczka upstrzona mrowiem pastelowych, krągłych paciorków, nadających szkłu lekkości piany. – Specjalnie dla ciebie, „Anadyomene”.

Lavoisier była tak przejęta, że dłonie drżały jej jak u szykującego się do pierwszego razu podlotka. Aplikując zapach na pomarszczoną dłoń, puściłem do hrabiny oko. Chyba mogłem sobie już na to pozwolić.

– Och, drogi chłopcze, skąd tyle wiesz o kobietach? – zapytała, spoglądając na mnie maślanym wzrokiem. Hrabinę miałem kupioną zanim jeszcze wypróbowała zapach, nie ulegało to wątpliwości. Nie tracąc czasu zwróciłem się do prezydentowej, która krytycznym, lecz pełnym ciekawości spojrzeniem wodziła od rozchichotanej Gąski do wzdychającej Turgot i z powrotem.

– A pani, madame?

– Wspaniałe, drogi chłopcze! Och, istne cudo! – Hrabina skinęła na fagasa, aby podał jej coś do picia. – Nie daj się prosić, Charlene, Francois sprowadził nam najprawdziwszego mistrza!

Lavoisier zaczęła się na przemian śmiać i krztusić, aż zdezorientowany fagas uniósł ją z fotela i podprowadził pod balkon, aby złapała nieco powietrza. Gąska i Ricaud ruszyli za nimi.

– Nie pozostawia mi pan wyboru – rzekła sucho de Neufville. – Proszę, jestem gotowa.

Wiedziałem, że tym razem nie pójdzie tak łatwo. Powściągając nie schodzący mi z ust uśmieszek, zajrzałem do kuferka.

– Oto „Anguis in herba” – rzekłem. – Niebanalny zapach dla niebanalnej kobiety.

Skłoniłem się usłużnie, ukazując oczom prezydentowej prosty flakonik z dymionego szkła, skręcony w połowie wysokości, jakby ktoś chciał zawiązać na nim supeł. Prezydentowa podała dłoń. Obsłużyłem ją bez zbędnych umizgów i nadskakiwania. Powąchała, składając na mnie czujne spojrzenie.

– Hmm… – zawahała się. – Jak to się nazywa?

– „Anguis in herba”, madame.

– Hmm… – Raz jeszcze zbliżyła dłoń do nosa, uśmiechając się subtelnym, złośliwym uśmieszkiem. – Pomysłowe, mój van Veri, pomysłowe.

Nagrodziła mnie skrytą w spojrzeniu aprobatą, co znaczyło więcej niż achy i ochy Turgot czy hrabiny. Bezbłędnie rozszyfrowała skryty w zapachu sekret, posiadała więc gust wyrobiony jak należy.

– Francois, czy u was wszystko w porządku? – rzuciła za plecy, dusząc w zarodku pączkującą we mnie nadzieję na poufałości.

– Och, Eugenie dostała ataku obłąkańczego chichotu, zupełnie nie wiem, jak jej dopomóc!

Obie, Lavoisier i Gąska, wymusiwszy na fagasie, aby wypuścił je na zewnątrz, śmiały się na balkonie w najlepsze. Ricaud kręcił się po salonie, nie mając pojęcia, co w tej sytuacji zrobić.

– Doskonale, niech się bawią. Dopilnuj tylko, aby Eugenie nie przewiało, jej gardło nie znosi takich brewerii.

Ricaud zakręcił się na pięcie i posłusznie zniknął na zewnątrz. Turgot, przy pomocy służki, wstała z fotela i bełkocząc coś o konieczności przewietrzenia się, również wyszła na balkon. Zostaliśmy we dwoje. Choć nie. Ani przez chwilę nie zapomniałem o markizie.

– Zdaje się, iż na tym moja rola się kończy – rzekłem, przywracając uwadze de Neufville własną osobę. – Zastanawia mnie tylko jeszcze jedna drobnostka.

Słowa zawisły w powietrzu, pozostając tam przez nieprzyzwoicie długą chwilę.

– Mianowicie? – zapytała prezydentowa, raz jeszcze zbliżając nasadę dłoni do nosa.

– Przygotowałem zapach dla każdej z pań…

De Neufville jakby nie dosłyszała, sam nie wiem, czy z powodu iskierek, które rozświecały jej oczy, gdy chłonęła bogactwo doznań niesionych przez Anguis in herba, czy przez niestosowność moich oczekiwań. Szczęściem z zakłopotania wybawiła mnie sama markiza.

– Charlene, czy naprawdę muszę brać w tym udział? – dobiegło z szezlonga. Mimo kryjącej się w pytaniu pretensji, uznałem słowa markizy za rodzaj zachęty. Widocznie, mimo pozorów, śledziła przebieg naszego spotkania.

– Jesteś żmiją, van Veri – syknęła prezydentowa. – Niestety możesz mieć rację. Wiedz jednak, że każę cię poszczuć psami, jeśli nie okażesz wystarczająco wiele taktu.

Rzuciła te słowa półszeptem, lecz tyle starczyło, aby zjeżyć mi włosy na głowie. Wreszcie! Do stu diabłów! Dla tej chwili przybyłem do Gardes, angażując w swój zamysł Jean-Baptiste'a, Revetta, Ricauda oraz całą gromadę mniej lub bardziej postronnych osób i rozumiało się, że teraz zabraknąć taktu mi nie może!

– Nie odważyłbym się narzucać, madame, gdyby nie świadomość, jak doskonałym balsamem dla zbolałej duszy jest zapach.

Prezydentowa skinęła na znak, iż wierzy w me słowa. Jasnym było jednak, że jeśli pokpię sprawę, będzie mnie to kosztowało o wiele więcej, niźli szczucie psami.

– Elodie, kochanie, oczywiście nie musisz. Wiedz jednak, że ten mały Holender jest wybitnie zręczny. Wedle zapewnień Francois, to prawdziwy maestro. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby ominęła cię taka gratka. Przygotował coś specjalnie dla ciebie.

Kropelka potu ściekła mi po skroni, gdy wlepiwszy wzrok w pstrokaciznę wypełniających kuferek flakonów, nadstawiałem uszu na słowa, którymi markiza odpowie na propozycję. Ona jednak trwała w milczeniu, jakby nie o nią w tej sytuacji chodziło. Po nieznośnie długiej chwili odchrząknęła niedbale, ni to wyrażając dla pomysłu aprobatę, ni to posyłając go do wszystkich diabłów. Tknięty impulsem wyprzedziłem westchnienie prezydentowej i wyrywając z trzewi kuferka jeden z flakonów, zwróciłem się wprost do markizy:

– Wspaniale, najdroższa pani! Niechże będę godzien zaprezentować…

De Neufville spiorunowała mnie wzrokiem, w myślach zapewne już wzywając fagasa, aby wyrzucił mnie na zbity pysk, lecz wpierw padły słowa markizy:

– Proszę, skoro Charlene nalega…

Doskoczyłem do szezlonga i siląc się na jak największy wykwint, poprosiłem markizę o dłoń.

Czemu ta kobieta była dla mnie aż tak ważna? Dlaczego na jej opinii tak uparcie mi zależało? Do kroćset, całe to towarzystwo, wszystkie te madamesy wraz ze swoimi upodobaniami, którym tak służalczo próbowałem właśnie dogodzić, obchodziły mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Ich zachwyt i ekscytacja były puste niby balon, bo nie szło za nimi nic z tego, czego pożądałem. Cóż, że zainkasowałbym za flakony nieco grosza, cóż, że za jakiś czas odwiedziłbym panie ponownie, znów siląc się na umizgi. To oznaczało rozpaczliwe dobijanie się do drzwi, obwarowanych zbyt wysokim dla mnie progiem. Potrzebowałem przychylności osoby nadającej towarzystwu ton, stanowiącej gwarant pierwszej jakości tego, co stało się jej gustom miłe, a w Paryżu mało kto w tych sprawach cieszył się większą renomą, niż markiza d’Olleytour. Sylfida najprzedniejszego gustu i wyrafinowanego smaku, za aprobatą której drzwi paryskich salonów otworzą się przede mną niczym wrota Sezamu na dźwięk słów czarodziejskiej formuły.

Serce waliło mi jak młotem, gdy aplikowałem na jasną dłoń odrobinę wonnej substancji. Markiza nie zważała na mnie, wodząc wzrokiem po linii szpaleru topoli za oknem, wzdłuż którego samotny jeździec odpływał w stronę miasta. Żałowałem, że nie zwróciła uwagi na pękaty flakon o wąskiej szyjce, wsunięty w czarną krepę przewiązaną źdźbłem suchej trawy. Włożyłem w tę kompozycję niemało inwencji, a pomysł, aby perfumom nadać kolor czarny, uważałem za wybitnie trafiony. Lecz trudno, nie można mieć wszystkiego. Może przynajmniej zerkająca z odległości swego fotela prezydentowa doceni me starania.

Wstrzymałem oddech, gdy markiza zbliżyła dłoń do twarzy. Wciągnęła woń od niechcenia, jakby chciała mieć całą sprawę za sobą. Pogrążona we własnych myślach pozostawała tak odległa ode mnie, że aż zwątpiłem w realność tej chwili. Twarz odwróciła nagle, gwałtownie, a jej zielone oczy, przymglone do tej pory nadmiarem żalu i żrącego duszę cierpienia, rozjaśniły się, odkrywając przede mną pełnię swej głębi.

– Jak nazywa się ten zapach, panie van der Vries? – zapytała.

Poczułem, że rzeczowość pytania, silnie kontrastująca z emocjami, które, jak oczekiwałem, powinny teraz igrać w sercu tej kobiety, przytłacza mnie niczym głaz. Pochwyciłem spojrzenie zielonych oczu, dostrzegając w nich tę paletę emocji, którą talent mego Jean-Baptiste'a zamknął w ciemnej toni perfum. Za moimi placami prezydentowa dyszała jak kowalski miech, oczekując rozwiązania tej niezwykłej sytuacji.

– „L’Enfant Sauvage”, madame – szepnąłem potulnie. – Wyłącznie dla ciebie.

Wyciągnęła dłoń i opuszkami palców dotknęła gładkiej skóry mego policzka. Zieleń oczu przesłoniły łzy.

– „L’Enfant Sauvage” – powtórzyła. – Pięknie.

Chóry anielskie rozbrzmiały w mej duszy.

 

* * *

 

Deski pod stopami zaskrzypiały znajomo, gdy wkroczyłem na galeryjkę, z której zejść można było wprost do pracowni. Zanim jednak pokonałem czternaście dzielących mnie od niej stopni, przystanąłem, obserwując jak w dole Jean-Baptiste uwija się przy pracy. Święci Pańscy, złoto nie chłopak! Szorował właśnie alembik, nadając miedzi połysk, którego nie powstydziłyby się monarsze regalia w dniu koronacji. Szykował się do pracy, jak zawsze skrupulatny i gorliwy. Wzór wszelkich cnót perfumeryjnego fachu.

Ruszyłem na dół. Lubiłem pracownię, szczególnie odkąd zagościł w niej Jean-Baptiste. Miejsce wiecznie zabałaganione, ledwie co uprzątnięte, tak, aby dało się po nim w miarę swobodnie poruszać, ale był to przyjemny, twórczy rodzaj bałaganu, rzecz znana z malarskich atelier czy biurek pisarzy. W pewnym sensie pracownia stanowiła antytezę mojego charakteru i jako odskocznia, miejsce gdzie jedynie gościłem, była mi ostoją i pewnym punktem na mapie bezładu życia.

– Posłaniec dobrych wieści puka do bram! – zagrzmiałem, opuszczając schody. Pięścią uderzyłem w wieńczącą balustradę gałkę, jakby miało to odegrać fanfary na moją część. – Czy ten przybytek odważy się go ugościć?!

Przestraszony chłopak aż podskoczył, nachylony nad alembikiem nie słyszał bowiem mego najścia.

– Jean-Baptiste, fortuna nam sprzyja! – rozłożyłem ramiona w geście powitania.

Wysoki, przygarbiony, uśmiechnął się od ucha do ucha. Jego skupiona i nad wyraz poważna twarz rzadko kiedy miewała tego gościa.

– Tak, skarbie! Ruszamy do boju! Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że natłok pracy nie pozwoli nam w najbliższym czasie zaznać odpoczynku. Markiza była zachwycona! Niemal padła mi do stóp, gotowa na wszystko, aby tylko zdobyć zapach dla siebie! Gratulacje, to nasz, ale przede wszystkim twój sukces!

Rubaszna jowialność, która we mnie wstąpiła, zaskoczyła Jean-Baptiste'a. Wzdrygnął się, gdy go objąłem i z radości omal nie uniosłem w górę. Niech mnie kule biją, jeśli mury tej pracowni wiedziały kiedykolwiek bardziej spontaniczny przejaw zażyłości!

– No dobrze, dobrze. – Powstrzymałem się, nie chcąc chłopaka speszyć do szczętu. – Jaszcze nie wszystko dopięte. Zaraz zawiadomię Revette’a, żeby zaczął węszyć. Może mnie nie być jakiś czas, ale gotuj wszystko. Myślę, że to kwestia kilkunastu godzin.

Obszedłem alembik, rozglądając się po pracowni.

– Czegoś ci brakuje? Będziesz potrzebował jakichś delikatesów?

Zaprzeczył ruchem głowy. Wytarł dłonie w szmatę i rzucił ją na stół.

– Doskonale. – Zajrzałem do słoja, z którego wystawały pipety. – Nie pucuj tak mocno, bo zrobisz dziurę.

Wskazałem podbródkiem alembik, a Jean-Baptiste uśmiechnął się po swojemu, uciekając spojrzeniem.

Pokręciłem się jeszcze przez chwilę, zaglądając to tu, to tam. Wszystko było w jak najlepszym porządku, ale rzecz wiadoma: pańskie oko konia tuczy. Zatrzymując się u stóp schodów, obróciłem głowę, zerkając na chłopaka. Zatonął już na powrót w robocie, zapominając o bożym świecie. Przyglądałem się jego sylwetce, wracając myślami do spotkania w Gardes i słów Gąski, którymi tak szczerze mnie rozbawiła. Ja, jako Grenouille! Doprawdy, jak niewiele się pomyliła! Byłem przecież ambasadorem zwichrowanego talentu mordercy z Grasse, a rola ta zmuszała mnie do utożsamiania się z wybrykami, którymi zasłynął na cały kraj. Bez względu na ich etyczną ocenę. W innym wypadku nasza kooperatywa chybiałaby przecież celu.

Z początku nie wierzyłem w niezwykłe zdolności Jean-Baptiste’a. Byłem przekonany, że ekstrakt uzyskany z ludzkiego ciała będzie trącił nader nieatrakcyjnymi wydzielinami, jednak chłopak złapał pewnego razu kota i poprosił, abym pozwolił się przekonać. Pozwoliłem. Otrzymany aromat zwalał z nóg: nie dość, że przymknąwszy oczy odniosłem wrażenie, iż u stóp kręci mi się kotka, to jeszcze niemal czułem na opuszkach palców miękkość jej sierści. Niezwykłe! Oniemiałem i stan ten nie opuszczał mnie nawet wtedy, gdy wyrzucałem worek z kocim truchłem do zaułka przy Port Saint Bernard.

Wstąpiłem na stopień. Doświadczenie z kotem wywróciło moje pojmowanie perfumiarstwa do góry nogami. Wiedziony przeczuciem związałem swój los z Jean-Baptiste'm, będącym w tamtym czasie wynędzniałym żebrakiem, skrywającym się przed sprawiedliwością pośród bezmiaru Paryża. Wierzyłem, że jego niezwykły dar można wykorzystać w bardziej rozsądnym celu niż zaspokojenie niezdrowej obsesji sporządzenia perfumeryjnego kamienia filozoficznego. Na przykład dla zbicia fortuny. O tak, to na pewno. Co dziwne, Jean-Baptiste przystał na współpracę z ochotą, tak, jakby pieniędzmi zamierzał zrekompensować sobie niepowodzenie w Grasse. A może miłością do nich zaraził się ode mnie? Nie wiem, nieistotne. Ważne, że dla obydwu nas liczyła się przede wszystkim praca i w tej materii uzupełnialiśmy się jak dzień z nocą. On stracony dla świata pośród murów pracowni, ja na powierzchni, organizując zamieszanie. Jak z Ricaudem, układ idealny.

Uśmiechnąwszy się do własnych myśli, poczłapałem na górę.

 

* * *

 

Szczerze nienawidziłem tych cuchnących wilgocią i wszechobecnym brudem klitek, które dla bydląt pokroju Revette’a stanowiły naturalne środowisko bytowania, jednak jeśli interes wymagał, żeby się w ten ponury świat zanurzyć, nie widziałem przeciwwskazań, by odwiesić uprzedzenia na kołek. Revette przeprowadził mnie najprawdziwszą amfiladą pakamer, pokoików i ciemnych korytarzy, tak, że prędko straciłem orientację, gdzie jestem i na jaką ulicę uda mi się z tego labiryntu wydostać. Niemniej ufałem mu. Łącząca ludzi interesu chęć zysku była dla mnie najlepszym gwarantem.

– Trzeba będzie zaczekać – rzekł Revette, przepuściwszy mnie przodem. Weszliśmy do niedużego pokoju. – Może i ze dwa kwadranse.

Zamknął za sobą drzwi.

– Dobrze – odparłem. – Czas nie gra roli. Obyś się tylko spisał, mój drogi. Obyś.

Pogroziłem mu palcem, niczym nauczyciel niesfornemu uczniowi. Revette zmarszczył brwi i chyba chciał coś powiedzieć, ale zająknął się tylko. Bawiło mnie, że tak łatwo przychodzi mi wpędzanie tego draba w zakłopotanie. W pewien sposób musiałem go onieśmielać.

– Może pan tu zaczekać – wyjąkał. – Nikt tu nie zajrzy, nie ma co się obawiać. Miejsce jest pewne.

Wskazał na podniszczony fotel, obity wypłowiałym adamaszkiem o deseniu tak paskudnym, że aż zakuło w oczy. Omiotłem wnętrze spojrzeniem. Zaduch, brud i ciasnota. Poza fotelem umeblowanie pokoiku stanowiła solidnych gabarytów szafa (doprawdy nie mam pojęcia, jakim cudem wniesiono tu taki klamot) oraz wąski stolik, ustawiony przy przeciwległej wejściu ścianie. To wszystko, bo też trudno byłoby upchnąć tu coś jeszcze. Przy stoliku znajdowało się wyjście z pomieszczenia, lecz nie posiadało ono drzwi, a było jedynie przesłonięte burą kotarą. Wychodzące na podwórze okno dopełniało całości.

– Doskonale. – Przycupnąłem na fotelu. – Czekam więc.

Revette sapnął i odsłonił kotarę. Przez ułamek chwili zgłębiłem spojrzeniem wycinający się z półmroku zarys korytarza, lecz oko nie zdążyło pochwycić żadnych szczegółów. Zasłona opadła. Zostałem sam.

Nie bardzo wiedziałem, co ze sobą począć. Obskurność pokoiku igrała z moją wrażliwością, rozbuchaną nawet jak na pojęcie tutejszej socjety, co dopiero mówić o podrzędnym rzezimieszku pokroju Revette’a. Przed nim najprawdziwszym męstwem popisałem się już, przysiadając na tym gracie. Ki czort wiedział, ile siedziało w nim pluskiew? Zerknąłem na podwórze. Za pękniętą, lepką od brudu szybą mignęła postać chłopca. Malec kursował w tę i z powrotem, drocząc się z psem, którego obecności na podwórzu domyślałem się po przytłumionym skowycie. Pięknie. Dwa kwadranse z obrzydzeniem wobec każdego centymetra otaczającej cię przestrzeni i nieletnim dręczycielem zwierząt za oknem. Czysta rozkosz.

Zabębniłem palcem w kolano. Nie widząc tu dla siebie sensownego zajęcia wsunąłem szpic laseczki w szparę pomiędzy deskami podłogi i pchnąłem dłonią gałkę. Laska zaparła się, lecz wpierw wydobyła z pomiędzy desek malutką pryzmę brudu. Mój Boże, ileż to par butów musiało wcierać w te szpary kurz, błoto i gówno. Szarpnąłem gałkę do siebie i roztarłem pryzmę podeszwą buta. Zgroza. Świadomość marnotrawionego na czekanie czasu zawsze wzbudzała we mnie zgrozę.

Dla zajęcia myśli raz jeszcze obróciłem w głowie zrąb mojego planu. Nieodmiennie dziwiło mnie, dlaczego do stworzenia swych cudownych perfum Jean-Baptiste używał ekstraktów z zapachów młodych kobiet. Jakby ten wyłowiony z uroczych zakamarków dziewczęcego ciała zapaszek był czymś wyjątkowym. Owszem, przyjemna rzecz, szczególnie jeśli dziewczyna jest ładna i nie stroni od mydła, ale bez trudu wyobrażałem sobie tuzin innych, równie silnie działających na ludzką fantazję aromatów. Nadzwyczajny nos Jean-Baptiste'a z pewnością się nie mylił, lecz w Grasse Jean-Baptiste pragnął zapachem zniewolić tłumy, zaś moje ambicje nie należały do grona aż tak rozbuchanych. Starczała jedna, oby właściwa osoba.

Ja rozumiałem świat jako zlepek indywiduów, nawet jeśli z wysoka wyglądałyby jak zbite w szarą masę. Każdy z nas posiadał własne pragnienia i upodobania, jemu tylko przypisane żądze oraz obsesje, które zapachem można było podsycić, połechtać lub adorować. Starczyło dobrać klucz do tego zamka. I na tym polegało moje zadanie. Rozgryźć klienta i ofiarować mu to, czego pragnie, nawet jeśli do pragnienia sam przed sobą nie potrafi się przyznać.

Żeby nie szukać daleko: Turgot. Głupie to i paskudne, ale ambicje miało co się zowie. Dałaby się pokroić, byle tylko otrzymać akcept socjety. Dajmy go jej zatem! Przecież zasłużyła! Dajmy jej czar salonu madame de Lespinasse, przywołajmy dla niej gwarny zaduch korytarzy Wersalu. Dla Jean-Baptiste'a to żadne wyzwanie, zapachy pokroju „Fleurs du Roi” stanowią dlań błahostkę. A dla Turgot? Marzenie ściętej głowy, ubrany w zwiewną mgiełkę zapachu synonim aspiracji, pal sześć, że wziętych z sufitu. Błękitu krwi nie można było kupić, przynajmniej na razie.

Albo Lavoisier. Idę o zakład, że żaden nadobny panek nie zbrukał jej łona. Aż dziw bierze, że nie zamknęła się w klasztorze! Od zawsze ordynarnie brzydka i pospolicie nijaka, partnerka do dysputy, owszem, lecz nie do amorów. A przecież z czułością nazwała mnie chłopcem! Mnie, ciętego z metra Holendra o wodnistej cerze i mdłym spojrzeniu śledzia. Czy nie to świadczyło najlepiej o tym, jak brak jej adoracji i męskiego pożądania? Głupie pytanie, każdej niedopieszczonej brak. Zróbmy ją więc Afrodytą, niech kusi, nęci i mami, czort, że samą siebie. Dajmy jej poczucie admiracji, połechtajmy wygłodniałą próżność. Na starość nawet złudzenia bierze się za jak najlepszą monetę.

O Gąsce nawet nie warto wspominać. Ot, naiwny podlotek z prowincji, ciekaw wielkomiejskości Paryża. Lavoisier musiała być jej dalszą ciotką, zapewne dziewczyna została wysłana, aby starej pannie dotrzymać towarzystwa, a przy tym otrzeć się o wielki świat, może znaleźć męża. Czemu zatem jej tego świata nie dać, czemu bronić przepychu stolicy, czemu nie podsunąć nadobnego chłopca? To wszystko tkwiło w ukrytym w prostej buteleczce zapachu; pretensjonalny wykwint paryskiego salonu, pogłos gwarnej, kolorowej ulicy, wspomnienie upojnych, letnich nocy, zaznawanych w ramionach wyśnionego kochanka. Skomplikowana, lecz w gruncie rzeczy banalna kompozycja, jedno z pachnideł, jakie mój Jean-Baptiste tworzy dla zabawy. Naiwna imitacja czegoś prawdziwego, w sam raz dla niepotrzebującej prawdy, naiwnej prowincjuszki.

Z de Neufville było więcej zachodu, bo to i silniej złożona osobowość, i charakter cięższy. Jej uznania, ani dobrego słowa, nie mógł zdobyć nikt oraz nic, czego nie obdarzyłaby szczerym zainteresowaniem, a na decyzje i zapatrywania prezydentowej nie wpłynąłby żaden postronny osąd. Ta zakuta w zbroję pruderii oraz koncertowej dewocji kobieta była w gruncie rzeczy bezdusznym tyranem, który podług zasady dziel i rządź meblował świat dookoła siebie. Trzymała w garści męża na świetnym stanowisku i ogromny majątek. Z powodzeniem kierowała karierami dorosłych dzieci oraz planowała mariaże nienarodzonych jeszcze wnucząt. Nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego, gdyż kobiet podchodzących do życia pragmatycznie i z zimnym wyrachowaniem znałem niemało, jednak wnioski wyciągnięte z przeprowadzonego zawczasu śledztwa wskazywały, że przesadna destrukcja, tępe okrucieństwo i bezprzykładny sadyzm stanowiły dla prezydentowej cel sam w sobie. Upatrywała w nich przyjemności i to był bodziec pobudzający ją do działania; to była podnieta, której pragnęła. Stąd też „Anguis in herba”. Zapach wyszukany i drogi, lecz na tle perfum, które dostarczali na salony paryscy mistrzowie, nie wybijający się ponad przeciętność. Jednak w drugiej nucie, w głębi, w jądrze stanowiącym istotę, był to zapach niepokojąco zjadliwy, wzbudzający u postronnych czujność, coś jak pierwotny odruch cofnięcia ręki przed żółtymi plamami na ciele salamandry. Wyrafinowany sygnał ostrzegawczy. Tak, szczerześmy się z Jean-Baptiste'm przy tej kompozycji ubawili.

Kroki w korytarzu wyrwały mnie z zadumy. Nie wiem, czy od wyjścia Revette’a minął choćby kwadrans, lecz to on, odsłoniwszy zasłonę, stanął w drzwiach.

– Jestem – oznajmił. – Czy ona ma tu wejść?

Rozbrajająca bezradność, z którą zadał pytanie, zbiła mnie z pantałyku. Mierzyliśmy się przez chwilę wzrokiem, on widocznie zdziwiony, że pod jego nieobecność tkwiłem w miejscu, sztywno niczym kukła, ja zaskoczony niestosownością zadanego pytania.

– Na Boga, Revette! – rzuciłem wreszcie. – Mam w sobie jeszcze na tyle przyzwoitości, aby nie chcieć jej oglądać! Niech poda cenę i wynosi się w diabły!

Kiwnął głową, wracając za kotarę. Przez moment dobiegały stamtąd głosy, męski, oczywiście Revette’a, i kobiecy, nieprzyjemnie piskliwy, lecz trudno było rozróżnić jakiekolwiek słowa. Zresztą kontekst rozmowy pozostawał jasny.

– Czterdzieści liwrów. – Wyjrzał zza zasłony.

Skrzywiłem się.

– Dostanie dwadzieścia pięć. To i tak wygórowana cena.

Nie odpowiedział, również się krzywiąc. Sięgnąłem za pazuchę. Z kieszonki kaftana wyciągnąłem zawiniątko i rozsupławszy je, wydobyłem z wnętrza monety. Odliczoną kwotę ustawiłem w słupku na stole. Revette zgarnął pieniądze garścią.

– Dobrze – rzucił, na powrót znikając.

Nie wracał przez jakiś czas, a gdy ponownie odsłonił kotarę, z przedramienia zwieszał mu się kosz, po brzegi wypchany gałganami. Postawił go na stole, a ja, unosząc się z fotela, dałem znak, aby zrobił nieco miejsca. Mimowolny uśmieszek wkradł mi się na usta, zdradzając wzbierające podekscytowanie. Jeszcze nie umiałem go ukryć, o nie. Jeszcze nie byłem zimny jak lód.

Gąska, Turgot, Lavoisier, de Neufville. Je wszystkie, mimo że szczerze zachwycone sprezentowanymi zapachami, miałem w najgłębszym poważaniu. To była jedynie zabawa, sztafaż dekorujący tło dla gwiazdy przedstawienia. Szło tu przecież o markizę, o jej emocje i poruszenie. A skoro dzięki talentowi Jean-Baptiste'a miałem możliwość stworzenia perfum z zapachu ludzkiego ciała, także markizie mogłem podarować to, czego tak rozpaczliwie pragnęła. Przywołać, co odeszło. Człowiek pożąda bowiem zawsze jednej z dwóch rzeczy: tego, czego nie może mieć, lub tego, co miał, lecz co bezpowrotnie stracił. Taka już ludzka natura. Zatem „L’Enfant Sauvage”. Na zawsze.

Ostrożnie odsłoniłem załomek koca, który okrywał kosz. Dziecko spało w najlepsze, oddychając miarowo. Doskonale, śpij złota dziecino. Śpij snem sprawiedliwego, co nie zna cienia występku ani goryczy grzechu. Śnij sen czysty, nieskalany. Ja sprzedałem duszę diabłu.

Koniec

Komentarze

Ha! Skądś to znam. ;-)

Nawet ciekawa koncepcja, ale lekko przegadana. A to daje czytelnikowi zbyt wiele czasu do namysłu. Bo jak człowiek myśli, to w końcu coś wymyśli. Najpierw skojarzyłam imię, a potem już nie było trudno przewidzieć zakończenie.

Babska logika rządzi!

Finklo, nazywajmy to prowadzeniem narracji szerokim gestem;) Prawda, ten temat możnaby sprzedać na 30k znaków. Chyba kiedyś miałem po prostu więcej czasu na pisanie:)

Teraz kliczek, komentarz trochę później.

 

Edit. Dwa kliczki. Jak bracia Kliczko. Znów mam moc.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Dobre, bardzo ładnie bazujące na “Pachnidle” (nawiązania w tekście mi się spodobały).

Pierwsza scena, nieśpieszna, zaczyna od dobrze stworzonego klimatu wysokich sfer i całej intrygi. Pojawiające się to tu, to tam zdania, które zdradzają, że za zwykłą sprzedażą perfum czai się coś złowieszczego, są moim ulubionym elementem. Jakaś uwaga, myśl, gest – budujesz tym atmosferę zagadki, że chce się dojść do końca i zobaczyć, o co chodzi. Jedyna wada pierwszej sceny – słabo powiązały mi się nazwiska z funkcjami. Hrabina, markiza, Gąska miały dla mnie większą wartość opisową niż nazwiska. Dopiero po chwili zacząłem je rozróżniać od tej strony.

Sceny po tej służą już tylko wyjaśnieniu zagadki. I je budujesz nieśpiesznie, bogato wypełniając adnotacjami narratora-bohatera oraz opisami. To także tworzy klimat, choć mam wrażenie lekkiego przeciągnięcia – w pewnym momencie ciągle w myślach miałem pytanie “to już, czy nie?” Lekkie przyspieszenie tempa by nie zaszkodziło.

Językowo bardzo ładnie, podobają mi się te wszystkie wyrażenia budujące klimat danego okresu. Serwujesz je w takiej formie, że idzie się połapać, o co chodzi, zarazem nie uciekasz nie od nich.

Podsumowując: solidny i ładny, choć lekko przeciągnięty koncert fajerwerków. Na kliczek definitywnie zasługuje.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Tytuł ładny. Postaram się przeczytać.

 

No i dwa kliki od Mr.Marasa brzmią zacnie, coś jak orgazm wielokrotny.

Opowiadanie jest oparte na znanym motywie, więc niespecjalnie zaskakuje, ale czytało się naprawdę nieźle, bowiem rzecz została przedstawiona niezwykle elegancko, z wyczuwalną i bardzo stosowną do opisanych czasów atmosferą, dość duszną, pełną niedopowiedzeń i tchnącą aurą tajemniczości.

 

co współ­gra­ło z fan­ta­zja­mi nie wą­skiej grupy panów. –> …co współ­gra­ło z fan­ta­zja­mi niewą­skiej grupy panów.

 

– Mam do za­ofe­ro­wa­nia coś, czego jesz­cze żaden z do­sko­na­łych pa­ry­skich per­fu­mia­rzy pa­niom nie ofe­ro­wał. –> Czy to celowe powtórzenie?

Może: – Mam do zaproponowania coś

 

Tur­got za­jąk­nę­ła się, gu­biąc rytm na­pę­dza­nym zło­ścią tańcu. –> Pewnie miało być: …Tur­got za­jąk­nę­ła się, gu­biąc rytm w na­pę­dza­nym zło­ścią tańcu.

 

Nie wiem, ile było w tym z praw­dy… –> Może wystarczy: Nie wiem, ile było w tym praw­dy

 

– Nie widzę nic prze­ciw temu, aby za­ufać za­pew­nie­niom François. –> Raczej: – Nie mam nic prze­ciw temu, aby za­ufać za­pew­nie­niom François. Lub: – Nie widzę powodów, aby nie za­ufać za­pew­nie­niom François.

 

młoda panna po­zo­sta­wa­ła pod jej ku­ra­te­lą. – To chyba nie naj­lep­szy po­mysł.

Młoda panna, którą… –> Czy to zamierzone powtórzenie?

 

Za­rę­czam, że w na­szym to­wa­rzy­stwie za­po­znasz nie­jed­ne­go in­te­re­su­ją­ce­go czło­wie­ka, ko­cha­na. –> Za­rę­czam, że w na­szym to­wa­rzy­stwie po­znasz nie­jed­ne­go in­te­re­su­ją­ce­go czło­wie­ka, ko­cha­na.

 

Każdy jej gest, każde rzu­ca­ne spo­nad dłu­gich rzęs spoj­rze­nie… –> Czy dziewczyna miała długie tylko dolne rzęsy, czy może oczy na powiekach?

Pewnie miało być: Każdy jej gest, każde rzu­ca­ne spod dłu­gich rzęs spoj­rze­nie

 

Py­ta­ją­ce spoj­rze­nia za­ku­ły mnie ni­czym ostrza. –> Py­ta­ją­ce spoj­rze­nia za­kłu­ły mnie ni­czym ostrza.

Jest duża różnica między zakućzakłuć.

 

– Nie oszczę­dził nawet córki hra­bie­go Ri­chis! – wy­tra­ci­ła się Gąska. –> Pewnie miało być: – Nie oszczę­dził nawet córki hra­bie­go Ri­chis! – w­trą­ci­ła się Gąska.

 

– Och, wspa­nia­łe! Muszę go mieć! –> Skoro wspaniałe, domyślam się, że perfumy, to chyba: Muszę je mieć!

 

Jej wy­so­ką pe­ru­kę zdo­bi­ła prze­pięk­na egre­ta, wy­obra­ża­ją­ca koń­skie pyski wy­ła­nia­ją­ce się z mor­skiej piany. – O ile mi wiadomo, egreta to pęk piór zdobiących fryzurę lub kapelusz. Domyślam się, że egreta, czyli białe pióra, wyobrażała morską pianę, ale nie potrafię sobie zwizualizować, jak rzeczone pióra mogły wyobrażać końskie pyski…

 

Na­gro­dzi­ła mnie skry­tą w spoj­rze­niu apro­ba­tą, co zna­czy­ło wię­cej niż achy i ochy Tur­got czy hra­bi­ny. Bez­błęd­nie roz­szy­fro­wa­ła skry­ty w za­pa­chu se­kret… –> Powtórzenie.

 

Jasz­cze nie wszyst­ko do­pię­te. –> Literówka.

 

o de­se­niu tak pa­skud­nym, że aż za­ku­ło w oczy. –> …o de­se­niu tak pa­skud­nym, że aż za­kłu­ło w oczy.

 

lecz wpierw wy­do­by­ła z po­mię­dzy desek… –> …lecz wpierw wy­do­by­ła spo­mię­dzy desek

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No cóż, jako fanfik do Süskinda może być, choć czterech liter nie urywa. Fabuły, zwłaszcza oryginalnej, jest tu jak na lekarstwo, tekst mógłby mieć o 10 a może i 20k znaków mniej i raczej by na tym zyskał, bo scena prezentacji jest długa i przegadana, a potem wszystko dość nagle się kończy.

 

No a przede wszystkim niestety nie mogę, jak NWM, aż tak pochwalić języka, realiów ani klimatu epoki, bo mniejszych i większych baboli jest tu dużo. Jak dla mnie XVIII w. jest tylko bardzo powierzchownym sztafażem, narzuconym przez dzieło, do którego tekst się odnosi, ale nie czuje się tu wiele z epoki. No i sporo anachronizmów się wkradło.

 

Już na wstępie mam problem z “pietą Verdeta”, rodziną d’Olleytour i Goussainville, ponieważ z tych czterech elementów jeden (miejscowość) jest autentyczny, co łamie fikcyjność całej reszty. Na dodatek kompletnie nie rozumiem, po co ten wstępny akapit – na moje niczemu dalej w tekście nie służy… Bo nawet nie podkreśleniu starości rodu, skoro nie wiemy, z kiedy miałaby być ta pieta. Zakładając, że nie znam wszystkich rzeźbiarzy itd., zwłaszcza od sztuki religijnej przed XVIII w. usiłowałam Verdeta wyguglać, ale bezskutecznie. Nie bardzo w związku z tym rozumiem cały zamysł z tym passusem – jeśli miał wywoływać jakieś skojarzenia, to chyba poległ epicko.

Na dodatek opis rzeźby nie wskazuje na żaden konkretny styl, więc bardzo trudno również umieścić ją chronologicznie i powziąć w związku z tym opinię, co porusza bohatera/narratora

 

“fiakier kolebał się po gościńcu” – fiakier (dorożka) na gościńcu? To pojazd typowo miejski… Goussainville na owe czasy jest sporo za Paryżem (obecnie też jest poza aglomeracją)

 

“pani prezydentowa de Neufville” – nawet jeśli jej małżonek był président w sensie sądowniczym, po polsku to określenie wprowadza niejasność, jeśli nie wyjaśnić funkcji sprawowanej przez jej męża. Z kolei Lavoisierowie nigdy nie byli hrabiami, nie wiem, po co ten tytuł?

 

Mam wrażenie, że określenie szezlong nie funkcjonowało w epoce, ale nie udało mi się tego na 100% zweryfikować

 

“Prosto z Amsterdamu, maestro perfumeryjnego fachu, lojalny poddany króla Ludwika“ – ?? W latach 1806-10 istniało Królestwo Holandii akurat z króle Ludwikiem (Bonaparte), ale dlaczego mam wrażenie, że nie o niego chodzi? Amsterdam, wraz z resztą Niderlandów należał następnie w latach 1810-14 do Francji, ale wtedy z kolei nie było króla Ludwika, ale prowincja cesarstwa. A przed 1795 to w ogóle mamy tam Republikę Zjednoczonych Prowincji (Niderlandzkich). Jeśli to miał być skrót myślowy, w sensie, że bohater jest Francuzem zamieszkałym w Amsterdamie (jak swego czasu Kartezjusz), to średnio wyszedł – zwłaszcza że następne zdanie (nazwisko) pokazuje, że jest Niderlandczykiem (a raczej go udaje, ale to w tym momencie nieistotne). Forma van der Vries jest niespotykana, nie znam języka, więc nie powiem, z czego to wynika i jak się w zależności od rodzaju, liczby itd. konstruuje holenderskie nazwiska, ale zawsze jest de Vries.

 

“– Niechże w pierwszych słowach podziękuję za zaproszenie.” – coś mi tu nie gra. Niechże mi wolno będzie podziękować brzmiałoby lepiej

 

“Poczytuję sobie za najwznioślejszych lotów zaszczyt gościć na salonach pierwszych dam Paryża.” – to też nie brzmi dobrze, a poza tym komplement mocno przesadzony, bo nawet gdyby Lavoisier był hrabią, Turgot tym, kim był, a “prezydent” głównym prezydentem, to gdzie im do pierwszych salonów… Niby prezydentowa zauważa, ale nie wiem, czy nazwałabym to na jej miejscu “lukrem”

 

“mam przed sobą bandę podlotków” – podlotek to słowo z innej epoki i bajki, banda podlotków trąci Makuszyńskim ;)

 

Mała szansa, że raz powie błędnie Veris a raz Veri (bez s na końcu) – akurat w nazwiskach francuskich końcowe s jest zazwyczaj wymawiane, wbrew ogólnej zasadzie

 

Wątpię, żeby służący rozsadzał panie przed pokazem, co najwyżej przestawiał na ich rozkaz krzesła (skądinąd nie bardzo fotele, jak wcześniej – suknie nie nadawały się do siedzenia na fotelach)

 

“Roztaczała wokół siebie czar najprawdziwszej dominy” – wut? To też słowo nie z epoki

 

“Wy tam, w Amsterdamie, znacie się może na kaflach i wypasie bydła“ – raczej statkach, złocie i diamentach… Nawet jeśli to miałby być afront, skojarzenia są skojarzeniami, a stereotypy stereotypami

 

Adele – akcent grave nad pierwszym e; to samo: Charlene, Eugenie. Elodie z kolei ma akcent aigu na E. Jeszcze co do imion: Odette wydaje mi się mało osiemnastowieczna, zwłaszcza w tych sferach, Elodie też średnio, a Charlene sprawdziłam – jest imieniem dopiero dwudziestowiecznym, zapożyczonym z Ameryki…

 

“Hrabina nuworyszka” – wcześniej była pani Turgot. Turgot był baronem, ale zaczynam mieć wrażenie, że z arcyciekawym człowiekiem tego nazwiska nie ma on nic wspólnego. Znowu: po co w takim razie znane nazwisko?

 

“nie zagnało cię chyba tylko do krain, gdzie zamiast ludzi żyją białe niedźwiedzie” – hmm, zastanawiam się, jak prawdopodobne jest akurat takie porównanie…

 

“okolona burzą jasnych loków, które dziewczyna nosiła rozpuszczone, na przekór modzie” – nie wiem, czy hrabina by się zgodziła na taką ekstrawagancję ze strony podopiecznej. Nie na tego rodzaju spotkanie. To by oznaczało nieprzyzwoitość, intymność, a nie nonkonformizm.

 

“Więc sztama.” – znów anachronicznie

 

“wykonanym za pomocą drobiazgowej intarsji” – źle to brzmi, zazwyczaj mówi się po prostu o zdobieniu intarsją. Ta technika zasadniczo wymaga precyzji i drobiazgowości, zwłaszcza w przypadku małych przedmiotów. Kunsztowna intarsja byłaby do przełknięcia, choć też trochę trąci tautologią

 

“jeśli przypadnie ci do gustu, mademoiselle,” → jeśli przypadnie pani do gustu, bo on jej bezwzględnie nie będzie mówił przez tu, ale przez vous, co zresztą podkreśla zwrot mademoiselle

 

“za pomocą cieniutkiej pipetki” – czy pipeta nie jest przypadkiem wynalazkiem Pasteura? wcześniej chyba używano słomek itp.

 

“Jakbym wirowała ponad całym[-,] pięknym Paryżem!” – nie będę dyskutować o estetyce ówczesnego Paryża ;)

Przecinkowych błędów jest więcej, ale nie wynotowywałam

 

“Grasse to mój rodzinny dom” – średnio to brzmi, zważywszy, że to miejscowość… Rodzinne okolice, pochodzę z Grasse…

 

“Oto specjalnie dla ciebie, madame.” – j.w. dla pani, madame

“Oczywiście, najdroższa pani. Dla ciebie przygotowałem coś równie wyjątkowego.” – j.w.

 

“Jej wysoką perukę zdobiła przepiękna egreta, wyobrażająca końskie pyski wyłaniające się z morskiej piany.” – mam wrażenie, że egreta to wyłącznie pióra zdobiące kapelusz lub fryzurę, a te różne dziwactwa na osiemnastowiecznych perukach pewnie mają własną nazwę (nigdy akurat tym się nie pasjonowałam). Poza tym tak ozdobnych peruk nie nosiło się na co dzień, a nawet na dość w końcu nieformalne spotkanie na wsi – istnieje nawet hipoteza, że nawet na bale się tak nie ubierano, że są to kostiumy teatralne oraz portretowe

 

“Obie, Lavoisier i Gąska, wymusiwszy na fagasie, aby wypuścił je na zewnątrz, śmiały się na balkonie w najlepsze.” – po pierwsze nie rozumiem uporu, z jakim nazywasz służącego fagasem, po drugie – co on miał do powiedzenia w kwestii wychodzenia przez panie dokądkolwiek? No i raczej nie na balkon, francuskie rezydencje pałacowe rzadko nie miewają balkonyów, a na dodatek takie spotkania zazwyczaj odbywały się na parterze. [Wyedytowane, bo jest efektem akademickiej ostrożności. W tym przypadku należało to napisać mocno.]

 

“jej gardło nie znosi takich brewerii” – ?? dlaczego gardło ma nie znosić awantur??

 

“siląc się na jak największy wykwint” – ? SJP PWN wykwint «komfort połączony z elegancją»

 

“puste niby balon” – też mam wrażenie, że to zbyt nowoczesne porównanie

 

“To oznaczało rozpaczliwe dobijanie się do drzwi, obwarowanych zbyt wysokim dla mnie progiem.“ – niepotrzebnie skomplikowana i pomieszana metafora, zwłaszcza że prób niczego nie obwarowuje…

 

“stanowiącej gwarant” – gwarant to osoba, która coś gwarantuje, poręczyciel, nie synonim gwarancji. Potem pojawia się jeszcze równie językowo niedobry “akcept”. Te formy nie są staroświeckie, ale niepoprawne.

 

“Sylfida najprzedniejszego gustu i wyrafinowanego smaku” – wut?

 

“drzwi paryskich salonów otworzą się przede mną niczym wrota Sezamu” – znów, nie wydaje mi się to porównaniem z epoki, moda na orientalizm jeszcze nie nadeszła

 

“Markiza nie zważała na mnie, wodząc wzrokiem po linii szpaleru topoli za oknem, wzdłuż którego samotny jeździec odpływał w stronę miasta.” – jeździec odpływał? Jaki jeździec? Tu się autentycznie zgubiłam.

 

“z emocjami, które, jak oczekiwałem, powinny teraz igrać w sercu tej kobiety” – emocje igrające w sercu??

 

“paletę emocji, którą talent mego Jean-Baptiste'a zamknął w ciemnej toni perfum. Za moimi placami prezydentowa dyszała jak kowalski miech”

 

Revette. Wcześniej miałeś odmianę Revetta – powinno być Revette’a. I tak w ogóle to on się tam pojawiał nie wiadomo skąd i po co…

 

“wycinający się z półmroku zarys korytarza” – wycinający się?

 

pryzma brudu – coś mi tu nie gra. SJP PWN

pryzma

1. «usypisko albo stos mający kształt ściętego ostrosłupa o podstawie prostokątnej»

2. «wielościan, którego podstawami są prostokąty leżące na dwóch równoległych płaszczyznach, a przeciwległe ściany boczne są jednakowo nachylone do podstawy»

3. «część kłody drewna otrzymana po odcięciu desek bocznych»

 

“Mnie, ciętego z metra Holendra” – pomijając, że nie wiem, co to ma znaczyć, metry wprowadziła dopiero Rewolucja…

 

sadyzm – znów: termin anachroniczny, w psychiatrii pojawia się pod koniec XIX w. Btw. taką “prezydentową”, o jakiej tu może być mowa, była teściowa markiza de Sade, ale to chyba przypadkowa zbieżność? Na dodatek w latach, kiedy dzieje się “Pachnidło”, markiz jest dzieckiem i bardzo młodym człowiekiem…

 

załomek koca – niezbyt mi to pasuje, raczej rąbek koca?

http://altronapoleone.home.blog

Piszesz bardzo dobrze. Językowo udane, jest pewien próg wejścia w tekst (bardzo to lubię), tło, opis zależności, relacji, wyraziści bohaterowie, wyczuwalny sznyt autorski i styl odpowiedni do jegomościa prowadzącego narrację. Podręcznikowy przykład, jak informacje wpleść w tekst, zamiast trzaskać infodumpem; sprawnie wykonana praca. Jasne, można by trochę skrócić, zakończenia od pewnego momentu idzie się domyślić, tekst gra na nawiązaniach, a “Gąska” trochę za często się śmieje. Ale co z tego, kiedy to ładne opowiadanie jest. Jest w Twoim pisaniu “to coś”, resztę idzie doprawić do smaku (zapachu?).

Trzymam kciuki za kolejne opowiadania i klikam do biblioteki.

"Bądź spokojny: za sto lat wszystko minie!" ~Ralph Waldo Emerson

Rubaszna jowialność, która we mnie wstąpiła,

Czy jowialność może nie być rubaszna?

 

– O, wspaniale – rzekła prezydentowa de Neufville. – François opowiadał o panu niestworzone historie.

– Wspaniałe, drogi chłopcze! Och, istne cudo! – Hrabina skinęła na fagasa, aby podał jej coś do picia. – Nie daj się prosić, Charlene, Francois sprowadził nam najprawdziwszego mistrza!

Jeśli to ta sama osoba, to dobrze byłoby się zdecydować na jeden zapis.

 

Sprawnie napisane. Na mój gust język trochę zbyt upstrzony ozdobnikami, niczym epokowe stroje, ale domyślam się, że taki był zamiar.

Wydaje mi się, że szwankuje tutaj kompozycja. Początek z testowaniem perfum na arystokratkach jest potwornie rozwleczony i rozwodniony wszelkiej maści rozmyślaniami, że wygląda to, jakbyś zaczynał powieść, a nie opowiadanie. Czytało się to przyjemnie, choć w pewnym momencie dopadło mnie znużenie, a przez myśl przemknęła myśl, że historia zmierza donikąd.

Szkoda też, że nie dodałeś więcej od siebie, bo inspiracja “Pachnidłem” jest dość konkretna. A gdyby poszukać tutaj fantastyki, to rzekłbym, że czuć ją tak intensywnie, co kropelkę perfum rozpuszczoną w jeziorze. ;D

Całkiem mi się podobało. Klikałbym, gdyby jeszcze było co. Od zachwytów jednak jestem daleki – bardziej podobał mi się kierunek, który obrałeś w “Portrecie Anny Hals”.

Hmmm… Bardzo dobrze się czytało – umiesz wciągnąć Michale w swoje długie opisy. Ale miałam wrażenie, że cała pierwsza scena jest za długa. Nie wątpię, że było przyjemnością pisać taki fragment, ale całkowicie zdominował, więc końcówka pozostawiła niedosyt. Bo w końcu jaki był tak naprawdę cel długiego początku? Jako zajawka do znacznie dłuższego tekst pewnie by się sprawdziło (wstęp do książki?). Odniesienia do “Pachnidła” – tak oczywiste, że miałam wrażenie (jak wspominała Drakaina), że mam do czynienia z fanfikiem. I szczerze, tak widzę ten tekst – fanfik, który się broni pięknym stylem. Ale tylko tyle. 

Dobrze mi się czytało :)

Przynoszę radość :)

Hej, dzięki za komentarze!

 

mr.marasie, dzięki za kliczki i czekam na komentarz:)

 

NWManie, fajnie że się podobało:) Jak widać niestety nie udało się do końca pominąć problemu mnogości postaci biorących udział w rozmowie pierwszej sceny, ale dobrze, że jakoś się to w końcu poukładało. Rzeczywiście, sceny dwa i trzy to już tylko wyjaśnienie zagadki i fakt, że tu powinno być szybciej. Dziś napisałbym to inaczej:)

 

Piotrze, twoje skojarzenie nieco mnie krępuje, ale mam nadzieje, ze tekst przeczytasz. Wtedy się przekonamy ile było tych orgazmów:)

 

Reg, dzięki za nieocenioną łapankę i jak zwykle miło od Ciebie usłyszeć, że czytało się dobrze. Z tą egretą to ciekawa sprawa, bo przy redakcji w Silmarisie któraś dziewczyna także zwróciła na to uwagę. Mam małe pojęcie o takich gadżetach, ale skojarzenie z przewagą piór wynika chyba z późniejszej ewolucji tej ozdóbki. Ja to gdzieś sprawdzałem i w okresie, do którego nawiązuje tekst, egreta była czymś w stylu broszy w jakimś tak kształcie z dodatkiem piór jako dodatkowej ozdoby. Później to się pewnie zminimalizowało do samych piór, albo piór wczepionych w jakieś oczko, bez fantazyjnych kombinacji. Takie są moje nieśmiałe przypuszczenia:)

 

drakaino, dzięki za obszerny komentarz! Przyznam, że podkładasz mi się do bicia z godnym lepszej sprawy zapamiętaniem, ale wybacz, chyba nie skorzystam:) No może ze dwie uwagi:)

 

„Na dodatek kompletnie nie rozumiem, po co ten wstępny akapit – na moje niczemu dalej w tekście nie służy… Bo nawet nie podkreśleniu starości rodu, skoro nie wiemy, z kiedy miałaby być ta pieta. Zakładając, że nie znam wszystkich rzeźbiarzy itd., zwłaszcza od sztuki religijnej przed XVIII w. usiłowałam Verdeta wyguglać, ale bezskutecznie. Nie bardzo w związku z tym rozumiem cały zamysł z tym passusem – jeśli miał wywoływać jakieś skojarzenia, to chyba poległ epicko.

Na dodatek opis rzeźby nie wskazuje na żaden konkretny styl, więc bardzo trudno również umieścić ją chronologicznie i powziąć w związku z tym opinię, co porusza bohatera/narratora”

 

Ja się nie dziwię, że nie rozumiesz po co ten cały, jak to ładnie nazywasz, passus, skoro głowę twą zajmują sprawy, do których tekst ani trochę się nie odnosi. Miło, że zadałaś sobie trud guglania Verdeta (tym bardziej, że to chyba jedyne nazwisko w tym tekście, które zmyśliłem:), ale po co to zrobiłaś, ani czemu miałoby służyć opisanie rzeźby w konkretnym stylu, to zupełnie nie wiem. Mogę jedynie zaproponować, abyś przeczytała ten fragment raz jeszcze, już bez zbędnego balastu w głowie, może się wtedy dowiesz czegoś o konstruowaniu fabuły:)

 

„No i raczej nie na balkon, francuskie rezydencje pałacowe rzadko miewają balkony, a na dodatek takie spotkania zazwyczaj odbywały się na parterze”

 

Wybrałem ten przykład, bo właśnie tutaj coś, co przy innej okazji nazwałem „nielubieniem przez Ciebie operowania na konkrecie”, mści się na tobie w sposób dość okrutny. Jeśli wywalić by z powyższego zdania „rzadko” i „zazwyczaj” wzruszyłbym ramionami. Ale jeśli coś ma balkon „rzadko”, to też występuje w przyrodzie to coś z balkonem i nie ma w tym nic wielce dziwnego, a jeśli coś odbywało się „zazwyczaj” na parterze, to też normalne, że część z tego czegoś mogło się odbywać gdziekolwiek indziej. Na przykład na piętrze. Po prostu bądź w krytyce konkretna. To jest duperel, bo niepotrzebnych już w scenie postaci można się pozbyć na tysiąc sposobów, ale w tym ujęciu powyższa uwaga kwalifikuje się do uprawianego przez dwóch staruszków z mapet szoł czepiactwa:)

 

„“fiakier kolebał się po gościńcu” – fiakier (dorożka) na gościńcu? To pojazd typowo miejski… Goussainville na owe czasy jest sporo za Paryżem (obecnie też jest poza aglomeracją)”

 

A to akurat jedna z sensowniejszych uwag. Napisałem o tym fiakrze bezmyślnie i ta bezmyślność przerwała w tekście do dziś dnia.

 

„Btw. taką “prezydentową”, o jakiej tu może być mowa, była teściowa markiza de Sade, ale to chyba przypadkowa zbieżność? Na dodatek w latach, kiedy dzieje się “Pachnidło”, markiz jest dzieckiem i bardzo młodym człowiekiem…”

 

Oj tam, przy wszystkich wadach prezydentowej Montreuil należy jej się medal z kartofla (czyt. forma swoistego uznania) za pełnienie roli sprężyny w jednych najbardziej godnych pióra wydarzeń w życiu markiza. Zresztą o de Sadzie można przy innej okazji…

 

Minuskuło, dziękuje bardzo! Jak to się mówi u mnie na wsi: mądrego to aż miło posłuchać:) Po takim komentarzu nie wypada mi zrobić nic innego, jak tylko spłonić się jak dziewczęcie i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku oddalić do samotni, by podjąć trud napisania czegoś nowego:) Dzięki za klika!

 

MrBrightside, 100% racji. Pewnego razu zdałem sobie sprawę, że piszę opowiadania z idiotyczną manierą, zupełnie jakbym pisał powieść i to taką w kilku tomach, gdzie wątków pobocznych i rozdroży wszelakich bez liku:) To trochę taki właśnie tekst, no i fakt, Anna Hals to ciekawsze i lepsze opowiadanie. Fajnie, że je pamiętasz:)

 

Deirdriu, bardzo się cieszę, że się dobrze czytało:) Fanfik? Niech będzie, nie da się od tego uciec, choć szczerze mówiąc wolałbym, aby patrzeć na ten tekst jako na swoisty antyfanfik:) Choć może nie anty. Jakąś tam dyskusje z tematem:)

 

Anet, jak zawsze lejesz miód na moje serce;) Dzięki!

MichalePe, przyjąłeś niezbyt miły, pouczający i wyniosły ton w komentarzu, co jest o tyle zabawne, że akurat o konstruowaniu fabuł dowiedziałam się w życiu aż za dużo (o jedną pomyłkę edukacyjną). O bardziej konkretnych aspektach tegoż w obrębie gatunku popularnego, jakim jest fantastyka, dyskutowaliśmy długo i namiętnie z okazji redakcji mojego tekstu, ale aczkolwiek znam Twoje poglądy chwilami aż za dobrze, wybacz – ale nadal nie rozumiem sensu tej tak rozbudowanej sceny, mimo że przeczytałam ją jeszcze raz…

Gdybym redagowała ten tekst do druku, byłabym równie upierdliwym redaktorem jak Ty byłeś (w sumie dało to dobry wynik, więc uwierz, że może moje czepialstwo względem Twojego tekstu ma ten sam cel – uczynienie go lepszym). I będę się upierać, że nazwisko rzeźbiarza jest totalnie niepotrzebne, bo pozornie odnosi do jakiegoś konkretu – tylko że ten konkret nie istnieje. Klasyczny zbędny element. Gdyby była po prostu pieta i anonimowy rzeźbiarz – całkowicie by wystarczyło, zakładając, że chodzi Ci o (jak dla mnie lekko naciąganą) klamrę z dzieckiem. Bo pieta, jakkolwiek przedstawia matkę z synem, nijak nie kojarzy mi się z dzieckiem, takim, jakie masz na końcu. I jest bardziej o cierpieniu matki niż o śmierci dziecka.

 

to chyba jedyne nazwisko w tym tekście, które zmyśliłem

Tego zabiegu kompletnie nie rozumiem. Po pierwsze skoro masz znane (w tym bardzo – Lavoisier) nazwiska, to każde kolejne będzie budziło odruch guglania. (Moim drugim podejrzeniem, jak już doszłam do Sueskinda, było, że to jakaś nie zapamiętana przeze mnie postać z Pachnidła.) Po drugie – po co te znane? Absolutnie nie jestem przeciwniczką pisania o postaciach historycznych, a tym bardziej wplatania ich w drugi plan, ale uważam, że należy im się szacunek i jakaś literacka sprawiedliwość w zamian za wykorzystanie wizerunku ;) Nie lubię wykorzystywania takich postaci wbrew temu, co o nich wiemy, nie lubię traktowania ich jako ozdobników, bo prowadzi to do produkcji wydmuszek. I zupełnie nie wiem, po co Ci nieistniejąca (i niesympatyczna) pani Turgot, po co niezgodna z tym, co o niej wiemy pani Lavoisier (w realu bardzo inteligentna kobieta, współpracowniczka w projektach naukowych męża)? Takie potraktowanie jest dla mnie nieuczciwe wobec autentycznych ludzi. Można z kogoś zrobić czarny charakter, ale niech on będzie “larger than life”. Twoje bohaterki równie dobrze mogłyby się nazywać de Quelquechose i nic by to w fabule nie zmieniło (raczej by pomogło), a zlikwidowałoby odruch guglania. Gdybyś zostawił samą prezydentową na tle fikyjnych nazwisk, też by to mocniej wybrzmiało i miało więcej sensu jako kluczowy element.

 

Co do “rzadko” i “zazwyczaj”, które dość demagogicznie wykorzystałeś, żeby zbyć machnięciem ręki wszystkie uwagi, włącznie np. z kwestią skrajnie anachronicznego sadyzmu – fatalne przyzwyczajenie polskiej szkoły naukowej. Uczą nas (w przeciwieństwie do ludzi na zachodzie), że zawsze należy sobie zostawiać margines błędu. Zapamiętam, że w kontekście komentarzy do opowiadań nie należy. W kontekście tekstu, jaki piszesz, nie powinieneś mieć szczegółów odbiegających zasadniczo od normy, ponieważ masz towarzystwo mające być charakterystycznym dla epoki. Wykreślam te słowa z poprzedniego wpisu. We francuskich wiejskich rezydencjach arystokratycznych reprezentacyjne pomieszczenia są na parterze (wyjątkiem są wielkie pałace królewskie, ale to osobna sprawa), choć jakiś dziwak oczywiście mógłby wybudować palazzo na wzór włoski z piano nobile na pierwszym piętrze (choć to raczej budowla miejska) – ale to byłoby elementem charakterystyki pośredniej bohatera.

 

I po prawdzie muszę powiedzieć, że jestem przykro zaskoczona stopniem, do jakiego nie akceptujesz merytorycznej krytyki Twojego tekstu. Dla mnie takie babole są jak dla fizyka dźwięki w próżni i tworzą natychmiastową barierę wobec opowiadania, wewnętrzny sprzeciw wobec spójności świata przedstawionego itd. Dodatkowo odbieram to jako lekceważenie dla realiów historycznych – co kogo obchodzi, czy było tak czy inaczej? Ale w takim razie dlaczego taki oburz na dźwięk w próżni? W końcu prawie nikt nie był w kosmosie, więc nie jest to nijak sprzeczne z doświadczeniem zwykłego czytelnika. Mnie to wkurza, bo jest kawałkiem ogólnej pogardy dla humanistyki, którą nam się serwuje.

Tego rodzaju reakcji na krytykę spodziewałabym się zresztą po emo świeżaku, ale nie po doświadczonym autorze, a do tego nie dość, że doświadczonym, to jeszcze wymagającym redaktorze… I nie, nie jest tak, że postanowiłam się zemścić za “Komandora”, bo – jak zaznaczyłam – uważam, że mój tekst przeszedł koniec końców dobrą metamorfozę. Spodziewałam się jednak, że skoro potrafisz się czepiać drobiazgów, to umiesz również przyjąć krytykę.

http://altronapoleone.home.blog

Hmmm. O dźwiękach i o tym, jak się rozchodzą, było na lekcjach fizyki. Coś tam nawet w podstawówce, więcej w liceum. Nie przypominam sobie natomiast zajęć o budowie arystokratycznego domu.

Drakaino, wydaje mi się, że to jednak diametralnie różne poziomy błędu. Dźwięk w próżni to IMO coś bardziej zbliżonego do twierdzenia, że Juliusz Cezar żył w czasie pierwszej olimpiady. I przy takim babolu podniósłby się wrzask.

Babska logika rządzi!

Finklo, źle dobrałam przykład, ale chodzi o ogólne nastawienie. Bo tu w mniejszym stopniu o te nieszczęsne balkony, ale np. o ten sadyzm. I o reakcję autora, a nie o szczegóły. Podaj mi dowolny dobry przykład babola z fizyki czy chemii, który nie jest oczywisty, a jest wkurzający dla specjalisty, a chętnie zmienię. Bo zasadniczo moja teza jest taka: jeśli fizyk/chemik/biolog wytknie babola, nawet związanego z czymś mało znanym, to wszyscy powiedzą “ojej, rzeczywiście, nie wiedziałem, zaraz to zmienię”. Ale jak zrobi to humanista (a historyk to chyba najgorzej), to wszyscy machną ręką. To jest wkurzające. Potem czytam na blogach, że jakiś autor “wspaniale oddaje realia epoki” i krew mnie zalewa.

http://altronapoleone.home.blog

Wydaje mi się, że filmy z dźwiękami w próżni i tak odnoszą sukces, bo to tylko drobny babol, na który fizyk pokręci głową z niedowierzaniem, ale znaczna część widzów nawet nie będzie go świadoma. Analogicznie z naukami ścisłymi jest na przykład z historią, więc dbanie o detale to tak naprawdę dbanie o wymagającego (znawcę w temacie) czytelnika. Błędy w kreowaniu epoki musiałyby być naprawdę grube, by wzbudziły zatrzeżenia laika.

Drakaino, jeśli chodzi Ci o ogólne nastawienie, to nie będę się kłócić.

Bo wiesz, tekst był w “Silmarisie”, sama go sprawdzałam i poczułam się zaatakowana osobiście. O balkonach nie miałam pojęcia i nie miałam szans, żeby to wyłapać. Z salonami gorzej – jeśli się zastanowić, to jasne jest, że przestrzeń publiczną lokuje się blisko wejścia, żeby goście nie przełazili przez przestrzeń prywatną… Ale się nie zastanowiłam. Chociaż i przypadki salonów na piętrze da się znaleźć – w kamienicach w mieście chyba często na parterze były sklepy, a dopiero wyżej apartamenty właścicieli, na poddaszu klitki służby. A gdzie umieszczano buduary, to już nie mam zielonego pojęcia. Chyba obok sypialni, nie? No, w każdym razie nie wiem, jak to się kształtowało na przestrzeni Europy i wieków…

Jaśniepanie, o filmach nie mam dobrego zdania. ;-) Ale nie trzeba być fizykiem, żeby zauważać takie wpadki. Dawno temu, chyba jeszcze w liceum byłam, oglądaliśmy w telewizji jakiś SF. Rzecz działa się na Księżycu. Kiedy do akcji ruszyły helikoptery, zaczęliśmy się z ojcem śmiać. Nastrój obawy o życie bohaterów szlag trafił, wrażenie monstrualnej głupoty wszystkich, którzy przy tym filmie pracowali, zostało.

Babska logika rządzi!

Michale, bardzo się cieszę, że uznałeś uwagi za przydatne. :)

A w sprawie egrety – no cóż, nigdy nie słyszałam, aby tak nazywano jakąkolwiek broszę.

Domyślam się jednak, że egreta, czyli pęk piór, aby móc nią ozdobić fryzurę, suknię, kapelusz lub inne nakrycie głowy, musiała być w coś oprawiona, aby łatwo móc przypiąć ją do fryzury lub stroju. Oczywiste jest, że do wykonania takiej przypinki używano kosztownych materiałów, a i zapewne kraszono ją drogimi kamieniami. Nadal mam wrażenie, że w opisywanym przez Ciebie przypadku, egreta, ze zdobieniami czy bez, chyba nie mogła wyobrażać końskiego pyska. ;)

A może znajdzie się ktoś, kto zna się na rzeczy i wyjaśni sprawę.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Na wstępie przepraszam, że odpowiadam z takim poślizgiem, ale nie codziennie mam czas siąść przed komputerem, a napisać ze dwa składne zdania to już w ogóle.

 

No dobra, zacznijmy od początku, czyli w tym wypadku od końca.

 

„Bo zasadniczo moja teza jest taka: jeśli fizyk/chemik/biolog wytknie babola, nawet związanego z czymś mało znanym, to wszyscy powiedzą “ojej, rzeczywiście, nie wiedziałem, zaraz to zmienię”. Ale jak zrobi to humanista (a historyk to chyba najgorzej), to wszyscy machną ręką. To jest wkurzające.”

 

Jasne i ja się z tym zgadzam. Dlaczego tak się dzieje poniekąd sama już odpowiedziałaś, zresztą nie jest zagadką, że jak fizyk coś powie, to znaczy, że tak jest i basta, bo to, o czym mówi zostało zmierzone, zważone i poddane testom laboratoryjnym, dając w określonych warunkach zawsze taki sam efekt, a jak historyk coś powie to znaczy coś powiedział. Ktoś kopnął kogoś w de…, fajnie, to jest fakt, ale w który pośladek trafił i czy przypadkiem nie zleciał mu przy tym ze stopy trzewiczek, no to już szerokie pole do interpretacji, bo przecież każdy z uczestników zajścia zapamiętał je nieco inaczej, tak że w efekcie niektóre ze źródeł podają, iż w rzeczywistości mieliśmy do czynienia z czułą pieszczotą. Historia to uzgodniony zestaw kłamstw, jak piszesz, tylko kto te kłamstwa ustala i w jakim celu? Fizyk nie musi odpowiadać sobie na takie pytania.

Działamy tu na substancji bardzo lelutnej, warto więc ją jeszcze dodatkowo rozwadniać? Margines, o którym wspomniałaś, pozwala mi zbić w zasadzie większość zarzutów, nie wiem co jest demagogicznego w przykładzie, który podałem, bo dla mnie jest to logiczne rozumowanie. Wynika z niego, że żadnych fałszerstw historycznych się nie dopuściłem, więc o co krzyk? Tu nie chodzi o to, że mi się nie podoba, że ktoś napisał źle o tym, czy innym aspekcie mego wiekopomnego dzieła (ba! życzyłbym sobie, aby moje teksty za każdym razem czytał specjalista w dziedzinie!), tylko o podejście, o którym wspominasz. Jeśli ktoś pisze, że taki to a taki budynek ZAZWYCZAJ nie miał balkonu, to znaczy, że w pewnych przypadkach ten balkon był i żadną demagogią nie jest jeśli uznam, że z takim właśnie przypadkiem mamy do czynienia. Jeśli ten ktoś stwierdzi, że w większej zgodzie z realiami epoki będzie pozbyć się zbędnych już postaci w inny sposób, to niemądrze będzie się z nim spierać, szczególnie jeśli powie to osoba dogłębnie zaznajomiona z tematem. Drakaino, nie wątpię, że rozumiesz o co mi chodzi. W kontekście tego, o czym pisałem w pierwszym akapicie krytyka skonkretyzowana i nastawiona na efekt, działa na korzyść tego biednego historyka, który zmagać się musi z tym, że nikt nie bierze go na poważnie. Bo cóż to dla „doświadczonego autora, a do tego nie dość, że doświadczonego to jeszcze wymagającego redaktora” znaczy, że jakieś tam wyrażenie „nie brzmi”? Jednemu brzmi, drugiemu nie, jeśli autor tak napisał, to jemu widocznie „brzmiało”. No i czy naprawdę uważasz, że nie rozumie on znaczenie słów, których w tekście używa? Że wkładając w usta postaci słowa takie, a nie inne, nie robi tego w jakimś celu? Ogólnie, że pisał w taki właśnie sposób z jakiegoś powodu, a nie przypadkiem? Nawet jeśli naciągnął granice „realiów epoki” nieco zbyt mocno? Znów, chodzi o podejście. Jeśli jest ono nastawione na efekt to ok, ale jeśli jest stwierdzeniem subiektywnych odczuć, to co to oznacza? Ot, słów biednego humanisty znów nie biorą na poważnie, bo na jego miejsce przyjdzie drugi i powie coś odwrotnego. Jak prawnicy. Słowem albo traktujemy się poważnie, albo się wygłupiamy. Na razie się powygłupialiśmy. Choć przyznam, że emo świeżak jest czadowy:)

 

Dobra, a konkretniej.

 

„I będę się upierać, że nazwisko rzeźbiarza jest totalnie niepotrzebne, bo pozornie odnosi do jakiegoś konkretu – tylko że ten konkret nie istnieje. Klasyczny zbędny element.”

 

Jasne, zgadzam się z tym, że gdyby je wyrzucić tekst nic by nie stracił. Niemniej w kontekście tego:

 

„Już na wstępie mam problem z “pietą Verdeta”, rodziną d’Olleytour i Goussainville, ponieważ z tych czterech elementów jeden (miejscowość) jest autentyczny, co łamie fikcyjność całej reszty.”

 

staje się jasne, że podchodzimy do „historyczności” w sposób zupełnie odmienny. No bo jak wykorzystanie nazwy rzeczywistej miejscowości łamie fikcyjność reszty? Nie wiem, czy pamiętasz, ale napisałem kiedyś, że moim zdaniem zbyt kurczowo trzymasz się materiału źródłowego. Masz oczywiście do tego prawo, jasne, nie wiem tylko dlaczego widzisz problem tam, gdzie swobodnie mieszam prawdę z fikcją. Przecież Goussainville nic nie straci, jeśli postawię na tamtejszym cmentarzu grobowiec zmyślonej rodziny. Czuję się trochę jakbyś przyszła na przedstawienie podwórkowego teatrzyku i furkała, że to nie rekonstrukcja historyczna. Albo spójrz na to z drugiej strony. Jakby czytelnik „Kroków…” zaczął furkać, że nagle pojawia się w tekście jakaś naładowana mroczną mocą koronka. No co za nonsens? Gdzieś w twoim pierwszy komentarzu przewinęło się słowo sztafaż. Dla mnie „historyczność” tekstu to właśnie sztafaż, mniej lub bardziej udanie (oby bardziej oczywiście) podmalowana tektura, ale tylko tektura, bo sens rzeczy rozgrywa się jedynie na jej tle. Nie próbuję oszukać czytelnika, że „tak było na prawdę”, ani nie mam ku temu wiedzy ani chęci, przecież to wszystko fikcja, zmyślenie i po nie właśnie się tu przychodzi. Kto neguje możliwość popełnienia przez antagonistę filmu Siedem tak skomplikowanej zbrodni, skoro film tak dobrze się ogląda? Broń Boże, żebym się porównywał;)

 

„Potem czytam na blogach, że jakiś autor “wspaniale oddaje realia epoki” i krew mnie zalewa.”

 

A na to nie mamy już wpływu. Dla niejednego najwspanialszym doznaniem muzycznym będzie gala discopolo i co z nim zrobić? Niech się bawi.

 

„Bo pieta, jakkolwiek przedstawia matkę z synem, nijak nie kojarzy mi się z dzieckiem, takim, jakie masz na końcu. I jest bardziej o cierpieniu matki niż o śmierci dziecka.”

 

Tu nie ma żadnej klamry. Jak słusznie zauważył bodaj MrBrighside, ta historia kończy się wraz z pierwszą sceną, reszta to errata (że gdyby skompresować treść dwóch ostatnich scen do półtorej strony tekst by zyskał, nie stracił, to jasne). I tak, to jest o cierpieniu matki, przecież to jest wyraźnie napisane – stawka gry jest podana jak na talerzu i żadne wydziwianie o nazwiskach tego nie zmieni. Cierpienie matki jest wykorzystane przez głównego bohatera do osiągnięcia jego przyziemnych celów. Służy mu do tego JB, znany z Pachnidła i w tym zamyka się cały wkład powieści Suskinda, więc twoja uwaga o braku oryginalnej fabuły jest raczej niezrozumiała.

 

Odnośnie nazwisk, do daleko mi do oświeconego upływem wieków szacunku dla postaci historycznych, ale fakt, powinienem zmyślić wszystko i byłby spokój. Sam bohatera literackiego z postacią historyczną identyfikowałbym raczej po roli jaką pełni w fabule i jego konstrukcji, bo nazwisko to tylko etykietka, ale masz prawo oczekiwać, że jak ktoś nazywa się Hitler to nosi wąsy. Moja wina, biję się w pierś.

 

I jeszcze specjalnie dla Reg.

 

http://buduar-porcelany.blogspot.com/search?q=egreta

 

Chyba to przeglądałem, gdy pisałem o tej egrecie. Przy opisie mogło mnie nieco ponieść, prawda, ale, jak to się mówi, kto bogatemu zabroni ;)

Ano, nikt, zapewne.

Michale, dziękuję za link do zajmującej strony. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Najbardziej podobał mi się pierwszy epizod – wciągający, z dobrze rozstawionymi figurami, zapowiadającymi satysfakcjonująca rozgrywkę, której warto kibicować. Anachronizmów nie wyłapałem, choć przywoływanie imienia panującego i przejęzyczenia prezydentowej wydały mi się nienaturalne. Sam podział charakterów i dynamika prezentacji bardzo udane, wyważone między wyrazistością i schematyzmem a subtelnością. Odwołanie do “Pachnidła” jako opowieści w opowieści przyjemnie zaskakujące.

Drugi epizod, w którym zrezygnowałeś z wyrafinowanej intertekstualności i poszedłeś w kierunku fanfika, trochę rozczarowuje swoją dosłownością. Wydaje mi się, że mógłbyś z niego zrezygnować, z korzyścią dla całości.

Trzeci – fajnie rozwleczony, dający w sam raz czasu na własne domysły czytelnika. Osobiście błądziłem wokół rozwiązania, a właściwego domyśliłem się w optymalnym momencie, tuż przed ostatnim akapitem.

Dzięki coboldzie za dający do myślenia komentarz i nominację! W pierwotnej wersji tekstu bohater Suskinda nie był wykorzystane wprost, potem z jakiejś przyczyny zmieniłem, a chyba najlepiej byłoby zrobić coś między jednym, a drugim. Mniej by było gadania o fanfiku, ale trudno, wyszło jak widać.

Przy okazji to jeszcze raz dziękuję mirabell, dzięki jej redakcji między innymi z drugiej sceny wyleciało całkiem sporo zbędnych znaków;)

Przyszedłem zachęcony coboldzią nominacją i muszę przyznać, że o ile tekst właściwie mi się podobał, to jakiegoś wielkiego wrażenia nie zrobił. Zastanawiałem się – nominacja? Eee, bez przesady… Bo opowiadanie napisane bardzo ładnie, dobrze stylizowane, przegadane i egzaltowane, ale nie w nudny sposób, a znakomicie pasujący do bohatera, treści i powszechnego wyobrażenia o epoce. Może kompozycja nienajszczesliwsza, ale z drugiej strony cała ta prezentacja perfum jest w zasadzie istotą tekstu, nie zakończenie. Które to, moim zdaniem, jest słabą stroną tekstu, niepotrzebnie kierującą wszystko w stronę fanfika. 

I wyszło na to, że nie mam za bardzo powodów, by sie czepiać. Czy poprę Cobolda – jeszcze nie wiem. Ale z pewnością będę się mocno zastanawiał. 

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Dzięki thargone! Mam nadzieję, że mimo zastrzeżeń spędziłeś tu kilka miłych chwil :) Równierz pozdrawiam!

Psst! Spójrz pan na swoją poprzednią wiadomość i popraw tego ortografa, bo w oczy kole ^^

 

Co do opowiadania. Ma ono, moim zdaniem, kilka wartościowych zalet i jedną podstawową wadę.

Zacząłeś obiecująco. Fajny klimacik, dekoracje, stylizacja w dialogach i tajemnica, która chwyta mocno i trzyma niczym bokser ze szczękościskiem na arenie. Zaprawdę, immersja na bardzo wysokim poziomie!

Bohaterowie na plus. Van der Vries dość zagadkowy, Ricaud i panie wypadły nader barwnie i wiarygodnie.

Ładnie pisałeś o perfumach. Może zabrakło trochę poetyki, by zapachy rzeczywiście dało się poczuć (to już odnośnie części wyjaśniającej), ale jest naprawdę nieźle.

 

Jaka jest jednak podstawowa wada tego tekstu? Moim zdaniem jego odtwórczość. Z nawiązaniami do Pachnidła się nie kryłeś (wręcz przytoczyłeś fabułę tej opowieści), więc stało się dla mnie jasne, że będziesz chciał to jakoś wykorzystać – rozwinąć? przekształcić? wyjść poza schemat?

Cóż, zrobiłeś właściwie pierwsze i trzecie, ale jednak niezadowalająco. Bo gdy opisywałeś perfumy, dla mnie wcale nie było oczywiste, jak Jean-Baptiste miałby te zapachy osiągnąć. Więcej – wydało mi się dość abstrakcyjne takie odtwarzanie woni, nie wiem… “wyższych sfer”.

Na końcu zastosowałeś coś w rodzaju cliffhangera, który jest moim zdaniem kompletnie niesatysfakcjonujący. Bo to znów “po prostu Pachnidło”. Tyle że z nutką obrazoburczości pod postacią wykorzystywania dzieci.

Ideę miałeś zacną (pomysł nabrał szczególnych rumieńców, gdy van der Vries zastanawiał się, “dlaczego niby zapach kobiet?”), ale nie udźwignąłeś ciężaru oczekiwań. Przynajmniej moich.

Jest też to-to przegadane. Myślę, że można by skrócić o jakieś 10 tysi, a jeszcze lepiej – skrócić o 10 i dopisać 5 o pozyskiwaniu zapachów ;) Urozmaiciłoby to też konstrukcję tekstu.

Warsztat profeska, natknąłem się najwyżej na ten błąd:

Laska zaparła się, lecz wpierw wydobyła z pomiędzy desek malutką pryzmę brudu

“spomiędzy”

No i błędny zapis odmiany nazwiska. Jean-Baptiste’m → Jean-Baptiste’em. Zresztą, spójrz TU.

 

Tyle ode mnie.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Wracam z komentarzem piórkowym.

Miałem problem z oceną finalną tego tekstu. Bo opisany jest ślicznym językiem, do tego tworzącym klimat tejże epoki. Nawiązania do “Pachnidła” potraktowałem jako fanserwis-ciekawostkę. 

Jednak tekst poległ dla mnie na kompozycji. Po ciekawym wstępie pierwszy fragment się ciągnie, a jak pisałem z przezwiskami kobiet szybciej się poznałem niż ich prawdziwymi nazwiskami i tytułami.

Kolejne fragmenty budują na klimacie pierwszego, wyjaśniają zagadkę do końca. Nie są więc do końca samodzielne. Jak sam określiłeś – przebudowałbyś te sceny. I ja też mam podobne odczucie. Kluczem jest tu pierwszy fragment, o silnym klimacie, lecz zbyt wielu postaciach i zdaniach.

Tak więc było blisko, ale jestem na NIE.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Lubię to Twoje pisanie, bo jest w nim i jakiś pomysł zawsze, i niemały zmysł artystyczny, i ciesząca oko estetyka, i porządne wykonanie. I tutaj, generalnie, również tego nie zabrakło – za co dziękuję – aczkolwiek…

Jest też sporo rzeczy, które jednak mnie w tym opowiadaniu stopowały, i to już od samego początku. A mówiąc “od samego początku”, mam na myśli sam początek właśnie.

Nie dość, że przez to przedzieranie się przez lawinę francuzczyzny, łaciny, nazwisk, tytułów, miejsc i słów “zaginionych” – takich, które, choć fajnie budują klimat czasu i miejsca, nie tylko określają przedmioty od dawna już nie używane (to samo w sobie akurat nie jest problemem; przynajmniej w wielu, wielu przypadkach), ale jak mi się zdaje, są dość rzadkie nawet w staropolskim, więc nawet posiłkując się kontekstem, chwilami po prostu nieco się gubiłem – to jeszcze, drażniły mnie te quasi-zwroty do czytelnika (“Po co się tam wybrałem? Doprawdy, niewdzięczne pytanie.”) bo w moim odczuciu to dość toporny sposób na otwieranie czytelnikowi drzwi do dalszej opowieści, a przy okazji – i to jest chyba jeszcze gorsze – niemal stuprocentowa gwarancja, że można się spodziewać łamania bardzo mądrej zasady: nie mów – pokaż.

Tutaj się to, niestety, również sprawdziło, szczególnie później, kiedy zwyczajnie wyłożyłeś całą intrygę i wszystkie jej niuanse na zasadzie “kawa-ława”, zostawiając bardzo niewiele pola dla wyobraźni i domyślności czytelnika. Osobiście nie czytałem Pachnidła – choć podobno mam czego żałować (przy okazji: dzięki za spoiler;) – i nie widziałem filmu, więc nawet ten krótki moment, między tym, jak nawiązałeś do Grenouilla, a wyjaśniłeś, kim ów był, zupełnie nic mi nie dał.

Kolejnym dla mnie zgrzytem była ta pomieszana chronologia. Być jak Quentin Tarantino – wiadomo, fajna sprawa, ale tutaj to takie trochę na siłę i, moim zdaniem, niepotrzebne. A w każdym razie nie w takiej formie. Mogłeś to albo wymieszać lepiej, tak żeby finał spotkania z damami zmieszał się z finałem retrospekcji (czyli, de facto, zakończenia) – i za takim rozwiązaniem bym optował – albo nie mieszać wcale. Tymczasem najpierw pokazujesz nam rezultat dążeń bohatera, potem jego cele i motywację, a na koniec metodologię, co, nie przymierzając, brzmi już trochę jak przypisy czy spis źródeł; czytało mi się to z równą namiętnością w każdym razie. Mówiąc wprost, nie udało Ci się utrzymać mojego zainteresowania. A szkoda, bo przez sporą część pierwszej sceny, gdy już trochę się rozkręciła – mimo strasznego przegadania (i tu: całego tekstu. Ale że przegadałeś go zupełnie ładnie, to się nie czepiam) – szło Ci to zupełnie nieźle.

Potem jednak zaczęło się wykładanie kawy na ławę i spóźnione, a przy tym dosyć mało frapujące wyjaśnienia, z których dla mnie najważniejsze było to, że w całym opowiadaniu nie ma tak naprawdę nawet oryginalnego pomysłu, a jedynie rozwinięcie cudzego konceptu, co też raczej nie wzbudziło mojego entuzjazmu, choć – przyznaję – koncept, generalnie, fajny. Choć też i niewiele ponad to, zwłaszcza że liczyłem, iż jednak pójdziesz jakąś własną ścieżką, z oczywistymi nawiązaniami do Pachnidła, bo tego już uniknąć się nie dało, ale jednak nie tak… bezpośrednio.

Mówiąc krótko, choć nie mogę powiedzieć, że opowiadanie mi się nie podobało – bo na wielu poziomach zrobiło robotę: klimat, dialogi, język, opisy – nie mogę też powiedzieć, że jestem nim oczarowany.

 

Peace!

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Cieniu, w “Pachnidle” to dopiero jest bogaty język z dziwnymi słowami. “Olfaktoryczny” jest traktowane jak coś równie podstawowego jak “duży”. ;-)

Babska logika rządzi!

Przekonałeś mnie do tekstu niecodzienną tematyką – zapach niby odgrywa dość znaczącą rolę w życiu, ale dziwnie mało wiemy o mechanizmach jego powstawania, odbierania, o opisywaniu… Zapełnianie tej luki jest zbożnym uczynkiem. A nie w kółko wymachiwanie szablami i trójkąty miłosne…

“Pachnidło” kiedyś czytałam i mi się spodobało, więc nawiązania na plus.

Na minus przegadanie, ale nie można mieć wszystkiego.

Czytający wytknęli sporo błędów, ale cóż – sama ich wcześniej nie widziałam. Co zobaczyłam, starałam się poprawić podczas korekty.

Byłam na TAK, znaczy.

Babska logika rządzi!

Wracam z komentarzem piórkowym, którego z przyczyn losowych nie dałam rady napisać wcześniej.

 

O tym, że niestety dla mnie realia epoki są tu wysoce wątpliwe, już się rozpisywałam, więc powtarzać się nie będę, quod scripsi, scripsi i zdania nie zmienię. Na NIE zaważyła jednakowoż w większym nawet może stopniu fanfikowość tego opowiadania – bo w samym fanfiku nie ma nic zdrożnego, niemniej w sytuacji, kiedy oryginał jest tak bardzo mocno obecny w tekście, to nagroda za pomysł i kreację powinna powędrować do Patricka Sueskinda… Owszem, dopisałeś to i owo, rozwinąłeś pewne wątki, pokazałeś swoją wersję wydarzeń i alternatywę dla oryginału. To jednak trochę mało jak na wyróżnianie tekstu, zwłaszcza gdy wykonanie też nie powala.

http://altronapoleone.home.blog

Nowa Fantastyka