- Opowiadanie: Maszkytny - Twórca absolutny

Twórca absolutny

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Twórca absolutny

Ktoś go nakrył!

Niemożliwe! Przecież kilkukrotnie upewniał się, czy nie jest śledzony, albo obserwowany przez jakiegoś ciekawskiego przechodnia, i nic nie zauważył. Był pewien, że wtedy, nad rzeką, był sam. Zupełnie sam. Żadnej żywej duszy wokoło (pomijając dziewczynę, którą tam przywlókł, ale ona już nie mogła sprawić kłopotów). Poza tym dokładnie zatarł po sobie ślady. Nawet jeśli ktoś świadomie chciałby za nim podążyć, to nie miałby za czym; Bartosz uprzątnął wszystko, co mogłoby sugerować napaść, albo porwanie – a ponadto dokładnie zaplanował przewóz nieprzytomnej pod osłoną nocy, tak, by nikt nie mógł mieć co do niego podejrzeń.

Zresztą robił to samo za każdym razem. Mógłby nazwać się perfekcjonistą w zacieraniu za sobą wszelkich śladów – między innymi dlatego nikt go jeszcze nie złapał. Ale dobra passa widocznie dobiegła końca. Popełnił błąd.

O czymś zapomniał, miał przed sobą niezbity dowód.

Okładka deseń w deseń przedstawiała nie tylko miejsce morderstwa, ale również to, jak ono wyglądało. Pastelowa grafika, trochę przypominająca obraz malowany pędzlem, ukazywała na pierwszym planie jego plecy i głowę, konkretnie: ich prawy fragment (reszta wychodziła poza okładkę). Robiła to na tyle dobrze, że mógł rozpoznać swój płaszcz i fryzurę z tamtego okresu!

Dalej, na drugim planie, przedstawiała niesamowicie dokładną wizję tego, co doskonale zapamiętał: rzekę w oddali i rosnącą przy jej brzegu wierzbę płaczącą, starą i rozłożystą. Na jednej z jej gałęzi, na plecionym, grubym sznurze (pamiętał, jak go wybierał – szukał czegoś mocnego), dyndały zwłoki filigranowej postaci. Była to dziewczyna, którą sobie niedawno upatrzył – szczupła, zwisająca bezwładnie na pętli oplecionej wokół szyi; jej twarz zasłaniały opadające niczym kurtyna, długie, ciemne włosy.

Co prawda rysunkowi wisielca oszczędzono szczegółów, ale nie było mowy o pomyłce. Bartosz rozpoznawał na nim swoją najświeższą ofiarę – studentkę, którą napadł w jej własnym mieszkaniu, a potem nieprzytomną wywiózł do lasu, gdzie dopełnił dzieła. Wywiózł dokładnie w to miejsce, które tak dobrze ukazywał obraz na okładce.

Nad groteskowym przedstawieniem, w centralnym, zasłaniającym niebo miejscu, dumnie prezentował się tytuł. Napisane grubą, wyraźną czcionką słowo: WISIELEC. Wyżej widniał ten sam krój pisma, lecz trochę mniejsze litery – imię i nazwisko autora: KRZYSZTOF LARECKI. Poza nimi na okładce znalazło się jeszcze kilka napisów, upchanych tak, by nie zasłaniały tego, co przedstawiała. Miały zrobić powieści reklamę. Jeden ze sloganów przykuł szczególną uwagę Bartosza:

 

Przeczytaj, jak doszło do mordu, który wstrząsnął Polską. Niesamowicie realistyczna historia, która wciąga od pierwszej strony.

 

To jakiś ponury żart, czy ta książka naprawdę istniała?

W ogóle by się o niej nie dowiedział, gdyby nie wystawa księgarni, prezentująca kilka jej egzemplarzy. Towarzyszyło im parę innych pozycji, ale zajmowały niższe miejsce w hierarchii, mimo że ponoć wszystkie były bestsellerami. Jednak Wisielec górował – i wysokością podestu, i ilością egzemplarzy.

Bartosz miał gdzieś inne książki. Tę jedną zauważył, przechodząc chodnikiem, i natychmiast się zatrzymał. Z takim przejęciem i niedowierzaniem gapił się na okładkę zdradzającą wygląd jego ostatniego dzieła, że zupełnie zignorował cały otaczający go świat. W tym przechodniów, którzy, mijając księgarnię, przekręcali głowy w stronę wystawy, ciekawi obiektu jego zainteresowania. A on stał – sam nie wiedział, jak długo – przed szybą i nie potrafił oderwać wzroku od reklamowanej za nią powieści.

Czuł się, jakby dostał w pysk i jednocześnie nie wierzył, że to się stało.

Książka przyciągnęła go, zahipnotyzowała, nie wypuszczała ze swoich objęć. Na tyle, że, jakby w transie, wszedł do księgarni i kupił jeden egzemplarz. Potem ze swoją zdobyczą udał się czym prędzej do mieszkania.

Chociaż korciło go, by już w drodze zająć się lekturą, to jednak wolał tego nie robić; nie chciał wzbudzać sensacji swoim chorobliwym zainteresowaniem tym, co autor napisał.

Pozwolił sobie zerknąć do treści dopiero wtedy, gdy dotarł na miejsce i zamknęły się za nim drzwi własnego mieszkania. Siadł na kanapie i zagłębił się w lekturze.

Pochłaniał tekst niemal jednym tchem: słowo po słowie, zdanie po zdaniu, strona po stronie, i nie przerywał przez parę godzin. Jak głosiła reklama na okładce, tak i jego wciągnęło od pierwszej strony – ale raczej z innych powodów, niż szeregowego czytelnika.

Chciał się dowiedzieć, czy to możliwe, żeby jakiś pisarzyna stał się świadkiem popełnionego przez niego morderstwa, czy może – na co naprawdę liczył – to tylko zbieg okoliczności; wyobraźnia autora przypadkiem stworzyła obrazy podobne do tego, co wydarzyło się naprawdę. Koniec końców mógł on opierać się na ustaleniach policji, być na miejscu przestępstwa, dowiedzieć się co nieco na ten temat – innymi słowy: robić ten swój pisarski “risercz”; przecież nie było oczywiste, że stał się bezpośrednim świadkiem zbrodni. Bartosz nadal był pewien, że na miejscu był sam. Tylko on i jego ofiara.

Chociaż ta pewność topniała po każdej kolejnej stronie, którą przeczytał.

Ten pisarz, Larecki, oddał z detaliczną dokładnością zarówno cały proces przygotowań do popełnienia zbrodni, jak i potem jej przebieg. A te opisy, gdy wchodził do głowy mordercy… Bartosz miał wrażenie, że czyta własne myśli. Drżał na całym ciele, podczas gdy jego oczy pochłaniały kolejne słowa.

Wciąż nie mógł w to uwierzyć. Pisarz opisywał każdy jego ruch, jakby tam był, jakby własnoręcznie obezwładnił dziewczynę i później wywiózł własnym autem nad rzekę, by przy użyciu siły własnych mięśni powiesić ją na gałęzi wierzby płaczącej, używając do tego grubego, plecionego sznura z marketu, kupionego za własne pieniądze.

Wszystko się pokrywało – tak zgodnie, że równie dobrze Bartosz mógł to napisać sam. Niektóre zdania czytał po kilka razy, by w ogóle przyjąć do wiadomości, że rzeczywiście znajdowały się na łamach powieści.

Zabrakłoby mu palców u rąk, a nawet u rąk i stóp, by policzyć je wszystkie, ale kilka szczególnie przykuło jego uwagę. Na przykład ten fragment:

 

Kiedy wyciągał ją z samochodu, by zanieść na miejsce przeznaczenia, deszcz nasilał się. Z mżawki stopniowo przemieniał się w ulewę, jakby sama natura coraz rzewniej płakała nad swoim dziecięciem, którego niedługo miał pozbawić życia. Z nieprzytomną na ramieniu zadarł głowę do góry, myśląc już tylko o tym, jak będzie wyglądał krajobraz nad rzeką, gdy skończy swoje dzieło.

 

Niby nic szczególnego w tym opisie się nie znalazło – tak pomyślałby każdy, kto nie był nim. Bartosz dokładnie pamiętał, że deszcz naprawdę się wtedy nasilał i, co gorsza – a co przypomniał sobie, przeczytawszy to – faktycznie myślał wtedy o tym, jak dyndająca studentka będzie wyglądała na tle wierzby i płynącej za nią rzeki.

Albo inny fragment, jeszcze zanim bohater powieści położył na dziewczynie łapy:

 

Kręcił się pod blokiem już od rana, chociaż dobrze wiedział, że Natalia, jego najnowsza zdobycz, kończy zajęcia dopiero w okolicach południa. Robił tak po części dlatego, że chciał zbadać teren i dostać się do bloku jeszcze przed jej przybyciem, a po części dlatego, że dzisiejszy dzień, wielki dzień, od rana budził w nim takie podniecenie, że nie potrafił usiedzieć na miejscu.

 

Znów wszystko się zgadza: był rano pod blokiem, chodził wokół, po osiedlu, nie mogąc się doczekać, aż w końcu położy łapy na Nata… nie, nie Natalii – autor był na tyle sprytny, że pozmieniał imiona – dziewczyna Bartosza nazywała się Agata.

Jeśli tam, w poprzednio przytoczonych fragmentach, jeszcze można by podejrzewać żywą wyobraźnię, która przypadkiem pokryła się z rzeczywistością, to jak wytłumaczyć to – zastanawiał się, wertując strony:

 

Wiedział, że mieszka sama, co niezmiernie ułatwiało sprawę. Mógł do niej wejść zaraz w południe, obezwładnić i przeczekać grzecznie do wieczora, by potem, pod osłoną nocy, wynieść ją do samochodu.

 

Przerzucił kilkadziesiąt kartek. Albo to – myślał:

 

Umordowany wysiłkiem patrzył teraz na Natalię, dyndającą bezwładnie na gałęzi wierzby płaczącej, i podziwiał swoje dzieło. Żałował, że nie potrafi malować, bo na tle rzeki wyglądała cudownie. Była piękna nawet po śmierci, a rozciągająca się za nią i obok niej natura tylko tę urodę potęgowała. Co prawda mógłby zrobić zdjęcie, o czym przecież też pomyślał, ale dobrze wiedział, że podobne pamiątki to za duże ryzyko. Cieszył się widokiem w pierwotny sposób: patrzył, podziwiał i starał się zapamiętać.

 

Ani trochę mu się nie podobało, że ktoś tak bezczelnie kradł jego myśli. Nie mówiąc już, do cholery, o tym:

 

Wiedział, że przykrywka kominiarza sprawdzającego wentylację się sprawdzi. Wpuściła go. Rzucił się na nią chwilę po zamknięciu drzwi. Chwycił, zaczął dusić, gdy nagle poczuł straszliwy ból. Ugryzła go w rękę.

 

Skąd ten człowiek mógł to wszystko wiedzieć? Prawdopodobieństwo, że to czysty przypadek, było bliskie zeru. Pisarz musiał być świadkiem morderstwa, a możliwe (biorąc pod uwagę treść powieści), że śledził Bartosza od dłuższego czasu. Jednak znowu: jakim cudem mógł to robić? Przecież prędzej czy później Bartosz by go zauważył; był szczególnie ostrożny, jeśli chodzi o swoje skryte upodobania, więc możliwość, żeby ktoś za nim łaził i pozostał przy tym w ukryciu, oscylowała gdzieś między niemożliwym a skrajnie nieprawdopodobnym.

Całe szczęście, że ten gnój – podglądacz, Larecki, zamiast iść z tym na policję, postanowił przekuć swoją wiedzę w złoto i opisał wszystko ku uciesze tłumu. Gdyby tylko gliny wzięły te treści na poważnie… Bartosz w ciągu kilku godzin znalazłby się za kratkami.

Aż go zmroziło na tę myśl. Nie mógł pozwolić, by pisarz w przyszłości zmienił zdanie i jednak udał się do organów ścigania ze swoimi informacjami. Musiał go znaleźć i uciszyć, a przy okazji dowiedzieć się, w jaki sposób pisarzynie udawało się przez tak długi czas go śledzić i pozostać przy tym niezauważonym. Może dzięki tej wiedzy uniknie powtórzenia podobnej historii następnym razem.

Bo co do tego, że będzie następny raz, był pewien.

Jeszcze tego samego dnia siadł przed komputerem i zaczął przeczesywać sieć w poszukiwaniu informacji na temat autora tej cholernej powieści, obnażającej jego misterium w tak przerażająco dokładny sposób. Szukał przede wszystkim adresu, chociaż wszystko, co wpadało w jego ręce było niezmiernie pomocne. Dowiedział się na przykład, że pisarz mieszka sam – z racji młodego wieku nie założył jeszcze rodziny – co, jak można przeczytać na łamach powieści: niezmiernie ułatwiało sprawę. Do adresu Bartosz dokopał się trochę później, ale nadal bez większego problemu – nie była to informacja ściśle tajna, więc przy odrobinie chęci można było wejść w jej posiadanie. Tym sprawniej, jeśli człowieka do poszukiwań motywuje chęć zachowania wolności.

Jednak pośpiech to zły doradca – doświadczenie go tego nauczyło.

Tej nocy odpuścił sobie jazdę przez pół kraju do stolicy, gdzie – według zdobytych informacji – mieszkał autor. Zrezygnował po części dlatego, że dojechałby tam przed świtem, co nie było dobrą porą na dokonywanie włamania, a po części dlatego, że chciał przespać się z tym wszystkim, czego dzisiaj doświadczył. A nuż zbudzi się rano i odkryje, że zarówno powieść, jak i jej treść była tylko wymysłem jego wyobraźni, obawiającej się obławy. Nie za bardzo w to wierzył, ale, jak to się mówi: „nadzieja umiera ostatnia”. Niestety wiadomo również, czyją jest matką.

Umył się i z trudem doprowadził rozemocjonowany umysł do snu.

Niestety, tak jak się obawiał, nazajutrz nic się nie zmieniło. Niezwykła książka leżała na stoliku nocnym, gdzie zostawił ją poprzedniego wieczora.

Musiał działać.

Zaraz z rana, po przekąszeniu czegoś na szybko i ubraniu się, wsiadł w samochód, wklepał adres w nawigację i ruszył w trasę. W stolicy, przy dobrych wiatrach, powinien znaleźć się przed południem, co pozwoli mu jeszcze na rozeznanie się w terenie. Kluczowe, jeśli miał działać w obcym sobie mieście.

GPS wskazywał na długi, szary blok, podobny do wielu innych, znajdujących się na osiedlu. Bartosz objechał go, po czym skręcił w głąb osiedla, gdzie już po chwili znalazł wolne miejsce parkingowe. Jedno z wielu, bo o tej porze większość mieszkańców była zmuszona już wstać i pojechać do pracy. Nie dotyczyło to oczywiście pisarza, jak się domyślał, co, bez dwóch zdań, było mu na rękę – wścibski autor z racji swojego wolnego zawodu prawdopodobnie spał jeszcze, nieświadom niczego. Dodając do tego fakt, że większość sąsiadów dawno wyjechała, wychodziła całkiem zgrabna sytuacja.

Bartosz miał wolne pole do manewru. Nie musiał się martwić o świadków.

Wysiadł z samochodu i, zanim miał udać się bezpośrednio do bloku, zrobił rekonesans po terenie osiedla. Przeszedł się jego uliczkami, o tej godzinie nad wyraz spokojnymi, minął dwa kolejne bloki i paru przechodniów – głównie emerytów wyprowadzających swoje psy. Później przekroczył ulicę i zawrócił pod numer klatki pisarza.

Nie dostrzegł niczego wartego uwagi. Osiedle nie wyróżniało się niczym szczególnym – ot kolejne bloki w starej zabudowie, przypominające wielkie, długie prostopadłościany z ciasnymi balkonami. Rzędy budynków zostały oddzielone pasami zieleni i chodnikami, po których teraz wspólnie z emerytami spacerował.

Aż do momentu, gdy zatrzymał się przed interesującą go klatką. Znak z napisem „2b” wisiał tuż obok drzwi, zdradzając, że to właściwe miejsce.

Podszedł bliżej i przyjrzał się domofonowi. Pobieżnie przeleciał listę nazwisk, znajdując pod dwudziestką interesującego go Lareckiego Krzysztofa, tym samym całkowicie upewniając się o dotarciu pod właściwy adres. Teraz należało zastanowić się, co dalej.

Powinien wejść do środka od razu, czy lepiej poczekać na późniejszą porę? A gdy już znajdzie się wewnątrz, jak przekona pisarza, żeby wpuścił go do mieszkania? Co potem, kiedy już z nim skończy? Zostawić na miejscu, żeby zgnił w samotności, czy wywieźć gdzieś, gdzie nikt go nie znajdzie, przynajmniej nie od razu?

Gapił się to na domofon, to na drzwi, to w kierunku osiedla, na którym wzmógł się już ruch. Pierwsi młodsi mieszkańcy, widocznie mający wolny poranek, zmierzali w tylko sobie znanym kierunku, ziewając od czasu do czasu i opatulając się rękami dla zachowania ciepła. Zbliżała się zima, chłód zaczynał być odczuwalny.

Nikt z nich nie zwracał na Bartosza uwagi. I dobrze.

Nagle ktoś szarpnął klamkę od drugiej strony, drzwi klatki stanęły otworem.

Niska, przysadzista kobieta w sile wieku, z głową skrytą pod bujnymi blond lokami, właśnie wychodziła. Oprócz czerwonej torebki zlewającej się z kurtką, dzierżyła w dłoni torbę na zakupy.

Zmierzyła Bartosza obojętnym wzrokiem, rzuciła krótkie „dzień dobry”, po czym wyminęła go i ruszyła w swoją stronę.

– Dzień dobry – odpowiedział jej plecom, łapiąc zamykające się drzwi.

Skoro już mu otworzyła, grzechem byłoby nie skorzystać. Wszedł na klatkę i ruszył schodami na górę.

Na piętro przypadały dwa mieszkania, więc – uwzględniając parter – nietrudno się domyślić, że mieszkanie numer dwadzieścia znajdowało się na dziewiątym. Mógł skorzystać z windy – jeszcze starego modelu, z ręcznie otwieranymi, ciężkimi metalowymi drzwiami – i pewnie by to zrobił, gdyby nie był tak skupiony na tym, co zamierza, kiedy już dotrze na górę. W zamyśleniu minął ją zupełnie obojętnie. Miało to swoje plusy – wspinaczka po schodach dawała mu więcej czasu, by ułożyć w głowie plan.

Więc układał.

Szczególnie pierwszy fragment, zanim jeszcze znajdzie się w mieszkaniu pisarzyny, bo potem jakoś już pójdzie. Zawsze szło. Dlatego zastanawiał się głównie nad pretekstem, pod którym może zadzwonić do drzwi. Do głowy przychodziło mu wiele pomysłów, lecz jeden trzymał się jego myśli tak kurczowo, że ostatecznie na niego się zdecydował.

W bloku na pewno było centralne ogrzewanie, więc zastosuje ten sam fortel, którym posłużył się ostatnio, a który wścibski pisarz tak ładnie „odgadł” na łamach swojej powieści.

Powie, że jest kominiarzem i przyszedł sprawdzić wentylację w mieszkaniu.

W niespełna dziesięć minut dotarł na dziesiąte piętro i stanął przed drzwiami.

 

*

 

Znowu ktoś dzwonił.

Czy za każdym razem, kiedy siadał do pisania, musiał znaleźć się człowiek, który usilnie starał się wybić go z rytmu? W pierwszym momencie postanowił zignorować sygnał i pisać dalej, ale ten za drzwiami był uparty. Naciskał na dzwonek kilkukrotnie, w regularnych odstępach, i nie zapowiadało się na to, żeby miał odpuścić.

Krzysztof przerwał pracę. I tak niewiele byłoby z niej pożytku, gdy ponawiany co chwila sygnał wgryzał mu się w mózg. Poza tym może było to coś ważnego – bo po jaką cholerę ktoś miałby się tak dobijać, jeśli nie z ważną sprawą?

Wstał od biurka, wyszedł z pokoju. Przy drzwiach wyjściowych zatrzymał się i zerknął przez judasza, dostrzegając po drugiej stronie jakiegoś faceta z dosyć ponurą mordą. Czego ten może chcieć? – pomyślał, przekręcając zamek.

Potem otworzył.

– Słucham?

– Dzień dobry – odezwał się tamten. Głos miał niski i gburowaty. W ręce ściskał smartfona, wyświetlającego jakąś listę. – Jestem kominiarzem, przyszedłem sprawdzić wentylację.

Nie wiedząc czemu, Krzysztof poczuł mrowienie na całym ciele. To chyba przez ten zadziwiający zbieg okoliczności, bo właśnie…

– Mogę wejść? – spytał kominiarz.

Krzysztof zbadał go wzrokiem. Przybysz miał na sobie czarną, zimową kurtkę z puchatym kapturem, proste dżinsy i czarno-białe adidasy. Niedogoloną, prostacką twarz zdobiła mu bujna, ale zaniedbana czupryna jasnych włosów na głowie.

– Nie wygląda pan na kominiarza – odezwał się, chociaż bardziej wypowiedział na głos myśl, która przyszła mu do głowy.

– Wie pan, nie przyszedłem czyścić komina – odparł, wykrzywiając usta w czymś mającym przypominać uśmiech. – Do kontrolowania wentylacji nie potrzebuję munduru – wyjaśnił.

Krzysztofowi wydało się to logiczne.

– No tak – przyznał. – Proszę, niech pan wejdzie. Długo to potrwa?

– Nie, tylko chwilkę. Sprawdzę wyloty i już znikam.

I bardzo dobrze – pomyślał pisarz – będę mógł w spokoju wrócić do pracy.

– Dobra, niech pan robi, co musi – pozwolił obcemu i wpuścił go do środka.

Kiedy kominiarz wszedł, zamknął za nim drzwi i poprowadził: najpierw do łazienki, następnie do kuchni, gdzie znajdowały się ujścia wentylacji. Przybysz szedł za nim, rozglądając się nie tylko po ścianach pod sufitem – czyli tam, gdzie powinien – ale po całym mieszkaniu, jakby czegoś szukał. W ogóle był jakiś dziwny, małomówny, a na wentylację reagował krótkim spojrzeniem, po którym wklepywał kilka liter do smartfona.

Tak było w łazience. W kuchni, gdy zerknął na siatkę wentylacji, całą zalepioną kurzem, zdobył się na krótki komentarz.

– To trzeba będzie doczyścić.

– Doczyszczę – obiecał mu Krzysztof.

Wtedy przybysz zatrzymał na nim wzrok i patrzył tak przez dłuższą chwilę, jakby na coś czekał. Mierzyli się spojrzeniami przez kilka sekund. Larecki nie miał pojęcia, o co facetowi może chodzić. Zerknął na zakurzony wylot wentylacji, a potem znowu na obcego, oczekując końca inspekcji.

Wreszcie kominiarz odpuścił. Schował smartfon do kieszeni.

– To chyba będzie wszystko – odezwał się na koniec.

– Pan tu jest znawcą – przyznał Krzysztof.

Miał nadzieję, że ten typ w końcu wyjdzie i zostawi go samego, ale nadzieja była płonna. Bo zamiast tego kominiarz stał jak stał i rozglądał się po kuchni, jakby próbował uchwycić wszystko, co w niej było – niczym komornik, robiący wycenę. Robiło się dziwnie.

Krzysztof tracił cierpliwość.

– Możemy się już pożegnać? – Zapomniał o grzeczności. Ten facet coraz mniej mu się podobał.

Nie dostał odpowiedzi. A na pewno nie takiej, jakiej się spodziewał.

Kominiarz przerwał oględziny i jeszcze raz na niego spojrzał. Potem zacisnął pięści. Krzysztof zauważył to i może jakoś by zareagował, gdyby dostał więcej czasu. Ale dostał sekundę. Za mało, by choćby pomyśleć, a co dopiero podjąć akcję. Natomiast wystarczająco dużo, by prawa ręka kominiarza poderwała się, uderzając go prosto w nos.

Obaj usłyszeli nieprzyjemny dźwięk łamanej chrząstki. Krzysztof złapał się za twarz i potoczył do tyłu. Pewnie padłby na podłogę, gdyby nie stojący za nim blat kuchenny. Oparł się o niego plecami.

Ledwo zdążył się opamiętać, a kominiarz już łapał go za koszulkę pidżamy i szarpał w drugą stronę. Larecki w ostatniej chwili złapał leżący na blacie nóż. Razem z nim poleciał pod okno, gdzie posłał go agresor.

Rąbnął o parapet bokiem. Od biodra promieniem rozszedł się ból – ku stopie i w górę, ku żebrom. Ale tym razem Krzysztof nie dał się mu zdominować. Zacisnął zęby, opamiętał się i, jeszcze zanim obcy zdążył podejść, wyciągnął przed siebie nóż.

Przeciął dwa razy powietrze, dając do zrozumienia, że nie podda się bez walki.

Kominiarz zatrzymał się tuż przed nim, poza zasięgiem ostrza.

– Nie zbliżaj się! – rozkazał mu, przecierając wolną ręką krwawiący nos. – Kim ty kurwa jesteś?! Czego ode mnie chcesz?!

Przez sekundę wydawało mu się, że zaskoczył napastnika tym pytaniem, ale to wrażenie szybko minęło. Obcy zaraz stał się tak samo ponury, jak na początku.

– Nie poznajesz mnie? – spytał, jakby to nie było takie oczywiste.

Krzysztof nie wiedział, o co mu chodzi. Pierwszy raz widział faceta na oczy. Gdyby było inaczej, na pewno zapamiętałby taką facjatę. I opisałby ją w którymś ze swoich tekstów. Jak ulał pasowała do jakiegoś szaleńca, mordercy, albo obydwu naraz.

Moment…

– Nie udawaj! – mówił dalej kominiarz. Spróbował podejść, ale Krzysztof machnął nożem, co kazało mu się wycofać. – Podglądałeś mnie przez tyle czasu, a teraz nie pamiętasz? Mam w to uwierzyć?

– Podglądałem? – spytał zdezorientowany. – Nigdy w życiu nikogo nie podglądałem!

To nie do końca była prawda. Zdarzało mu się podglądać dziewczyny za młodu, ale to były dziewczyny, a nie jakieś kaprawe typy.

– I jeszcze miałeś czelność to opisać – kontynuował napastnik. – Czytałem. Zarabiasz na mnie pieniądze, hieno! – warknął i znów chciał ruszyć, ale widocznie przypomniał sobie poprzednią próbę, bo zatrzymał się w pół kroku.

– Co? O czym ty mówisz? – Krzysztof pytał dalej, próbując jedną ręką opanować krwotok z nosa. Drugą nie opuszczał noża.

– Wisielec! – niemal ryknął tamten. Widząc, że pisarz dalej nie łapie, dodał zaraz: – Twoja powieść!

Larecki splunął krwią. Ciągnąca się, czerwonawa ślina wylądowała na podłodze z cichym plaskiem.

Nadal nie wiedział, o co oskarża go ten facet, ale po głowie krążyły mu głupie myśli, jakoby mógł być… nie, to niemożliwe. Na pewno chodziło o coś innego: trafił mu się psychopatyczny fan – to wszystko.

Im dłużej z nim gadał, tym większą szansę na przeżycie sobie zapewniał. Tak myślał. Może gnoja spłoszy tym oczekiwaniem, może ktoś zadzwoni na policję…

– Moja, i co z tego? – zadał kolejne pytanie.

Fałszywy kominiarz drgnął, ale wciąż patrzył tym samym, lodowatym wzrokiem. Kolejne słowa wypowiedział wolno i wyraźnie, tłumiąc wzbierającą wściekłość.

– Pisałeś o mnie.

Krzysztof pobladł. Czy to możliwe, żeby morderca odpowiedzialny za śmierć tamtej dziewczyny, właśnie stał przed nim? Ten sam, z którego fikcyjnym alter ego zmagał się na kartach powieści? Czy był równie bezwzględny, jak książkowy sobowtór?

Co to za durne pytanie? Musiał być, skoro robił takie rzeczy.

Na samą myśl o tym, że człowiek ukrywający się pod płaszczykiem kominiarza tak naprawdę był mordercą, Krzysztof zwiotczał i – gdyby nie parapet, o który się podparł – na pewno runąłby na podłogę. Ledwie potrafił utrzymać uzbrojoną w nóż rękę wyprostowaną.

Gapił się na napastnika z nową dozą przerażenia. Gardło zacisnęło się, nie chcąc przepuścić jakiegokolwiek słowa, a ściskany w dłoni nóż kuchenny nagle przestał sprawiać wrażenie sensownego źródła obrony.

Robił się niewyobrażalnie ciężki.

Ręka opadła Lareckiemu raz, potem drugi, i choć dźwigał ją z powrotem, przestał wierzyć w szanse powodzenia w tym starciu. Wręcz przeciwnie – oczyma wyobraźni widział siebie jako kolejną ofiarę szaleńca.

Ten ostatni zauważył zmianę w postawie pisarza.

I wykorzystał ją.

Szybkim ruchem lewej ręki chwycił za nadgarstek uzbrojonej dłoni, blokując wścibskiemu autorowi jakąkolwiek szansę na zranienie go. Zaatakowany Krzysztof ożywił się nagle, próbował szarpnąć, ale było już za późno. Morderca pociągnął go do siebie, jednocześnie występując krok do przodu.

Pięść przecięła powietrze.

Prawy prosty. Znowu w nos.

Jednak tym razem ból był znacznie większy. O tyle, że Krzysztofa zaćmiło na kilka sekund; nie orientował się w sytuacji. W pewnym momencie poczuł mocny chwyt mordercy, a zaraz potem to, jak odrywa się od podłogi. Ułamek sekundy później rąbnął o coś plecami.

Kiedy się opamiętał, leżał już na kuchennej podłodze. Napastnik znajdował się nad nim – półklęcząc, lewą dłoń zaciskał na jego gardle, a w prawej, uniesionej przy boku, ściskał ten sam nóż, którym jeszcze niedawno bronił się Krzysztof.

Larecki złapał rękę, która go dusiła, próbując rozluźnić ucisk. Jednocześnie z przerażeniem patrzył raz na srebrne ostrze, skierowane szpicem do niego, raz na twarz szaleńca, teraz zaczerwienioną od wysiłku.

– Gadaj, skąd to wszystko wiedziałeś?! – rozkazał morderca.

Krzysztof, przyduszony, ledwo potrafił odpowiedzieć.

– Wymy… wymyśliłem… – wymamrotał, z trudem łapiąc powietrze.

Morderca uniósł go za gardło, po czym z impetem rąbnął jeszcze raz o podłogę. Krzysztof przywalił głową o kafelki. W okolicach potylicy poczuł rozchodzący się, ćmiący ból.

Szaleniec pochylił się bardziej. Jeszcze trochę i byliby w stanie wyczuć własne oddechy.

– Nie kłam – syknął, przysuwając nóż tuż przed twarz Krzysztofa.

Szpic ostrza znalazł się niebezpiecznie blisko oka, tak, że rozcinał pisarzowi obraz na dwoje. Przerażenie wyciskało z Krzysztofa siódme poty; rozwarł powieki do granic możliwości i, nie spuszczając wzroku ze szpica, próbował przekręcił głowę, byle zagrożenie znalazło się jak najdalej od oczu.

– Nie kłamię! Nie kłamię, do cholery! – krzyczał, próbując się wytłumaczyć.

Morderca przysunął nóż jeszcze bliżej. Teraz jeden nierozważny ruch ze strony Lareckiego mógł poskutkować zatopieniem broni w swoim oku, albo – w najlepszym razie – rozcięciem twarzy. Do tego pisarz poczuł, jak dłoń napastnika mocniej zaciska mu się na gardle.

Z wielkim trudem przełknął ślinę.

– Takich detali nie da się wymyślić – warknął obcy, niemal wbijając brzeg dłoni w gardło ofiary. Potem stracił cierpliwość. Zaczął krzyczeć. – Gadaj, gdzie żeś mnie widział! Gadaj, gdzie żeś był!

Nawet gdyby chciał, Krzysztof nie byłby w stanie odpowiedzieć. Starał się jak mógł, żeby dusząca go ręka nie zmiażdżyła krtani; trzymał za jej nadgarstek obiema dłońmi i próbował odciągać, ale z tej pozycji było to praktycznie niemożliwe. Morderca napierał na niego całym ciężarem ciała, więc jedyne, co mógł zrobić, to trochę zamortyzować nacisk.

Jednak nie na tyle, żeby wydobyć z siebie jakiś dźwięk poza charczeniem.

Napastnik chyba to zauważył, bo chwyt nieco zelżał.

– Nie wiem… – wycharczał Krzysztof, gdy poczuł, że struny głosowe zostały uwolnione. – Nie wiem, co ci mam powiedzieć!

Morderca szarpnął nim tak, że znowu rąbnął potylicą o kafelki.

– Prawdę! – ryknął.

Ignorując ćmiący ból z tyłu głowy, pisarz odparł głosem bliskim płaczu:

– To jest prawda! – zarzekał się. – Wymyśliłem to wszystko! Wymyśli…!

Charknął głośno, gdy dłoń znów zacisnęła się na krtani. Tym razem tak mocno, że przy każdym oddechu czuł, z jakim trudem powietrze przedostaje się do płuc. Bolało, jakby życiodajny tlen został wymieszany z piachem. Jeszcze trochę, a kolejny oddech będzie niemożliwy.

Morderca patrzył na swoją ofiarę, czerwony na twarzy – na wpół od wysiłku, na wpół ze wściekłości; w prawicy ściskał nóż, niezmiennie i złowieszczo skierowany szpicem ku Krzysztofowi. Teraz jednak oddalił go od twarzy pisarza, jakby zwątpił, czy ta groźba ma jeszcze jakiś sens i użytek.

– Nie chcesz mówić? – spytał tonem nie oczekującym na odpowiedź. – W takim razie nie jesteś mi do niczego potrzebny.

Jego prawica opadła. Mechanicznie, jak dźwignia wybijająca litery w starej maszynie Krzysztofa.

Pisarz dokładnie widział ten ruch; wiedział, co oznacza – nawet poczuł nieprzyjemne ciepło w okolicach żołądka – ale nadal nie chciał uwierzyć. Wciąż zaciskając dłonie na duszącej go ręce, gapił się na mordercę wybałuszonymi oczyma, póki nie poczuł dziwnego ruchu blisko trzewi.

Wtedy skupił wzrok niżej, gdzie, widząc drugą, uzbrojoną rękę szaleńca, patrzył, jak ten unosi ją pod biodro, by po chwili znów opuścić, niczym gilotynę. Poczuł moment, w którym weszła w ciało – ale tym razem uczucie nie było już tak nieprzyjemne, jak za pierwszym podejściem.

Widać przyzwyczaił się, dosyć szybko, albo coraz słabiej reagował na sygnały własnego ciała – co byłoby bardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem.

Tyle razy opisywał śmierć, tak wielu ludzi wyzionęło ducha na kartach jego opowiadań i powieści, że w pewnym sensie przywykł do tego, przyzwyczaił się. Uważał, że przerobił śmierć na tyle, że nie zostało w niej nic z tajemniczego misterium, którego tak obawiali się inni.

Teraz musiał zmienić zdanie.

Czując, jak uchodzi z niego życie, zastanawiał się nad tym, czy w którymś z tekstów opisał ten stan wystarczająco dokładnie. Czy gdzieś udało mu się słowami wyrazić to, czego doświadczał właśnie w tym momencie – i z żalem stwierdzał, że ta sztuka mu się nie udała. Nie tak, jakby tego chciał. Nie była… wystarczająco żywa.

Wtedy też pomyślał, że nie dane mu będzie dokończyć tekstu, nad którym właśnie pracował.

I znów poczuł ostrze w swoim brzuchu. Wsunęło się dużo subtelniej, niż dwa pierwsze razy. Twardy metal zatopił się w jego ciele tak swobodnie, że przez chwilę wyobraził sobie siebie, a przynajmniej okolice żołądka, jako rozpruwaną poduszkę. Później uświadomił sobie, że w zamyśleniu nawet nie zauważył, kiedy padł trzeci cios – poczuł tylko jego skutek.

Ostatnim wysiłkiem woli spojrzał na mordercę. Jego oczy coś mu przypominały. Nie było w nich już wściekłości wywołanej jego niewiedzą, ale pasja. Ta, którą dobrze znał, bo opisał ją w swojej najnowszej powieści – tej o dziewczynie powieszonej na drzewie. Jaki miała tytuł? Wisielec? Zresztą nieważne. Liczyło się to, że znał te oczy. Opisał je tak, jak powinien; jak miał je teraz przed sobą: z rozszerzonymi powiekami i źrenicami, patrzące wilczym, błękitnym głodem na jego ostatnie oddechy i napawające się tym widokiem – aż błyszczące od podniecenia czynem, którego dopuścił się ich nosiciel. Ale mimo to jakieś niewyraźne, jakby półprzezroczyste. Krzysztof chyba tracił wzrok…

Niemniej jednak znał te oczy. Dobrze je znał…

To jedno udało mu się doskonale opisać.

 

*

 

Bartosz sterczał nad umierającym autorem, chłonąc widok ulatującego życia.

Na początku jeszcze go trzymał, ale im bardziej umierający słabł, tym bardziej on rozluźniał uścisk. Aż wreszcie ręce pisarza, do tej pory zaciskające się jak kleszcze na jego nadgarstku, zaczęły puszczać, by finalnie opaść bezwładnie na klatkę piersiową. Wtedy też Bartosz postanowił nie dusić dłużej umierającego.

Odjął rękę i chciał dalej napawać się widokiem swojego dzieła, ale coś mu w tym przeszkodziło.

Zauważył, że dłoń, która do niedawna zaciskała się na szyi pisarza, wyglądała jakoś inaczej niż do tej pory. Wystawił ją przed twarz i zaczął obracać, oglądając z każdej strony. Nie mógł uwierzyć własnym oczom.

Dłoń z krwi i kości, a widział przez nią na wylot! Zaczęło się od palców: jakby traciły nie tylko kolor, ale też ciało – mięso i szkielet. Wszystko, co się na nie składało, znikało, pozostawiając tylko przezroczyste widmo dawnej postaci. Wyglądały jak palce ducha! Potem ten dziwaczny objaw przechodził dalej: na opuszki, na środek dłoni i do jej końca, by w niedługim czasie sięgnąć nadgarstków.

Do tej pory Bartosz patrzył na to tak zaskoczony, że nie był w stanie zareagować, ale gdy anomalia wdarła się na przedramiona – wtedy naprawdę się wystraszył. Jednocześnie zauważył, że w widmowych kończynach miał coraz mniej czucia, co tylko potęgowało przerażenie.

Nóż upadł na podłogę.

Morderca nie był pewien, czy sam – w osłupieniu – go upuścił, czy nie był w stanie już go trzymać. Popatrzył na leżące na kafelkach, zakrwawione ostrze. Jednak nie poświęcił mu wiele uwagi, bo jego wzrok niemal od razu przeskoczył na kolejną anomalię – stopy… i nogi. Razem z butami i spodniami stawały się równie przezroczyste, co ręce, opanowane już dziwaczną chorobą aż po łokcie.

Zerwał się i pognał do łazienki.

Stanął przed lustrem, szukając potwierdzenia tego, co widział. I, ku swojemu nieszczęściu, dostał je. Jego odbicie, twarz, poczynając od oczu, zanikało. Nie potrafił już rozpoznać koloru swoich tęczówek, a skóra bladła coraz bardziej, aż do przezroczystości.

Widmowymi rękami złapał się za włosy, za swoją czuprynę, która teraz przypominała kłębowisko bezbarwnych pajęczyn. Nic nie poczuł, chociaż w odbiciu wyraźnie widział, jak gładzi się po włosach, a nawet łapie kilka naraz i ciągnie.

Ciągnął, by zabolało. Ale widmo, którym się stawał, nie czuło już niczego.

W tym momencie zląkł się do granic.

Wybiegł z łazienki, nie chcąc na siebie patrzeć, i pognał korytarzem, obok kuchni, gdzie leżały zwłoki, do drugiego pokoju. Nie wiedział po co, działał w panice.

Dostrzegł biurko i laptop na nim. Podbiegł i wybudził komputer ze snu łokciem (dłonie były już bezużyteczne), chcąc znaleźć w internecie jakąś informację dotyczącą jego nagłej przypadłości.

Znalazł coś innego.

Przed jego oczami pojawił się edytor tekstu z ostatnim dziełkiem nieżyjącego już pisarza. Bartosz przeczytał w nim, jak to wczorajszego dnia dostrzegł na wystawie księgarni książkę, kupił ją i przeczytał, po czym postanowił odwiedzić jej autora. Utwór urywał się w momencie, w którym zadzwonił do drzwi jego mieszkania.

Był zbyt przejęty, by zastanowić się, jakim cudem ten tekst powstał, ale jakaś nagła intuicja kazała mu gnać do kuchni, póki jeszcze mógł to zrobić.

Stanął nad martwym, gapił się na niego chwilę, po czym, wiedziony przemożnym przeczuciem, że to właśnie jego śmierć spowodowała ten zanik, padł na kolana. Chciał podnieść zwłoki, potrząsnąć nimi, ale nie mógł już nic złapać. Niewiele go zostało, a to, co jeszcze istniało na tym świecie, nie mogło już w niego ingerować.

„Wstań! Obudź się! Obudź się do kurwy nędzy!” – chciał krzyknąć, ale z przezroczystego gardła nie mógł już wydobyć się głos. Przezroczyste ręce nie mogły próbować wybudzić zmarłego, a przezroczyste nogi już nie chciały powstać z klęczek.

Nie minęło pięć minut, gdy ostatnie fragmenty jego ciała zamieniły się w widmo.

Później zniknął, zostawiając za sobą kolejną, ostatnią już, nierozwiązaną sprawę morderstwa.

Koniec

Komentarze

Miałeś niezły pomysł, ale mam wrażenie, że zbyt szybko można się zorientować, co jest jego istotą. Przypuszczam, że przytoczenie fragmentów czytanej przez bohatera książki miało dać przedsmak niezwykłości sytuacji, coś zasygnalizować, ale, moim zdaniem, chyba zaszkodziło opowiadaniu. Kiedy Bartosz postanowił pojechać do Warszawy, rzecz stała się dla mnie jasna, więc na koniec nie doznałam większego zaskoczenia.

Nie ukrywam, że nie przewidziałam, co stanie się z bohaterem, ale skoro brakło twórcy to i jego dzieło nie miało prawa istnieć.

Wykonanie mogłoby być lepsze, bo tu i ówdzie potykałam się o różne usterki i niedoskonałości.

 

Pa­ste­lo­wa gra­fi­ka, tro­chę przy­po­mi­na­ją­ca obraz ma­lo­wa­ny pędz­lem, uka­zy­wa­ła na pierw­szym tle jego plecy i głowę […] Dalej, na dru­gim tle, przed­sta­wia­ła… –> Ile teł ma jedna grafika?

Czy aby nie chodziło Ci raczej o pierwszy i drugi plan grafiki?

 

zwi­sa­ją­ca bez­wład­nie na pętli ople­cio­nej wokół karku… –> Kark to tylna część szyi, wokół karku nie można niczego opleść.

 

gdyby nie wy­sta­wa księ­gar­ni, pre­zen­tu­ją­ca kilka kopii. –> Raczej: …gdyby nie wy­sta­wa księ­gar­ni, pre­zen­tu­ją­ca kilka egzemplarzy.

 

do­wie­dzieć się co nieco w te­ma­cie… –> …do­wie­dzieć się co nieco na ten temat

 

prze­cież nie było oczy­wi­stym, że stał się… –> …prze­cież nie było oczy­wi­ste, że stał się

 

jakby wła­sno­ręcz­nie obez­wład­nił dziew­czy­nę i póź­niej wy­wiózł wła­snym autem, by przy uży­ciu siły wła­snych mię­śni… –> Czy to celowe powtórzenia?

 

GPS wska­zy­wał na po­cią­gły, szary blok… –> Na czym polega pociągłość bloku?

 

Bar­tosz ob­je­chał go od ze­wnętrz­nej stro­ny… –> A czy mógłby objechać blok od strony wewnętrznej?

 

Zmie­rzy­ła Bar­to­sza obo­jęt­nym wzro­kiem, rzu­ci­ła krót­kie „dzień dobry”, po czym wy­mi­nę­ła go i ru­szy­ła w swoją stro­nę.

– Dzień dobry – od­po­wie­dział jej ple­com… –> Uważam za wielce nieprawdopodobne, aby kobieta pierwsza kłaniała się kompletnie obcemu mężczyźnie.

 

więc nie trud­no się do­my­ślić… –> …więc nietrud­no się do­my­ślić

 

wy­szedł z po­ko­ju i pod­szedł do drzwi wyj­ścio­wych. –> Nie brzmi to najlepiej.

 

pro­ste dżin­sy i czar­no białe adi­da­sy. –> …pro­ste dżin­sy i czar­no-białe adi­da­sy.

 

stał i roz­glą­dał się po kuch­ni, sta­ra­jąc się uchwy­cić wszyst­ko, co się w niej znaj­do­wa­ło – ni­czym ko­mor­nik, ro­bią­cy wy­ce­nę. Ro­bi­ło się dziw­nie. –> Objaw siękozy.

 

Pew­nie padł­by na zie­mię… –> Rzecz dzieje się w mieszkaniu, więc: Pew­nie padł­by na podłogę

 

roz­sze­rzył po­wie­ki do gra­nic moż­li­wo­ści… –> Powiek nie można rozszerzyć. Pewnie miało być: …rozwarł po­wie­ki do gra­nic moż­li­wo­ści

 

i, nie spusz­cza­jąc wzro­ku ze szpi­cy… –> Tam nie było szpicy. Pewnie miało być: …i, nie spusz­cza­jąc wzro­ku ze szpi­ca

 

czego do­świad­czał wła­śnie w tym mo­men­cie– i z żalem stwier­dzał… –> Brak spacji przed półpauzą. 

 

ale gdy cho­ro­ba wdar­ła się na przed­ra­mio­na… –> Nie nazwałabym chorobą tego, co dzieje się z Bartoszem.

 

Nóż runął na zie­mię. –> Nie wydaje mi się, aby nóż mógł runąć.

Proponuję: Nóż upadł na podłogę.

 

W tym mo­men­cie zląkł się do gra­nic. –> Do granic czego?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za pierwsze czytanie (chyba). Na pewno za pierwszy komentarz i wyłapanie błędów – tym bardziej o tak późnej porze. Kilka z wymienionych przez ciebie usterek zauważyłem i poprawiłem już po publikacji, ale jeszcze przed twoim komentarzem; nie wiem, kiedy sięgnęłaś po tekst.

Oczywiście poprawiłem to, co uznałem za stosowne (czyli, już bez mojej pisarskiej dumy, prawie wszystko ;]). 

Możliwe, że można się szybko domyślić, o co chodzi, ale – jak sama przyznałaś – jednak element zaskoczenia się znalazł (finalny los bohatera). Trudno mi się w tej kwestii określić, bo pisząc, wiedziałem o co chodzi od początku.

Niżej trzy momenty, w których polemizuję.

jakby własnoręcznie obezwładnił dziewczynę i później wywiózł własnym autem, by przy użyciu siły własnych mięśni… –> Czy to celowe powtórzenia?

Celowe, chociaż zgodzę się, że coś tu zgrzyta – w mojej głowie brzmiało to lepiej. Muszę się nad nimi zastanowić.

 

Zmierzyła Bartosza obojętnym wzrokiem, rzuciła krótkie „dzień dobry”, po czym wyminęła go i ruszyła w swoją stronę.

– Dzień dobry – odpowiedział jej plecom… –> Uważam za wielce nieprawdopodobne, aby kobieta pierwsza kłaniała się kompletnie obcemu mężczyźnie.

Bo to dobra kobieta była ;]. A na poważnie: naprawdę jest to wielce nieprawdopodobne? Wygląda mi to na przejaw podstawowej grzeczności – tym bardziej w sytuacji, kiedy nagle zderzają się w drzwiach.

 

 W tym momencie zląkł się do granic. –> Do granic czego?

Czy wyrażenie bez dokładnego określenia czego, jest błędne? Brzmi całkiem nieźle.

Celowe, chociaż zgodzę się, że coś tu zgrzyta – w mojej głowie brzmiało to lepiej. 

No właśnie, mnie też zazgrzytało.

 

A na po­waż­nie: na­praw­dę jest to wiel­ce nie­praw­do­po­dob­ne? Wy­glą­da mi to na prze­jaw pod­sta­wo­wej grzecz­no­ści

Tak, nie przyszłoby mi do głowy kłaniać się mijanemu właśnie obcemu mężczyźnie. Savoir-vivre stanowi, że młodszy kłania się starszemu, a mężczyzna kobiecie. Są oczywiście różne odstępstwa od tej podstawowej zasady, ale nie dotyczą one opisanego przypadku.

 

Czy wyrażenie bez dokładnego określenia czego, jest błędne? Brzmi całkiem nieźle.

Błędne nie jest, ale są różne granice – np.: granice państwowe, granice wytrzymałości, granica wieku, granica jako zasięg występowania jakiegoś zjawiska… Nie wiem, do jakich granic można się zlęknąć.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałam z zainteresowaniem. Ciekawy pomysł na fabułę, ale momentami zabrakło precyzji w wykonaniu. Może warto zdynamizować akcję przez skrócenie tekstu. Zakończenie nie porwało mnie. Średnio pasuje do reszty opowiadania. Z początku tekst jest typowym kryminałem, a na końcu nagle dorzucasz fantastykę.

A mnie się pomysł spodobał. Nie przypominam sobie, żebym się z czymś takim zetknęła. Wgląd w myśli mordercy jest niezły.

Czasami trzeszczało mi zawieszenie niewiary. Nie wierzę, że pisarz nie pamięta tytułu swojej najnowszej książki.

Przeszedł się jego uliczkami, sennymi jeszcze,

Przyjechał do Warszawy przed południem, potem był późny ranek, a teraz uliczki są jeszcze senne. W którą stronę płynie czas? ;-)

Na piętro przypadały dwa mieszkania, więc nietrudno się domyślić, że mieszkanie numer dwadzieścia znajdowało się na dziesiątym.

A parter?

– Wie pan, nie przyszedłem czyścić komina – odparł, wykrzywiając usta w czymś mającym przypominać uśmiech. – Do kontrolowania wentylacji nie potrzebuję munduru – wyjaśnił.

– No tak – przyznał, bo wydało mu się to logiczne. – Proszę, niech pan wejdzie. Długo to potrwa?

Jeśli zmieniasz podmiot domyślny, wypadałoby to zasygnalizować. Owszem, łatwo zgadnąć, ale nie od tego czytelnik jest, żeby się zastanawiać nad konstrukcją zdania.

Babska logika rządzi!

Pomysł też mi się podobał. Tak się skupiłam na zrzędzeniu, co można poprawić, że nie wypisałam dobrych stron. Naprawiam poniżej.

Wgląd w myśli mordercy dosyć ciekawy. Udała Ci się dość trudna sztuka przeskoczenia od narracji oczami zabójcy do odczuć umierającego pisarza. Scena grożenia nożem wyszła realistycznie i plastycznie. Poza tym, od początku zaciekawiło mnie, w jaki sposób pisarz odkrył kulisy zbrodni.

@regulatorzy Nie czuję się przekonany, póki co uznajmy, że w moim świecie takie powitanie jest na miejscu ;] (a w wolnej chwili jeszcze się nad tym zastanowię). Dalszy spór nad fragmentem będącym czystą estetyką będzie bezcelowy, więc zakopuję topór wojenny ;].

Jeśli chodzi o te nieszczęsne granice – wierzę, że większość czytelników ma na tyle oleju w głowie, że zrozumie, albo dopowie sobie ten brak.

 

@Finkla Poprawiłem wymienione usterki (+ ze dwie odkryte przy wertowaniu tekstu)

Przyjechał do Warszawy przed południem, potem był późny ranek, a teraz uliczki są jeszcze senne. W którą stronę płynie czas? ;-)

Przecież otagowałem, że fantastyka ;] – oczywiście żartuję. Poprawiłem. 

 

A parter?

Poprawione. Odnajdź to zdanie w tekście, a się uśmiechniesz.

 

@ANDO Dzięki za uwagi i cieszę się, że zainteresowałem.

Może faktycznie mógłbym zdynamizować fragmentami (szczególnie w przerwie dojazdowej), ale w ciągu tygodnia nie mam zbyt wiele czasu na redakcję większych członów tekstu ;(.

Co do ostatniego fragmentu – nie mogę się zgodzić, że nie pasuje. Cały pomysł opiera się właśnie na nim. Gdyby został zmieniony, opowiadanie przybrałoby zupełnie inną postać.

 

I jeszcze raz dzięki wam za uwagi. Są niezwykle pomocne, a i tekst wychodzi lepszy.

Dalszy spór nad fragmentem będącym czystą estetyką będzie bezcelowy, więc zakopuję topór wojenny ;].

Matko jedyna! Maszkytny, w ogóle nie miałam pojęcia, ba, najmniejszego nawet wrażenia, że brałam udział w wojnie, że topór był wykopany!

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja tu z toporem przychodzę!

Nie no, tak naprawdę nie zamierzałem zabrzmieć z tą wojną zbyt poważnie. Jeśli tak wyszło – wybacz. Nadal cenię i biorę pod uwagę każdą radę, którą zechcesz się podzielić. I Twoją, i innych czytelników.

Peace!

Ależ nie mam Ci czego wybaczać, choć ten topór, z którym chadzasz… no, grozą powiało. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Może nowe opowiadanie? O Maszkytnym, co z toporem chadzał i na Reg się zasadzał :P (Wiem, grafomaństwo wyższej klasy, przepraszam:)). 

Podoba mi się styl pisania, podoba mi się pomysł. Chociaż muszę przyznać, ze z początku podejrzewałam raczej coś w rodzaju choroby psychicznej, rozdwojenia jaźni czy czegoś podobnego. Umknęło mi znaczenie tytułu. Tekst jest przyjemny, opisy wiarygodne, chociaż trochę bym poskracała. Czekam na dalsze popisy :) 

Może nowe opowiadanie? O Maszkytnym, co z toporem chadzał i na Reg się zasadzał :P (Wiem, grafomaństwo wyższej klasy, przepraszam:)). 

Nie pisz dwa razy, bo ktoś podejmie wyzwanie ;].

I dziękuję za miłe słowa. Tytułu nie wyjaśniam, bo zapewne wyszłoby podobnie jak z tłumaczeniem żartów – zabiłbym tekst. Co do skrócenia, może, może. Nie ukrywam, że mój pisarski jęzor ostatnimi czasy lubi się wydłużać, częstokroć niepotrzebnie.

Nie, nie, nie wyjaśniaj ;) To taka uwaga, że ja lekkomyślnie nie zwróciłam na niego uwagi :)

Przyjemne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka