Aleksandria, rok 782 ab Urbe condita
Wszyscy nazywali go Mikros, bo nikt nigdy nie mógł zapamiętać jego imienia. Nie winił ich za to. Doskonale wiedział, że taki właśnie jest: malutki, bezbarwny, cichy, uległy. Nikomu nie rzucał się w oczy, zawsze pierwszy ustępował z drogi żołdakom, przechodził na drugą stronę ulicy, gdy zobaczył barwy któregoś kibicowskiego stronnictwa woźniców kwadryg. Nie pomagała twarz, okolona krótkimi, rzadkimi jak proso na egipskim polu, brązowymi włosami. Twarz, która była jak zwierciadło – jedynie odbijała emocje rozmówcy. Nic więc dziwnego, że znajomi (znajomi, bo przyjaciół nie miał) zwracali się do niego tym obraźliwym przezwiskiem.
Megasa-Herona poznał po raz pierwszy… Kiedy to było? A tak, wtedy gdy bolała go pięta. Poszedł wówczas wyprosić zdrowie do świątyni Apolla. Dlaczego nie do Asklepiosa, opiekuna lekarzy? Mikros zawsze kluczył, krążył, odsuwał od siebie problem. Nie podchodził do kłopotów jak byk z nastawionymi rogami, a raczej jak lis obchodzący wkoło kurnik. Pięta, zraniona jakąś drzazgą na zakurzonych ulicach miasta, puchła i bolała coraz bardziej. Postanowił tedy uprosić Apollina o cud, uzdrowienie bez pomocy lekarzy, niepotrzebnych nikomu pośredników. Toteż pewnej niedzieli, o świtaniu, udał się błagać o boską interwencję.
Świątynia Apollina była jedną z okazalszych w Aleksandrii. Potężne, lśniącobiałe kolumny podtrzymywały masywny gzyms, na którym uwieczniono, zamknięte w tympanonie, sceny z życia Olimpijczyka. Tu Apollo obdziera ze skóry Marsjasza, tam wzdycha do Hyakintosa, ówdzie wydobywa Asklepiosa z łona martwej Koronis. Ot, zwykłe, boże życie. Wstępu do świątyni strzegły olbrzymie, brązowe wrota, które o tej porze były jeszcze zamknięte.
Na przyświątynnym placu zebrało się już jednak sporo ludzi. Jakiś wieśniak w dziurawym chitonie, ze spuchniętym okiem, potrącił Mikrosa przedzierając się do wrót. Ten wpadł na nobliwą matronę, trzymającą się za brzuch i co jakiś czas pojękującą.
– Uważaj, hultaju! – syknęła kobieta. Zaraz jednak umilkła, bo przed świątynią pojawił się kapłan. Trzymał pod pachą sporą wiązkę chrustu, a w ręce dzierżył płonące polano.
Powolnym, dostojnym krokiem podszedł do niewielkiego postumentu, stojącego jakieś dziesięć kroków przed wrotami. Złożył na nim chrust, podpalił polanem i zakrzyknął do tłumu:
– Módlcie się i przygotujcie ofiary dla Apolla, pana piękna, sztuki i uzdrawiania.
Rozległy się stłumione głosy. Matrona dukała coś bezzębnymi ustami, chłop walił się w piersi i huczał „pomóż, pomóż!”. Nagle, z lekkim zgrzytem, bardzo powoli (by nie rzec – dostojnie), drzwi do świątyni poczęły się otwierać. Matrona wrzasnęła „cud!” i niemal stratowała chromą dziewczynkę, która wpadła jej pod nogi. Także wieśniak z otwartą gębą rzucił się do świątyni, jakby rozpoczynał bieg olimpijski.
Mikrosa ogarnęło narastające oszołomienie, ale kiedy już zabierał się do pokuśtykania w kierunku przybytku boga, stanął jak wryty.
Kilka kroków za oczekującymi stał młody człowiek o bujnych, kręconych, jasnych włosach i zaśmiewał się do rozpuku. Nie tylko zaśmiewał, ale tarzał wręcz ze śmiechu w przyświątynnym pyle.
– Wi… Widziałeś tych durni? – wykrztusił w końcu do Mikrosa. – Oni… Oni wierzą, że to cud…
I w nowym paroksyzmie śmiechu zgiął się w pół.
– I co w tym takiego śmiesznego? – odparował, lekko rozdrażniony, Mikros.
– No nie! Nie mów, że ty też… Wyglądasz mi na mądrzejszego! – Powoli uspokajał się wesołek.
– A ty kto? – Nie wytrzymał już właściciel bolącej pięty, zagniewany, że ktoś mu przeszkadza w próbie wykurowania się.
– Heron, do usług! Praprawnuk Ktesibiosa! T e g o Ktesibiosa! – zaakcentował, jakby to tłumaczyło wszystko.
– No i?
– Naprawdę nie rozumiesz? Przecież to ja… Ja to zaprojektowałem. Bo wiesz, ołtarz jest pusty w środku, ale powietrza nie przepuszcza. Kiedy kapłan rozpali ognisko, powietrze wewnątrz rozgrzewa się, wypycha z dolnej części ołtarza wodę rurami – czego oczywiście nie widzimy – a ta wpada do kubła. Kubeł opadając, ciągnie liny przymocowane do dwóch słupów, powodując ich obrót. Słupy poruszają wrota bramy i… Masz swój cud!
Tu spojrzał z dumą na mniejszego chłopaka. Ten, wyraźnie oszołomiony, aż się zakrztusił z przejęcia:
– Ty to zrobiłeś? Kłamiesz, bluźnierco!
– Ależ skąd! Nie zaperzaj się tak! Chcesz, to pokażę ci jeszcze moje automaty do sprzedaży oliwy do lamp? Zamówili je specjalnie uczeni z Biblioteki Aleksandryjskiej. Albo eolipilę, co? O, eolipila to jest dopiero cudo!
I pociągnął Mikrosa za sobą.
Aleksandria, rok 783 ab Urbe condita
Po raz drugi Mikros wpadł na Herona na schodach Biblioteki. Z czego może utrzymać się chromy młodzieniec w takim mieście jak Aleksandria? Chromy, bo pięty nie udało się wyleczyć i choroba zdeformowała stopę chłopca. Na szczęście Mikros miał dzięki temu dużo czasu. Inni młodzieńcy w jego wieku wstępowali do armii, najmowali się na statki czy do terminu u kupców, a on… On z nudów przyglądał się pracy wędrownego skryby, który, kiedy już rozłożył swój kram na ryneczku, pisał żołnierzom listy do domów, marynarzom wieści dla żon, a czasami nawet i pozwy do sądów. Przy pomocy patyka i piaszczystych dróg nauczył się pisać własnoręcznie. I teraz udawał się do wielkiej Biblioteki, by żebrać o pracę.
Pokonanie tych kilkunastu stopni zdało mu się wspinaczką na Olimp. „A co, jeśli nie przyjmą? Co, jeśli przegonią?” Od takich rozważań plecy chłopca oblewał zimny pot. Zaaferowany własnymi myślami nie zauważył, że ktoś wybiega z bibliotecznej bramy. Zorientował się dopiero wtedy, gdy jego tyłek boleśnie przywitał się z kilkoma stopniami.
– Jak łazisz, łazęgo? A… To ty! – Rozpromienił się śpieszący dokądś blondyn.
– Witaj, Heronie! – wybełkotał z poziomu stopni Mikros, czerwieniąc się jak rak.
– Co tu robisz? Zresztą, nieważne! Chodź ze mną, szybko! – Tu Heron spojrzał na stopę leżącego i zmitygował się: – To znaczy na tyle szybko, na ile możesz!
– Ale…
– Chodź, chodź, to ciekawe!
I niemal ciągnąc za sobą Mikrosa, udał się w drogę do aleksandryjskiego portu.
Po drodze Heron paplał niemal bez przerwy:
– Pamiętasz eolipilę?
– Co? – wydyszał kuternoga.
– No, eolipilę. Pokazywałem ci w zeszłym roku. Tę metalową kulę, z której wychodziły dwie przeciwstawnie zagięte rurki. Kula połączona była ze zbiornikiem wody. Kiedy ten zbiornik się podgrzewało, to para, wylatując tymi rurkami, obracała kulę. Wszak już ci to tłumaczyłem, prawda?
– Noooo, tak! Pa…miętam! – Mikros mało sobie nosa nie rozbił, bo potknął się o worek cebuli, który jakiś Nubijczyk na chwilę zdjął z karku i postawił w pyle ulicy.
– Widzisz! Świetnie! Dziś przybył z Tomi, które leży nad Pontus Euxinus, statek…
Na chwilę przerwał tyradę, spojrzał w nic nie rozumiejące oczy kuternogi, zmarszczył nos i ciągnął dalej:
– No, nad tym morzem, w którym woda jest czarna… Nieważne! Ważne za to, że pewien przyjaciel Biblioteki, który mieszka w owym mieście, znalazł na targu coś dziwnego. Czarne kamienie, które się palą. Serio, palne kamienie! Podobno od Sarmatów do Tomi zawędrowały. Ciekawe to jak zagadki Sfinksa! A ten przyjaciel przysłał je naszym uczonym, jako najmędrszym na świecie – tu Heron wyraźnie się napuszył – aby stwierdzili, czy nie można ich jakoś wykorzystać na chwałę Biblioteki i wiecznej Romy.
– A co ty… Co ty masz do tego? – Język Mikrosa niebezpiecznie zbliżał się do brody i nie chciał się dać zamknąć w ustach.
– No jak? Przecież ja pracuję w Bibliotece! A ty od dziś pracujesz wraz ze mną! – Heron mrugnął łobuzersko do swego towarzysza.
Tak krótkiej rozmowy o pracę Mikros nie wymarzyłby sobie w najśmielszych snach.
***
Port! Tu zawsze działo się coś ciekawego!
Zanim jednak chłopcy dotarli do nabrzeża, musieli przebić się przez agorę portową, chyba najtłumniejsze miejsce w Aleksandrii. Tu miejscowy Hellen targował się z brodatym Żydem o kilkunastu germańskich niewolników, ówdzie cudacznie wymalowani Celtowie nieśli z widocznym wysiłkiem wielkie plastry miedzi, tam Arabowie zachwalali swe pachnidła i kosztowności. Wszystkie narody znanego świata jakby umówiły się, by wysłać swych przedstawicieli na aleksandryjski rynek.
Nie było jednak chwili, by przystanąć i podziwiać te cudowności (choć było to zajęcie, któremu w wolnym czasie Mikros oddawał się z upodobaniem).
Heron zatrzymał się jak wryty. Taki przystanek w tym niemalże biegu drugi z chłopców przyjął z wdzięcznością. Mikros otarł wierzchem dłoni grube krople potu, perlące się na czole. Czemu jednak się zatrzymali? Rozejrzał się uważnie dookoła. Heron z uwagą wpatrywał się w kundla, oszczekującego jakąś samotną amforę, która stanęła na drodze młodzieńców.
– Stało się coś?
– Nie, nic takiego. Ale wiesz, musimy obejść to miejsce.
– Obejść? – Brwi mniejszego z pędzących na spotkanie statku chłopców nie dotarły na czubek głowy chyba tylko dlatego, że oparły się na linii włosów.
– No. Psy widzą duchy, nie wiesz tego? Po co mamy rozzłościć tego, który stoi przy amforze? Chodź!
I ruszyli pomiędzy kramy szukać okrężnej drogi. Szybkim krokiem, mijając rozgadanych, targujących się zaciekle kupców, kierowali się do zachodniego portu, zwanego Eunostos.
– Nie idziemy do Wielkiego Portu? – zdziwił się Mikros.
Wielki Port, port wschodni, był największym kotwicowiskiem w Aleksandrii. Tu zawijała większość kupieckich statków, odwiedzających to egipskie miasto.
– No co ty? Żeby wszyscy widzieli? Myślisz, że tylko my chcielibyśmy zbadać tajemnice czarnych kamieni? Pamiętaj: statki, i nie tylko statki, mają uszy! – odparował Heron. – O, jest i nasza „Vacca”!
Statek, który przewoził ładunek przeznaczony dla Biblioteki, zacumował już do nabrzeża. Mimo uwag Herona o konieczności utrzymania tajemnicy, ta akurat głęboko zanurzona oneraria zwracała na siebie szczególną uwagę. Okrążyło ją grono gapiów, marynarzy i kupców z sąsiednich statków, z wielkim zaciekawieniem przyglądających się narastającej sprzeczce.
Jednym z uczestników kłótni był flegmatyczny celnik, za którym stało dwóch portowych strażników jakby przydając mu ważności, a drugim otyły Rzymianin, kupiec, wymachujący trzymanymi w ręku zwojami.
– To bezprawie! – pienił się. – Nie możecie mi odebrać tych wierszy! Napisał je największy rzymski poeta, Nazon, i wiozę je do Rzymu, do samego cesarza!
– Zgodnie z aleksandryjskim prawem każdy podróżny, odwiedzający nasze miasto, musi wszystkie dzieła literackie, które przywiezie ze sobą, oddać w depozyt Biblioteki! – wycedził beznamiętnie celnik.
– Tak, a wy mi potem oddacie kopie! Wiem coś o tym! – Twarz właściciela zwojów poczęła przybierać niezdrowy, purpurowy kolor. – A tu… tu są tak cudowne teksty… – Głos mówiącego niespodziewanie się załamał.
– Powtarzam: musisz, panie, oddać mi te zwoje! – Nie ustępował rygorystyczny urzędnik.
– Niedoczekanie wasze! Raczej odpłynę!
– To będzie niemożliwe! Uwierz mi, panie, i przestań nadaremnie spierać się ze mną!
Obaj młodzieńcy z ciekawością, ale i wzbierającym niepokojem, przyglądali się rosnącemu zbiegowisku.
Heron ścisnął rękę Mikrosowi.
– Poczekaj, mam pomysł! – wyszeptał.
Wysunął się przed krąg gapiów, odchrząknął głośno i zadeklamował:
– Gniew Achilla, bogini, głoś, obfity w szkody,
Który ściągnął klęsk tyle na greckie narody,
Mnóstwo dusz mężnych wcześnie wtrącił do Erebu…
Obaj adwersarze zamilkli i spojrzeli ze zdziwieniem na młodego Hellena.
– Poznałeś to oczywiście, panie? – zwrócił się Heron do Rzymianina.
– „Iliada”, czyż nie? – burknął zapytany.
– Chylę czoła przed twą erudycją, panie! A teraz wyobraź sobie, że na twoich zwojach zapisany jest właśnie tekst „Iliady”. Czy poemat tam się właśnie znajduje?
– Nooo… – zawahał się właściciel zwojów.
– Podpowiem, że ja wyrecytowałem jego pierwsze wersy z pamięci. Czy zatem znajduje się w mojej głowie?
– Nooo, nie.
– Właśnie. I w mojej głowie, i na twoim zwoju znajduje się tylko kopia tekstu nieśmiertelnej „Iliady”. A ona sama, jeśli wierzyć Platonowi, istnieje gdzieś jako byt idealny i słyszymy tylko jej liczne echa.
– Ale co to ma do moich zwojów? – rozsierdził się rzymski kupiec.
– A ma, i to sporo. Bo na twoich zwojach też są tylko odbicia prawdziwych wierszy. I nie ma znaczenia, panie, czy Biblioteka odda ci twoje zwoje, czy ich kopie. Wszak wiersze będą takie same, czyż nie? Bo liczy się ich treść, a nie to, która to ich kopia na papirusie.
– Ale, ale…
– Celniku, czyńcie swoją powinność. – Heron mrugnął znacząco do urzędnika. – Wszak już wszystko tu sobie wyjaśniliśmy! A potem zajmijcie się jak najszybszym przetransportowaniem tego cedrowego drewna do Biblioteki! Już chyba sto zwojów czeka na nawinięcie! Są tam jeszcze kamienie do obciążania machin, też je przynieście. Te czarne!
– Oczywiście, panie! – wyraźnie ucieszony celnik wyrwał zwoje z ręki oniemiałego Rzymianina i obrócił się do swoich pomocników, machając ręką:
– Słyszeliście wielmożnego pana, lenie! Do roboty!
Jeden ze zwojów wymknął się z energicznie potrząśniętej dłoni i spadł na nabrzeże. Mikros podniósł go i zdążył tylko przeczytać:
„Czy zgadniesz, jaki nastrój mną owłada,
gdy w dziczy cierpię wśród Sarmatów, Getów?
Jam niezwyczajny ich wody i nieba,
innej mi ziemi, jak zbawienia, trzeba”.
– Panie, wszak to nie twoja własność! – zjadliwie rzucił celnik, wyrywając zwój z ręki Mikrosa.
– Nie cierpię głupców! – syknął Heron i obaj młodzieńcy całą swą uwagę zwrócili na worki z czarną zawartością, wydobywane właśnie z dna statku.
***
Mikros stał przy pulpicie. Trzymał w ręku calamus, piórko przed chwilą zanurzone w atramencie, ale zamiast stawiać znaki na pergaminie, pogrążył się w myślach.
Wszystko stało się tak szybko… Spotkanie z Heronem, jego wstawiennictwo u starszych Biblioteki, przyjęcie do terminu. I oto stał teraz nad dialogiem Platona, „Kritiasem”, przepisywanym chyba przez wszystkich aspirujących do zawodowego kopiowania tekstów dla aleksandryjskiej nauki:
„…więc karę im wymierzyć postanowił, aby się opamiętali, nabrali rozumu i zaczęli panować nad sobą…”
A sam Heron… Kiedy pierwszy raz oprowadzał swego młodszego kolegę po Bibliotece, puszył się jak paw:
– Zobacz, zobacz! Ten zegar zbudował mój prapradziad Ktesibios.
Wskazywał na figurkę jakiegoś fauna, który trzymał w ręku pręcik skierowany na walec gęsto pocięty liniami. Nogi fauna niknęły w jakimś pojemniku, do którego, sądząc z ledwie słyszalnego plusku, wpadała płynąca skądś woda.
– Patrz, a tu wzięli nawet moją eolipilę! – chełpił się blondwłosy młodzian, pokazując osmoloną kulę, wciśniętą gdzieś w kąt magazynku. – Ale oczywiście już się znaleźli zawistnicy. Przezwali moje cacuszko banią Herona. Wyobrażasz to sobie? A ja jestem pewien, że eolipila ma w sobie wielki potencjał. Muszę ją tylko trochę udoskonalić. I do tego czarne kamienie będą się idealnie nadawać. Wkrótce rozpoczynam eksperymenty! Będziesz mi niezbędny. Potrzebuję zaufanych pomocników. Pomożesz, prawda?
Przytłoczony tym potokiem słów Mikros zdołał tylko wyjąkać:
– Pewnie.
Heron, jakby go nie słysząc, ciągnął dalej:
– Bo ja… Chcę być najsławniejszym uczonym na świecie. Żeby nawet sam cezar zabiegał o moje względy. Żeby moje wynalazki znane były na całym świecie. I tak będzie, zobaczysz!
A teraz, w głowie zastygłego jak posąg nad papirusem Mikrosa, galopowały myśli. „Najsławniejszy? Daleka droga! Ale jeśli nawet, to po co ja mu jestem potrzebny? Wynalazcą nie jestem, genialnym naukowcem czy mechanikiem też nie. O co tu chodzi?”
Gdzieś daleko z półki spadł zwój, co w ciszy Biblioteki zabrzmiało jak grom. Przyszły kopista wzdrygnął się i dopisał na papirusie:
„…więc zebrał wszystkich bogów do ich prześwietnej siedziby, która się wznosi nad środkiem całego świata, zaczem widzi wszystko, co ma udział w powstawaniu, a zebrawszy powiedział…”
Jeśli upadek papirusu przypominał grom, to huk, który w tej chwili dobiegł do uszu Mikrosa, można by porównać do łoskotu wszystkich burz, jakie nawiedziły w tym roku Aleksandrię. Chłopak wzdrygnął się, bezwiednie włożył papirus za pazuchę, i popędził w stronę źródła hałasu.
Minął kilku zaniepokojonych bibliotekarzy, przebiegł trzy lub cztery pomieszczenia wypełnione zwojami i wpadł do „komnaty prób”, jak nazywał ją Heron. Tu zatrzymał się jak wryty. Eolipila leżała na podłodze w strzępach, płacząc kroplami metalu na posadzkę. Płonące czarne kamienie poleciały na wszystkie strony i już starały się zająć ogniem półki, stojące pod ścianami. Mikros bez zastanowienia ruszył w stronę stągwi z piaskiem i wodą, które dwójkami stały w rogach komnaty. Nabrał szybko wiadro piachu i sypnął na szczątki machiny. Nagle piekący ból przeszył mu lewą połowę twarzy, a głowa odskoczyła do tyłu. Heron, po zadaniu ciosu, wysyczał tylko:
– Nie… niszcz… mojej… machiny!
I zemdlał.
Jego twarz pokryta była drobnymi punkcikami, jakby oprószona czarnym piaskiem. Krew wolno sączyła się z drobnych ran, pokrywających jego ciało. Wkrótce nadbiegli pozostali bibliotekarze i zajęli się rannym oraz dogaszaniem pożaru.
Mikros, nie oglądając się, ścisnął przywłaszczony papirus i wymaszerował z komnaty.
***
Gdy Heron powoli dochodził do siebie, Mikros często go odwiedzał. Rozmawiali o nieudanym eksperymencie, starannie omijając temat wybuchowego zachowania rannego. Wdzięczność cały czas przepełniała serce przyszłego kopisty, ale wynalazca zasiał już w nim niewielkie ziarno, ziarno niepewności.
– To te czarne kamienie. Palą się zbyt szybko. Do tego dają zbyt wiele ciepła! – gorączkował się wynalazca. – Musimy znaleźć albo innego rodzaju czarne kamienie, albo coś, co sprawi, że będą płonąć dłużej, a ja będę mógł do woli podnosić i obniżać tempo ich spalania. Tylko jak to zrobić?
Nerwowo szarpał bandaże, ściśle spowijające jego ręce. Twarz, według orzeczenia medyka, już zawsze miała być upstrzona drobinkami metalu niby piegami.
– Mikrosie, przynieś mi wszystkie zwoje, jakie zdołasz znaleźć, traktujące o podróżach i opisujące bogactwa, z którymi podróżnicy się zetknęli. Pracować nie mogę, to przynajmniej poczytam. Może coś znajdę?
***
Mikros znosił Heronowi coraz to inne zwoje, pełne relacji ludzi, którzy odwiedzili niemal świat cały. Przynajmniej według swych przechwałek. Jak bardzo były przydatne w poszukiwaniach, świadczył odrapany nos początkującego kopisty, bo Heron zwykł był ciskać w niego bezużytecznymi, w swoim mniemaniu, zwojami. Dlaczego Mikros to znosił? Sam siebie o to zapytywał, kreśląc kolejne litery przepisywanych tekstów. Coś go do cholerycznego wynalazcy przyciągało, jakaś tworząca się aura… Aura czegoś wielkiego.
Aż pewnego dnia – Mikros dobrze go zapamiętał, bo właśnie skończył przepisywać drugą księgę „Poetyki” Arystotelesa, nudząc się przy tym okrutnie – nie czekały go na powitanie w komnacie rekonwalescenta fruwające zwoje, a dziki okrzyk radości.
– No w końcu! Gdzieś to się włóczył, obiboku?
Mikros nieśmiało zaprotestował, ale Heron w ogóle go nie słuchał.
– Pakuj manatki! Jedziemy nad Morze Słone! – I triumfalnie zmierzył wzrokiem swego kompletnie zaskoczonego gościa.
– Gdzie?
– Do Judei. Prosta sprawa: bierzemy statek do Gazy, potem dzień podróży do Jerozolimy, a stamtąd to już spacerek nad Morze Słone.
– Ale… po co?
– A właśnie. Weź, czytaj! – I wskazał palcem otwarty zwój. – To list Herodota do jakiegoś przyjaciela. No, czytaj, czytaj!
Mikros odchrząknął i rozpoczął:
„…gdy już tam dotarliśmy, musieliśmy się, zdrożeni wielce, zatrzymać nad owym wielkim bajorem, które zwą Morzem Cuchnącym, Asfaltowym bądź Słonym. Nie wspominałbym Ci o tym postoju, gdyby nie ciekawy przypadek. Owóż, wyruszając z naszego popasu, a chcąc zagasić ognisko, jak to każdemu podróżnemu czynić wypada, zawaliliśmy je jakowymiś kamieniami, których, jezioro to czy morze, wiele na brzeg wyrzuca. Imaginuj sobie nasze zdziwienie, gdy wracając tą samą drogą w cztery dni później, zastaliśmy nasze ognisko w jak najlepszej kondycji, buzujące pod kamieniami, jakbyśmy je wczoraj rozpalili. Nie mieszkając, wyciągnęliśmy z sakw nasz zapas ryb i…”.
– Dobra, wystarczy! – Rozradowany Heron aż podskakiwał na łożu. Musiało jednak zmitygować go kompletnie zbaraniałe oblicze, podnoszące się znad zwoju z listem.
– Ech wy, zwykli śmiertelnicy! – rzucił z pogardą. – Pamiętasz, czym karmił mnie medyk, abym sił nabrał?
– Jasne. Solą indyjską.
– Cóż to za głupia nazwa. Nazwać coś solą, bo chrupie w zębach, choć słodkie jest jak miód. No dobra, leć po tę sól! – I dodał jeszcze: – A przynieś też okrawki papirusu. Sporo. I lampkę oliwną!
Nie zajęło dużo czasu, gdy Mikros pojawił się ponownie w komnacie, z naręczem żądanych przedmiotów.
– A teraz patrz. To się nazywa doświadczenie.
Heron wziął patyczek, oblizał i obtoczył w kryształkach soli indyjskiej. Tak powstałą kulkę wetknął w płomień. Sól roztopiła się, zbrązowiała i poczęła grubymi kroplami kapać na łóżko chorego.
– Dalej nie rozumiem! – wyrwało się Mikrosowi.
– Nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany, to dopiero połowa doświadczenia – warknął Heron.
Teraz najpierw spalił w miseczce okrawki papirusu, aż na jej dnie pojawiła się warstwa popiołu, gruba na palec. Ponownie obtoczył patyk w soli, ale tym razem dodatkowo także w popiele. Kiedy tym razem włożył go w ogień, buchnął spory płomień.
– Ha! Eureka! – cieszył jak dziecko eksperymentator.
– A co to ma do Morza Słonego?
– No nie, czasem rzeczywiście myślę, że jesteś głupszy niż się wydajesz – zadrwił Heron. – Wysil trochę łepetynę. W eksperymencie z solą popiół spowodował gwałtowne spalanie. A co wynika z listu Herodota? Że kamienie z Morza Słonego…
– …spalanie wydłużają! – dokończył Mikros.
– Wreszcie załapałeś! Pakuj się, jedziemy! Precz z tymi szmatami – krzyknął cudownie uleczony rekonwalescent, zdzierając z siebie bandaże. – Sława czeka!
Judea, rok 783 ab Urbe condita
Mikros splunął z niesmakiem. Nie bardzo mu to wyszło, bo usta miał spieczone, a gardło wyschnięte. „Cóż to za paskudne miejsce, zapomniane przez bogów i ludzi”, pomyślał z niechęcią. Do tego ci Żydzi, równie paskudni. Zadufani w sobie i leniwi. Rozprawiający tylko o Bogu, o tym, jak to życie fatalnie ich traktuje i o tym, jak to się zmieni, gdy nadejdzie ktoś zwany Meszijah.
Hellenowie uważali, że tym obibokom nie pomogliby nawet Jowisz z Hadesem razem wzięci.
Na szczęście już wkrótce mieli opuścić brzegi Morza Cuchnącego. Heron zawyrokował, że jego eksperymenty z asfaltem, o którym pisał Herodot, tymczasowo się zakończyły i zamierza je kontynuować w Aleksandrii. Podobno wyniki były obiecujące, próbki czarnych kamieni, które przywieźli ze sobą, paliły się do tej pory.
Kilku miejscowych robotników pakowało bryły asfaltu do worków, inni zwijali obozowisko. Pozostało jeszcze…
– Panie, w kwestii zapłaty!
No właśnie – pozostało jeszcze rozliczyć się z robotnikami. Młody Saul ha-Tarsi, wynajęty przez Greków przewodnik, szef robotników, specjalista od wszystkiego co żydowskie, patrzył na Mikrosa spode łba. Ten odwzajemnił mu się równie wyzywającym spojrzeniem. Nie cierpiał tego człowieka. Niezależnie od poleceń, przewodnik robił wszystko po swojemu. Gdy było mu to wygodne, udawał, że nie rozumie po grecku, wałkonił się nad miarę, nie krył też swej pogardy dla cudzoziemców. Do tego patrzył na każdego kosym okiem z dołu, bo czego jak czego, ale Bóg Judejczyków poskąpił mu wzrostu. Arogancki, paskudny typ po prostu.
– Panie, jak wiesz, praca tu jest niezmiernie ciężka. Do picia tylko gorąca, wstrętna woda z worów, ciężkie kawały bituminu trza taskać. Umawialiśmy się co prawda na zarobek, który w miesiąc dostaje sprzątacz kloak, ale postanowiliśmy zażądać więcej. – Słowa padały z ust Saula jak paciorki na straganie syryjskiego kupca: szybko, klekocząco i bez końca.
– Ile? – burknął wściekły Mikros.
– Zamiast dwudziestu pięciu denarów dla każdego… – Saul podrapał się po łysiejącej głowie. Jego pociągła twarz wydłużyła się jeszcze bardziej, gdy uważnie taksował wzrokiem Greków, ile srebra może z nich jeszcze wyciągnąć. – Pięćdziesiąt!
– Dwa razy więcej? – Grek postąpił krok do przodu, zmuszając drobnego Żyda do cofnięcia się. – Ty zachłanny…
– Co się dzieje? – Heron wkroczył w samą porę, by zażegnać awanturę. – Czego chce ten… nasz żydowski pomocnik? – Z wyraźną niechęcią spojrzał na Saula.
– Chce nas oszukać! – warknął Mikros.
– Bardzo?
– Chce pięćdziesięciu denarów na człowieka, co przy dziesięciu robotnikach daje…
– Tak, wiem. Prawie sto siedemdziesiąt tetradrachm. Wypłać mu je!
– Ale…
– Tak, tak, wiem, że nas oszukuje. Ale mnie się śpieszy, a dostaliśmy na drogę trzysta monet od intendenta Biblioteki. Zostanie nam jeszcze na wino w domu. W tej karczmie przy porcie, pójdziemy razem?
Mikros uśmiechnął się lekko. Zbrzydła mu jeszcze bardziej ta bura i pozbawiona zieleni Judea, gdy pomyślał gajach i parkach rodzinnego miasta.
– A Saulowi przekaż, że dostaje tyle, ile chciał, ale jego zarobek jest taki sam jak robotnika. Niech się z nimi wykłóca o swoją dolę. – Zatarł ręce z zadowolenia Heron.
Tym razem widać było, że Saul zrozumiał, co potrzeba. Jego twarz mocno się zaczerwieniła, grdyka poczęła skakać w górę i w dół pod krótką brodą. Nic jednak nie powiedział, wyrwał tylko worek ze srebrem z dłoni Mikrosa i podszedł do kupki tunik, które robotnicy rzucili na stos przed rozpoczęciem pracy. Kończący pracę podchodzili do Saula i odziewali się, przekrzykując i gestykulując przy tym. Jednak młody Żyd miał widać wielką siłę przekonywania, bo spory szybko wygasły i sprawnie podzielono srebro między robotników.
„Trudno”, pomyślał wyraźnie rozczarowany takim obrotem sprawy Mikros, „nie można mieć wszystkiego”.
– Optionie – zawołał do dowódcy rzymskiej eskorty, przyznanej wysłannikom Biblioteki przez miejscowego prokuratora. – Ruszamy do Jerozolimy!
W drodze powrotnej do Aleksandrii, rok 783 ab Urbe condita
Zagrzmiało potężnie, a z nieba spadło kilka kropel deszczu.
– Na Zeusa, podobno tu nigdy nie pada? – rzucił Mikros na wiatr, ale nikt go nie usłyszał. Każdy kurczowo trzymał się końskiej grzywy. Galopowali, jakby chcieli zajeździć konie. Option szwadronu miejscowej kohorty pomocniczej, który prokurator wyznaczył jako ich eskortę, nie ustawał w ponagleniach:
– Szybciej! Szybciej! Jeśli nie zdążymy dziś przed wieczorem do Jerozolimy, to jutro możemy zapomnieć o wygodnym noclegu i smacznym posiłku. Zostaną nam tylko koszary i żołnierskie żarcie!
– A co, jutro mają zburzyć to miasto? – Próbował zażartować Heron, desperacko ledwie utrzymując się na grzbiecie wierzchowca. Option obrzucił młodzieńca przeciągłym spojrzeniem. Gdyby wzrok miał siłę uderzać, wynalazca już turlałby się w przydrożnych krzakach.
– Nie, ale jak wiesz, panie, ci popieprzeni Żydzi w soboty świętują. I nikt nawet palcem dla nas nie kiwnie, bo bóg im zabrania. Dawaj!
Droga wiła się przed nimi zakosami, podchodząc od północy pod niewielkie wzgórze. Widać było, że kiedyś wyrąbywano tu kamień. Tuż za pagórkiem, według słowa rzymskiego żołnierza, leżała już Jerozolima.
Wtem do uszu Herona i Mikrosa dotarły odgłosy furiackiej sprzeczki. Miejscowy dekurion kłócił się zażarcie z czarnowłosym, przystojnym Żydem. Każdy z nich ciągnął za jeden z końców sporej belki, do której przybito ciało człowieka. W ferworze sporu nie widzieli świata dookoła siebie i wyszli akurat pod kopyta przejeżdżających koni. Cała kawalkada musiała się zatrzymać.
– O co chodzi? – rzucił Heron władczo optionowi.
– Poczekaj panie, zaraz się dowiem.
Option niemal naparł koniem na Żyda, zmuszając go do cofnięcia. Potem wymienił kilka szybkich zdań z dekurionem i wrócił do obu Greków.
– Żyd chce zabrać ciało jednego ze złoczyńców. – Tu option machnął w kierunku trzech pali, stojących przy drodze. Na dwóch z nich widniały jeszcze poprzeczne belki, do których przybici byli skazańcy. – A dekurion twierdzi, że przepisy na to nie pozwalają.
– Nie widzi, że nam się śpieszy? – Zżymał się Heron. – To na ile sykli szacuje znalezienie nowego przepisu, który pozwoli zabrać trupa?
Rzymianie znów wymienili kilka słów.
– Trzydzieści, panie.
Blondwłosy Grek wyjął zza pazuchy woreczek ze srebrem i rzucił w stronę rzymskiego żołdaka.
– Masz i nie tarasuj dłużej drogi.
Już mieli spiąć konie, gdy Żyd rzucił się do nich, gdacząc coś po aramejsku i wyciągając rękę.
– Czego on znowu chce? – Zirytował się Heron.
– Mówi, że bóg ci tego nigdy nie zapomni. I chce ci coś ofiarować.
– Bóg? A co, zna się z nim osobiście? – zakpił wyraźnie rozeźlony młodzieniec.
Znowu szybka wymiana zdań i option drapiąc się w głowę pod hełmem, wyraźnie zdziwiony, oznajmił:
– Ten tu trup to podobno syn boży!
– Co ten Żyd, szaleju się objadł? – Heron zdziwiony spojrzał w twarz nieżywego człowieka. Ta jednak pokryta była skorupą zeschłej krwi, a do tego nosiła na sobie tyle śladów pobicia, że przypominała bardziej sinoczerwony połeć mięsa niż ludzką twarz. – Na Boga to on zdecydowanie nie wygląda! Optionie, bierzemy, co ten człeczyna chce nam dać, i ruszamy!
Option znów wypowiedział kilka słów. Czarnowłosy zbliżył się do Herona i wcisnął mu w dłoń coś okrwawionego i podłużnego.
– Żyd twierdzi, że zwie się Josef ha-Rama. I jak długo będziesz nosił ten gwóźdź, którym przebito nogi tego tu… złoczyńcy, nic ci się panie, nie stanie. A po śmierci otworzy ci on drogę do raju.
– Tfu, żydowskie przesądy! Jedziemy!
Heron spiął konia. Mikros zauważył jednak, że gwóźdź wsunął w juki tak, by ten nie mógł się wyśliznąć.
Aleksandria, rok 784 ab Urbe condita
Heron prowadził swe eksperymenty, wysyłał listy, ale robił to sam, nie dopuszczając już do swych działań Mikrosa. Ten dziwił się takiemu postępowaniu wynalazcy, ale nie protestował. W końcu miał sporo własnych zajęć. Zauważył co prawda wzmożony ruch w Bibliotece: a to przybył jakiś centurion, a to dwóch zaaferowanych Greków spieszyło do pracowni wynalazcy, gwałtownie gestykulując. Pojawił się nawet jakiś cudacznie odziany barbarzyńca. Stugębna, biblioteczna plotka głosiła, że przybył z samego końca świata, z Brytanii.
Kiedy jednak do Biblioteki przybył jakiś znaczny Rzymianin, dla Mikrosa skończyła się wegetacja na obrzeżu spraw ważnych.
Został wezwany do komnaty Herona.
– Mikrosie, zorganizujesz próbę mego pojazdu! – zażądał wynalazca, nie tracąc czasu na powitania, jakby widział kopistę dopiero co.
– Próbę? – Nie zrozumiał Mikros.
– Ten tu oto dostojny wysłannik cesarza Tyberiusza, szlachetny Serwiusz Tuliusz, wątpi w przydatność dla Rzymu pojazdów napędzanych moją eolipilą. Ośmielił się nawet powiedzieć… – Tu Hellenowi aż tchu zabrakło z oburzenia, a jego oczy ciskały błyskawice w stronę Rzymianina.
– Ośmieliłem się powiedzieć, że niemal każdy, któremu się wydaje, że wynalazł coś użytecznego: róg obfitości, aparat latający, machinę miotającą płomienie czy innego tego typu bzdury, oferuje je cesarzowi, licząc na hojną zapłatę. Ja jestem tu tylko po to, żeby zobaczyć tę grecką zabawkę, i o tym co ujrzałem, zameldować cesarzowi – beznamiętnie stwierdził bogato odziany Rzymianin.
– Ośmieliłeś się… ośmieliłeś się… – tu Heron, prawie fioletowy z gniewu, nieco się jednak zmitygował i dodał: – …panie, wątpić w przydatność mojej machiny. Przekonasz się więc na własne oczy!
Zwrócił się do kopisty, z trwożliwą uwagą obserwującego starcie Greka i Rzymianina:
– Przygotuj wszystko jak trzeba!
***
Nie wiadomo czemu Heron uparł się, żeby próbę przeprowadzić obok tych irytujących kup kamieni. Bredził coś o tym, że „tysiące lat patrzą na nas z wysokości tych pomników” i inne tego typu niedorzeczności. A tam tylko piach, piach i jeszcze raz piach, do tego oślepiające światło odbijające się od gładkich ścian budowli.
Specjalnie dla potrzeb testu Mikros nakazał zbudowanie specjalnego toru, na którym w koło poruszać się miał pojazd Herona. By sprawdzić, ile będzie w stanie uciągnąć, przymocowano do niego przyczepę, drugi wóz o wysokich bokach, chwilowo pusty. Wynalazca, poduszczony przez Serwiusza Tuliusza, zbudował specjalną rynnę, za pomocą której miano na przyczepę wsypywać piasek. Specjalnie po to podniesiono burty pojazdu.
Widać było, że Heron bardzo przeżywa próbę. Nerwowo obracał w palcach gwóźdź, zawieszony na szyi. Gorączkowo pokrzykiwał na niewolników, po raz ostatni zamiatających tor, osobiście sprawdzał palenisko w swoim pojeździe, wybierał też co najdorodniejsze czarne kamienie, które miały napędzać eolipilę.
Gdy w końcu wszystko było gotowe, Heron podszedł do Rzymianina.
– Zaraz odwołasz swoje kłamliwe słowa… panie! – To ostatnie słowo zabrzmiało tak, jakby Heron chciał wypluć coś o paskudnym smaku.
– Przekonamy się… panie! – Serwiusz nie pozostał dłużny, a na jego ustach cały czas gościł lekki, szyderczy uśmieszek. – Do dzieła zatem!
Heron wydał ostatnie komendy, pojazd zahuczał, zaskrzypiał, ruszył powoli i… mocowanie przyczepy pękło i ta pozostała nieruchoma za toczącym się pojazdem.
– Stać! Stać! – wrzeszczał wściekły Heron. – Który niewolnik odpowiadał za przygotowanie przyczepy? Tych dwóch? Mikrosie, dopilnuj, aby ukrzyżowano obu zaraz dziś wieczorem! A reszta: naprawić mi to zaraz!
Przerażeni takim obrotem sprawy niewolnicy szybko się uwinęli i druga próba przebiegła nad wyraz sprawnie. Piasek spadał do przyczepy, ta wlokła się powoli za wozem napędzającym. W końcu jednak przyszedł kres ich możliwości – mimo starań obsługi pojazdu, koła już się nie poruszyły. Ciężar był zbyt wielki.
Heron podszedł do przyczepy, spojrzał do środka i aż pokraśniał z zadowolenia.
– I co powiesz teraz, Serwiuszu? Cesarz będzie chyba zadowolony? Takiego ciężaru nie przeniesie chyba i pół centurii!
Oczy Hellena błyszczały tajonym triumfem.
Rzymianin, nie śpiesząc się, podszedł do Herona i również spojrzał do środka.
– Sprawdzimy – mruknął pod nosem. – Chodźcie tutaj! – To akurat krzyknął pełnym głosem, machając w kierunku piramid.
A pod jedną z nich, niemal niezauważeni, stali poganiacze wraz z mułami.
– Teraz zobaczymy… Zaprzęgać!
Na rozkaz Serwiusza podpięto do przyczepy najpierw trzy muły, które nie dały jednak rady ruszyć jej z miejsca. Ani cztery, ani pięć… Dopiero osiem zwierząt wspólnym wysiłkiem pociągnęło załadowany piaskiem wóz.
– Hmm, Heronie. Czyli twój mechaniczny pojazd uciągnie tyle ładunku, co siedem mułów. Taak, cesarz będzie zadowolony. Ale jeszcze bardziej konsulowie.
Skrzywioną uśmieszkiem twarz zwrócił w stronę Herona i poklepał go po plecach.
– Miej pewność, że Sejan dowie się o naszych… sporach i wyczynie tych… siedmiomułów. – Mrugnął lekko, jakby odprężony. – A wtedy Rzym może stanąć przed tobą otworem!
„O profitach dla siebie coś taktownie zmilczał”, pomyślał z przekąsem Mikros, idąc wydać dyspozycje odnośnie przygotowania krzyży na wieczór.
Aleksandria, rok 786 ab Urbe condita
– Pamiętaj, od ciebie wiele zależy!
Oczy Herona, ukryte w gęstwie punkcików czerniejących na skórze, jarzyły się niezdrowym blaskiem. Wiele czasu minęło od ich wspólnej wyprawy po bitumin. Bitumin, współsprawca… Czego? Mikros zdawał się rozumieć, że taki musiał być naturalny bieg rzeczy.
Bitumin, ulepszenie eolipili, zastosowanie machiny Herona do skonstruowania czegoś, co sam wynalazca nazwał „wozami bez wołów”, a co legioniści nazywali obecnie siedmiomułami. Po sukcesie testu przed Serwiuszem przyszła chwila załamania, gdy i Serwiusz, i jego mecenas Sejan byli zmuszeni pożegnać się ze służbą cesarzowi oraz z życiem. Ale siedmiomuły już spodobały się rzymskim konsulom, co nieuchronnie spowodowało napływ początkowo ciekawskich, a potem coraz znaczniejszych Rzymian, aż w końcu Herona odwiedził Makron, nowy zausznik cesarza. I, niepostrzeżenie właściwie nawet dla samego Herona, stał się on bardziej mieszkańcem Rzymu niż Aleksandrii. „Wozy bez wołów”, siedmiomuły, ochrzczone również przez legionistów „mułami Herona”, pomagały przenosić zaopatrzenie za rzymskimi wojakami. A ci sforsowali Ren i parli w głąb dzikiej Germanii. Z drugiej strony cesarstwo nie chciało wiązać sobie rąk – wciąż panował kruchy pokój z Partami. Wciąż.
A Mikros, jakby niepostrzeżenie, wylądował w Bibliotece jak nurek w Morzu Cuchnącym. Im bardziej chciał zbliżyć się do wynalazcy, tym bardziej polecenia starszych Biblioteki i ludzi z otoczenia samego Herona (otoczenia, bo Mikros wątpił, aby zaaferowany ciągłą pracą Heron troskał się o los kopisty) przywiązywały go do Aleksandrii. Aż w końcu przestał się szarpać i zanurzył w świat starych zwojów.
Toteż niepomiernie zdziwiło go wezwanie do pałacu namiestnika. Za rozkazem stał Heron, to było pewne. Ale czy miało to być spotkanie z przyjacielem, czy ze zwierzchnikiem? Czego Heron mógł od niego chcieć?
Gdy zbliżał się do siedziska zajmowanego przez wynalazcę, usłyszał strzępy jego rozmowy ze szczupłym, wykwintnym Rzymianinem, który siedział obok. „…wszystkie twoje papirusy należy przenieść tutaj…”, „…jabłko…”, „…to się musi stać…”, „…inaczej lud może…”. Rozmowa ucichła, gdy Mikros zbliżył się do rozmówców, a ci całą swą uwagę skupili na nim.
– Mikrosie, jesteś mi potrzebny! – wyrzekł sucho Hellen. Nerwowo bawił się podłużnym kawałkiem metalu, zawieszonym na szyi. Nie spojrzał nawet kopiście w oczy.
I Mikros już wiedział – to będzie polecenie od zwierzchnika. Gdyby usłyszał „jak się masz?” czy „co porabiałeś przez ten czas?” wiedziałby, że wrócił tamten Heron, Heron przyjaciel. A ten tu… Potrzebował odpowiedniego narzędzia. I czegoś jeszcze. Ale czego?
– Zbudowałem nową wersję mego muła. Ta jest wyposażona w gastrafetes, kuszę udoskonaloną według mojego pomysłu. Wyobraź sobie atak tysiąca takich maszyn na kawalerię nieprzyjaciela! Wedrą się między nich jak taran wbijający się w burtę triremy! – gorączkował się wynalazca. – Ale potrzeba mi kogoś zaufanego, kogoś, kto wie, co to eolipila. – Tu, nie wiedzieć czemu, Heron ukradkowo zerknął na Rzymianina siedzącego obok. – Ktoś, kto przetestuje uzbrojonego muła w polu i przekaże mi całą, nieupudrowaną prawdę o jego zachowaniu, wadach i zaletach. Tym kimś będziesz… ty!
– Ja?! – zdziwił się Mikros. – Ale czemu ja?
Teraz odezwał się Rzymianin. Głos miał aksamitny, dźwięczny, ale czaiła się w nim jakaś groźba, jak syk żmii zagłuszony głosem skowronka.
– Drogi Heronie, gdzież twe maniery? Jeśli tylko przedstawisz mnie swemu przyjacielowi, objaśnię mu jego doniosłą rolę w naszym przedsięwzięciu.
„Naszym?” Zimny dreszcz przebiegł Mikrosowi po plecach. Instynktownie poczuł, że im mniej będzie miał wspólnego z tym Rzymianinem, tym gładziej potoczy się jego życie. A na pewno potrwa dłużej.
– A tak, tak… – zmitygował się Heron. – Poznaj Makrona, prawą rękę naszego, oby żył wiecznie, cesarza Tyberiusza.
Rzymianin zmierzył Mikrosa spojrzeniem, jakby dostrzegł go dopiero w tej chwili. Zlustrował go od stóp do głów, a kopista miał wrażenie, że to wąż przesuwa po jego ciele rozdwojonym językiem.
– Mikrosie, wiele dobrego słyszałem o tobie od tego tu wiernego sługi wiecznego Rzymu, który już w pewnych kręgach dorobił się przydomka Megas. – Dziwnie było patrzeć, jak Heros aż kraśnieje od tego topornego pochlebstwa. – Dlatego też, za jego radą… – „akurat”, prychnął w duchu Mikros – …cesarz wyznaczył cię do wykonania tego jakże odpowiedzialnego zadania. Mam nadzieję, że rozumiesz, jaki olbrzymi zaszczyt cię spotkał?
Makron świdrował wzrokiem stojącego przed nim kopistę, a ten, przeczuwając zbliżające się niebezpieczeństwo, zgarbił się i skulił. Jakby nie dostrzegając zdenerwowania człowieka, do którego kierował swą mowę, Rzymianin ciągnął niezrażony:
– Zostaniesz delegatem Biblioteki, a do pomocy dostaniesz optiona Gajusza. Waszym zadaniem będzie wypróbować muły bojowe pod murami Palmiry. Miejmy nadzieję, że ta demonstracja siły ostudzi trochę naszych porywczych sąsiadów, Partów. Do granicy stamtąd co prawda daleko, ale roi się tam od partyjskich szpiegów. A ci na pewno zameldują co trzeba Artaksesowi, swemu królowi. Co ty na to?
Mikros wolał nie odpowiadać.
Pod murami Palmiry, rok 786 ab Urbe condita
Gdyby nie poczucie oszołomienia (”co ja tutaj robię?”, tłukło się wciąż Mikrosowi po głowie), Palmirą byłby zachwycony.
Miasto, położone nad oazą, pyszniło się pięknymi budowlami, bielejącymi w cieniu kamiennej cytadeli. Urody przydawał mu wianuszek palm, tworzący jakby koronę tego pięknego zakątka imperium. Choć tak różne, przypominało jednak stylem Aleksandrię. „Ech, żeby tak było tu jeszcze morze”, rozmarzył się Mikros.
– Panie, zaczynamy?
Głos Rzymianina przydanego mu do pomocy rozwiał te przyjemne myśli. „Gajusz”, pomyślał z przekąsem kopista. A właściwie już nie kopista, a delegat specjalny Biblioteki, mający pieczę nad wypróbowaniem nowej konstrukcji Herona. Choć tak po prawdzie, całą wyprawą dowodził właśnie Gajusz, który współpracował już wcześniej z helleńskim wynalazcą przy testach siedmiomułów napędzanych eolipilami, i to on tu pociągał za sznurki.
„Co ja tutaj robię?”, pomyślał ponownie Mikros, zagubiony jak nigdy dotąd. „Przecież jestem tu potrzebny jak wół do napędu pojazdów Herona. Co się kryje za tym moim nagłym awansem, równie realnym, jak owe miraże, który widzieliśmy jadąc tu przez pustynię?”.
– Panie! – Zniecierpliwiony ton Rzymianina wyraźnie wskazywał, kto tu rządzi. Poganiany Grek westchnął ciężko i wspiął się na siedmiomuła. Był to wóz na obitych metalem kołach, trochę bardziej pękaty niż zwykłe, z wyższymi burtami, chroniącymi załogę. A ta, oprócz dbania o eolipilę napędzającą pojazd, obsługiwała jeszcze pokaźnych rozmiarów gastrafetesa, napinanego za pomocą bani parowej jakimś skomplikowanym mechanizmem pomysłu Herona. Mikros przekonał się, jak mocarna to broń, bo w pierwszym tygodniu po przyjeździe trenowali strzały z nieruchomego pojazdu. Bełt, wystrzelony z gastrafetesa, z łatwością przebijał deskę grubości czterech palców z odległości pięciuset kroków. Celność, według rzymskich żołnierzy, też była zadowalająca. Dziś nadszedł czas wypróbowania strzelania podczas jazdy.
Mikros przekroczył burtę pojazdu i kucnął w środku. Właściwie do jego zadań należało… nie robienie niczego. Wszystko działo się jakoś samo, bez jego udziału.
Jeden z żołnierzy załogi poruszył lakierowany kołek. Jak już kopista (a właściwie delegat specjalny) zdążył się dowiedzieć, kołki służyły do manewrowania eolipilą, a co za tym idzie kontrolowały ruch wozu. Pojazd zahuczał i powoli potoczył się przed siebie, w stronę tarcz z drewna, ustawionych dnia poprzedniego przez żołnierzy.
Mikros czuł dziwne zaniepokojenie. Nie dlatego, że siedział w jadącym pojeździe. Wszak i statkami, i wozami zaprzężonymi w zwierzęta już podróżował. A że tu za muła robiła bania Herona – nie sprawiało mu różnicy.
Bardziej niepokoił się słowami dziwnego Parta, który wczoraj w gospodzie wpatrywał się w Hellena świdrującym wzrokiem. Robił tak, od kiedy Mikros wszedł do karczmy, kiedy jadł, kiedy zażyczył sobie dodatkowego dzbana wina po posiłku. Aż w końcu wyszedł w ślad za Grekiem z gospody, a mijając go potrącił ramieniem i wyszeptał: – Strzeż się dołów! Strzeż się Rzymian!
O jakich dołach mówił nieznajomy? Kloacznych? Hellen specjalnie omijał tego wieczora i kolejnego ranka publiczne toalety. W końcu doszedł jednak do wniosku, że to był tylko głupi żart.
I kiedy tak uleciał myślami od kloacznych dołów w stronę ojczystej Aleksandrii…
Trzask! Przód pojazdu zanurkował w dziurę. Przed oczami Mikrosa przeleciały cienkie deski, z których osypywała się niegruba warstwa piasku. Zanim przód pojazdu huknął w dno dziury, przez głowę przerażonego Mikrosa jak błyskawica przebiegły myśli: pułapka, „strzeż się Rzymian”, „to się musi stać”, „jabłko… niezgody”?
Wybuchającej eolipili już nie usłyszał.
Palmira, rok 786 ab Urbe condita
Z następnych dni Mikros zapamiętał ból. Ból i zapachy: smród przypalanych ran, łagodny aromat oliwy, odór niemytych ciał i niesprzątanych nieczystości. Jak przez mgłę pamiętał też wrażenie latania, które lataniem wcale nie było, o czym przekonał się, gdy jego głowa odbiła się nagle od kilku kamieni, leżących gdzieś na ziemi.
Gdy w końcu się ocknął, ujrzał przed sobą brodate oblicze. Mężczyzna, który budził w Mikrosie niejasne wspomnienia, uporczywie wpatrywał się w rannego.
– Jak się czujesz? – odezwał się nieznajomy-znajomy, kiedy tylko dostrzegł, że Hellen wraca do przyjemności.
– Boli… – wycharczał z trudem Mikros.
– A tak, tak. Boli i będzie boleć. Może nawet do końca życia. Mocno cię poharatała ta maszyneria. Sporo się medycy przy tobie namęczyli, żebyś nie wybrał się oglądać…
Tu mówiący na chwilę zamilkł. Przełknął głośno ślinę, grdyka podskoczyła pod brodą.
W nagłym błysku przypomnienia Mikros uzmysłowił sobie, że przecież poznał już tego człowieka.
– Ale… ale ja cię znam! Tyś jest Saul ha-…
– Ćśśś, nie wymawiaj głośno mego imienia. – Mówiący szybko położył palce na wargach rannego. – Niektórzy dużo by dali, by wiedzieć, gdzie jestem. A od teraz znasz mnie jako… jako Paulusa Rzymianina, który przyjechał tu w interesach. Mamy chyba coś wspólnego, prawda? – Uśmiechnął się półgębkiem Żyd, czy też, obecnie, Rzymianin. – Obu nam natura poskąpiła wzrostu, a szydercy nadali to samo miano: Mały. Ale przecież i ogromna pustynia zaczyna się od najmniejszego ziarenka piasku.
Mikros zaniepokoił się, bo z poprzedniego spotkania najlepiej zapamiętał chciwość Saula-Paulusa.
– Ile ode mnie chcesz? – rzucił opryskliwie.
– Myślisz, że uratowałem cię, mając nadzieję na przyszłe zyski? Nawet gdybym cię sprzedał w niewolę, marny byłby to zarobek! – równie nieprzyjemnie odparł Paulus. – Nie, mój drogi, ja mam wobec ciebie znacznie większe plany.
– Plany? Wobec mnie?
– Na razie wykuruj się, ile zdołasz, a do naszej rozmowy wrócimy. Już niebawem. Obiecuję!
Co mówiąc, wyszedł z komnaty, a wyczerpany Mikros zapadł w sen.
***
Kolejne dni znowu były pełne boleści. Medyk, opiekujący się Mikrosem, nakazał mu wstawać i ćwiczyć członki. Dopiero wtedy Hellen uświadomił sobie ogrom zniszczeń, jakie w jego ciele wyrządził wypadek pojazdu. Jeśli już wcześniej kulał, to teraz ledwo powłóczył chromą nogą, złamaną w dwóch miejscach i krzywo zrośniętą. U prawej ręki brakowało mu trzech palców, zostały tylko kciuk i mały palec. Jak może wyglądać jego twarz, przekonał się, kiedy wybrał się na pierwszy dłuższy spacer. Napotkane dzieci uciekały od niego z krzykiem. Gdy zdołał przejrzeć się w cebrze pełnym wody, sam odskoczył z krzykiem przestrachu. Lewa strona jego twarzy przypominała stopioną maskę aktora – nieruchoma, gładka, odrażająca.
Przerażony, przy kolejnym spotkaniu z medykiem zażądał spotkania z Paulusem. Ten przybył następnego dnia.
– Co to wszystko znaczy? Chcę… chcę się udać do Herona. Przekazać… pokazać… – bełkotał Mikros w zdenerwowaniu.
– Zwariowałeś do reszty? Do Herona? Przed którym staramy cię ukryć? Przecież gdyby tylko Rzymianie dowiedzieli się że żyjesz, za twoje życie nie dałbym złamanego obola – irytował się Paulus.
– Heron… dybie… na moje… życie? – wystękał osłupiały Hellen.
– No, nie sam Heron, ale jego rzymscy przyjaciele. – Słowo „przyjaciele” niewielki Żyd niemal wysyczał. – A kto zastawił pułapkę, w którą wpadliście? Kto wykopał doły na drodze waszego siedmiomuła?
– Rzymianie?! Ale po co?
– A kto wie, jak działa eolipila? Co jest potrzebne do jej właściwego działania? Ja wiem, bo byłem nad Morzem Cuchnącym. Ale wszyscy robotnicy, którzy tam wtedy pracowali, już nie żyją. A ja się ukrywam.
– Ale… ja? Gajusz?
– Ty, bo byłeś przy Heronie na wstępnym etapie jego prac. I dużo wiesz. A jeśli nawet nie wiesz, to możesz wiedzieć. A Gajusz? On towarzyszył Heronowi przy pierwszych testach siedmiomuła. Też za dużo wiedział. A tak: trzy króliki zabite jedną strzałą!
– Trzy? Ja, Gajusz i…?
– A prawda, bo ty nic nie wiesz. Twój znajomy, Makron, ogłosił, że to Partowie sabotowali wasze urządzenie, bo… – tu Paulus nadął się i zagdakał oficjalnym tonem – „nie w smak jest im wielkość Rzymu, a w swej małości i podłości nie dostrzegają tego, co Rzym niesie pięknego i dobrego. Chcą zatem to zbrukać, zohydzić, i przeszkodzić, bla bla bla”. Czyli, mówiąc po ludzku, cesarz potraktował to zdarzenie jako idealny pretekst, by wypowiedzieć wojnę Partii. I rzymskie legiony docierają już do wielkiej rzeki, która zwie się Indus. Idą śladem Aleksandra.
Żyd z sykiem wypuścił powietrze z płuc i spojrzał koso na Mikrosa.
– I co ty na to?
Oszołomiony Hellen powoli przetrawiał zasłyszane informacje.
– Ale… mój przyjaciel… On nigdy nie… Nie jest taki.
– Hm, a kiedy z nim ostatnio rozmawiałeś? Ale tak szczerze?
Hellen zarumienił się, spuścił wzrok i nie wyrzekł ani słowa.
– No właśnie. Myśli Herona zaprząta coś znacznie większego, niż los przyjaciela.
– Czyli?
– Niezmierne bogactwo. To teraz. Chwała. To w przyszłości. A może i… nieśmiertelność? – Paulus drwiąco spojrzał na Mikrosa.
– Ale on nie…?
– A nie, nie, środka na nieśmiertelność nie wymyślił, bogiem też raczej nie zostanie. Za to cesarz już mu obiecał, że świątynie ku jego czci powstaną nie tylko w Rzymie, ale w każdym większym mieście, zdobytym przez legiony. Dalej uważasz, że on nie…? – Paulus zawiesił głos.
– Wobec tego, czego TY chcesz ode mnie?
– Widzisz, mam wobec Żydów, wobec Rzymian, wobec ludzkości całej wielkie plany. A twój Heron, a raczej potęga Rzymu, którą karmi, którą podsyca… – Mały Żyd zmarszczył brwi i zatopił się we własnych myślach.
– Co Heron? Co Rzym? – Po kilku chwilach nie wytrzymał Mikros.
– A tak. Zamyśliłem się. Bo widzisz, jestem w posiadaniu tajemnicy, która może zmienić życie moje, twoje, każdego Greka, każdego Rzymianina, każdego niewolnika. Ba, nawet życie tych Germanów czy Indów, z którymi ścierają się teraz legiony.
– Tajemnicy? Zmieni życie każdego? Wynalazłeś róg obfitości czy źródło ambrozji?
Paulus bystro spojrzał na Greka.
– Nie jesteś taki daleki od prawdy. Choć mylisz się całkowicie.
Żyd z rozmachem wstał z zydla, na którym spoczął, wbił badawcze spojrzenie w Mikrosa i wyrzekł z naciskiem:
– A na razie kuruj się i nie daj się poznać. Nikomu! Bo jeśli ktoś domyśli się, że kaleka zajmujący ten dom i przyjaciel Herona to jedna i ta sama osoba, nie wróżę ci długiego żywota.
I wyszedł na spieczone ulice Palmiry.
Aleksandria, rok 787 ab Urbe condita
Niezbyt mocna bryza od morza wichrzyła włosy i chłodziła czoła mężczyzn stojących na molo. Jeden z nich czekał na zaokrętowanie na statek odpływający do Aleksandrii.
Mniejszy mężczyzna gorączkowo tłumaczył coś większemu, gwałtownie przy tym gestykulując.
– Masz szczęście, że żyjesz. Musisz zapomnieć o tym, kim byłeś, i stać się kimś zupełnie innym. Na razie wysyłam cię samego, ale bądź pewien, że jeszcze się spotkamy. A teraz mam dla ciebie zadanie. Zostaniesz posługaczem w Bibliotece.
– Ale ja…
– Mam pewnych… przyjaciół tu i tam. Nie bój się, nic ci nie grozi. A ja muszę mieć tam kogoś. Kogoś, kto wie wiele i o samym Heronie, i o jego papirusach. Bo słyszałeś, że Heronowe wynalazki otacza coraz większa tajemnica. Giną ludzie z nimi związani – tu Paulus spojrzał z ukosa na Hellena – ściąga się wszystkie dokumenty do Biblioteki Aleksandryjskiej, która strzeżona jest niemal równie dobrze jak cesarz. Taaak, musisz tam być, niewidoczny, cichy i pokornego serca.
Aleksandria, rok 788 ab Urbe condita
Mikros siedział w kącie gospody, sącząc powoli cierpkie wino. Tylko na takie teraz było go stać, pensja posługacza w Bibliotece była bardziej niż skromna.
Czekał. I ciekawie przysłuchiwał się tyradzie, którą jakiś sporej tuszy Hellen, o kasztanowatych, kręconych włosach, wygłaszał do zafascynowanych słuchaczy:
– Rzym nie jest niezwyciężony, o nie! Na razie zachowują się jak Persowie przed Termopilami, wszystko należy do nich, za chwilę zawładną całym światem. Ale… Ale! – tu mówca znacząco wycelował brudnym paluchem w powałę.
– Ale co? Co?! – gorączkowali się słuchacze.
– W gardle mi zaschło! – oświadczył zbolałym głosem mówca.
– Wina, wina mu dajcie.
Spragniony Hellen wybrał największe podsunięte mu naczynie, wysiorbał je aż do dna, i ciągnął dalej:
– Ale… Galia! – oznajmił triumfująco.
– Galia? Galia co?!
– Wiecie, że cała Galia została podbita przez Rzymian… Cała? Nie! Jedna, jedyna osada, zamieszkała przez nieugiętych Galów, wciąż stawia opór najeźdźcom i uprzykrza życie legionom rzymskim stacjonującym w pobliskich obozach. Dysponują pono magicznym napojem…
Na te słowa podniósł się z kąta krępy, umięśniony, czarnowłosy mężczyzna. Z jego stroju można było wywnioskować, że służy w rzymskiej armii. Powoli podszedł do mówcy i bez rozmachu uderzył go pięścią w twarz. Hellen padł jak rażony piorunem, roztrzaskując kilka naczyń, stojących na stole.
– Wszędzie te same głupoty opowiadają – burczał wojak wracając do swej ławy. – W Iberii, w Rzymie, nawet tu!
– Zapamiętajcie sobie – warknął głośno do zamarłych bez słowa słuchaczy. – Byłem w Brytanii, byłem w Germanii, byłem w tej zakichanej Galii. I nigdzie, zakonotujcie to sobie, nigdzie nikt nie zwycięża rzymskiej armii. Tym bardziej jakieś ciemne druidy…
– Siadaj już Macro, daj spokój tym półgłówkom – mitygował kolegę drugi z Rzymian, siedzący dotąd przy ławie i spokojnie popijający wino.
– Nie będę, kurwa, siadał w towarzystwie chłystków obrażających honor rzymskiej armii – oznajmił butnie czarnowłosy. – Jeśli gospodarz będzie się skarżył, niech przyśle rachunek strat do miejskich koszar. Koszty pokryją centurionowie Kwintus Licyniusz Katon i Lucjusz Korneliusz Macro. Tylko niech się pośpieszy, bo ledwo przypłynęliśmy z tymi cholernymi czarnymi kamieniami z Brytanii, zaraz wyruszamy do Judei.
Po tych słowach młodszy Rzymianin dopił spokojnie wino i leniwie podniósł się z ławy. Obaj wymaszerowali spokojnie z gospody.
Ledwo wyszli, do środka wśliznął się niewielki człowieczek. Ten, na którego czekał Mikros.
– Można się przysiąść? – zapytał Hellena, i nie czekając nawet na przyzwalający gest, klapnął na ławę. Przyjrzał się Mikrosowi uważnie, i zagaił:
– Czy chciałbyś żyć wiecznie?
Na takie rozpoczęcie rozmowy Mikros zastygł z uniesionym w ręku kubkiem wina, jakby to jedna z Gorgon zaszczyciła go spojrzeniem.
Aleksandria, rok 805 ab Urbe condita
„Na mocy Senatu Wielkiej Republiki Rzymskiej oznajmiamy mieszkańcom znamienitego miasta Aleksandrii, że legion dwudziesty Victrix, legion ósmy i legion dwudziesty dziewiąty pobiły barbarzyńskie plemiona i zdobyły na chwałę Rzymu bogate miasto Calisia, leżące na drodze do Morza Germańskiego. Legiony te niepowstrzymanym pochodem prą w głąb Germanii, niosąc rzymskie prawo i sprawiedliwość tym nieokrzesanym barbarzyńcom.
Nadto wiadomym czynimy, że sukcesy legionów dziesiątego i dwudziestego drugiego przewyższyły już osiągnięcia Aleksandra Wielkiego. Nasze wojska doszły do rzeki zwanej Ganges.
Królestwa barbarzyńców padają jedne po drugich, nie mogąc oprzeć się naszym niezwyciężonym legionom.
Senat chce też wyrazić swe uznanie greckiemu wynalazcy, Heronowi, którego siedmiomuły są dla legionów wielkim wsparciem i pomocą. Dlatego też wyróżniono wymienionego Herona oficjalnym tytułem Megas, czyli Wielki, w uznaniu dla jego zasług dla Rzymu.
Chcemy też ponownie złożyć dzięki boskiemu Oktawianowi Augustowi, bez którego opieki nie stałoby się to, co się stało”.
– Słyszałeś? – Paulus targnął za ramię Mikrosa, stojącego w tłumie ludzi przysłuchujących się obwoływaczowi.
– Aha. Heron jest już Megasem. – Przełknął nadspodziewanie gorzką ślinę Hellen.
– Co? A to. To jest nieważne.
– Nieważne? To co jest ważne?
– Oktawian August. A właściwie tak ostentacyjne odwoływanie się do jego boskości. Chodź, coś ci pokażę.
Paulus pociągnął Mikrosa w stronę kramów. Ten, powłócząc chromą nogą, zezując jedynym sprawnym okiem, jakoś dowlókł się do straganu.
– Zobacz! – Paulus wskazał na niewielkie gipsowe figurki, stojące rzędami jak żołnierze legionu.
– Co to? – Nie zrozumiał Hellen.
– Posążki Oktawiana Augusta. Do oddawania czci. Podobno cieszą się wielkim wzięciem w podbitych częściach Germanii i Partii.
– Dlaczego? – Zdziwił się Mikros.
– Nie rozumiesz? Człowiek potrzebuje potęgi, bytu wyższego, do którego mógłby się odwołać. A skoro Rzym jest niezwyciężony i niepowstrzymany, to cóż lepiej obrazuje ziemską potęgę, której muszą sprzyjać bogowie? I tak oto ten pierwszy obywatel – tu Paulus wskazał palcem na posążki – stanie się niedługo najpotężniejszym bogiem na świecie.
– A co ja mam do tego?
– Na razie nic. Ale zapamiętaj dobrze te zabawki. – Splunął z pogardą mały Żyd.
***
Do rozmowy o Oktawianie Auguście Mikros z Paulusem wracali jeszcze nieraz. Hellen poznał tajemnicę Paulusa – głosiciela tajemnej Dobrej Nowiny.
Choć Mikros był człowiekiem kształconym, nie chciało mu się pomieścić w głowie, że jakiś przybłęda z dziury zabitej dechami, jakiś Jeszua Ha-Nocri, ma być nadzieją dla ludzi, ma przynieść im powszechne szczęście, pokój i dobrobyt. A już tezę, że mógłby być Bogiem wcielonym, stanowczo odrzucał. Jednak… Jednak nie zdradzał się ze swymi wątpliwościami, bo Paulus był tak przekonujący, mówił z takim zapałem i żarem, że w jego obecności uwierzenie w każde wypowiedziane słowo przychodziło Mikrosowi z łatwością. Dopiero kiedy obracał sobie przed zaśnięciem słowa małego Żyda w głowie, nie wydawały się już takie oczywiste i proste.
Ale nie były mu niemiłe, to wiedział na pewno.
Od spotkania w gospodzie często rozmawiali, kiedy tylko Paulus przebywał w Aleksandrii. Słowo rozmowa chyba jednak niewłaściwie określało to, co działo się podczas tych spotkań: Paulus perorował, pouczał, wymachiwał rękoma, a Mikros słuchał, od czasu do czasu zadając jakieś pytanie. Rozmowy takie nie odbywały się zbyt często, bo w sprawach swego tajemniczego stowarzyszenia Paulus podróżował po całym świecie: Rzym, Antiochia, Tyr, Cezarea, Efez. Wydawało się, że nie był tylko w Brytanii i Germanii, ale i tam podobno się wybierał. Zostawił za to adresy znajomych, którzy podzielali jego poglądy. Jednak tylko mały Żyd mówił tak przekonująco…
Któż nie chciałby się obudzić ponownie, młody, zdrowy i piękny, wskrzeszony z martwych? Że trafi do Nieba, Mikros nie wątpił. W końcu wykonywał wszystkie polecenia Paulusa, uwierzył w jego tajemny przekaz, nawet w te bajki o Jeszui (no, może nie wszystkie: sztuczka z winem na ślubie wydała mu się tania i ordynarna). Im więcej przebywał w towarzystwie wyznawców kultu Jeszui, na tajnych ucztach w zakazanych miejscach – grobowcach, podziemiach, grotach – tym bardziej wierzył w to, że Bóg poddawał go próbom jak Hioba, by w końcu przeznaczyć do rzeczy wielkich.
Ze słów Paulusa najbardziej podobały mu się te: „Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy: z nich zaś największa jest wiara”.
Wierzył więc coraz gorliwiej.
I cierpliwie czekał.
Aleksandria, rok 823 ab Urbe condita
Płomień lampki, palącej się gdzieś w kącie tego pomieszczenia, bardziej podkreślał ciemność w nim panującą, niż rozpraszał mrok.
Paulus pochylił się do ucha Mikrosa i szeptał z naciskiem:
– Przyszedł wreszcie oczekiwany dzień. Masz szansę, szansę poświęcić się dla wspólnoty, poświęcić się dla Pana i udać się na skróty do Królestwa Bożego. Pamiętaj bowiem: żyć – to Chrystus, a umrzeć – to zysk.
Mikros trząsł się jak w febrze.
– Co… co mam zrobić?
Mały Żyd wyciągnął zza pazuchy starannie zapieczętowany flakonik. Wręczył go teraz byłemu kopiście.
– To mały podarek od przyjaciół z Byzantionu. Wystarczy, że rzucisz go pod regały z papirusami. Nawet woda go nie zagasi, wręcz przeciwnie, podsyci płomienie.
– Ale czemu ja? Ale jeśli…, jeśli komuś coś się stanie?
Paulus surowo spojrzał na Mikrosa:
– Czyś zapomniał, czego cię tak długo uczyłem? Jeżeli żyjemy, żyjemy dla Pana; jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana. I w życiu więc, i w śmierci, należymy do Pana. Więc jeśli ktoś przypadkowo, nie z naszej winy, poniesie śmierć w Bibliotece, cóż? Widocznie taka była wola Pana, wcześniej wezwał go na spotkanie ze swoim Majestatem. Wszak, gdyby zechciał go ocalić, nie posyłałby go w ten dzień do Biblioteki.
– Ale tam mogą być niewinni ludzie, kobiety, dzieci…
Paulus zerwał się na równe nogi i niemal krzyknął:
– Człowiecze! Kimże ty jesteś, byś mógł się spierać z Bogiem? Czyż może naczynie gliniane zapytać tego, kto je ulepił: dlaczego mnie takim uczyniłeś? Jesteś naczyniem wybranym przez Pana, by zniszczyć bizantyjskim ogniem ten fałszywy kult, kult Oktawiana, by prawdziwa wiara mogła rozkwitnąć na tych popiołach. A ty, ty chcesz się z Nim spierać?
Zrezygnowany Mikros potrząsnął przecząco głową.
– A co będzie ze mną?
Paulus chwycił go w ramiona, przycisnął do piersi i wyszeptał:
– Proszę cię bracie, przez wiarę w Boga żywego, abyś oddał ciało swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz pokornej służby Bożej. Ach, jakże ci zazdroszczę, Herostratesie.
Mikros zdziwił się, skąd Paulus zna jego prawdziwe, niemal nigdy nie używane, imię.
– A gdyby schwytali mnie żywcem, co mam mówić?
– Wtedy w twoich rękach nie tylko życie moje będzie, ale i wszystkich członków naszej wspólnoty. Jednak nie ty będziesz wtedy mówił, ale Duch Święty przez ciebie. Nie martw się o to.
„Aha,” pomyślał z przekąsem Mikros, „tak się teraz mówi – wymyślisz coś, jakieś głupoty, ale broń naszych dup”. Ale to był tylko przebłysk racjonalności, bo na głos wydusił tylko:
– Zgadzam się!
***
Ranek tego dnia był piękny, słońce dopiero wynurzało się znad gmachu Biblioteki. Mikros niepewnym, chwiejnym krokiem zmierzał ku olbrzymiemu budynkowi.
Już na schodach kopnął w coś czubkiem sandała. Zadźwięczało. Schylił się, podniósł rozerwany rzemyk, na którym wisiał spory gwóźdź. „Więc i Heron jest tutaj?” pomyślał. „No cóż, skoro taka jest boża wola…”
Zwiesił głowę, w jednej dłoni zacisnął gliniany flakonik, w drugiej znaleziony gwóźdź, i powłócząc nogą wmaszerował do środka.