- Opowiadanie: śniąca - Honkiteam

Honkiteam

Wielkie dzięki Hrabiemu i Staruchowi, którzy skutecznie studzili mój nad wyraz rozbuchany zapał, dzięki czemu opowiadanie zachowało ręce i nogi, a pozbyło się różnych innych dziwnych odnóży i dziur. Wszelkie babole, jakie się ewentualnie przekradły, to już tylko moja wina.

 

PS. A tak, jeszcze ilustracje – w kwestii praw autorskich. Moje. 

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Honkiteam

PROLOG

 

Patrol złożony z trzech rangersów NOT-u wspinał się na porośnięte rzadkimi kępami trawy wzgórze. Drobne kamienie uciekały spod podkutych, specjalnie wzmacnianych butów. Łukasz Grabski potknął się na jednym z takich luźnych odłamków skalnych i dłonią w cienkiej, funkcyjnej rękawiczce podparł się o ziemię, zahaczając o kilka źdźbeł. W zetknięciu z ostrymi jak brzytwa liśćmi materiał nie wytrzymał, przecięta skóra zapiekła, rękawiczka zabarwiła się krwią. Łukasz zaklął, zgodnie ze starą polską tradycją puszczając wiązankę wulgaryzmów. Blaze obejrzał się na podkomendnego, ale tylko wzruszył ramionami, nie przerywając marszu. Wolał oszczędzać oddech, bo chociaż stok nie był bardzo stromy, to w klimacie Jordin piesze wędrówki były raczej katorgą niż przyjemnością. Jedyny z ośmiu kontynentów, który został dostatecznie poznany i częściowo zamieszkany, przypominał półpustynne tereny Ziemi.

Dotarli na szczyt, z którego rozciągał się widok na upstrzone plamami zieleni miasteczko Heim zbudowane przez kolonistów w dolinie, na otaczające je szklarnie z uprawami oraz na niekończącą się równinę po drugiej stronie pasma wzgórz, najeżoną tu i ówdzie zbitkami skał czy kępami rachitycznych drzew. Mężczyźni usiedli pod kolumną słonecznego wiatraka, jednego z wielu otaczających dolinę, by chwilę odpocząć. W ruch poszły bidony z napojami energetycznymi. Grabski czas przerwy wykorzystał na opatrzenie rany. Gdy lecznicza pasta zaschła w formę elastycznego opatrunku, zakleił uniwersalną taśmą dziurę w rękawicy. Tworzywa połączyły się i łata stała się nierozerwalną częścią rękawiczki.

– Idziemy dalej. – Blaze, jako dowódca patrolu, podniósł się pierwszy i poprawił szelki plecaka. Ruszył w dół zbocza. Kierował się w stronę majaczącego w oddali skalnego rumowiska.

– To tam skanery wykryły pojazdy? – zapytał Pietia, najmłodszy, ale i najwyższy w grupie.

– Tam. Musimy je obejrzeć. Zbadać. – Blaze, wyraźnie nie w formie, oszczędzał słowa. Niezrażony tym młodzieniec, któremu z góry szło się znacznie łatwiej, pozwolił sobie na kolejne pytania:

– Jak myślicie, skąd i kto nimi tu przyjechał? I kiedy? I gdzie oni się podziali? Żaden z patroli nie natknął się przecież na nikogo ostatnio…

Łukasz parsknął śmiechem i grzmotnął młodego w ramię.

– Paplasz, jak mój trzyletni bratanek. A dlaczego, a jak, a gdzie, a po co… – przedrzeźniał kolegę.

Blaze łypnął spod daszku patrolówki i wymruczał:

– Podejrzewamy, że to może być coś z Garpur. Odkąd ogłosili niepodległość dziesięć lat temu i nazwali się Wolnym Miastem, odcięli się od reszty miast i tak naprawdę nikt nie wie, nad czym pracują. Musimy to sprawdzić, zobaczyć, co to za maszyny. W jakim są stanie. Jak się poruszają. A tych tu jeszcze tydzień temu nie było. Sam patrolowałem ten teren, nie przegapiłbym ich.

Po dwóch godzinach marszu rangersi dotarli do skał. Z daleka wypatrzyli odbijającą promienie słońca przednią szybę częściowo widocznego zza głazów wehikułu. Gdy podeszli bliżej i okrążyli skały, zobaczyli go w całej okazałości. Z całą pewnością był to pojazd, ale nie przypominał niczego, co poruszało się po ich rodzinnej planecie i co przywieźli ze sobą na Jordin. Kształtem, obecnością kół przywodził na myśl starodawne, zabytkowe samochody, którymi jeździli przodkowie kolonistów.

Łukasz w milczeniu obchodził wrak dokoła, w zamyśleniu marszcząc brwi. Kanciasty, prosty kształt, wielka buda, wysoko zawieszona, z kwadratami niewielkich okienek po bokach, coś mu przypominała. Nie potrafił jednak złapać tego ulotnego wspomnienia. Śladem kolegów zaczął z bliska przyglądać się pojazdowi.

Rdza przeżarła w wielu miejscach polakierowaną na zgniłozielono karoserię, robiąc w niej liczne dziury i purchle. Z podwozia sypały się całe płaty rudych odprysków. Fragment stalowej, urwanej na końcu linki, najprawdopodobniej wyciągniętej ze schowanej w zderzaku wyciągarki, leżał luźno na wyschniętej ziemi. Zmatowiałe reflektory przypominały rangersowi oczy trupa. Mężczyzna aż się wzdrygnął na tę myśl i odsunął kilka kroków wstecz. Jego spojrzenie padło na Pietię, który stał tuż przy burcie, zaglądając przez jedno z bocznych okien do wnętrza. Czubek blond czupryny dwumetrowego dryblasa znajdował się wciąż sporo poniżej linii dachu.

– O rany, jak cię mogę! – zawołał podekscytowany chłopak. – Ile tu miejsca!

Blaze i Łukasz podeszli do młodego. Blaze pociągnął drzwi, które otworzyły się z chrzęstem zardzewiałych zawiasów. Podwładni zerknęli ponad ramieniem dowódcy. Wnętrze było zupełnie puste. Nie było siedzeń, kierownicy czy choćby joysticka, żadnych przyrządów. Powierzchnia czegoś, co powinno być deską rozdzielczą, jeśli nie liczyć nieregularnych plam o wyblakłych kolorach, była gładka. Tak samo wyglądał tył pojazdu – jedna, wielka pusta przestrzeń. Co dziwne, nic nie sprawiało wrażenia, że ktoś po prostu ogołocił samochód z wyposażenia, bo mężczyźni nie wypatrzyli choćby śladu po jakichkolwiek mocowaniach.

Pietia zaczął siłować się z maską, pod którą chciał zajrzeć. Mimo że przód samochodu sprawiał wrażenie jednolitej bryły i chłopak nie miał punktu zaczepienia, nie poddawał się. Blaze przyłączył się do niego. Grabski zostawił kolegów i ruszył sam dalej między skały. Minął jeszcze jeden wrak w identycznym stanie.

Uwagę Łukasza zwrócił odgłos szurających po podłożu kamieni. Mężczyzna zdjął z ramienia karabin i uruchomił, by być w każdej chwili gotowym do strzału. Jednak, gdy wyjrzał zza głazu, opuścił lufę i stanął z otwartymi ustami. Przed nim, po pokrytym żwirem skrawku wolnej przestrzeni krążył w kółko o połowę mniejszy, ale poza tym identyczny pojazd. Delikatny warkot mieszał się z chrzęstem kamieni pod kołami.

W pewnej chwili auto zatrzymało się, zwrócone przodem do człowieka. Reflektory mrugnęły i zgasły. Rangers miał niejasne poczucie, że stoi naprzeciw przyczajonego dzikiego zwierzęcia.

Nie wyłączając na wszelki wypadek karabinu, Łukasz zaczął powoli podchodzić do samochodu. Przez płaską przednią szybę wyraźnie widział, że w środku jest pusto. Żadnego kierowcy, pasażera, nie widać było oparcia fotela. Przez głowę Grabskiego przebiegło mrowie pytań. Czyżby to jakiś bezzałogowiec? Kto nim steruje? I skąd? Garpur leżało tysiąc kilometrów od Heim. Trochę za daleko na zdalne sterowanie.

Mężczyzna znalazł się tuż przed maską i w starym odruchu chciał oprzeć na niej rękę.

– Honk!

Grabski odskoczył nerwowo na dźwięk, który wydobył się z samochodu. Ten niemal natychmiast ruszył z miejsca, ominął osłupiałego człowieka i pognał między skały, sypiąc spod kół żwirem. Grabski opamiętał się szybko i pobiegł za zbiegiem.

Znalazł go przy drugim z wraków. O połowę mniejszy pojazd ocierał się o zardzewiałe burty większego.

– Honk, honk… – Tym razem dźwięk klaksonu brzmiał żałośnie.

Do obserwującego tę scenę Łukasza zaczęło powoli docierać jej znaczenie i kryjąca się za nim prawda o naturze wraków. Postanowił nie dzielić się nią z nikim. Dreszczyk ekscytacji na myśl o czekającym go wyzwaniu przebiegł Grabskiemu wzdłuż kręgosłupa.

 

 

PIĘĆ LAT PÓŹNIEJ

 

Słońce paliło niemiłosiernie z bezchmurnego nieba. Tak daleko od Heim, uczęszczanych szlaków i jakkolwiek zagospodarowanych terenów, okolica jeszcze wyraźniej nabierała cech kamiennej pustyni. Hover przemknął nad wyschniętym korytem bezimiennej rzeki okresowej. Monotonny krajobraz zdawał się nie zmieniać z mijanymi kilometrami. Nie przeszkadzało to Łukaszowi delektować się prędkością. Może odrobinę brakowało mu poczucia więzi i braterstwa, ale mieszanka adrenaliny i otaczającego go luksusu zagłuszała sentymenty. Zamknięty w klimatyzowanej kabinie, z uśmiechem wpatrywał się w niezmiennie odległy horyzont, od czasu do czasu rzucając okiem na ekran skanera. Ten jednak wciąż nie wykrywał niczego, co mogłoby być choć trochę interesujące.

Raz tylko natknął się na dwa honki, które ponownie pojawiły się po kilku latach nieobecności – dorosłego z młodym, który wyglądał przy rodzicu jak dziecięca zabawka. Na ich widok zwolnił i obserwował je zanim zniknęły, uciekając w popłochu byle szybciej i dalej od obcej maszyny. Coś delikatnie ścisnęło Łukasza w żołądku, a cichy głosik podgryzającego sumienia próbował przebić się do świadomości. Jednak, gdy tylko rangers stracił honki z oczu, ruszył dalej z maksymalną prędkością, zatracając się w pędzie i ryzyku, które całe życie pobudzało go do działania.

W końcu Grabski znudził się biernością roli obserwatora i wyłączył autopilota, przejmując sterowanie. Przecież nie był na rutynowym patrolu, a na prywatnej przejażdżce. Bez skrupułów korzystał ze swojej pozycji bohatera, nierzadko jej nadużywając. Teraz, mknąc tuż nad powierzchnią Jordin, wierzył, że mógłby być kierowcą rajdowym, gdyby żył w czasach antenatki Aleksandry. Był tego pewien po obejrzeniu starych filmów, pełnych popisów przodków w ich wyścigowych bolidach. Lecąc bezgłośnie i gładko poduszkowcem, mężczyzna wyobrażał sobie, że wyczuwa drżenie maszyny i że słyszy ryk silnika spalinowego.

Gdy motor zgasł podczas przeskoku nad kolejnym pustym korytem, było za późno na reakcję. Hover z dużą prędkością wbił się w brzeg, po czym stoczył na kamieniste dno.

Łukasz, nieco tylko posiniaczony od uścisku pasów bezpieczeństwa, był w szoku. Przez kilka minut siedział bez ruchu, z trudem łapiąc oddech. W końcu odpiął pasy i wygramolił się z wnętrza pojazdu. Nie mógł ustać na drżących nogach, więc usiadł na jakimś głazie, opierając się o tytanowo-polimerową burtę. Gdy w końcu doszedł do siebie, wstał i spróbował zorientować się w sytuacji.

Szybko okazało się, że powodem kraksy była bezmyślność kierowcy i w jej wyniku wyczerpana bateria. Przed wylotem Łukasz nie zdjął z paneli zakładanych na noc osłon, więc hover leciał na samym akumulatorze, bez ciągłego ładowania. Z powodu uszkodzenia dziobu, w którym kryły się delikatne moduły, oraz braku energii nie działały też skanery i urządzenia komunikacyjne. Klnąc pod nosem, Grabski przeszedł na tył pojazdu, by uruchomić ładowarkę. Zaklął jeszcze szpetniej, gdy spostrzegł, że panele fotowoltaiczne wraz z osłonami roztrzaskały się na ostrych skałach. Nie było najmniejszej szansy na naładowanie baterii i uruchomienie ani pojazdu, ani żadnego z urządzeń pokładowych. Zgodnie z prawem Murphy’ego wszystko waliło się naraz. 

– …mać! – Łukasz rzucił w przestrzeń wiązkę wulgaryzmów, zaciskając pięści w bezsilnej złości. – Debil! Debil do kwadratu!

Kopnął ze złością kamień, który odbił się od burty wraku i uderzył boleśnie Łukasza w piszczel. Mężczyzna syknął, ale stanął spokojnie, oddychając głęboko, powoli. Przez chwilę wpatrywał się w rozbity pojazd, jednak zdawał się nie widzieć błyszczącego polimeru. Zamiast tego przed oczami miał łaciatą, matową burtę ze stali. „Z Lichem nigdy nie wpakowałbym się w taką kabałę. Nie pozwoliłby na to…” – pomyślał z żalem. Cały wcześniejszy zachwyt poduszkowcem gdzieś uleciał.

– Dobra, zastanówmy się – mruknął do siebie, odganiając smętne myśli, które w niczym w obecnej sytuacji nie pomagały, i sprawdzając na wyświetlaczu na mankiecie kurty godzinę. – Wyjechałem o ósmej rano, jest druga, czyli jestem sześć godzin od miasta. Średnia prędkość, z jaką leciałem to jakieś dwieście kilometrów na godzinę…

Rozbitek zamilkł na chwilę, wpatrzony niewidzącym spojrzeniem w pusty horyzont. Poruszał ustami, kalkulując.

– Kurwa… w życiu nie dam rady…

Łukasz oklapł i usiadł. Czuł się, jakby cała energia go opuściła. Był około ośmiu dni ciągłego marszu od miasta, co w rzeczywistości oznaczało ponad dwa tygodnie wędrówki, bo przecież musiał odpoczywać i spać. Do tego nie miał żadnych zapasów, poza jednym małym bidonem z kilkoma łykami wody, żadnych środków komunikacji. Nikt też nie wiedział, dokąd się wybrał. Nigdy, świadomie wbrew rozkazom i zaleceniom, nie informował nikogo o kierunku i celu jazdy, których często, nawet w przypadku patroli, sam przed wyjazdem nie znał. Stawiał na spontaniczność, a komendant przymykał oko na coraz częstsze wybryki planetarnego bohatera.

Teraz siedział zrezygnowany w cieniu hovera i zastanawiał się, jak do tego wszystkiego doszło.

 

To zdarzyło się jakieś dziesięć miesięcy od pamiętnego patrolu. Tamtego dnia ciężarna żona burmistrza zemdlała pośrodku głównej ulicy. Przechodnie natychmiast wezwali służby i włodarza miasta. Przeniesiona do miejscowego szpitala, Nadia Mazzini została natychmiast poddana badaniom. Lekarze szybko odkryli, że bez specjalistycznego sprzętu, dostępnego jedynie w klinice w Drottning, nie będą w stanie uratować ani matki, ani dziecka.

Burmistrz Paolo Mazzini kazał wyprowadzić z hangaru samolot i przyszykować do startu. Okazało się jednak, że zapas paliwa skończył się jakiś czas temu i maszyna była już tylko bezużyteczną kupą złomu. Powiadomiona przez radio stolica odmówiła przysłania któregoś z własnych statków powietrznych, mimo że burmistrz poruszył niebo i ziemię i skorzystał z każdego możliwego kontaktu oficjalnego i prywatnego. Wojskowe kontakty Olafsona, komendanta miejscowej jednostki Niezależnej Ochrony Terytorialnej, też nic nie dały. Paolo szalał. Błagał każdego, kogo napotkał, o ratunek. I chociaż wszyscy lubili Nadię i cieszyli się wraz z nią na narodziny jej pierwszego dziecka, to nikt nie był w stanie pomóc.

Ludzie na podbój kosmosu nie zabrali żadnych zwierząt, a Jordin, mimo że zdatna do życia, na poznanym kontynencie okazała się całkiem pozbawiona przedstawicieli fauny. Wprawdzie gastroinżynierowie, którzy do tej pory zajmowali się hodowlą tkanek mięsnych w celach spożywczych, próbowali wyhodować kompletne okazy bydła, ale jak do tej pory wszystkie próby kończyły się fiaskiem. Takim samym fiaskiem kończyły się wszelkie próby modyfikacji solarnego napędu i uruchomienia hoverów. Naukowcy nie mogli dociec, dlaczego panele, które sprawdziły się w różnych zakątkach galaktyki, nie chciały działać na Jordin. Nie pomogło nawet odkrycie, że na planecie olbrzymią sprawność uzyskały mało przydatne wcześniej wiatraki słoneczne, które jednak ze względu na zbyt delikatną budowę nie nadawały się do zastosowania w pojazdach.

Było w tej planecie i jej atmosferze coś, czego ludzie nie potrafili dotknąć, zdefiniować, dobrze poznać. Z tego powodu już od dawna między miastami poruszały się wyłącznie piesze karawany. Taka wędrówka z Heim do Drottning zajęłaby ponad dwa dni podróży bez przystanków, a tyle czasu Nadia nie miała. Przez miasto przetaczała się fala współczujących szeptów, pochlipywania i smutku. Pod szpitalem z każdą chwilą gromadził się coraz większy tłum.

I w ten tłum wkroczył nieświadomy niczego Grabski. Wciąż z uśmiechem na ustach, ze wspomnieniem kolejnej przejażdżki, po której adrenalina jeszcze buzowała mu w żyłach. Pogwizdywał wesoło przez zęby. W pewnym momencie usłyszał gdzieś obok:

Nieczułe bydlę…

Ta, cieszy się z cudzego nieszczęścia…

Mężczyzna zerknął na rozmawiające kobiety, które spoglądały na niego z odrazą. Zmarszczył brwi, uświadamiając sobie, że to o nim była mowa. Wtedy też dotarła do niego niezwykłość zgromadzenia i ponury nastrój. Rozglądając się dokoła po zatroskanych twarzach, spostrzegł charakterystyczną blond czuprynę wystającą ponad głowami ludzi. Łukasz, lawirując między stłoczonymi postaciami, podszedł do Pietii.

Co tu się dzieje? – Rangers szturchnął młodzieńca w łokieć.

Pietia odwrócił się do przyjaciela i spojrzał na niego półprzytomnie oczami zaczerwienionymi od płaczu. Drżącym głosem opowiedział, co się stało jego starszej siostrze, która wychowywała go po śmierci rodziców.

Łukasz przygryzł wargę, ale po chwili uderzył się w czoło otwartą dłonią i uśmiechnął szeroko. Pietia spojrzał na kumpla z zaskoczeniem.

Co ty, zdurniał?

Pietia, Pietiunia, zaraz wracam, za chwilę! Leć i powiedz łapiduchom, żeby naszykowali Nadię do transportu i wynieśli na zewnątrz. Za trzy, cztery godziny będzie w klinice.

Jak?! – Pietia wykrzyczał pytanie, zwracając uwagę najbliżej stojących osób. Jednak Łukasz już biegł i nie odwracając się krzyknął:

Za momencik!

Pędził ile sił w nogach i modlił się w duchu, żeby Licho nie oddalił się za bardzo od miasta. Na szczęście honki pasł się nieopodal miejsca, w którym niedługo wcześniej się rozstali.

HONK!

Donośny dźwięk rozganiał zdziwionych ludzi, którzy z ociąganiem rozstępowali się na boki przed łaciatym potworem na kołach. Z wnętrza spoglądał na nich zniecierpliwiony Grabski.

No szybciej, ludzie, z drogi!

Przed wejściem do szpitala leżał kokon, w który opatulona była wciąż nieprzytomna kobieta. Łukasz zatrzymał pojazd tuż przy sanitariuszach. Wyskoczył na zewnątrz, przebiegł na tył i otworzył drzwi. Pomógł umieścić nosze we wnętrzu i usadowić się przy nich jednemu z lekarzy i burmistrzowi. Na wszelkie pytania o samochód odpowiadał:

Nie teraz. Nie ma czasu do stracenia.

Licho już miał ruszać, gdy prawe drzwi otworzyły się i do środka wskoczył Pietia. Młodzieniec z nadzieją spojrzał na siedzącego w pochodzącym z hovera fotelu kolegę i w milczeniu przycupnął na pustej podłodze.

To właśnie tamtego dnia Łukasz Grabski został bohaterem. Nie tylko za uratowanie życia Nadii i jej dziecka, ale też za honka. Wprawdzie za niego otrzymał również naganę od komendanta, że nie przyznał się wcześniej do odkrycia, ale nic sobie z niej nie zrobił. Przekorna słowiańska dusza była przyzwyczajona do reprymend za niesubordynację, której nie umiała sobie odmówić. A świeżo osiągnięta pozycja bohatera, dawała Łukaszowi dodatkowe poczucie bezkarności.

 

Rangers siedział, zatopiony we wspomnieniach, aż niebo pociemniało. Gdy temperatura zaczęła odczuwalnie spadać, mężczyzna ocknął się z zamyślenia i podniósł ciężko. Zajrzał do wnętrza wraku, poszukując bidonu i zastanawiając się, co jeszcze mogłoby mu się przydać. Zdawał sobie sprawę z beznadziejności sytuacji, ale nie zamierzał umrzeć, siedząc bezczynnie. Najwyżej skona w drodze.

Łukasz poupychał po kieszeniach kilka potencjalnie przydatnych drobiazgów i, nie patrząc za siebie, zaczął wspinać się na szczyt skarpy. Będąc na górze, zerknął na migający resztką energii wyświetlacz na mankiecie. Zdążył jeszcze zanotować w pamięci azymut i ekran ściemniał. Mężczyzna miał nadzieję, że w trakcie wędrówki nie zgubi kierunku.

Ruszył w ciemność, maszerując bez przerwy do świtu.

Gdy słońce wychynęło znad horyzontu i temperatura skoczyła gwałtownie w górę, Łukasz poszukał sobie jako tako zacienionego schronienia między skałami. Na wycieczkę klimatyzowanym hoverem zabrał zwykłe ubranie, nie polowy mundur, który zapewniłby komfort w pustynnym klimacie. Wędrowiec zwilżył usta łykiem wody, oszczędzając skromny zapas. Ułożył się możliwie najwygodniej i natychmiast zasnął.

Obudził się wczesnym wieczorem, gdy niebo jeszcze płonęło intensywnym różem, a pierwszy z księżyców dopiero zaczął blado pobłyskiwać na ciemniejącym niebie. Mały łyk wody i Grabski podjął wędrówkę. Stawiając kolejne kroki i nie mając na czym zawiesić wzroku, ponownie zatopił się we wspomnieniach.

Wkrótce po ujawnieniu jego odkrycia rozpoczęły się polowania na honki oraz poszukiwania śladów obecności innych gatunków. Jednak szybko okazało się, że nie ma ich aż tyle, by stały się powszechnym środkiem transportu. Ponadto w niecały rok od ujawnienia Licha, zniknęły całkowicie. Niektórzy naukowcy wysnuwali teorie o okresowej migracji, ale bez możliwości zbadania planety na szerszą skalę, nie byli w stanie tego udowodnić i nagłe pojawienie się pojazdów, a później ich zniknięcie pozostało zagadką.

Do tego złapane egzemplarze źle znosiły niewolę, niektóre padały przy i zaraz po operacjach technicznych wszczepów i modyfikacji. Fenomenem żyjących organizmów, których budowa opierała się nie na węglu, ale żelazie i naturalnie wytworzonej stali oraz krzemie, zajęli się przede wszystkim wojskowi naukowcy, którzy kilka pierwszych złapanych okazów zgarnęli na potrzeby własnych badań. Szczególną uwagę inżynierów przykuły dachy niektórych osobników, które do złudzenia przypominały ogniwa fotowoltaiczne.

Nikt nie potrafił powtórzyć wyczynu Grabskiego, a ten nie był skory do dzielenia się ze światem tajemnicą niezwykłego porozumienia między nim a Lichem. Za to obaj chętnie pomogli kolegom Łukasza z oddziału w pozyskaniu i obłaskawieniu kilku kolejnych żywych pojazdów. Połowa jednostki NOT-u w Heim przekształciła się w pierwszy na Jordin oddział kołowy. W ciągu kilku miesięcy na tyłach jednostki nowy dom znalazło osiem honków. Każdy z urodzenia w innym kolorze, każdy indywidualnie zmodyfikowany przez opiekuna. Każdy o własnym imieniu, w tym jeden żeński. Ta myśl przywołała wspomnienie konkretnej sceny. Łukasz sam nie wiedział, dlaczego akurat tej.

 

Ponad przednią szybą wisiało odwzorowane na digitfolii dwuwymiarowe zdjęcie uśmiechniętej młodej kobiety przy samochodzie. Jakość wydruku nie była najlepsza, ale wygląd pojazdu nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że to honki. Pietia przez dłuższą chwilę przyglądał się fotografii, po czym zapytał:

Kto to? Nigdy jej nie widziałem, raczej nie jest z naszego miasta. Gdzie ją poznałeś?

Łukasz podniósł głowę znad montowanego na miejscu pasażera fotela.

Nigdzie. Nigdy jej nie poznałem…

Jak to?

To moja cioteczna prapraprababka Aleksandra.

Z honkiem?! – Pietia nie mógł wyjść ze zdumienia.

Grabski wrócił do montowania siedziska, ale odpowiedział:

Trochę się naszukałem, ale mój ojciec był maniakiem rodzinnej historii i trzymał takie różne starocie, więc w końcu znalazłem trochę pamiątek w domowym archiwum. Wychodzi na to, że na Ziemi w epoce silników spalinowych produkowano właśnie takie samochody. W Polsce – dodał z odrobiną dumy. – I wiesz, jak się nazywały?

Pietia główkował chwilę, ale nic sensownego nie przychodziło mu na myśl. Zresztą Łukasz i tak nie dał mu zbyt wiele czasu do namysłu, bo zaraz sam odpowiedział z nutą tryumfu w głosie:

Honker!

Pietia z niedowierzaniem dotknął palcem folii, powiększając widok maski z czarnym napisem. Wprawdzie rozmyte, ale wciąż czytelne litery układały się w słowo honker. Takie samo, jakie niedawno pojawiło się na masce Licha.

To dlatego ten napis – domyślił się Pietia. – A już myślałem, że zmieniłeś mu imię.

I wiesz, co jeszcze? Uhh. – Rangers sapnął, dokręcając ostatnią śrubę. – Znalazłem kilka zdjęć i jakieś fragmenty zapisków, które sugerują, że cioteczna pra-itede-babka była członkinią jakiegoś elitarnego teamu.

Stąd twój pomysł na utworzenie naszego honkiteamu? – domyślił się Pietia.

Tradycje należy kultywować. – Łukasz wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wrzucony do skrzynki śrubokręt zabrzęczał w zderzeniu z innymi narzędziami, jakby na potwierdzenie słów mężczyzny. Poza nim mało kto jeszcze chciał i potrafił używać tak prymitywnych narzędzi. Każdy wolał multifunkcyjne automaty. – Dobra, teraz podrasujemy twojego Rasputina. Co dzisiaj masz na tapecie?

Orurowanie z przodu, takie jak u ciebie. Widzę, że z nim Licho ma znacznie mniej uszkodzeń na dziobie…

 

To było jeszcze w czasach przed przywróceniem hoverów. W czasach, gdy żywy pojazd stanowił całe życie rangersa. Nieodłączny towarzysz, najlepszy przyjaciel. Dbali o siebie nawzajem. Łukasz o Licho w bazie, troszcząc się o karoserię, konserwując, dając swobodę na popasie, z uwagą i w porozumieniu z honkiem dodając wszczepy i modyfikacje. Licho o Łukasza dbał w trasie. Instynktownie omijał jedne przeszkody, z pewnością pokonywał inne, bez marudzenia przewoził towary i ludzi na każdą odległość. Stanowili idealny zespół. Cała jednostka odnosiła wrażenie, że ta dwójka rozumie się bez słów. Inne pojazdy czasem odmawiały posłuszeństwa, zmuszając opiekunów do zdwojonych wysiłków i większej ilości pracy. Członkowie grupy mogliby przysiąc, że Niunia Manuela równie łatwo i chętnie ulega kobiecym fochom, co powszechnie znana z huśtawek nastrojów żona komendanta Olafsona.

Grabski potknął się i z ledwością utrzymał równowagę.

– Uważaj. – Usłyszał damski głos.

Mężczyzna zatrzymał się gwałtownie i rozejrzał. Głos dochodził z grupy skał, w cieniu których majaczyła jakaś sylwetka. Podszedł bliżej, postać też zrobiła krok naprzód. W świetle dwóch księżyców Łukasz zobaczył niewysoką, młodą blondynkę w antycznym multicamowym mundurze.

– Cio… Baaa… – Wędrowiec nie umiał się wysłowić nie tylko ze względu na wyschnięte gardło. Tuż przed nim stała Aleksandra, dawno zmarła jeszcze na Ziemi krewna.

– Uważaj na to, co robisz. Bo póki co, przynosisz tylko wstyd i hańbę. Powinieneś wiedzieć, że każdy ruch i decyzja mają swoje konsekwencje, które nie dotyczą wyłącznie ciebie. Zwłaszcza zdrada.

Grabski kompletnie nie rozumiał, co mówiła do niego ciotka. Wyciągnął w jej stronę rękę, na ustach zawisło niewypowiedziane pytanie. Widmo kobiety rozwiało się.

Łukasz potrząsnął głową i przetarł twarz zmarzniętymi dłońmi. Powoli ruszył przed siebie. Wlókł się jednak niemrawo noga za nogą nie tylko ze względu na zmęczenie i brak pożywienia. Coraz bardziej ciążyły mu wspomnienia i dokuczające sumienie.

 

***

 

 

Blaze wyszedł z budynku i z zadowoleniem spoglądał na równy szereg żywych pojazdów. Niunia posapywała cicho z zamglonymi, ciemnymi reflektorami, co świadczyło o tym, że śpi. Stojący obok Heniek zanurzył w gruncie końcówkę linki pokarmowej, pasąc się spokojnie. Mężczyzna ogarniał spojrzeniem kolejne honki, które pożywiały się, drzemały lub po prostu stały bezczynnie. Między pojazdami tkwił, niedbale oparty o Mustanga, Tomas. Daszek patrolówki zasłaniał pochyloną nad ekranem jakiegoś urządzenia twarz. Spojrzenie dowódcy powędrowało dalej, do wyrwy w szeregu. Brakowało Rasputina, który razem z Pietią wyjechał na patrol. Obok pustego miejsca po Rasputinie stał Licho, który wyglądem odstawał od reszty grupy. Na zmatowiałym lakierze pojawiły się odpryski i rozległe ogniska korozji, których nie zakrył wielodniowy brud. Buda wisiała jakoś nienaturalnie nisko, koła były przekrzywione, a zwiotczałe półosie powodowały, że mosty prawie dotykały ziemi.

Po plecach Blaze’a przebiegł dreszcz, bo przypomniały mu się pierwsze, martwe wraki. Wyglądały prawie tak samo. Zanim jednak oficer zdążył podejść do Licha, obok stanął Henry, na widok którego Heniek, nie przestając wysysać z ziemi składników odżywczych, zamrugał na powitanie. Henry zdawał się nie widzieć pozdrowienia podopiecznego, tylko ponurym głosem powiedział do dowódcy:

– Wciąż nie ma żadnych wiadomości od Łukiego. Nie ma też jego hovera. Komendant zaczyna się wkurzać tymi samowolnymi wypadami.

Uwadze Blaze’a nie uszło, że Licho ledwo dostrzegalnie drgnął.

– Po prostu skontaktuj się z nim i pogoń go.

– Problem w tym, że nie ma z nim żadnego kontaktu. Radio milczy, jakby nie istniało.

Blaze westchnął ciężko.

– Wiesz, że on robi co chce i jak chce. Wyłączył radio, jego sprawa. A ja nie jestem niańką. Gdyby to ode mnie zależało, wyleciałby z teamu i jednostki na zbity pysk już dawno temu. Chodź, pogadamy z komendantem.

Licho poczekał aż ludzie znikną wewnątrz budynku, Tomasem się nie przejmował. Napiął i wyprostował półosie. Ruszył pół metra do przodu, po czym stanął i wycofał na stałe miejsce. Ten niezdecydowany manewr wykonał jeszcze dwa razy, zanim ostatecznie wyjechał z terenu jednostki.

 

***

 

Tuż przed zmierzchem Łukasz, który chwilę wcześniej wstał i szykował się do dalszego marszu, dostrzegł znajomy kształt. Wprawdzie nie wszystko mu się w wyglądzie honka zgadzało, ale już od jakiegoś czasu osłabiony wzrok płatał mu figle, więc i tym razem złożył to na karb zmęczenia. Za to nadzieja dodała mu energii, przyspieszył kroku i potykając się, ze łzami w oczach zbliżył się do pojazdu. Ten jednak cofnął się w popłochu, podskakując śmiesznie.

Człowiek zatrzymał się i przetarł powieki. Z bliska wyraźniej widział, że to nie jego Licho, ale jakiś dziki okaz. Nadzieja, która chwilę wcześniej zabłysła, zgasła jeszcze szybciej. Nawet on nie miał szans obłaskawić nieoswojonego pojazdu w kilka minut.

Łukasz przyjrzał mu się uważniej. Już wiedział, dlaczego tak dziwnie podryguje i nie ucieka. Mężczyzna wyciągnął przed siebie ręce w uspokajającym geście i zaczął przemawiać schrypniętym głosem:

– Spokojnie, spokojnie. Nic złego ci nie grozi. Chcę ci tylko pomóc. Spokojnie…

Honki próbował uciekać, ale z trudem pokonywał kilkumetrowe odcinki. Człowiek podszedł i wyciągniętą dłoń delikatnie położył na masce. Pod palcami wyczuł niespokojne wibracje. Pogłaskał rozgrzany metal. Drżenie powoli się wygaszało. Nie przestając przemawiać i przesuwać dłonią wzdłuż burty, powoli, krok po kroku Łukasz przeszedł do tylnego prawego koła. W bieżniku utkwił duży odłamek skały, który powodował, że pojazd nie mógł swobodnie się przemieszczać.

Przemawiając jednostajnie cały czas, mężczyzna sięgnął do odłamka. Okazało się, że ten jednak wbił się wyjątkowo głęboko. Do tego dziki szarpnął się nerwowo, cofając o jakiś metr i wbijając odprysk jeszcze głębiej. Żałosny dźwięk klaksonu oznaczał, że ból dał o sobie znać. Łukasz wyciągnął z kieszeni składany nóż i z jego pomocą powoli i ostrożnie w końcu wydłubał kamień i odrzucił na bok. Honki, czując, że wreszcie jest wolny, ruszył natychmiast przed siebie, przewracając swego ratownika i zasypując go gradem żwiru spod kół.

Rangers przez moment wpatrywał się w ginącą w oddali kanciastą sylwetkę. Po czym wstał, otrzepał się z kurzu i zmusił osłabione ciało do dalszego marszu.

Spotkanie z pojazdem wywołało kolejny atak wyrzutów sumienia i, z perspektywy czasu, gorzkie wspomnienie.

 

Licho toczył się leniwie między wzgórzami. Ani jemu ani Łukaszowi nigdzie się nie spieszyło. Oficjalny patrol zakończyli dawno temu, a rangers zdał raport przez implant radiowy, zamontowany przed kilkoma dniami. Teraz obaj byli wolni i mogli po prostu jechać przed siebie.

Ech, Licho, druhu. – Kierowca uwielbiał rozmawiać z towarzyszem, nawet gdy ten mu bezpośrednio nie odpowiadał, jeśli nie liczyć dźwięku klaksonu. – Mógłbym tak do końca świata z tobą jeździć. I w sumie, to nie jest taki głupi pomysł… Moglibyśmy przemierzyć cały kontynent. A potem moglibyśmy eksplorować kolejne.

Honk…?

Taa, wiem, pod wodą, po dnie, nie pojedziesz nawet ty, a pływać też nie umiesz. Hej, no przecież nie wybieramy się za morze już dziś! – roześmiał się mężczyzna. – A do tego czasu jakoś może się wykombinuje sposób przeprawy. W końcu nie wiadomo, co przyszłość przyniesie.

Łukasz zamilkł na kilka minut, poddając się marzeniom. Licho chyba też, bo nieuważnie najechał na jakiś wybój, na którym pojazd podskoczył gwałtownie. To wyrwało mężczyznę z zamyślenia.

Wiesz, wprawdzie byłem brzdącem, jak wylądowaliśmy, więc nic nie pamiętam. Ale ojciec mi opowiadał. Staruszek uwielbiał historię pod każdą postacią, więc raczył nią całą rodzinkę prawie na okrągło. No więc, jak dolecieliśmy do Jordin, statek zdążył ledwie raz okrążyć planetę, ale bez zebrania kompletu danych. Nie zdążyliśmy. Tato nie poznał nigdy prawdziwej przyczyny, bo władze od zawsze trzymały to w tajemnicy, ale lądowanie było podobno wymuszone. Awaria, sabotaż, czy jaki inny diabeł, nie wiadomo. Fakt, że wylądowaliśmy na tym półpustynnym kontynencie. I utknęliśmy, bo szybko wyszło, że nasza technologia napędu hoverów nie chciała i wciąż nie chce działać, a skromnego zapasu paliwa lotniczego nie ma tu jak odnowić. Mogliśmy zapomnieć o dalszym badaniu czy podboju planety.

Łukasz zdjął rękę z osadzonego miesiąc wcześniej krążka kierownicy i czule pogłaskał metal deski rozdzielczej.

Nie wiem, skąd przywędrowaliście, dokąd powędrowaliście i dlaczego przez tyle lat nigdy nie natknęliśmy się na żadnego z was. Ale wiesz co? Odkąd cię spotkałem moje życie się zmieniło, nabrało barw. Teraz świat stoi dla nas dwóch otworem. Nie zamieniłbym cię na nic innego.

Honk!

Rozmowę przerwał sygnał radia. I niemal natychmiast Grabski usłyszał głos komendanta:

Łuki, gdzie jesteś? Jak daleko od Drottning?

Kierowca spojrzał na ekran nawigacyjny i szybko przeliczył odległość.

Jakieś półtorej godziny.

Za godzinę masz być w parlamencie planetarnym. Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz.

Radio ucichło.

–  Szlag! Zupełnie wyleciało mi z głowy to spotkanie! Słyszałeś, Licho? Mamy godzinę. Razem damy radę, prawda?

Hooonk!

Pojazdem szarpnęło, gdy gwałtownie zwiększył prędkość.

Godzinę później gnali między zabudowaniami stolicy. Miasto, w przeciwieństwie do Heim nie miało własnej drużyny honkowej i każdy jeden pojawiający się na ulicach wzbudzał sensację, zwłaszcza jeśli na tylnej szybie miał oznaczenie honkiteamu. Tak było i tym razem. Ludzie przystawali, pozdrawiali, odprowadzali spojrzeniami.

Cztery minuty po wyznaczonym czasie Łukasz wyskoczył ze zgrzanego Licha i wbiegł do wnętrza budynku prowadzony przez strażnika. Wokół legendarnego wehikułu natychmiast zebrał się tłum gapiów, podziwiających pojazd.

Tymczasem Grabski został wprowadzony do sali przyjęć. Czekali tu na niego przedstawiciele rządu, sztabu oraz Olafson i Mazzini. Wszyscy eleganccy w galowych mundurach lub garniturach. Rangers w zakurzonym mundurze polowym poczuł się tu nie na miejscu. Nie dane jednak mu było dłużej przejmować się strojem, bo rzecznik rządu bez zwłoki przeszedł do sedna spotkania.

Panie Grabski, w imieniu władz planety i wszystkich jej mieszkańców, składam panu podziękowanie za wkład w rozwój nauki…

Dowódca sztabu chrząknął dwuznacznie. Łukasz rzucił w jego kierunku szybkie spojrzenie i doszedł do wniosku, że w chrząknięciu generała brzmiała dezaprobata. Zdawało się, że nikt inny nie zwrócił na to uwagi.

dzięki pańskiemu odkryciu. Naszym ekspertom, po dogłębnym przebadaniu kilku przedstawicieli tego gatunku, udało się opracować nową technologię solarną…

Łukasz nie słuchał wywodów na temat rewolucyjnego odkrycia, które przeczyło części praw znanej ludzkości fizyki. Zamiast tego wyobraził sobie, co musiały przejść biedne honki w laboratoriach. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Dobrze, że nie zgodził się oddać Licha, gdy go o to prosili. I dobrze, że na prośbach się skończyło.

Z zamyślenia wyrwała Grabskiego nagła cisza. Zorientował się, że wpatruje się bezmyślnie w stojącego naprzeciw rzecznika, który trzymał coś w wyciągniętej ręce. Oficjel potrząsnął dłonią i metalowy przedmiot zabrzęczał.

Oto kluczyki do pańskiego nowego hovera.Mężczyzna powtórzył, a po chwili zawahania dodał już mniej oficjalnym tonem: – Oczywiście, to tylko antyczny symbol, jak klucze do miasta. Gotowy do drogi hover stoi na zewnątrz. Zapraszam.

Rzecznik wcisnął kluczyki na wstążeczce w dłoń wciąż zaskoczonego Łukasza i chwycił go za ramię, prowadząc do wyjścia. Cała reszta zgromadzenia ruszyła za nimi.

Przed wejściem lekko nad ziemią unosiła się błyszcząca nowością maszyna. Otwarte drzwi zapraszały do wnętrza. Odsunięty przez strażników Licho stał kilkanaście metrów z boku, za linią gapiów. Rangers spojrzał na niego przepraszająco i lekko wzruszył ramionami na znak, że nie może nic na tę sytuację poradzić.

Grabski wsiadł i po kilku oficjalnych słowach podziękowań i pożegnań, oddalił się od budynku. Mijając dotychczasowego towarzysza, machnął na niego ręką, a ten ruszył w ślad za poduszkowcem.

Zatrzymali się kilka kilometrów za miastem.

Przepraszam, przyjacielu – mówiąc to, Łukasz oparł dłoń na masce honka. – Sam widziałeś, jaki zrobili tam cyrk. Nie wypadało mi odmówić. Wracajmy do Heim.

Licho uchylił drzwi. Mężczyzna pokręcił przecząco głową.

Nie mogę. Ty sam możesz wrócić, jego muszę prowadzić. Spotkamy się na miejscu.

Człowiek ponownie wskoczył do hovera i ruszył z pełną mocą. Błysk w oku kierowcy nie uszedł uwadze Licha. Honki zaczął toczyć się powoli traktem. I tak nie miał szansy nadążyć za maszyną, nie był aż tak szybki.

Na krzemowo-stalowym sercu pojawiło się pierwsze drobne pęknięcie.

 

Smutne spojrzenie przymglonych reflektorów, jakim odprowadzał go Licho tamtego dnia, Łukasz dostrzegał teraz w przesłoniętych lekką mgiełką tarczach obu księżyców. Mężczyzna zdał sobie właśnie sprawę, że w tamtym momencie rozpoczął się jego upadek.

Jęknął, ale nie przerwał marszu. Potykał się coraz częściej. Szedł coraz wolniej. Zeschnięte i popękane wargi piekły, skóra swędziała od potu i brudu. Nie to jednak najbardziej dokuczało wędrowcowi. Łukasz coraz częściej miał przed oczami nie pogrążony w mroku świat, ale sylwetkę Licha, twarze przyjaciół z teamu, ostatnio częściej gniewne niż radosne. Pojawiające się i znikające widma wytykały mu każdy błąd, jaki popełnił w ciągu ostatniego roku.

 

***

 

Licho cieszył się z dalekosiężnych reflektorów, które kiedyś dostał od opiekuna. Łukasz nie zdawał sobie sprawy, że nie tylko oświetlają one przestrzeń na dużą odległość, ale podłączone do systemu nerwowego honka działają jak lorneta. Teraz Licho mógł z dużej odległości wypatrywać zagubionego człowieka.

W sobie tylko znany sposób złapał trop i bezbłędnie podążał na spotkanie Łukasza. Wypatrzył go około południa, śpiącego w cieniu rozwieszonej na kamieniach kurtki. Podjechał ostrożnie, żeby nie narobić hałasu i nie obudzić byłego towarzysza. Przez chwilę postał przy nim, po czym wycofał się cicho. Od tej chwili obserwował Łukasza z bezpiecznej odległości. Widział wyraźnie, jak tego samego wieczoru człowiek pomógł dzikiemu. Z troską, o jakiej w pewnym momencie zapomniał w stosunku do Licha.

– Hooonk… – Z pojazdu wyrwał się pełen żalu jęk.

Wyłączył reflektory i ruszył przed siebie. Nie zwracał uwagi na kamienie, które wyrzucone spod kół obijały mu podwozie, ani na wyrwy, w które wpadał z rozpędu. Chciał uciec jak najdalej od człowieka, który wzbudzał w nim tyle samo wspaniałych, co i przykrych wspomnień.

 

Licho stał z boku i ze spokojem przyglądał się, jak inni opiekunowie czyszczą i polerują swoje honki. Łukasz się spóźniał, ale ostatnio często mu się to zdarzało. A Licho był cierpliwy, chociaż drobne ogniska rdzy i brud coraz bardziej zaczynały mu dokuczać. I rzeczywiście po kilkunastu minutach Łuki wyszedł z budynku z naręczem środków pielęgnacyjnych. Minął jednak honka bez słowa i przeszedł dalej. Pojazd odwrócił się zdziwiony. Jego opiekun postawił skrzynkę na ziemi i zabrał się do otwierania wrót klimatyzowanego garażu. Wewnątrz znajdował się hover, który najwyraźniej zajął miejsce Licha. Licha, który nigdy nie miał być zamieniony na nic innego.

Honki nie słyszał słów, ale docierał do niego stłumiony głos Łukasza, który czule przemawiał do maszyny.

Na krzemowo-stalowym sercu pojawiło się kolejne drobne pęknięcie.

 

Takich momentów było wiele, z czasem coraz więcej. Najpierw dni, potem tygodnie bezczynności, gdy zamiast Licha na patrole i przejażdżki wyjeżdżał hover. Najczęściej Łukasz jechał sam, czasem towarzyszyła mu jakaś kobieta. Za każdym razem inna. Nie wszystkie były z Heim. Licho wyczuwał na mężczyźnie damski zapach nawet wtedy, gdy opiekun wyruszał z miasta i wracał do niego sam.

Honki wiedział, że nie może się równać z szybką, sprawną, technicznie bardzo zaawansowaną maszyną. Z jej klimatyzowanym wnętrzem, opływowym kształtem.

Wystarczająco długo stał samotnie na tyłach jednostki i cierpiał. Pora uwolnić się od ludzi. Od tego człowieka.

Z taką myślą jechał na oślep, bezwiednie kierując się do miejsca katastrofy. W ostatniej chwili zatrzymał się na samym skraju urwiska. Minilawina drobnych kamieni potoczyła się na dno wyschniętej rzeki spod kół gwałtownie hamującego pojazdu. Licho przez ponad godzinę wpatrywał się we wrak poduszkowca.

– Honk! – Zawołanie rzucone w stronę rozbitka zabrzmiało jak oskarżenie. – Miałeś go chronić! Miałeś mu pomagać! Taka była twoja rola! Ale nie potrafiłeś nawet poradzić sobie z prostą przeszkodą i opuściłeś opiekuna! Zostawiłeś go na pastwę losu!

Wrak nie odpowiedział. Nie mógł, bo był tylko maszyną.

Do Licha dotarło, że tak naprawdę nie miał pretensji do hovera, tylko do siebie samego. Nieważne, że opiekun go zdradził. Wieloletnia przyjaźń, wspólna przeszłość i bycie zespołem zobowiązywało. Nie mógł zostawić partnera w nieszczęściu.

Ruszył z powrotem śladem rozbitka. Nad Jordin wstał dzień.

Licho znalazł Łukasza leżącego twarzą do ziemi, bez żadnej osłony przed palącym słońcem.

– Honk! – zawołał po swojemu, ale mężczyzna się nie ruszył.

Licho rozwinął z bębna odrobinę linki i dotknął ciała leżącego. Ponownie żadnej reakcji. W przeszłości, zanim pojawił się poduszkowiec, Licho uczestniczył w kilku akcjach ratowniczych, gdy ktoś lekkomyślnie za bardzo oddalił się od miasta bez odpowiedniego ekwipunku. U Łukasza wyczuł te same objawy wyczerpania i odwodnienia, co u ratowanych ofiar.

Nie zwlekając, odwinął prawie całą linę i oplótł nią nieprzytomnego. Z pewnym wysiłkiem, bo nie do takich celów linka miała służyć, przeciągnął opiekuna na tył i zapakował do swojego wnętrza, układając ostrożnie na podłodze. Licho zatrzasnął drzwi i ruszył z pełną prędkością do miasta.

 

***

 

Łukasz usiadł gwałtownie, aż mu się w pierwszej chwili zakręciło w głowie. Dokoła było biało i przyjemnie chłodno.

– Wstałeś już? – Obok łóżka stała uśmiechnięta Fumiko. Dopiero na widok pielęgniarki mężczyzna zorientował się, że jest w szpitalu. – Ledwo wyjęliśmy cię z kapsuły medycznej, a ty już się obudziłeś. Twardziel – dodała.

– Skąd się tu wziąłem? – Łukasz opadł na poduszkę. Nie mógł sobie przypomnieć niczego po spotkaniu dzikiego honka.

– Licho cię przywiózł i zostawił pod wejściem, trąbiąc przy tym jak opętany. Chyba całe miasto go słyszało.

Fumiko przewinęła dane na monitorze przy łóżku. Wszystkie parametry pacjenta były w granicach normy.

– Wiesz, zawsze wam zazdrościłam tego waszego teamu. Mieć takiego wspaniałego przyjaciela i pojazd w jednym… Żałuję, że nie powiedziałam ci wtedy, że wolałabym jechać na przejażdżkę honkiem zamiast hoverem. Nie obraź się, było miło, ale hover to nie to… No dobrze, muszę już iść. Odpoczywaj, a ja zajrzę jeszcze przed końcem zmiany.

Fumiko wyszła, a Grabski rozmyślał nad jej słowami. Oczywiście, że poduszkowiec to nie to. W końcu to tylko maszyna bez duszy.

Po wyjściu ze szpitala Łukasz długo zastanawiał się, jak spojrzeć przyjacielowi w reflektory i jak go przeprosić. Gubił się i plątał w rozważanych w głowie scenariuszach, aż doszedł do wniosku, że najlepsza będzie improwizacja. Wszedł na podwórze jednostki i spojrzał na szereg lśniących, zadbanych honków. Licha między nimi nie było.

Siedzący na masce Mustanga Tomas na widok kompana zeskoczył na ziemię i podszedł do niego. Bez choćby słowa ostrzeżenia wyprowadził idealnego sierpowego prosto w szczękę. Łukasz zatoczył się od ciosu i ledwo ustał na nogach.

– Co jest…? – zapytał zaskoczony, z trudem wymawiając słowa.

– Jeszcze pytasz, skurwielu? – Głos Tomasa wybrzmiewał agresją.

Łukasz podniósł rękę, jakby chciał osłonić się przed kolejnym ciosem, ale Tomas chyba już wyładował największą złość.

– Gdzie Licho?

– Nie ma. Ludzie mówili, że jak cię zostawił pod szpitalem, to zaraz wyjechał z miasta. Od tamtej pory się nie pojawił. Nie dziwię mu się.

– Ja też… – wyszeptał Łukasz, zwieszając głowę.

 

 

EPILOG

 

Pietia znalazł Łukasza siedzącego pod wieżą wiatraka. Mężczyzna przez lornetkę wpatrywał się w odległą grupę skał.

Olbrzymi plecak, wypakowany po brzegi, wylądował pod nogami Grabskiego, a towarzysz przysiadł obok na murku.

– Jest tam?

Łukasz przytaknął, milcząc.

– To co ty tu jeszcze robisz?

– On nie chce mnie widzieć. Kilka razy próbowałem. Za każdym razem odjeżdżał w milczeniu… Nie uciekał. Po prostu odwracał się i odtaczał powoli.

Mężczyźni siedzieli przez chwilę w milczeniu.

– Widziałem na burcie łaty…

– Tomas próbował coś zrobić. Licho jednak nie chciał współpracować, a i Mustang potrafi być zazdrosny, więc za wiele nie udało się naprawić.

Było o wiele za daleko, by cokolwiek dostrzec, ale Łukaszowi wydało się, że widzi poruszenie wśród skał. Ponownie przyłożył lornetkę do oczu. Niczego jednak nie wypatrzył. Niechcący szturchnął plecak i dzięki temu w końcu zwrócił na niego uwagę.

– Co to?

– Różne przydatne rzeczy. Najogólniej rzecz ujmując, to zestaw naprawczy i pielęgnacyjny. Plus zapas energetyków dla ciebie.

– I śpiwór, jak widzę.

– To tak na wypadek, gdyby nie było cię kilka dni…

Łukasz wreszcie odwrócił się twarzą do Pietii. Westchnął i spróbował się uśmiechnąć. Jednak usta wykrzywiły się w nieokreślonym grymasie, a w podkrążonych oczach nie igrała choćby najmniejsza iskierka dawnej wesołości.

– Dzięki, Pietia.

– Za co? – Młodszy kolega zdziwił się szczerze.

– Za to. – Grabski wskazał dłonią plecak. – I za to, że jeszcze w ogóle we mnie wierzysz. Nie zasłużyłem…

– Od tego w końcu są przyjaciele, co nie? Wspierałeś mnie i pomagałeś przy różnych okazjach, dzięki tobie mam Rasputina. Byłbym ostatnią, skończoną i totalną świnią, gdybym cię opuścił, nawet jeśli popełniłeś parę błędów i stoczyłeś się ze swojego bohaterskiego piedestału. – Wypowiadając ostatnie słowa, Pietia puścił oczko i poklepał przyjaciela po ramieniu. – A teraz w drogę, bo Licho nie będzie czekał wiecznie.

Łukasz uśmiechnął się smutno.

– Skąd pomysł, że w ogóle czeka?

– O bogowie! – Młodzieniec teatralnie wywrócił oczami. – A jak myślisz, dlaczego bez przerwy wraca w miejsce, w którym się spotkaliście po raz pierwszy?

Pietia z zadowoleniem zauważył, że wreszcie oczy Łukasza zaświeciły nowym blaskiem. Grabski zerwał się, jednym ruchem zarzucił plecak na ramiona i ruszył w dół zbocza raźnym krokiem.

Po dwóch godzinach rangers wszedł między skały. Licho znalazł dokładnie w tym samym miejscu, co kilka lat wcześniej. Stanęli naprzeciw siebie. Skruszony człowiek i zaniedbany honki.

Łukasz przyklęknął i wyjął puszkę specjalistycznej polimerowej pasty naprawczej. Nie wstając, pokazał ją Lichu.

– Nie mogę cię stracić – powiedział lekko drżącym głosem, który po chwili udało mu się opanować. – Nie po tym, co razem przeszliśmy. Mam nadzieję, że mi przebaczysz, mimo że byłem takim idiotą.

Zamilkł. Pojazd stał bez ruchu i bez jakiejkolwiek oznaki, że słucha. Nie przejawiał też chęci ucieczki, co Grabski uznał jako zachętę do dalszej rozmowy.

– Jeśli nawet mi nie przebaczysz i już nie pozwolisz wsiąść i pojechać razem na podbój świata, pozwól mi chociaż naprawić twoje uszkodzenia. Nie mogę patrzeć, jak niszczejesz. Nie zasłużyłeś na to. Proszę. Potem odejdę i zostawię cię w spokoju.

Licho wciąż się nie odzywał, ale mrugnął światłami. Człowiek przyjął to jako zgodę na rozejm. Od razu zabrał się do dzieła.

Pięć dni wytężonej pracy upłynęło w milczeniu. Śpiwór się przydał, bo honki nie wpuszczał na noc byłego opiekuna do wnętrza. Drzwi otwierał jedynie po to, by Łukasz mógł naprawić uszkodzenia w nich i na progach.

Ostatniego dnia mężczyzna sprawdzając, czy lakier na najświeższej łacie wysechł, przejechał dłonią po krzywiźnie błotnika. To już koniec. Gardło ścisnął mu żal. Nie odezwał się więc, pakując plecak, bo bał się, że nie zapanuje nad głosem ani emocjami. A nie chciał o nic żebrać. Przecież obiecał, że odejdzie. Już dość obietnic złamał.

 

Licho stał bez ruchu i patrzył, jak Łukasz odchodzi. Przygarbiona sylwetka szybko zniknęła za głazem. Szuranie butów na żwirze cichło znacznie wolniej.

– Hooonk… – zabrzmiało ledwie słyszalnie.

 

Grabski, były ranger NOT-u, były bohater, były opiekun najlepszego honka na Jordin, wlókł się noga za nogą w kierunku miasta. Prawie pusty plecak ciążył mu tak bardzo jak czarne myśli i sumienie, jakby każde z nich było napakowane ołowiem. Próbował zastanowić się, co dalej ze sobą począć. Wiedział, że po wszystkim, co się stało, co nawyprawiał, nie było już dla niego miejsca w Heim. Będzie musiał się wyprowadzić.

Znajdował się już od pół godziny w drodze, gdy usłyszał za sobą charakterystyczny szum i grzechot kamieni. Z mocniej bijącym sercem zatrzymał się, ale zanim zdążył się odwrócić, Licho wyprzedził go i stanął gwałtownie. Drzwi się otworzyły na całą szerokość. Łukasz stał zaskoczony bez ruchu. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w kanciasty kształt.

– Honk! – Licho pogonił człowieka zniecierpliwionym okrzykiem. Jednocześnie podgłośnił radio i do Łukasza dotarł zniekształcony głos Blaze’a:

– …wszystkie jednostki honkiteamu! Powtarzam, sytuacja krytyczna! Współrzędne…

– Honk! – powtórzył Licho.

Łukasz oprzytomniał i wskoczył do wnętrza. Drzwi zatrzasnęły się i honki ruszył z pełną prędkością na północ od miasta. Wymowne milczenie świadczyło o tym, że Licho mu nie przebaczył, że ta wspólna jazda to tylko kwestia służby. A jednak serce zabiło mężczyźnie odrobinę szybciej.

„Może jest jeszcze nadzieja” – przemknęło mu przez głowę.

Koniec

Komentarze

Yes – pierwszy :)!

Głosów z bety nie widać, co?

To napiszę, że to opowiadanie napisane z pasją i zacięciem. Pięknym językiem, nawiązujące mocno do hobby Autorki. I to serce, tę pasję tu widać :).

 Ładny tekst po prostu, i czyta się jednym tchem!

Polecam :D!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Nie widać :) I wreszcie się doczekałeś :) 

 

Jeszcze raz, Staruchu, dziękuję za wszystko. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Nie dziękuj, bo to ładne jest.

A jakbyś jeszcze wrzuciła parę zdjęć (a może linka), z Szetlandii albo Islandii to myślę, że zrozumienie, załapanie przesłania tego tekstu byłoby większe :).

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

W “Szetlandii” był nie ten pojazd, a na Islandii jest nie całkiem ten (pustynny) klimat ;) 

Dajmy szansę tekstowi – niech broni się sam i sam działa na wyobraźnię czytelników. Może później, na deser, podrzucę jakieś linki (może po zakończeniu konkursu?). 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Zapisuję się do #Honkiteamu:>3

Na razie, reakcja emocjonalna – podoba mi się, bardzo, bo też… grzęznę w relacji ze swoimi samochodami, i do niedawna jednej marki. Bliski jest mi Twój tekst. W mojej rodzinie antropomorfizowało się zawsze (lekka przesada lecz…) auta.

Eh, ten biały wartburg, do którego dolewało się olej, prócz benzyny – rodzinna legenda, przejechał na jednym silniku 700 tys km.

Merytorycznie zastanowię się i napiszę.

Gratuluję opowieści:D

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum, widzę w Tobie bratnią duszę :) Siedem stówek to ładny wynik, mojemu Potworowi jeszcze do takiego sporo brakuje.

Cieszę się, że na płaszczyźnie emocjonalnej się podobało i teraz z niecierpliwością czekam na część merytoryczną. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Hmmm. Bardzo fajny pomysł na odzyskanie twarzy w oczach otoczenia. Tego się nie spodziewałam.

Ale IMO niemiłosiernie przegadany. No, tekst nużył mnie bardzo często. Może poszło o to, że ja nie podzielałam Twoich uczuć do samochodów. A może o to, że nie lubię czytać o głupich/ podłych bohaterach.

Nawet nie rozumiałam nazw wszystkich części, o których wspominasz. Ale robią jakiś klimat.

Planeta wydaje mi się bajkowa, tutaj zawieszenie niewiary trochę skrzypiało. Energia to energia, nie ma co wybrzydzać.

Babska logika rządzi!

Finklo, wiedziałam, że tym razem do Ciebie nie trafię i do tego Ci podpadnę. Cytat z bety (odnośnie wspomnianej przez Ciebie energii):

Bo Ty to łaskawy jesteś, ale taka Finkla nie popuści, nie przymknie oka i nie kupi opka z dobrodziejstwem inwentarza w całości. 

Jak widać, byłam świadoma ryzyka. Tak jednak do mnie przyszło i tak wyszło i ja się z własną weną kłócić nie będę, bo się jeszcze obrazi i pójdzie precz ;) 

Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że znużenie minęło po zakończonej lekturze i że już nie wróci. Dziękuję za poświęcony czas. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Ech, przewidywalna jestem… Ale dobrze przynajmniej, że nie zawiodłam. ;-)

Dobrze, że byłaś świadoma.

Jasne, wena to ważna persona, nie można okazywać jej lekceważenia.

Z podpadnięciem nie przesadzajmy. Z autorów to ostatnio mi podpadł Arystoteles – napisał, że kobieta jest mniej wartościowa niż mężczyzna. I on to na serio nasmarował. Przy czymś takim stworzenie świata nie po mojej myśli to mały pikuś. :-)

Babska logika rządzi!

Przeczytałem wczoraj. Komentarz piszę dopiero dzisiaj, bo też czasem bardzo trudno ubrać odczucia we właściwe słowa.

Bardzo fajny, mocno niesztampowy pomysł na opowiadanie. Czytało mi się dobrze, więc o wykonaniu również złego słowa nie napiszę (chociaż akurat w tej kwestii żaden ze mnie autorytet). Przez cały czas towarzyszyło mi jednak pewne poczucie, że “coś” nie pozwala się do końca w to opowiadanie “wkręcić”. Wczoraj jeszcze tego nie rozumiałem. Dzisiaj (po części dzięki komentarzowi Finkli) pojmuję to już trochę lepiej. Ta pewna fascynacja samochodami (złe określenie, ale naprawdę nie potrafię znaleźć lepszego) była tu mocno odczuwalna. Nie nazwałbym jej nachalną. Raczej szczerą i mocno ujmującą (tak na wszelki wypadek: to pozytywne określenia). Mój problem polegał na tym, że ja akurat do samochodów odczuwam lekką awersję (do tego stopnia, że podstawowym środkiem transportu jest dla mnie tzw. piechtolot). W efekcie wyobraźnia trochę odmawiała mi ukazania świata? obszaru? (znów nie mogę znaleźć dobrego słowa) którego nie znam i nie rozumiem. Nie sprawia to oczywiście, że opowiadanie stanie się dla mnie automatycznie nudne czy nużące, ale jednak czytałem je z takim wrednym poczuciem, że mógłbym z niego wynieść nieco więcej. Gdybym…

Wczoraj jeszcze myślałem, że może lepiej zwyczajnie odpuścić sobie komentarz. Jego wartość merytoryczna jest w końcu żadna. Później uznałem jednak, że warto napisać chociaż parę słów, by docenić spory wysiłek, jaki na pewno włożyłaś w napisanie tego opowiadania oraz ogromną pasję, jaką w nim zawarłaś.

Po za tym istnieje przecież ogromna różnica pomiędzy źle napisanym opowiadaniem, a opowiadaniem, które w pewnych aspektach rozminęło się z czyimś gustem.

Pozdrawiam.

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Finklo, jestem tu na tyle długo i uważnie, że już Cię znam wystarczająco, by pewne reakcje przewidzieć :) 

W jakiś pokrętny sposób cieszę się, że do Arystotelesa mi tak daleko ;) 

A może w ramach rewanżu doczekam się opowiadania rowerowego? ;) 

 

CM, bardzo się cieszę, że mimo wcześniejszych wątpliwości zdecydowałeś się jednak na zostawienie komentarza. Gusta – wiadomo. Mnie ogół motoryzacji jako taki też jest raczej obojętny. Miłość jest do tego jednego wybranego :D Są rzeczy, które mnie nie kręcą i wiem, że czytanie o nich zawsze będzie obarczone pewnym ryzykiem “niezadowolenia/niespełnienia” czytelniczego – dlatego doskonale rozumiem Twoje podejście i łapię, o co Ci chodzi. 

 

czytałem je z takim wrednym poczuciem, że mógłbym z niego wynieść nieco więcej. Gdybym…

(…) Jego wartość merytoryczna jest w końcu żadna.

I tu w drugim zdaniu nie całkiem masz rację. W kilku słowach potrafiłeś wskazać, co – mimo rozjazdu gustów – wyłapałeś i odczułeś, co Ci się spodobało, czego zabrakło. I tu przechodzę do zdania pierwszego, czy raczej pierwszej zacytowanej linijki. Uważam, że gdybym napisała to opowiadanie lepiej, ono samo by Cię wciągnęło mimo awersji i nie byłoby żadnego “gdybym…” z Twojej strony. Jednak do takiego mistrzostwa dalej mi niż bliżej. Może w kolejnym wcieleniu się uda? Mimo wszystko takie komentarze pozwalają mi trzymać się w ryzach i pracować nad dalszym rozwojem, a nie popadać w samozachwyt. 

Słowem – dziękuję :) Za poświęcony na lekturę czas i za komentarz :) 

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

A może w ramach rewanżu doczekam się opowiadania rowerowego? ;) 

Hmmm. To jest jakiś pomysł… :-)

Babska logika rządzi!

No to dajesz :D

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Jeszcze się nie zabrałam do pisania Retrowizji, a tam rower mi nijak nie pasuje. ;-)

Babska logika rządzi!

Dlaczego nie? Jakby tak zaszaleć i gdzieś daleko i wiarygodnie odwiesić niewiarę… ;) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Finkla – daj Aztekom, krzyżowcom czy Kozakom coś takiego, i będą Retrowizje jak ta lala ;).

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Uważam, że gdybym napisała to opowiadanie lepiej, ono samo by Cię wciągnęło mimo awersji i nie byłoby żadnego “gdybym…” z Twojej strony.

E tam, ja bym to zrzucił na moją leniwą wyobraźnię. Znalazła pierwszy lepszy pretekst do bezczynności i odmówiła współpracy (małpa jedna!). :)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

No, ja się z Twoją wyobraźnią kłócić nie będę, CM. Moja też nie zawsze mnie słucha i robi sama co chce i kiedy chce (zazwyczaj zaczyna intensywnie działać w najmniej odpowiednim momencie i podsuwając przed oczy najstraszniejsze obrazy) :)

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Wracam już z komentarzem merytorycznym zwykłego, przypadkowego czytelnika. Od razu napiszę, że wstrzymałam się z kliknięciem biblioteki tylko z tego powodu, że musi być komentarz, a ten emocjonalny pewnie się nie liczy i byłby kłopot.

 

Bardzo dopracowane opowiadanie z kilku powodów:

* każdy akapit, scena wykończone perfekcyjnie,

* wyjaśnienie zachowań bohatera opisane bardzo szczegółowo. Niekiedy może zbyt dokładnie, co może dawać efekt (swego rodzaju) monotonii i sprawiać wrażenie na czytelnikach tzw. przegadania. Dla mnie przegadania tu nie ma, jest klarownie poprowadzony wątek, z dużym wyczuciem: emocjonalny, lecz nie ckliwy, uczuciowy lecz nie łzawy. 

To subiektywne odczucie, ale w niektórych miejscach przyspieszyłabym, niejako nie dopieszczając konstrukcji zdania. Jednakże, proszę, zważ tę uwagę, ponieważ mogę "bluźnić". 

* technologia na planecie przemyślana. Żadnych deus ex machina. To ogromny plus, że nie ma "dziur", wszystko logiczne: wiatraki słoneczne, panele fotowoltaiczne.

* Czyta się gładko, „szłam jak burza”, w pracy, pomiędzy różnymi deadlinami. Dla mnie to oznacza zahaczenie „duszy” czytelnika. Moją zahaczyłaś. Co się stało? Powoli odsłaniałaś, wiedziałam i nie wiedziałam. A co do pisania – eleganckie:), nie przekombinowane – wprost, niczym nie epatujesz. 

 

Przymierzę się do możliwych rzeczy do ewentualnego pomyślenia. Zastrzegam, że dotyczy to tego konkretnego opowiadania, innych nie czytałam – jeszcze – ale spróbuję znależć czas. 

O jednej sprawie już napisałam – większe różnicowanie tempa tekstu. Co poza tym? Może dołożyć więcej zmysłów. Jest głównie wzrok, kilka dźwięków i mini czucia. A gdyby silniej usłyszeć ten świat, Honky, zwęszyć co-nieco, posmakować wodę, piasek…

Chyba rozbudowałabym też (przynajmniej jako czytelnik tego chciałam) ciut bardziej postaci drugoplanowe z patrolu, zwłaszcza tego dryblasa. Może też protoplastów – interesujący wątek. Z Honky – chyba nie rozbudowywałabym. O, zapomniałam wspomnieć, że pomysł powiązania z przeszłością – bdb, daje dużo możliwości.

 

Poza tym trzy drobnostki:

* „burta” – głowiłam się nad nią, nie do końca podobało mi się to słówko na określenie boków pojazdu, No właśnie, „boków”, jak widzisz też nie znalazłam. Skojarzenie miałam ciągle z morzem, statkiem, łodzią (z uwagi na moje pochodzenie), lecz nie znalazłam lepszego słowa.

* sypanie się płatów, rudych odprysków. Tu, aż się prosi o akcję, samo z siebie się nie osypuje, zwłaszcza „cięgiem”.

* „Delikatny warkot mieszał się z chrzęstem” – może cichy, szukałabym w dźwiękach.

 

Jak zwykle pomarudzę na zamienniki. Pojawiło się: mężczyzna = Grabski. Wiem, że na NF – z niezrozumiałych dla mnie powodów jest to cenione. W pewnych okreslnych sytuacjach można posłużyć się zamiennikiem, ale nie jest to powód tzw. braku powtórzeń. 

 

Gratuluję opowiadania, pomysłu, śnij :>3 jak najwiecej.

PS Jakże jestem ciekawa tego rozbuchania i rozgałęzień.

PS 2 Dzięki Twojemu opowiadaniu, przeczytałam dwa teksty księcia z Primogrodu. Ciekawe. Podoba mi się podejście – tekst musi być kochany przez betujących:), choć mogą być kłótliwi i aroganccy, lecz wszystko w imię tekstu!

 

@ Finklo, napisz o rowerach:) Mój kumpel ciągle chce mnie przestawić na rower, ostatnio nawet podsyła mi, te elektryczne, abym swoją górkę pokonać mogła bez wysiłku. Cóż on pedałuje. Dziesięć km, ja musiałabym dwadzieścia o skowronkowym poranku. Dla mnie rower to las i bezpieczne ścieżki, a nie smog i samochody, chyba że zbudujemy Danię lub Holandię.

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Najpierw Retrowizje, potem będę się zastanawiać.

Babska logika rządzi!

OK, tedy czekam :DDD. A czy w Retrowizjach dynamo nie można wykorzystać….

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum – słowa “burta” się normalnie używa nie tylko w odniesieniu do pojazdów pływających. 

https://sjp.pwn.pl/sjp/burta;2446832.html – punkt 3.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Oj tam, oj tam. Wiem, wiem, lecz ciagle mi nie pasowało. Przyzwyczaiłam się i ok lecz ciagle szukałam lepszego. Wiesz, dręczy i stuka w głowie jak dzięcioł. Do bezradności przecie się przyznałam, choć słówka to taka moja uboczna specjalizacja :p

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Jakbyś przeczytała tyle razy “Czterech pancernych…” co ja, tp by Ci nie stukało :P.

“Rudy” miał burty i non stop coś tam się z nimi działo: albo malowali nazwę, albo pocisk przebił, albo rykoszetem dostali :D.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Już miałam iść spać (jutro uczelnia czeka od rana – ostatni zjazd), ale jeszcze rzut oka, a tu wreszcie wyczekiwany komentarz od Asylum :) 

Normalnie się zarumieniłam od tych pochwał – podziękował bardzo :) 

Co do uwag, zwłaszcza dotyczących tempa, zgadzam się. I staram się z tym walczyć, bo wiem, że mam często z tym problem. Jednak nie zawsze mi wychodzi. 

Sama nie lubię jak mi się za bardzo słowa powtarzają, więc od zmaksymalizowania zamienników nie odstąpię. Uważam, że są lepsze niż imię bohatera w co drugim zdaniu i linijce. 

Co do rozbudowania, to tu już mi brakło miejsca (limit – spory, ale i tak się rozpisałam). Ponieważ jednak jeden z betaczytaczy (spoza portalu) cały czas doprasza się o więcej, a temat mi wybitnie leży, to nie wykluczam, że rozwinę. Ale to znów kwestia czasu…

“burta” to bok samochodu ciężarowego. Może nie w 100% pokrywa się z bokiem samochodu jako takim, ale w przypadku mojego Potwora jest to całkiem bliskie, więc na co dzień tak mówimy, więc z przyzwyczajenia i tu weszła. Niech jej będzie. 

“sypały się całe płaty…” – wiem, że ciężko to brać dosłownie z tym sypaniem, ale tak się mówi. Jeśli Ci się trafi okazja, to przyjrzyj się czemuś mocno rdzewiejącemu, co długi czas jest w jednym miejscu – obok, czy pod zobaczysz płaty “rdzy” – strzępy zardzewiałego metalu, które odpadły od przedmiotu, czasem z lakierem, czasem bez (zależy). Tu chodziło o podkreślenie stanu, a nie o akcję. 

Co do “delikatnego warkotu”, to chyba masz rację, ale muszę to przemyśleć jutro popołudniu, bardziej na trzeźwo, nie z klejącymi się ze zmęczenia oczami. 

 

Dziękuję Ci za wyczerpujący komentarz i za klika :) 

 

PS. Opowiadania Counta mogę z czystym sumieniem polecić prawie wszystkie (W świetle gwiazd… uważam za najsłabsze – ale to moje zdanie). A na becie mi się nie trafiają kłótliwi ani aroganccy czytelnicy – sami dżentelmeni rzeczowo tłumaczący swoje racje :) I tego wszystkim życzę :) 

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

A cóż Ty robisz o tej porze, Staruchu? Już po północy… ;) 

A ja mogę zrozumieć Asylum. Jak się człowiek przyzwyczai do jednego znaczenia, to inne nie chcą pasować i już. Też tak mam czasami. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Staruchu, Śniąca, sypało się lecz w czasie, a nie że się sypie bez powodu – cały czas. Sypie – sypnęło. Spadło, kapie.

Staruchu – Ty mi z pancernymi nie wyjeżdżaj ;p, bo sporo odcinków widziałam, o niektórych słyszałam, kluczowe widziałam:).

Dość. Szykuj się na Zjazd i niech Ci lekkim będzie, a opowiadanie super! 

Edit: To "dość” odnosiło się do późnej już godziny. Przepraszam, jeśli wypowiedż powyższa zbyt obcesową była.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Właściwie powinienem siedzieć cicho, bo gdy ktoś pisze tekst o samochodach, w dodatku będący owocem pasji i znawstwa, to mordkę mam uśmiechniętą jak peugeot 407 i nie ma co liczyć na choć cień obiektywności. Znaczy – podobało mi się! 

Ale uprę się i postaram sklecić jakiś sensowny komentarz. 

Bardzo długo miałem problem z zawieszeniem niewiary. Przez ten cały sztafaż SF wciąż próbowałem jakoś zracjonalizować, uprawdopodobnić istnienie honków, czekałem ma wyjaśnienia skąd się wzięły, jak działają, na czym polegają problemy z techniką na tej planecie itd. Bardzo późno dotarło do mnie, że to w zasadzie fantasy, a może nawet prosta baśniowa opowieść o nietypowej przyjaźni. I w sumie to jak najbardziej okej, tyle że… W swoich tekstach fantasy przyzwyczaiłaś mnie do pięknego, bogatego, nieco natchnionego i magicznego stylu (nie wspominając o mistrzowskim kunszcie opisów w tym opowiadaniu o fińskich rurach). A ten tekst stylistycznie jest jak… Honker. Albo raczej Defender. Proste, solidne, bardzo porządne, może mało wyrafinowane, ale bez pudła robi, co do niego należy. Znowu niby okej, bo oddaje honkerowego ducha, ale taki przezroczysty styl pasuje do twardszego SF, gdzie nie przysłania pomysłu, fabuły i technicznych niuansów. Dlatego też oczekiwałem SF, więc do końca towarzyszył mi pewien lekki dyskomfort. Coś jak jeżdżenie honkerem po gładkiej autostradzie, tudzież w ogóle używanie auta zdala od jego naturalnego środowiska. W dodatku sama historia przypomina troszkę filmy familijne o chłopcu i jego niezwykle inteligentnym psie/koniu/orce/smoku i myślę, że z powodzeniem mogłaby zmieścić się znacznie mniejszej ilości znaków. 

Technicznie, oczywiście wszystko gładko i sprawnie. Tylko tum się potnął:

Jedyny jak na razie dostatecznie poznany i częściowo zamieszkany z ośmiu kontynentów planety przypominał półpustynne tereny Ziemi.

Chyba lepiej byłoby:

"Jedyny z ośmiu kontynentów, który został dostatecznie poznany i częściowo zamieszkany, przypominał półpustynne tereny Ziemi." 

A ten fragment z kolei:

– Wiesz, wprawdzie byłem brzdącem, jak wylądowaliśmy, więc nic nie pamiętam. Ale ojciec mi opowiadał. Staruszek uwielbiał historię pod każdą postacią, więc raczył nią całą rodzinkę prawie na okrągło. No więc, jak dolecieliśmy do Jordin, statek zdążył ledwie raz okrążyć planetę, ale bez zebrania kompletu danych. Nie zdążyliśmy. Tato nie poznał nigdy prawdziwej przyczyny, bo władze od zawsze trzymały to w tajemnicy, ale lądowanie było podobno wymuszone. Awaria, sabotaż, czy jaki inny diabeł, nie wiadomo. Fakt, że wylądowaliśmy na tym półpustynnym kontynencie. I utknęliśmy, bo szybko wyszło, że nasza technologia napędu hoverów nie chciała i wciąż nie chce działać, a skromnego zapasu paliwa lotniczego nie ma tu jak odnowić. Mogliśmy zapomnieć o dalszym badaniu czy podboju planety.

brzmi jakby Łukasz mówił do czytelnika, nie swojego honka. Zbyt ładnie, zbyt gładko, jak na luźny monolog. 

Ale to tyle, bo jak pisałem – wszystko technicznie jest bardzo sprawne i porządne. 

No i ostatecznie nie wiem jak podsumować, bo skupiłem się na marudzeniu, chyba po to, by zrównoważyć fakt, iż ze względu na temat opowiadanie ma u mnie na wejście +10 do miodności. I teraz nie wiem dlaczego tekst mi się podobał. Czy dlatego, że był po prostu dobry? Czy raczej taki sobie, a sam temat trącił właściwą strunę w thargonowej duszy? 

Cóż, chyba jednak był dobry. Choć byłby rewelacyjny, gdyby zdecydowanie pociągnąć go w konkretną stronę. – albo ubrać w styl fantasy i zaczarować baśniową i lekko poetycką formą (realia – obca planeta, kolonisci i takie tam wcale w tym nie przeszkadzają) albo zrobić solidne SF i spróbować wytłumaczyć istnienie żywych aut. Przy czym nie chodzi mi o parodystyczne podejście, jak w "Billu, bohaterze galaktyki" Harrisona, ale raczej coś w stylu dawnego tekstu Psychofisha o furach. 

Ale i tak mi się podobało. Ech, jakże ja lubię takie podejście do aut – traktowanie ich jak coś fajnego, coś, co ma sprawiać radość, a nie tylko być użyteczne, funkcjonalne i oszczędne. 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Asylum, spokojnie :) Późną godzinę i związane z nią skutki uboczne w postaci poplątania języka rozumiem bardzo dobrze, bo sama czasem bredzę, gdy już późno i jestem zmęczona. 

 

Thargone, przepraszam za rozdarcie i wynikający z niego dyskomfort. Chciałam odejść od fantasy, ale sama wiem, że nie udało mi się należycie wejść w SF (przytomnie więc otagowałam jako “inne” ;)). O przypominaniu filmu familijnego już wspominał na becie Hrabia, aczkolwiek absolutnie nie miałam takiego zamiaru. 

Potknięcie zaraz postaram się poprawić, by się nikt dalej nie potykał. Dzięki. Co do monologu Łukasza, to muszę się zastanowić – nie chcę pochopnie na chybcika korygować, bo jak się znam, to mogę popsuć bardziej. 

Bardzo mnie cieszy, że sprawiłam jednak odrobinę radości i że opowiadanie w ostatecznym rozrachunku się podobało. 

A Ty jeździsz bądź jeździłeś jakąś terenówką? Defem? 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

No cóż. Mnie się w tym opowiadaniu dużo podobało i trochę nie podobało, o czym zresztą dobrze wiesz, Śnio. Największy minus chyba ze ten element “science”.

Mikrokosmos przedstawiłaś bardzo wiarygodnie, ale element makro– w sumie zbagatelizowałaś. I przez to wizja nie jest kompletna. Trochę jak scenografia w Hollywood, widziana oczami operatora kamery.

Opowiadanie ma jednak dużo plusów. Ukazuje pasję do samochodów, fajne relacje między bohaterami i przemianę tychże. Tempo jest raczej powolne, ale umiejętnie kontrolowane – opowiadanie nie nudzi. Zakończenie pozostawia przyjemną niepewność, co do dalszych losów Łukasza i Licha :)

A tytuł podsumowuje ideę.

 

Słowem – fajne opowiadanie. Na stempel jakości zasługuje, ale chyba podbiję się pod tym Staruchowym. Niech inni też mają szansę kliknąć :)

Tylko lepiej, by się pospieszyli, bo jeszcze stracę cierpliwość ^^

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Wasza Wysokość, w zupełności wystarczą mi Twoje słowa uznania :) Dygam z wdzięcznością i jeszcze raz dziękuję :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Nie, nie jeżdżę. To znaczy kiedyś miałem przyjemność, starym landcruiserem, ale jazda terenowa to nie moja para kaloszy. Jestem wyznawcą Gładkiej Szosy, należę do Kościoła Miliona Zakrętów :-) 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Starym landkiem je jeździłam, ale z wyglądu bardzo mi się podoba i podobno jest dobry. 

Czyli w samochodach zwracamy na co innego uwagę i inne mamy wymagania ;) To szerokości życzę i tego miliona zakrętów :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Doceniam i pomysł na żywe samochody, i historię skomplikowanej przyjaźni Łukasza z Licho, A choć opowiadanie czyta się nieźle, bo jest napisane porządnie i z pasją, to miejscami czułam lekkie znużenie, albowiem opowieść zdała mi się nieco przegadana. Nie wykluczam, że powodem tego jest moja zupełna obojętność na urok pojazdów czterokołowych.

 

Tak samo wy­glą­dał tył po­jaz­du – jedna, wiel­ka pusta prze­strzeń. Co dziw­ne, nie wy­glą­da­ło na to… –> Czy to celowe powtórzenie?

 

W końcu Grab­ski znu­dził się bier­no­ścią roli ob­ser­wa­to­ra i wy­łą­czył au­to­pi­lo­ta, przej­mu­jąc ste­ro­wa­nie. W końcu nie był… –> Jak wyżej.

 

sta­nął spo­koj­nie, ro­biąc kilka głę­bo­kich od­de­chów. –> Oddycham, czasem głęboko nabieram powietrza, ale nie wiem, niestety, jak się robi oddechy… :(

 

i, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, za­czął wspi­nać się… –> Masło maślane. Czy mógł oglądać się przed siebie? Maleńka siękoza.

Proponuję: …i, nie oglą­da­jąc się, za­czął wchodzić… Lub: …i, nie patrząc za sie­bie, za­czął wspi­nać się

 

– Cio…Baaa… –> Brak spacji po pierwszym wielokropku.

 

i za­brał się za otwie­ra­nie wrót… –> …i za­brał się do otwierania wrót

http://portalwiedzy.onet.pl/140056,,,,brac_sie_wziac_sie_do_czegos_brac_sie_wziac_sie_za_cos,haslo.html

 

czar­ne myśli i su­mie­nie, jakby każde z nich było na­pa­ko­wa­ne oło­wiem. Pró­bo­wał w burzy myśli za­sta­no­wić się… –> Czy to celowe powtórzenie?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, dziękuję za wizytę i komentarz :) 

Ja takie byki nawaliłam??? :O Co za wstyd… Poprawię jak najszybciej. Dziękuję bardzo za wskazanie. Nie, powtórzenia nie są celowe, zaplątały się łajzy. 

I Ty wspominasz o przegadaniu. A możesz wskazać jakiś fragment lub fragmenty, które uważasz za przegadane? Z konkretami łatwiej będzie mi się nad tym zastanowić. 

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Przegadane jest dla mnie to wszystko, co odnosi się do dość szczegółowych opisów aut, tudzież spraw które nieco spowalniają opowieść. Zważ jednak, że moja opinia może nie być miarodajna, bo choć podziwiam i doceniam Twoją pasję, to zupełnie jej nie podzielam; to, co dotyczy aut, dla mnie jest nudne.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ok, przyjmuję więc do wiadomości, że to kwestia zainteresowań. Rozumiem i tym bardziej dziękuję za docenienie klikiem :)

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Cała przyjemność po mojej stronie. :)

Coś może nie trafić w mój gust, ale nie mogę nie docenić pomysłu, pasji i porządnego wykonania. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

nie mogę nie docenić pomysłu, pasji i porządnego wykonania. :)

Wężykiem, Śniąca, wężykiem :D!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Widzę, Staruchu, że czerpiesz z klasyki. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Klasyka to klasyka i już ;) 

 

A Twoja przyjemność jako czytelnika, to moja przyjemność :D 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Mężczyzna i jego transformer :) Ech, też chciałbym mieć takiego towarzysza :)

Osobliwy tekst o przyjaźni. Podoba mi się przeniesienie klimatu typowej opowiastki “chłopiec i jego X” na faceta i żywy samochód. Na tym tekst stoi i to odwzorowujesz bardzo ładnie. Czuć tu emocje, czuć historię za tymi postaciami, konstrukcyjnie też wszystko na miejscu. Brakuje może jedynie czegoś żywszego w środku – i ja poczułem się lekko ospały, gdy historie może i były zajmujące, ale nie podbijały napięcia. Zwłaszcza że i nazwa konkursu, i drugi fragment o poszukiwaniach pozwala łatwo domyśleć się wydarzeń.

Happy end zawsze na plus :)

Wykonanie techniczne bardzo dobre.

Tak więc posyłam do biblioteki ten koncert fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Happy end zawsze na plus :)

Yes!!! No. Bo co poniektórzy trochę nosem kręcili ;) 

 

Kolejny tekst, przy którym emocje mogę odhaczyć, ale za to brak jeszcze czegoś ożywiającego… Hm. Nie poddam się, będę dalej próbować nadrobić ten brak. 

Konkursy tematyczne to do siebie mają, że stwarzają dla tekstu duże ryzyko przewidywalności – z tym się liczyłam. Gorzej, że coś w tekście zdradza, co będzie dalej. Kolejna rzecz do nauczenia się. 

Dziękuję, NoWhereManie, za komentarz i klika. Cieszę się niezmiernie, że fajerwerki były udane :) 

 

PS. 

też chciałbym mieć takiego towarzysza :)

To zależy ;) Mój Potwór ostatnio postanowił samodzielnie mi naprzeciw wyjechać. Ja do niego pod górkę, a on sam do mnie z górki. Stan przedzawałowy gwarantowany. Mimo wszystko nie polecam :) A poza tym, to raczej grzeczny chłopiec jest ;)

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Skąd wiesz, że chłopiec??

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Bo wiem :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Jakaś sekserka samochodowa czy cuś ;)?

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Kobieca intuicja :D 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Świetnie, że już w Bibliotece:)

Takie rzeczy Staruchu się po prostu wie:))), czy chłopak, czy dziewczyna!

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Takie rzeczy Staruchu się po prostu wie:))), czy chłopak, czy dziewczyna!

No właśnie :)

 

Dzięki, Asylum :)

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Akurat. W Tajlandii na szczęście nie byłem, ale tam się podobno można srogo pomylić :P.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Bo to nie o sam wygląd chodzi ;) To się czuje i wie.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Staruchu, czy Ty masz samochód??? Poprzedni był chłopakiem, obecny jest zdecydowanie dziewczyną. Trochę ciągle nie podoba mi się jej charakter, ale docieramy się… powoli. Jeszcze rok i będzie ok:DDD

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Ja? Żona ma samochód. Ja nim tylko jeżdzę. Z wielką niechęcią, bo wolę pasażerować.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

No, to sprawa jasna:>3 Nie możesz tego czuć!

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Kto wie, jak się sklonować? Nie nadążam za dyskusjami, komentarzami a i czytać jest co – Retrowizje, konkurenci w Odzyskać twarz… A kiedy jakiś komentarz jeszcze napisać (najlepiej merytoryczny)? 

Słuchaj kobiet, Staruchu, kobieta prawdę Ci powie – jak Asylum przed chwilą :D 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Taa, raz posłuchałem, i jak na tym wyszedłem? Jak biedny Adam z jabłkiem ;P.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Chciałam coś napisać o marudach, ale odpuszczę ;) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Ani jemu[+,] ani Łukaszowi nigdzie się nie spieszyło.

Bardzo dobre opowiadanie, wciągające. Sam pomysł na relację pomiędzy człowiekiem i jego pojazdem nie jest dla mnie zupełnie nowy, ale tak fajnie go przedstawiłaś, że czytałam z przyjemnością. W sumie niewiele się dowiedziałam o świecie, w którym toczy się akcja, ale raz, że nie bardzo mi to przeszkadza, a dwa, daje nadzieję, że będziesz mogła wrócić do tego uniwersum i wymyślić coś zupełnie nowego – same plusy ;)

No, fajne, ładne, klimatyczne i z przesłaniem, czyta się bardzo dobrze.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Śniąca, ja jestem z tych, którzy bardzo się przyzwyczajają do rzeczy. Zawsze przyprawia mnie o ból serca fakt, że coś się nieodwołalnie zepsuło i za cholerę nie da się tego naprawić. Niektóre rzeczy lubię tak bardzo, że mają swoje imiona, samochód do tej kategorii jak najbardziej należy. Mój Mikruś sprawia, że rano mogę dłużej pospać, nie muszę marznąć, albo moknąć na przystankach. Spędziliśmy wspólnie kilka świetnych urlopów i w ogóle bardzo się cieszę, że go mam.

Ostatnio Mikruś trochę słabował, cztery razy ściągała mnie pomoc drogowa, notorycznie spóźniałam się do pracy, bo odpalenie Mikrusia zajmowało przerażająco dużo czasu. A mechanicy nie potrafili podać przyczyny tego stanu rzeczy. Zdarzyło mi się parę razy na niego nakrzyczeć, a nawet zagroziłam mu, że jak będzie się tak dalej zachowywał, to pójdzie na schrott. A później okazało się, że moje autko naprawdę było chore. Po dokonaniu niezbędnych napraw znów chodzi jak dawniej.

I muszę ci powiedzieć, że po przeczytaniu twojego opowiadania, zobiło mi się strasznie wstyd za te groźby. Obiecuję, że już więcej nie powiem Mikrusiowi takich strasznych rzeczy. I w najbliższych dniach zafunduję mu myjnię i ogólne pucowanie, zasłużył sobie.

Jeśli to moje wyznanie nie jest dostateczną pochwałą twojego tekstu, to powiem to wprost: ślicznieś to napisała. :D

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Anet, czuję się zaszczycona tak długim komentarzem :D Kłaniam się w pas. 

Przecinek poprawię po ogłoszeniu wyników i wierzę, że to będzie nie za długo (słyszysz, Berylu? Wierzę w Ciebie :)). 

Tak, to jest świat, do którego sama mam olbrzymią chęć wrócić. A Twój głos jest kolejnym za czymś więcej i dalej, co daje dodatkowe okruchy motywacji. Tylko skąd wziąć czas???

 

Edytka (żeby Beryl nie krzyczał), bo się jeszcze komentarz Irki pojawił.

 

Irko, ze zgrozą czytałam o krzyczeniu na Mikrusia i takich okrutnych groźbach! Jak można na chorego? Zdrowy przynajmniej pozna się na żarcie. Ja wiem, że z mechanikami jest problem, więcej jest wymieniaczy modułów i komputerowych kasowaczy błędów, ale nie można się poddawać. Na szczęście okazało się, że Wasza historia zakończyła się dobrze :) 

 

I w najbliższych dniach zafunduję mu myjnię i ogólne pucowanie, zasłużył sobie.

No, i to jest właściwa postawa :) Tak trzymaj. 

 

Cieszę się, że się podobało. I pogłaskaj Mikrusia ode mnie po kierownicy przy najbliższej okazji.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Zrobimy tak: ja znajdę czas, żeby przeczytać, a Ty, żeby napisać ;)))))))))))))))))))))))))

No i, wiesz, jak chce się zgłosić tekst, to jednak wypada chociaż jedno zdanie złożone napisać ;)

Przynoszę radość :)

Zrobimy tak: ja znajdę czas, żeby przeczytać, a Ty, żeby napisać ;)))))))))))))))))))))))))

Stoi :) 

 

A, nie zauważyłam. Tym bardziej więc dziękuję i tym bardziej się cieszę z zadowolonego czytelnika :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Cieszę się :)

Przynoszę radość :)

A dziękuję, pogłaskam.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Śniąca, przykro mi, ale niestety nie zostałam kupiona. O ile są tu elementy sympatyczne, a tekst jest napisany płynnie, o tyle a) kompletnie nie kupuję koncepcji “żywych” samochodów, które na dodatek wymagają konserwacji człowieka!, b) fabuła jest nieco naiwna i bardzo przewidywalna. Zgadzam się też z tym, co pisali niektórzy, że jak na niesioną treść, opowiadanie ubrane jest wyraźnie w zbyt wiele słów. No ale pal licho to, przede wszystkim bohater jest schematyczny do bólu, nic tu nie zaskakuje, trudno go polubić od początku aż do końca i to jest moim zdaniem największym mankamentem tekstu, nawet jeśli przyjmie się istnienie honków jako ciepły żart i mrugnięcie okiem do czytelników.

 

 

„…dłonią w cienkiej, funkcyjnej rękawiczce podparł się o ziemię…” – Można siebie podeprzeć, ale o coś to się oprzeć.

 

„Łukasz zaklął, zgodnie ze starą polską tradycją puszczając wiązankę wulgaryzmów.” – Masło maślane, zresztą albo zaklął raz, albo puścił wiązankę, to niezupełnie to samo.

 

„– Paplasz[-,] jak mój trzyletni bratanek.”

 

„Nie było siedzeń, kierownicy czy choćby joysticka, żadnych przyrządów. (…) Co dziwne, nic nie sprawiało wrażenia, że ktoś po prostu ogołocił samochód z wyposażenia, bo mężczyźni nie wypatrzyli choćby śladu po jakichkolwiek mocowaniach.”

 

„Do obserwującego tę scenę Łukasza zaczęło powoli docierać jej znaczenie i kryjąca się za nim prawda o naturze wraków. Postanowił nie dzielić się nią z nikim.”

Niejasny ten fragment. Jej, nim, nią. Zacięłam się i na pierwszy zdaniu (co to jest za „nim”), a jak już doszłam, że chodzi o znaczenie, to zaraz potem potknęłam się o „nią”, czyli prawdę.

 

„Zgodnie z prawem Murphy’ego[+,] wszystko waliło się naraz.”

 

„Średnia prędkość[-,] z jaką leciałem to jakieś dwieście kilometrów na godzinę…”

 

„Na szczęście honki pasł się nieopodal miejsca…” – honki? A nie honk?

 

„A świeżo osiągnięta pozycja bohatera[-,] dawała Łukaszowi dodatkowe poczucie bezkarności.”

 

„Niektórzy naukowcy wysnuwali teorie o okresowej migracji, ale bez możliwości zbadania planety na szerszą skalę[-,] nie byli w stanie tego udowodnić…”

 

Grabski wrócił do montowania siedziska, ale odpowiedział:

Trochę się naszukałem, ale mój ojciec był…”

„– Cio… Baaa… – Wędrowiec nie umiał się wysłowić nie tylko ze względu na wyschnięte gardło. Tuż przed nim stała Aleksandra, dawno zmarła jeszcze na Ziemi krewna.

(…)

Łukasz potrząsnął głową i przetarł twarz zmarzniętymi dłońmi. Powoli ruszył przed siebie. Wlókł się jednak niemrawo noga za nogą nie tylko ze względu na zmęczenie i brak pożywienia.”

 

"…zaczął przemawiać schrypniętym głosem:

– Spokojnie, spokojnie. Nic złego ci nie grozi. Chcę ci tylko pomóc. Spokojnie…

(…) Nie przestając przemawiać i przesuwać dłonią wzdłuż burty, powoli, krok po kroku Łukasz przeszedł do tylnego prawego koła. W bieżniku utkwił duży odłamek skały, który powodował, że pojazd nie mógł swobodnie się przemieszczać.

Przemawiając jednostajnie cały czas, mężczyzna sięgnął do odłamka.”

 

„Ani jemu[+,] ani Łukaszowi nigdzie się nie spieszyło.”

 

„…statek zdążył ledwie raz okrążyć planetę, ale bez zebrania kompletu danych. Nie zdążyliśmy.”

 

„Miasto, w przeciwieństwie do Heim[+,] nie miało własnej drużyny honkowej…”

 

„Bez choćby słowa ostrzeżenia wyprowadził idealnego sierpowego prosto w szczękę. Łukasz zatoczył się od ciosu i ledwo ustał na nogach.

– Co jest…? – zapytał zaskoczony, z trudem wymawiając słowa.

– Jeszcze pytasz, skurwielu? – Głos Tomasa wybrzmiewał agresją.

Łukasz podniósł rękę, jakby chciał osłonić się przed kolejnym ciosem, ale Tomas chyba już wyładował największą złość.

– Gdzie Licho?

– Nie ma. Ludzie mówili, że jak cię zostawił pod szpitalem, to zaraz wyjechał z miasta.”

Wiem, że to dziwne, ale zgrzytnęło mi sąsiedztwo „wymawiania” i „wybrzmiewania”, a jak przyjrzałam się większemu fragmentowi, to znalazłam więcej wy ; p

 

„Drzwi się otworzyły na całą szerokość. Łukasz stał zaskoczony bez ruchu. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w kanciasty kształt.”

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Jose, dziękuję za poświęcony czas i łapankę (o matulu! tyle jeszcze się znalazło, zwłaszcza powtórzeń?).

I przepraszam, że tekst Ci nie podszedł :( Aż mam wyrzuty sumienia, że przez niego zmarnowałaś trochę czasu. Nic jednak na swoją wenę nie poradzę – tak to widziałam i widzę – jako niezbyt skomplikowaną historię, przy której trzeba mocno zawiesić niewiarę, co – zdaję sobie sprawę – nie każdemu pasuje. 

Więc tym bardziej doceniam poświęcenie i jeszcze raz dziękuję. 

 

PS. byki oczywiście poprawię, ale po wynikach. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Bez przesady z tymi wyrzutami sumienia. Każdy czytelnik czyta na własną odpowiedzialność, jak nie chce czegoś kończyć, to nie kończy i tyle ;)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Właśnie zobaczyłam małą iskierkę światła w tunelu – skoro nikt Cię nie zmuszał do skończenia, a zrobiłaś to – to znaczy, że nie było aż tak tragicznie ;) Ulżyło mi :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

To opowiadanie jest tak bardzo nie dla mnie… Na samochodach znam się tyle, że mogę powiedzieć, jaki który ma kolor. Raz, gdy wróciłem do domu z liceum, ojciec mnie poinformował, że zapisał mnie na kurs prawa jazdy i na nic były moje lamenty że na co mi to i żeby dał mi żyć – więc chociaż prawko mam i nawet czasem jeżdżę, to podchodzę do tego z wielką rezerwą i nieufnością, a bynajmniej nie z nie wiadomo jaką pasją. ;)

Ale wracając do meritum: pożenienie dokumentu przyrodniczego żywcem przestawianego głosem Krystyny Czubówny z Transformersami wypadło sympatycznie. Z czasem przeważać zaczęły te drugie i opowiadanie poszło w trochę innym kierunku, niż się spodziewałem. Czy opowiadanie jest przegadane? Tak i nie. Zdaję sobie sprawę, że wzięłaś się za temat, który Cię pasjonuję i co tutaj doskonale widać. Jeśli ktoś podziela te pasje, znajdzie tutaj coś dla siebie. Jeśli, tak jak w moim przypadku, tematyka przechodzi koło niego bokiem, to może się zmęczyć. Wydaje mi się, że wyszedł Ci tekst po prostu skierowany do wąskiego grona odbiorców.

Trzymaj się!

 na nic były moje lamenty że na co mi to i żeby dał mi żyć – więc chociaż prawko mam i nawet czasem jeżdżę, to podchodzę do tego z wielką rezerwą i nieufnością, a bynajmniej nie z nie wiadomo jaką pasją

Też długo tak miałam i prawo jazdy zrobiłam, jak sama do tego dojrzałam. I pewnie też bym tak do jazdy podchodziła, gdyby mi się Potwór nie przytrafił ;) 

 

MrBrightside, dziękuję za czas poświęcony na lekturę i komentarz. Z jednej strony cieszy, że było sympatycznie (zawsze lepiej niż niestrawne ;)), z drugiej kolejny głos o zbytniej hermetyczności. Jako autorka, czuję, że jednak tu zawiodłam. Muszę nauczyć się trzymać pewne elementy bardziej na wodzy i bardziej pilnować szerszego spektrum, dzięki którym opowiadanie dotrze do większej liczby czytelników. Ale to już przy innym tekście – tego rewolucjonizować nie będę. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Śniąca, a ja Ciebie poproszę, abyś nie zapomniała o tym opowiadaniu. Odłóż je na półkę, pisz coś innego, ale pamiętaj, że możesz do niego powrócić. Dla mnie – cały czas – motyw związku człowieka z samochodem (maszyną) jest mocny – tak to czuję. 

Zgoda, trzeba wziąć pod uwagę wszystkie komentarze, które padły. Pewnie część opinii nawet podzieliłabym lecz…  gdyby to rozwinąć (nie mówię, że teraz) w dłuższą opowieść, pogłębić ledwo muśnięte wątki,  wyjaśnić pochodzenie aut,  wprowadzić więcej przygód, koniecznie z naciskiem na głównego bohatera (Honky by tylko towarzyszył) itd to potencjał zdecydowanie ma. Hm, zachęcam Ciebie do stworzenia świata – nie, nie teraz, ale może kiedyś:)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum, takiej prośbie nie mogę odmówić :) Mam pomysły na rozbudowę, notuję je sobie, żeby kiedyś do nich wrócić. Kiedy? Nie wiem i raczej nie za prędko, bo znów mi się trochę życie pokomplikowało i wolny czas się skurczył. Możesz być jednak pewna, że tego świata nie porzucę. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Wspaniale :DDD

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Ciekawy pomysł. Początek i koniec opowiadania bardzo mi się, środek trochę nużył. Choć w moich żyłach nie płynie ani jedna kropla benzyny, to całkiem polubiłem ten Twoje honki.

Zygfrydzie, cieszy mnie bardzo, że polubiłeś honki :) Lubię zarażać takimi uczuciami. Dziękuję :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Nowa Fantastyka