- Opowiadanie: CountPrimagen - W świetle gwiazd Izy budował swe piekło

W świetle gwiazd Izy budował swe piekło

<Tu będzie fajowska zajawka, gdy ją wymyślę>

Ale na razie hrabia zbyt jest zmęczony finiszem. Ouech!

 

Za redakcję & korektę odpowiada Funthesystem – tym razem nie maraton, a bieg na 60 metrów, towarzyszu broni! Żeby nie powiedzieć 60 minut ;)

Za weryfikację niezrozumiałości dziękuję natomiast Wybranietz!

 

Zapraszam w moje skromne progi.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

W świetle gwiazd Izy budował swe piekło

– Jeszcze trochę. Hej, nie śmiej się. Patrz prosto.

Iza przewróciła oczami, z trudem zachowując powagę. Przyparta do ziemi ciałem mężczyzny, posłusznie spojrzała w nachyloną nad nią twarz.

– Jeszcze trochę szerzej. O, właśnie tak. Teraz widzę je wszystkie. Deneb… Altair. I Wegę. Dobrze?

– Przestań gadać jak mój ojciec. – Karcący głos kobiety rozbrzmiał pośród szumu wiatru w koronach bieszczadzkich drzew i odgrywanej przez świerszcze melodii. – To tylko przenośnia.

Marek położył się na kocu obok niej i rozpostarł ręce. Odetchnął głęboko, rozkoszując się kolejną spędzaną razem nocą świętojańską. Mleczna Droga świeciła jasno nad leśną głuszą.

Polana, którą Marek znalazł wiele lat temu podczas spaceru, stała się ich szczególnym zakątkiem. Miejscem, w którym miłość rozkwitała na nowo. To tutaj przychodzili rokrocznie dwudziestego trzeciego czerwca, wpierw przedzierając się przez las, z nerwowym śmiechem świecąc latarkami po pniach, paprociach i pajęczynach.

– Ale on ma rację. To nie są zwykłe oczy, Izka. Odbija się w nich twoja pasja – odparł Marek i pomimo romantycznego kontekstu mówił poważnie.

Czarne tęczówki kobiety i rozszerzone w mroku źrenice odbijały rozgwieżdżone niebo, podobnie jak tafla Jeziora Solińskiego.

– Hej, Marek. Martwię się o naszą Basię – powiedziała Iza po dłuższej chwili milczenia. – Sam wiesz, jak źle znosi noce poza domem, z dala od nas. Gdy wraca, jest taka roztrzęsiona… Może powinniśmy dać sobie z tym spokój?

Mężczyzna odwrócił się, by żona nie zauważyła malującej się na twarzy irytacji. Zdążył się przyzwyczaić, że każde wspomnienie córki nawarstwiało napięcie między nimi. Szczególnie odkąd choroba Basi zaczęła dawać coraz dokuczliwsze objawy.

Po raz kolejny Marek pożałował tej pierwszej nocy świętojańskiej, podczas której kochał się z Izą bez zabezpieczenia.

– Basia ma już dziesięć lat, Izka – rzucił, panując nad głosem. – A dla twoich rodziców opieka nad nią to nie pierwszyzna. Spróbuj choć przez chwilę o niej nie myśleć. 

Kobieta uniosła się bez słowa i podeszła do postawionego nieopodal teleskopu. W noce tak piękne jak ta potrafiła długo nie odrywać się od okularu.

Podczas gdy Iza ustawiała parametry ekspozycji, mąż śledził jej sylwetkę. Odkąd dziesięć lat temu poznali się na zlocie astronomicznym, nie spuszczał kobiety z oka. Łaziki i satelity właściwie przestały go interesować.

Izę fascynowało niebo. Potrafiła godzinami stać przy teleskopie i wpatrywać się w gwiazdy, mgławice i meteory. Cieszyła się jak dziecko, dostrzegając księżyce Jowisza czy swobodnie spadającą Międzynarodową Stację Kosmiczną.

Najbardziej jednak ukochała sobie Wegę.

– To druga z najjaśniejszych gwiazd letniego nieba, spójrz – mawiał jej ojciec wiele, wiele lat temu, kiedy w oczach Izy odbijało się jeszcze znacznie mniej gwiazd. Uśmiechał się, gdy dziewczynka przystawiała oko do okularu i cicho wzdychała. Białe światło Wegi miało na zawsze odbić się w jej spojrzeniu. – Wraz z Denebem i Altairem tworzy trójkąt letni. To twoja…

– …to w końcu moja gwiazda – rzuciła w roztargnieniu, nastawiając teleskop.

Wega, błyszcząca nad ich głowami, była dobrze widoczna z każdego skrawka polany.

W celu obserwacji gwiazd położonych nad horyzontem kobieta udawała się na pobliskie wzniesienie, to jednak następowało dopiero późną nocą, po długim akcie badania konstelacji własnych ciał.

Marek przeciągnął się i przymknął oczy. Zapadł w drzemkę, którą przerwała szarpiąca go za rękaw Iza.

– Co jest? – zapytał, rozciągając zesztywniały kark.

– Nie wiem. Ja… Naprawdę nie wiem, co to jest. Zo-zobacz.

– Izka, co ty? Zobaczyłaś teslę roadstera? – Mężczyzna zaśmiał się, jednak widząc rozszerzone z przerażenia oczy żony, natychmiast spoważniał. – Przepraszam. Już patrzę.

Podszedł do teleskopu i nachylił się nad okularem. Cuchnący, lepki niepokój skradał się w kierunku jego serca i już niedługo miał je objąć duszącym uściskiem.

Coś przysłaniało widok nocnego nieba. Gdy technolog próbował skupić się na szczegółach, obiekt pomknął w jego kierunku. Teleskop zgubił ostrość, a Marek odskoczył od urządzenia.

Ptak? – pomyślał, przepatrując nieboskłon. Panowały bezruch i cisza, którą zakłócały tylko cykające świerszcze. Nagle Iza wybuchnęła obłąkańczym chichotem.

Marek rozejrzał się powtórnie, tym razem uważniej. Niepokój wyszczerzył spiłowane zęby i pogłaskał jego serce.

Mężczyzna spojrzał na zegarek. Pokręcił głową, skonfundowany, i sprawdził godzinę na telefonie. Nie miał wątpliwości, że drzemka trwała co najmniej trzy godziny, podczas których Iza tkwiła przy teleskopie.

– Hej, Wego, cóż ty tam widziałaś?

– UFO, najdroższy. To było UFO.

Świerszcze i wiatr zamilkły, po polanie niósł się już tylko histeryczny śmiech astrofizyczki.

 

–^–

 

Basię niepokoił dźwięk wydawany przez zegar stojący. Za każdym razem, gdy stare sprężyny zaczynały skrzypieć, a dzwon z jękiem wybijał nocne godziny, dziewczynka zrywała się i biegła do sypialni rodziców. Marek wciąż pamiętał jej mokrą od łez twarz, którą wtulała w ramię matki.

Oczywiście nie nakręcił zegara, gdy tylko ten zamilkł, jednak dziewczynka wciąż była niespokojna. Mówiła, że słyszy okropne, głuche dudnienie.

Po miesiącu zdecydowali się wywieźć przekazywaną przez pokolenia pamiątkę, a córkę zapewnili, że zegar już nie istnieje.

Ding-dong, ding-dong!

Incydenty nie ustały. Tym razem towarzyszył im również smród,

Ding-dong, ding-dong!

a posępne dźwięki przenikały do samych fundamentów domostwa.

Okazało się, że Basia choruje na schizofrenię. Halucynacje stały się nieodłącznym elementem jej życia.

 

*

 

 – Tak… Wyyyżej, wyyyżej…

Gdy Marek poczuł łaskotanie w policzek, w pierwszej kolejności pomyślał o córce, która znowu szukała ratunku w ramionach matki. Otworzył oczy i zaklął, widząc otwarte okno i siedzącą na parapecie Izę. Jej nogi zwisały na zewnątrz. Pomimo listopadowego chłodu, kobieta nie drżała. Czarne oczy wpatrywały się w bezchmurne niebo, a usta powtarzały:

Spójrz i uwierz, spójrz wyyyżej…

– Na Boga, kochanie… – jęknął mężczyzna i wciągnął żonę do środka.

Była przemarznięta. Tak strasznie zimna, że Marek nie mógł uwierzyć, że nadal żyje.

– On tam jest – powiedziała jeszcze i zasnęła.

Później przez miesiąc nie wychodziła z domu. Większość czasu spędzała w łóżku, tuląc Basię albo szepcząc niewyraźnie do poduszki. Marek nie potrafił stwierdzić, czy były to raczej modlitwy, czy klątwy, ale nie odstępował żony na krok, służąc jej dobrym słowem i ulubionym deserem. Jeszcze nigdy nie zrobił tyle truskawkowego budyniu, co wtedy.

Niekiedy, po zmroku, Iza znikała, a Marek znajdywał ją na ganku, wpatrzoną w zimowe konstelacje. Szukała Wegi, która o tej porze roku świeciła tylko na dnie jej czarnych oczu.

– Zgasła… Ona naprawdę zgasła… – wyszeptała w jedną z takich nocy. – Moja gwiazda zgasła, więc ja… ja umrę, z pewnością umrę…

Po tych słowach mężczyzna przestraszył się jeszcze bardziej i postanowił dociec, co przemieniło jego żonę. Namawiał ją na wizytę u lekarza, lecz Iza tylko uśmiechała się tajemniczo i dusiła jego argumenty pocałunkami. A później szła do Basi i znikała w jej pokoju na całe godziny.

Słysząc głosy żony i córki zza zamkniętych drzwi, Marek oddalał się, wściekły.

 

*

 

W miejscu starego zegara stała doniczka z fikusem. Marek siedział w fotelu i wpatrując się w płomienie, popijał whisky. Brakowało mu znajomego tykania. Z kuchni dobiegał śmiech Izy i Basi – technolog nie był pewien, czy odgłosy beztroski bardziej go cieszą czy drażnią.

Coraz częściej pracował do późna, a gdy wracał do domu, sięgał po alkohol. Iza była markotna i trzymała go na dystans. Ilekroć pytał o incydent na polanie, odwracała głowę i zaciskała wargi.

– Nie wiem. UFO – powtarzała na odchodnym.

Astrofizyczka odmawiała wyjaśnień, wciąż jednak jeździła do pracy, a dla Basi stała się troskliwsza niż kiedykolwiek. Spędzała z córką większość czasu, chroniąc ją przed napadami dziwnych nastrojów, halucynacjami i urojeniami. Chciała dowieść, że matczyna miłość jest lekarstwem silniejszym od najwymyślniejszego leku.

Tego wieczoru wydawała się spokojniejsza, bardziej taka-jak-dawniej. Ułożyła z córką puzzle, a później, gdy Marek zaciągnął ją do łóżka, kochali się ze śladem minionej pasji. W szeroko otwartych, roześmianych oczach kobiety gwiazdy trójkąta letniego płonęły jasno jak na zlocie przed dziesięcioma laty.

– Izka?

– Co?

– Dlaczego nie chcesz mi o tym opowiedzieć?

– O czym?

– Przecież wiesz… O tym, co widziałaś.

Zapadła cisza. Marek westchnął i obrócił się na drugi bok, wtulając twarz w poduszkę. Już prawie zasnął, gdy jego uszy złowiły ledwie słyszalny szept.

– Bo to… takie nieprawdopodobne. Gdy o tym myślę, bardzo się boję, wiesz?

Marek nie odpowiadał. Podejrzewał, że adresatem słów żony jest raczej jej sumienie, niż on sam.

– Chciałam znaleźć na niebie Wegę, ale coś zasłoniło mi obraz. Zmniejszyłam powiększenie do minimum i wtedy… zobaczyłam go. Trójkątny statek z kilkoma oknami. Przez jedno z nich ktoś na mnie patrzył… jakby staruszek. Drgnął i wskazał na swoje oczy. Mogłabym przysiąc, że były mokre od łez. Nie chciałam w nie patrzeć, więc skupiłam się na innym oknie. A za nim… To była ona, wiesz? Basieńka. Sina i napuchnięta… jak topielec. Rysowała jezioro, a gdy nachylała się nad kartką, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że woda zaraz ją pochłonie. Nie mogę tego znieść, Marek.

 

*

 

Kolejną noc świętojańską Iza postanowiła spędzić samotnie, zamknięta w sypialni. Zaciągnęła zasłony i wpełzła pod kołdrę.

– Idź sobie, proszę… Nie patrz na mnie – jęczała.

Rozżalony Marek przysiadł pod drzwiami i ukrył twarz w dłoniach. Beztroskie dni młodości, podczas których jeździli po świecie i spędzali razem każdą chwilę, jawiły mu się jako sen – częściowo zatarty szarą codziennością.

Wszystko zaczęło się od choroby Basi. Przez pierwsze lata swego życia dziewczynka była towarzyskim, trochę zbyt humorzastym dzieckiem. Później miał miejsce incydent z zegarem, coraz więcej godzin chowania się za meblami i lękliwego spoglądania za plecy. Powtarzania bezsensownych słów.

Zaczęła widywać spacerujące po pokoju klauny o gnijących, pomalowanych twarzach, a jej płacz coraz częściej przechodził w napady niekontrolowanego śmiechu. Tak długie, że sina na twarzy Basia traciła przytomność.

Tłumacząc się potrzebą zarobienia na leki dla córki, Marek coraz więcej czasu spędzał w pracy. Powoli oddalał się od rodziny, niezmiennie czekając na tę jedną noc w roku, podczas której było jak dawniej.

Taką jak dzisiejsza.

 

Gwiazdy świeciły jasno, między nimi mknęła kometa.

Między drzewami mknęła Basia.

Nad jeziorem unosił się obiekt nieznanego pochodzenia. Jego powierzchnia nie odbijała światła, więc widziały go jedynie sowy, niedźwiedzie i inne nocne stworzenia bieszczadzkich lasów.

 

*

 

– Kochanie… Basia zniknęła – wysapał Marek kwadrans później. 

Chwilę wcześniej wszedł do pokoju córki i zmierzył bezrozumnym spojrzeniem porozrzucane na podłodze rysunki. Większość przedstawiała szary, trójkątny obiekt, unoszący się nad zieloną linią drzew.

– Idę jej poszukać! – krzyknął przez drzwi do sypialni, jednak i tym razem odpowiedziała mu cisza. Narzucił kurtkę i wybiegł z domu, omiatając drzewa strugą światła z latarki.

W tym samym momencie drzwi sypialni powoli się otworzyły. Iza uniosła głowę – jej oczy wyglądały jak dwie czarne, pozbawione białkówek jamy, w których płonęły gwiazdy.

Gdyby Marek w nie spojrzał, dostrzegłby znacznie więcej niż trójkąt letniego nieba. Znalazłby w nich również chroniczny ból, błyski szaleństwa, a przede wszystkim stęsknione oblicze starego człowieka.

Nic… Nic tu nie ma. Dlaczego… cię tu nie ma…

– Bo dusza wcale nie mieszka w oczach. Zwierciadło tylko odbija to, co się przed nim znajduje… – Kobieta odpowiedziała sobie samej. Weszła do pokoju córki i padła na kolana, szlochając. Z czarnych głębi jej oczu nie popłynęła ani jedna łza.

Iza zebrała rysunki i zgniotła je w pojedynczą kulę, którą następnie wrzuciła do wygaszonego ogniska za domem. Zalane rozpałką, spalały się równie szybko co nadzieje kobiety.

– Proszę, zrób coś. Nie pozwól jej skrzywdzić… – rzuciła w kierunku kurczącego się szarego trójkąta na jednej z nich. Tego samego, który rok wcześniej przypadkiem zaobserwowała przez teleskop.

 

Przedzierając się przez gąszcz, Marek przystawał co chwilę, by ściągnąć z twarzy pajęczyny. Jego nogi pokrywała sieć drobnych ranek, a lewa kostka promieniowała bólem – efekt stąpnięcia na wilgotny korzeń.

Nigdzie nie widział Basi. W lesie panowała cisza, czasem przerywana przez przekleństwa mężczyzny.

Noż kurwa, że też zapomniałem zamknąć drzwi na klucz… Pewnie znów miała manie prześladowcze. Normalnie chwila nieuwagi, a ta mała…

Marek zamarł i wytężył słuch. Zaklął pod nosem, gdy usłyszał kolejną serię plusków i popędził w stronę jeziora. Dobiegł akurat na czas, by ujrzeć drobną sylwetkę, uderzającą rączkami w porośniętą rzęsą taflę wody. Fale rozchodziły się koncentrycznie, niknąc w przybrzeżnym tataraku.

Marek zrobił krok w kierunku zimnej toni. Zawahał się.

Stał tak, bezradny i skołowany, a gdy powierzchnia leśnego stawu się wygładziła, zdjął ubranie i wskoczył do wody.

 

*

 

Pogrzeb był krótki i skromny, a chwile, które nastąpiły po nim – wypełnione ciszą. W oczach Izy krył się wyrzut, choć ani razu nie oskarżyła Marka o śmierć córki.

Przestała jeździć do pracy. Całe dnie spędzała w pokoju Basi, a noce przy oknie w sypialni. Wpatrywała się w niebo, jakby szukała tam dziecka, dla którego poświęciła karierę i większość swoich uśmiechów. Wegę skrywały chmury.

Marek zrezygnował z nadgodzin, jednak czas, który pragnął przeznaczyć na pojednanie z żoną, spędził z butelką. W przeciwieństwie do zapłakanych oczu Izy, paląca ciecz pozwalała choć na chwilę zapomnieć o kiełkującym w sercu żalu.

Pewnego dnia przywiózł z powrotem stary zegar stojący. Nakręcił go i słuchał, jak wybija kolejne godziny.

Ding-dong, ding-dong.

Izka spoliczkowała go wtedy i wyjechała. Wróciła dopiero po tygodniu, gdy zapewnił ją, że tym razem naprawdę zniszczył antyk. Mężczyzna ze łzami w oczach porąbał zegar na kawałki i spalił. Popiół z dębowych desek wymieszał się z resztkami spalonych kartek, na których Basia wieczność temu uwieczniała trójkątny obiekt.

Jedną z nich, nadpaloną, Marek znalazł podczas układania stosu z resztek zegara. Wygładził papier i przyjrzał się temu, co najwyraźniej przedstawiało lewitujący nad lasem statek.

Podenerwowany, trzęsącymi się rękoma przebierał w popiele, wynajdując coraz to nowe skrawki. Rysunków było wiele, lecz większość przestawiała najwyraźniej ten sam obrazek – trójkątne UFO z trzema oknami w kopule, które unosiło się nad bieszczadzką puszczą. Z jednego wierzchołka pojazdu wystawał obiektyw, wyświetlający na powierzchni jeziora sunącego po wodzie potwora. Natomiast nad ujętym na skraju kartki domem roztaczał się nimb, którego źródłem była kobieta o dużych czarnych oczach.

Robiłeś wszystko, by lękała się jeziora – pomyślał. By została w domu, zamiast biec tam i się utopić, prawda, szary trójkącie? Niestety, żaden obrazek nie może równać się ze schizofreniczną halucynacją…

 

*

 

Kilka dni później odbył długą rozmowę z Izą. Mówili szybko i nerwowo, przez drzwi, milkli na długie minuty. Ale rozmawiali.

Marek opowiedział o swoich niepokojach i znalezionych w ognisku rysunkach Basi. Przepraszał i prosił. Skarżył się i żądał. A Iza momentami wydawała się prowadzić zupełnie inną rozmowę.

– Czasami, gdy tak siedziałam i patrzyłam w gwiazdy, wydawało mi się, że świat nie istnieje… Że jestem sam – dodała zmienionym głosem, który po krótkiej pauzie stał się ponownie głosem astrofizyczki. – Tęskniłam za twoim uśmiechem i dotykiem, a jednak tęskniąc w ten sposób, nie rozumiałem, czego poszukuję. Miłości? Czym w ogóle jest miłość, Marek?

Charkot, którym odpowiadała, z pewnością nie należał do Izy. Marek wyczuwał w nim dysonans, jakby rozmawiał z dwiema osobami naraz. Ten zmieniony ton kojarzył mu się z widzianą z oddali rzeką, w której zamiast wody płynął olej. Pozornie tylko nieco bardziej żółtą. W rzeczywistości – zupełnie inną.

– Izka, czy ty naprawdę nie wiesz? – szeptał do szczeliny między drzwiami a framugą. – Przypomnij sobie te wszystkie noce świętojańskie… To jest miłość.

– Przecież pamiętam! Teraz już tak. Tak mi się zdaje. Mimo to wciąż… zbyt wiele miejsc, zbyt wiele twarzy. Za długo to trwało… Powoli miesza mi się, co jest iluzją, a co rzeczywistością. Dwa poronienia, kochanie. A teraz Basia… Czym sobie na to zasłużyliśmy?

Na to pytanie Marek nie znalazł odpowiedzi. Oparł czoło o drzwi. Wspomniał nieprzespane noce i przeraźliwe wrzaski z dziecięcej sypialni. Wizyty u lekarze i decyzję Izy, że porzuci to, co kochała najbardziej – gwiazdy.

Bez sensu. Zupełnie bez sensu… – pomyślał.

– To była długa podróż – kontynuowała Iza tym strasznym, zmienionym głosem. – Spoglądałem na nich wszystkich i choć widziałem, co czują, nie potrafiłem tego zrozumieć. Nadal mam wrażenie, że żyjemy w jakimś innym, pomylonym świecie. To… parzy. Jego uczucia, myśli i słowa.

Podobnych dyskusji odbyli w kolejnych miesiącach wiele. Iza, zwykle schowana za zamkniętymi drzwiami, opowiadała o sobie i zadawała pytania o kwestie, wydawałoby się elementarne. Czym jest miłość? Czym jest wojna? Co znaczy „żyć” i jaki jest sens życia? Im dłużej rozmawiali, tym częściej w jej krtani rozbrzmiewał oleisty charkot.

Na temat trójkątnego statku nie chciała mówić, a gdy wracał temat spalonych rysunków córki, zaczynała płakać.

W gwieździste noce kategorycznie zabraniała mu też wchodzić do sypialni. Powtarzała, że „nie chce mu się pokazywać w tym stanie”. Co miała na myśli, dowiedział się po niecałym roku, w trakcie kolejnej nocy świętojańskiej.

 

*

 

Marek przyzwyczaił się już do rozmowy z zamkniętymi drzwiami, które stały się mu bliższe niż samotne noce w fotelu, ze szklanką w ręku.

– Kiedy zniknęła, zagubiłam się – cedziła Iza, głosem tak zmiennym, jak układ szkiełek w kalejdoskopie. – W czasie i przestrzeni. Znikło wszystko, co znałem, kochałam… a nawet nienawidziłem. Były tylko gwiazdy. Jakże inne od tych za oknem. Wiiiiiększe!

– Izka, o czym ty…

– Marek.

– Tak?

– Nie… nie słuchaj mnie.

Po tej nieoczekiwanej odmowie nastąpiła dłuższa niż wcześniej chwila milczenia. Marek nacisnął klamkę – drzwi po raz pierwszy były otwarte. Iza siedziała na łóżku, jakby na niego czekając.

– Nie słuchaj mnie. Ja nie wiem, co… się stało, ale utknąłem tam, daleko, i nie potrafiłem się wydostać. Pamiętałem tylko je… GWIAZDY.

– Izka, co ty, co się…?! – Marek zapalił światło i spojrzał w puste, czarne jak dwie bryły węgla, oczy żony. Na ich dnie płonęły gwiazdy. Tak jasne, iż zdawało się zupełnie niemożliwe, że wcześniej nie rozświetlały ciemności.

Deneb… Altair… WEGA. Znajdowały się tam, obok siebie, a między nimi: jej oczy pełne gwiazd. Wypełnione światłem starszym niż światy, gorącym jak jej miłość do tych zegarów, płaczów, śmiechów, które zniszczyłem, uciąłem, jak mogłem to…

– Przestań! – ryknął Marek i przytulił żonę. 

Drżała jak w gorączce. Jej urywany oddech sprawiał, że mężczyźnie pękało serce. Niczego nie pragnął bardziej, niż jej pomóc, lecz każdą próbę znalezienia rozwiązania przerywał widok nocnego stawu i drobnej sylwetki Basi.

Marek nie po raz pierwszy pożałował, że czasu nie da się cofnąć.

 

*

 

Lekarze wszystko zrzucali na karb traumy po utracie dziecka. Mówili, że Iza potrzebuje czasu, że „to przejdzie”. Że jednym zajmuje to mniej czasu, a innym więcej. Ale nie powiedzieli, że w pewnych okolicznościach czas również zabija.

Iza chodziła osowiała i odzywała się półsłówkami. Niewiele jadła i właściwie zrezygnowała z opuszczania domu. Gdy odzywała się do Marka, w jej głosie pobrzmiewał ten dziwny ton. Rzeka oleju. Mężczyzna miał wrażenie, że gdyby próbował ją przepłynąć, niechybnie by utonął.

Tydzień później Iza umarła.

W ciszy i bez dramatycznych gestów, po prostu położyła się do łóżka i już nie wstała. 

Marka przez wiele kolejnych nocy prześladowała szarość jej skóry, cienka linia pełnych niegdyś warg i zapadnięte policzki. Widząc, jak bardzo Iza zmieniła się pod wpływem dręczącego ją charkotu, mężczyzna zrozumiał, że z duszy jego ukochanej pozostały strzępy, ledwie przypominające osobę, którą Marek poznał i pokochał.

 

*

 

– Ding-dong, ding-dong – powtarzał wdowiec, siedząc w fotelu ze szklanką whisky w dłoni. Jego skołatany umysł usilnie próbował wrócić do tych szczęśliwych dni, kiedy Iza z Basią układały razem puzzle, a jego największym zmartwieniem był wywieziony z domu zegar.

Wpatrywał się w fikusa i wyobrażał sobie, że jest on wielkim, roślinnym odpowiednikiem pamiątki rodzinnej.

– Gdzie jesteś, skurwysynu, i co jej zrobiłeś!? – wykrzyczał, próbując przegnać ciszę, która wciąż wracała nieproszona.

Nadal miał wątpliwości co do widziadła, które tamtej pamiętnej nocy pojawiło przez obiektywem teleskopu Izy, ale tajemnicze rysunki Basi i śmierć żony jasno wskazywały, że cała sprawa posiada drugie dno. Żadne słowa lekarzy i policjantów nie mogły go przekonać, że był to tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności.

Dopił whisky i nalał sobie kolejną szklankę. Znów wypił, pustą butelkę rzucił przez ramię i usłyszał satysfakcjonujący brzęk – kolejny wróg napastującej go ciszy.

– Może to rzeczywiście trauma?

Cisza zawładnęła domostwem, w którym poruszała się tylko klatka piersiowa Marka.

– Gdybyś… Może gdybyś się nie urodziła, nigdy by do tego nie doszło – rzucił w przestrzeń ze łzami w oczach.

 

*

 

Tydzień później Marek odbył długą rozmowę z matką i w przypływie silnej woli wyrzucił z domu cały alkohol. Posprzątał salon i kuchnię, po czym pojechał na wycieczkę, by skorzystać z ostatnich dni lata.

Gdy wrócił do domu, umył liście fikusa i wszystkie okna. Następnie usiadł z kawą przy biurku i ponownie przyjrzał się wygrzebanym z ogniska rysunkom Basi.

Kim ty, do kurwy nędzy, jesteś? – zastanowił się, wspominając starca, którego widziała Iza wewnątrz unoszącego się nad lasem obiektu. 

Nikt mu nie odpowiedział. Marek wspomniał wszystkie noce od śmierci Izy, które spędził na obserwacji nieba, jednak ani razu nic nie zburzyło spokoju przestworzy. Żaden starzec w trójkącie, żadne niewidzialne bariery.

Przywołał rozmowy z Izą i zastanowił się nad pytaniami, które zadawała. Niektóre z nich powtarzały się, a do ich wyrażenia astrofizyczka używała różnych słów. Niemniej, idea pozostawała ta sama.

Czym jest miłość? – zastanowił się Marek. – Przecież… to należy rozumieć intuicyjnie. To zbyt złożone uczucie, by je precyzyjnie zdefiniować. Nikt nie otrzymał „próbki” z miłością, by później porównywać to doznanie z tym, co czuje. Taki człowiek mógłby więc powiedzieć, że nie wie… bo nigdy nie kochał.

Czy kochałeś kiedyś Izę? – spytał cichy głosik w jego głowie. – A Basię?

Czym jest życie? – kontemplował dalej. – Ale… biologiczne? Takie łatwo określić, ale czy życie musi mieć tylko jedno oblicze? Skoro komputer działa, czy nie można również powiedzieć, że żyje? Naukowcy od lat zwracają uwagę, że obcy mogą funkcjonować na zupełnie innych zasadach i z tego powodu nie możemy ich wykryć. Bo nie jesteśmy w stanie nawet pojąć, że żyją obok nas.

Spadł deszcz. Krople dudniły o szyby, bieszczadzka puszcza potrząsała gałęziami. Przez polanę, na której dawno, dawno temu Marek i Iza dawali dowód prawdziwej miłości, przebiegła niedźwiedzica. W ślad za nią podążały popiskujące ze strachu młode – zanosiło się na burzę.

Technolog wziął zimny prysznic, który pozwolił mu nieco oczyścić umysł, po czym włączył komputer i otworzył okno przeglądarki.

Tak jak się spodziewał, doniesieniom o UFO nie było końca, choć te najbardziej konkretne pojawiły się dopiero u schyłku XIX wieku. Tajemniczy obiekt latający widzieli astronom z Greenwich oraz rolnik z Denison. W obu przypadkach przypominał on raczej balon niż spodek czy trójkąt.

Dopiero w latach czterdziestych XX wieku wysnuto hipotezę o pozaziemskim pochodzeniu zjawiska i zasugerowano, że ma ono związek z obcą cywilizacją o wyższym poziomie technologicznym niż Ziemianie.

Pogłoski padły na podatny grunt i niedługo później cały świat widział UFO. Alianckim pilotom towarzyszyły tajemnicze kule światła, a w Skandynawii z nieba spadały rakiety-duchy. Nad Kalifornią ostrzelano obiekt, który następnie rozpłynął się w powietrzu.

Plotkom nie było końca. Niektóre bardziej wiarygodne, inne mniej, część z dołączoną dokumentacją zdjęciową, a nawet, w kolejnych latach, filmową.

Marek przedzierał się przez te wszystkie doniesienia, w których zastanowił go jeden fakt – część ludzi dostrzegała UFO jeden jedyny raz, a inni widzieli je kilkakrotnie na przestrzeni lat. Wśród rodzin tych osób zdarzały się również tajemnicze zgony.

Ile wśród tych ludzi było kobiet? – zastanawiał się, przeglądając przypadki. Nie potrafił pozbyć się wrażenia, że nad każdą z wymienionych osób lewitował trójkątny obiekt i patrzący przez okno starzec z zapłakanymi oczyma. – Czyżbyś naprawdę tak długo szukał, wnikał w ich umysły i zadawał te same, elementarne pytania? Usilnie poszukiwał znaczenia tego, czego najwyraźniej nie potrafisz zrozumieć?

Przejrzał kilka kolejnych stron, wreszcie zatrzymał się na szczególnie interesującym artykule o incydencie z lasu Rendlesham.

„Na polanie odkryto pojazd wielkości czołgu w kształcie bryły o czterech trójkątnych ścianach. W dotyku przypominał podobno ciepłe szkło. W pewnej chwili wzbił się w powietrze i odleciał”.

Serce Marka zaczęło bić szybciej. Czworościan foremny? Przecież, gdyby spojrzeć na niego z dołu, widoczny byłby tylko… trójkąt.

Mężczyzna, wstrzymując oddech, przeczytał o amerykańskich żołnierzach, którzy dostrzegli dziwne błyski, a gdy ich śladem doszli do pobliskiego lasu, ujrzeli spoczywający na polanie statek. Jego powierzchnię pokrywały inskrypcje przypominające egipskie hieroglify. W pobliżu UFO czuło się dziwne napięcie, nieokreślone, szczypiące skórę „prądy". Niedługo później pojazd rozbłysnął i zniknął, jednak w ciągu kilku następnych dni wracał do Rendlesham. O jego obecności zaświadczały kolejne osoby…

Marek otworzył nową kartę i w zakładce „grafika” obejrzał zdjęcia wspomnianej polany.

Wygląda trochę jak nasza łąka – skonkludował i poszedł zrobić sobie następną kawę. Czuł się zarazem podekscytowany i przerażony.

 

–^–

 

Oglądany z góry, świat wydawał się znacznie spokojniejszy, bardziej uporządkowany. Marek spojrzał na drzemiącego w siedzeniu obok tłuściocha. Nie pamiętał, kiedy ostatnio leciał samolotem bez Izy. Albo Izy i Basi, póki córka była jeszcze w stanie latać samolotami.

Wkrótce wylądował na lotnisku w Londynie i przesiadł się do pociągu. Całą drogę do Ipswich próbował zebrać myśli. Przerażała go pustka, jaką dostrzegał w swoim sercu. Wspominał wszystkie dni, podczas których jego żona powoli umierała, a on potrafił tylko patrzeć na dno butelki. I w poruszających się refleksach dostrzegać inne, fałszywe rzeczywistości.

 

*

 

O tej porze roku las Rendlesham odwiedzało niewielu turystów. Spacerując między drzewami, Marek spoglądał na nagie pnie i sypiące się z koron zeschłe liście. Gałęzie trzeszczały na wietrze.

Minął opustoszałe pole kempingowe i plac zabaw. Ludzie o pochmurnych twarzach przemykali wśród paproci jak cienie, ciągnąc za sobą markotne stare psy.

Ptaki tu nie śpiewały.

Marek szedł bezmyślnie przed siebie. Oczekiwał jakiegoś impulsu – charakterystycznego drzewa, stawu, głazu albo wzgórza. Czegokolwiek, co kojarzyłoby się z bieszczadzką puszczą.

W końcu zapadły ciemności, a on, jakby za sprawą ingerencji jakiejś wyższej istoty, wyszedł na rozległą polanę z kręgiem wypalonej ziemi pośrodku.

W jednym momencie stał samotnie, w następnym naprzeciw niego pojawił się statek wielkości dużego garażu o trzech trójkątnych ścianach. Z oknem na każdej z nich. Zaistniał tak nagle, jakby był tam od początku, a Marek dopiero po chwili zdołał go dostrzec.

Pojazd trwał nieruchomo na jednym z wierzchołków. Mężczyzna dotknął gładkiej powierzchni. Przypominała nagrzany metal, choć jednocześnie delikatnie uginała się pod palcami.

Nagle fragment ściany zniknął, ukazując jego oczom skryte w mroku wnętrze. Marek stanął na platformie, która momentalnie objęła go i przeniosła na wysokość ciemnej jamy. Wyglądała jak otwarta gardziel potwora. Mężczyzna bez lęku zrobił krok.

Ściany, pokryte opalizującą, przypominającą masę perłową substancją, pojaśniały, ukazując niezwykłe wnętrze.

Niemal całą przestrzeń UFO zajmowały wystające ze wszystkich czterech ścian postumenty, na których zamocowano kule wielkości piłek plażowych. W każdej z nich tkwiły oczy. 

Setki gałek ocznych. Wszystkie unoszące się w bezpostaciowej miksturze, wpatrzone w niego, gdy przechodził między makabrycznymi trofeami. Gdy odwracał od nich wzrok, bezosobowe tęczówki mieniły się gwiazdami.

Kapsuła pamięci. Świadectwo wielu krzywd, pomyślał.

Nieopodal środka statku znalazł również oczy, które ukochał najbardziej na świecie. Spojrzał w czarne tęczówki Izy i przemknął palcami po otaczającej je bańce.

Czy naprawdę tego chciał? – zastanowił się. – Doprowadzić ją do obłędu? Ukraść jej oczy i sączyć w nie truciznę, póki nie oszaleje i umrze? Tylko… dlaczego próbował ocalić Basię?

Od środka statek sprawiał wrażenie znacznie większego. Gdy Marek szedł, jego ściany zdawały się uginać, zmieniając krzywizny w ten sposób, by zawsze miał pod nogami poziomą powierzchnię.

Wszystko to zeszło jednak na dalszy plan, kiedy mężczyzna zbliżył się do lewitującej na środku statku formy.

Przezroczysta bryła wirowała wzdłuż nieistniejących osi. Zmieniała się, paradoksalnie pozostając niezmienną. Drżała, rozciągała się i skracała. Mimo swej dynamicznej natury, posiadała pewną bazę, w której Marek rozpoznał czworościan foremny. Stąd doszedł do wniosku, że musi spoglądać na nic innego jak pentahedroid – trójkąt równoboczny przedstawiony w czterech wymiarach przestrzennych.

Serce statku.

Naprzeciwko niego znajdował się jedyny we wnętrzu fotel, zajmowany przez skurczonego, powykręcanego starca. Marek spojrzał na jego wykrzywioną bólem twarz i wzdrygnął się odruchowo. Szeroko otwarte oczy wyrażały obłęd.

Coś w postaci pilota UFO sprawiało jednak, że wyglądał przerażająco znajomo. Marek nie był pewien, czy to ze względu na sylwetkę, wygięcie warg, czy rozstawienie oczu – starzec przypominał mu znacznie starszego, zmaltretowanego krewniaka. Albo jego samego. Wypaczonego.

Technolog przypatrzył się dokładniej ciału – oparte na podłokietnikach ręce starca zostały odwrócone, tak że kciuki kierowały się na zewnątrz. Ponadto zdeformowane stawy uniemożliwiały mu zapewne wykonywanie najprostszych czynności. A przy tym nic nie wskazywało, by zmiany te spowodował jakiś wypadek czy skomplikowana operacja.

Marek raz jeszcze rzucił okiem na pentahedroid. Zaczęło w nim kiełkować straszne przypuszczenie. Zsunął pilotowi buty i upewnił się, że jego stopy wyglądają podobnie jak ręce – z pewnością nie był w stanie się na nich poruszać.

Życie tego człowieka musiało wiązać się z uporczywym bólem.

To niemożliwe. Przecież on się taki nie urodził – pomyślał, a stara opowieść o płaszczakach wychynęła z odległych wspomnień.

 

~

 

– To jest płaszczak, istota żyjąca w dwóch wymiarach – powiedział profesor fizyki, rysując na tablicy kontur człowieczka z zaznaczonymi kilkoma narządami.

– Widzi to, co jest nad nim, a także obok niego – dodał, zaznaczając osie “x” oraz “y”. – Nas jednak nie dostrzeże nigdy, bo spoglądamy na niego z GŁĘBI, z trzeciego wymiaru. Dla niego jesteśmy jak istoty nadprzyrodzone! Gdyby był naklejony, a nie narysowany…

Zawiesił głos i zmazał gąbką narządy płaszczaka, rysując je na odwrót.

– …gdybyśmy go wyciągnęli do trzeciego wymiaru, obrócili i wsadzili z powrotem, byłby właśnie TAKI. Z zewnątrz ten sam, a jednak inny. Gdybyście więc spotkali kiedyś człowieka, którego narządy w trakcie życia uległy odwróceniu, daję wam słowo, że został on…

 

~

 

…wciągnięty do czwartego wymiaru – dokończył Marek i ponownie spojrzał na zmaltretowanego starca. W jego przypadku „obrócenie” z pewnością poczyniło większe szkody. Wdowiec nie znał się na medycynie, lecz pilot nie wyglądał na kogoś, kto odchodził bezboleśnie.

Popękane gałki oczne spoglądały w milczeniu na Marka, który bił się z myślami. Kimkolwiek był starzec, wszystko wskazywało na to, że zdołał skontaktować się z istotami innego z wymiaru i powrócić.

– Bylibyśmy dla nich bogami… – rzucił technolog w przestrzeń.

Przed jego oczyma stanęła blada i spocona Iza. Leżała na sali porodowej, przyciskając do piersi Basię. Nawet nie miał świadomości, jak bardzo był wtedy szczęśliwy.

– Och, Boże… Co ja zrobiłem, Izka? On, kimkolwiek był, próbował nas ostrzec, uchronić przed… Jezu, jak ja mogłem…

Setki gałek ocznych spojrzało na niego współczująco. A może drwiąco?

Pomysł, na który wpadł Marek, wydawał się aktem największej rozpaczy, czy miał jednak cokolwiek do stracenia? Obecność dziwacznego pojazdu i starca sprawiały, że postanowił uwierzyć w to, co zdawało się niemożliwe.

Wyciągnął rękę ku wirującemu pentahedroidowi, a czterowymiarowa figura znieruchomiała, rozchylając czworościenne wieka. Wyglądała jak najdoskonalszy, matematyczny kwiat.

Mężczyzna nie zauważył niczyjej obecności, ale poczuł na ręce coś chłodnego. Uśmiechnął się.

Oczy z najbliższej bańki spoglądały na niego rozpaczliwie, jakby próbowały zatrzymać ukochanego. Dla niego czarne tęczówki pozostawały jednak tak samo niewidoczne, jak wyskrobane paznokciem na przynależnym im postumencie słowa: Przepraszam, Izka… Odpokutuję swe winy i odnajdę cię.

– Choćbym trafił do piekła, wyrwę się stamtąd i wrócę, kochanie. Nie zapomnę twoich uśmiechów i twoich gwiazd. Jeśli pokuta rzeczywiście jest możliwa… odbędę ją – powiedział jeszcze i zniknął. Tak nagle, jakby nigdy go tam nie było.

Pozbawione dalszych komend UFO rozsypało się na części drobniejsze niż pył.

 

*

 

Przeszłość miała pokazać, czy Marek zakosztuje – tym razem z przestworzy – kolejnej nocy świętojańskiej i piękna błyszczącej na niebie Wegi.

I czy wszystko powróci do zera.

Koniec

Komentarze

Doczytałem do “Druga z najjaśniejszych gwiazd naszego nieba (…)”. Trochę dziwnie (i niejednoznacznie) ujęte, lepiej by było: druga co do / pod względem jasności albo nieco mniej starannie: druga najjaśniejsza. Niby to tylko kwestia dialogowa, niemniej zmieniłbym.

Ponadto Wega jest druga tylko kiedy nie widać Syriusza, a na połudnowej półkuli nieba jaśniejsze są jeszcze Kanopus i Toliman (Alfa Centauri).

Tak więc nawet jeśli uznamy, że “nasze niebo” oznacza część firmamentu obserwowalną z Polski, to stwierdzenie ojca Izy się nie broni.

No i pamiętajmy, że – tak w ogóle – najjaśniejszą gwiazdą na niebie jest Słońce. Niby z kontekstu wynika, że chodzi o nocne widoki, ale też w podobnych sytuacjach zawsze ktoś Ci o tej tak zwanej gwieździe dziennej przypomni.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Łapanka:

astronomicznym, nie spuszczał astrofizyczki z oka.

Brakuje jeszcze tu Asterixa ;)

Potrafiła godzinami stać przy teleskopie i wpatrywać się w gwiazdy, mgławice i meteoryty.

meteory

(meteoryt to kamień, który już spadł)

Najbardziej jednak ukochała sobie Wegę.

– To druga z najjaśniejszych gwiazd naszego nieba, spójrz – mawiał jej ojciec wiele, wiele lat temu, kiedy w oczach Izy odbijało się jeszcze znacznie mniej gwiazd. Uśmiechał się, gdy dziewczynka przystawiała oko do okularu i cicho wzdychała. Białe światło Wegi miało na zawsze odbić się w jej spojrzeniu. – Wraz z Danebem i Altairem tworzy trójkąt letni. To twoja…

Wg. mnie część pogrubiona nie powinna być kursywą.

W celu obserwacji gwiazd położonych niżej nad horyzontem kobieta udawała się na pobliskie wzniesienie

Nie brzmi to dobrze

po długim akcie badania konstelacji ich własnych ciał.

Zapadł w drzemkę, którą przerwała szarpiąca jego rękaw Iza.

szarpiąca go za rękaw

Gdy technolog próbował skupić się na szczegółach, obiekt pomknął w jego kierunku.

Niedobrze brzmi ten technolog. Czy to istotne dla fabuły?

Cuchnący, lepki niepokój skradał się w kierunku jego serca i już niedługo miał je objąć duszącym uściskiem.  (…) Niepokój wyszczerzył spiłowane zęby i pogłaskał jego serce.

Mam mieszane odczucia odnośnie persoinikacji niepokoju. Cuchnie, lepi się, szczerzy spiłowane zęby… straszny flejtuch… a na końcu głaszcze jak czuły kochanek.

 

Gwiazdy świeciły jasno, przez niebo przemknęła kometa.

Tak szybko? Nie jestem astronomem, ale zwykle komentom zajmuje sporo czasu by przelecieć przez niebo. Tu brzmi jakby to było kilka chwil.

Gwiazdy świeciły jasno, przez niebo przemknęła kometa.

Między drzewami przemknęła Basia.

Nad jeziorem unosił się obiekt nieznanego pochodzenia. Jego powierzchnia nie odbijała światła, więc widziały go jedynie sowy, niedźwiedzie i inne nocne stworzenia bieszczadzkich lasów.

Kto to widzi? Marek? To pojechał w Bieszczady sam? Przecież siedzi teraz pod drzwiami do sypialni.

– Nic… Nic tu nie ma. Dlaczego… cię tu nie ma…

Kto to mówi/myśli? Niejasne.

Pogrzeb był krótki i skromny, a chwile, które nastąpiły po nim – wypełnione ciszą. W oczach Izy krył się wyrzut, choć ani razu nie oskarżyła męża [+go] o śmierć córki.

Kobieta przestała jeździć do pracy.

Narracja jest prowadzona z punktu widzenia Marka, więc słowo “męża” nie pasuje tutaj. Podobnie jak “kobieta”.

spędził z butelką. W przeciwieństwie do zapłakanych oczu Izy, jej paląca zawartość pozwalała choć na chwilę zapomnieć o kiełkującym w sercu żalu.

spędzał

jej, czyli Izy? Ten zaimek zamieniłbym na inne słowo (np. nazwę alkoholu). 

dodała zmienionym głosem, który po krótkiej pauzie stał się ponownie głosem astrofizyczki. -

półpauza na końcu

- Tęskniłam za twoim uśmiechem i dotykiem, a jednak tęskniąc w ten sposób, nie rozumiałem, czego poszukuję. Miłości? Czym w ogóle jest miłość, Marek?

Wytłuszczona część jest w tekście kursywą, dlaczego? Niejasne. Później ten zabieg stosujesz killkukrotnie, chyba rozumiem intencję, ale wartoby to wyjaśnić czytelnikowi już w tym miejscu.

Charkot, którym mu odpowiadała, z pewnością nie należał do Izy.

Pozornie tylko nieco bardziej żółtą. W rzeczywistości – zupełnie inną.

Czy ta półpauza jest potrzebna? Według mnie całość powinna być jednym zdaniem.

Co znaczy „żyć” i jak jest sens życia?

jaki

W ślad za nią podążały popiskujące ze strachu młode

Czy małe niedźwiadki piszczą?

o czterech trójkątnych ścianach.

Wcześniej pisaeś, że piramida wyglądała z dołu jak trójkąt? Jeżeli trójkąt był podstawą, to powinna mieć trzy ściany. Jeżeli ma ściany cztery, to podstawa powinna być kwadratowa.

Szeroko otwarte oczu wyrażały obłęd.

oczy

Coś w postaci pilota UFO sprawiało jednak, że wyglądało on przerażająco znajomo.

wyglądał

starzec wyglądał jak jego znacznie starszy, zmaltretowany krewniak.

powtórzenie

 

Z podsumowaniem wrócę później, jak przetrawię tekst.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Hrabio,

powinieneś dostać po xxxxx łapach za pisanie na ostatnią chwilę.

No jak tak można? Zdolny człowiek, z polotem, z jajem, cztery pióra na karku, komentarze zachwycają lekkością i humorem … a oddaje taki niedopracowany półprodukt. Hrabio, tak się nie godzi.

 

Nakrzyczałem na Ciebie, wiem, ale należało Ci się.

Teraz konkrety.

 

Początek:

Jest scena w Bieszczadach, dwójka ludzi w dość dwuznacznej sytuacji, patrzy na gwiazdy. A może wcale nie na gwiazdy? 

– Jeszcze trochę. Hej, nie śmiej się. Patrz prosto.

Iza przewróciła oczami, z trudem zachowując powagę. Przyparta do ziemi ciałem mężczyzny, posłusznie spojrzała w nachyloną nad nią twarz.

– Jeszcze trochę szerzej. O, właśnie tak. Teraz widzę je wszystkie.

Koncept na scenę przedni, ale niestety słowa go nie uniosły, bo przez dłuższą chwilę zastanawiałem się co oni tam właściwie robią. On spogląda na gwiazdy odbite w jej oczach, ale dlaczego ją przypiera ciałem do ziemi. Chwilę dalej wspomnienie o ojcu, ale co jest przenośnią? Trochę za dużo chaosu.

A gdy już w miarę ogarniam sytuację i zaczyna być miło, Bieszczady, gwiazdy, zakochani na polanie, to walisz od razu mnie “chorobą córki” jak maczugą. Zbyt szybko, zbyt sztampowo. I jeszcze do tego schizofrenia.

Incydenty nie ustały. Tym razem towarzyszył im również smród,

Kolejne zdanie, które wzbudziło we mnie niesmak. Do tej pory nie wiem, co miał oznaczać ten smród. I chyba nie chcę wiedzieć.

Później doszła jeszcze kolejna sztampa, czyli topienie smutków w alkoholu oraz notoryczne nazywanie głównego bohatera “technologiem”. 

 

W tym momencie byłem bardzo, bardzo rozczarowany.

 

Gdzieś w połowie tekstu potknięć jezykowych było już wyraźnie mniej, a ja powoli zacząłem dopuszczać do świadomości, że być może oceniłem ten tekst zbyt pochopnie.

Ciekawy był motyw starego zegara. Ciekawe były rozmowy przez drzwi. 

Basia umarła, Iza umarła, a życie toczyło się dalej, opowiadanie zaś razem z nim. Tajemnica UFO wciąż była nierozwiązana.

 

Końcówka ma swoje dobre i złe strony. Odnalezienie UFO w UK jakby zbyt banalne. Bo dlaczego akurat miało stać w tamtym miejscu, skoro objawiało się w różnych lokalizacjach? Dlaczego akurat ujawniło się przez Markiem?

Ostateczne rozwiązanie interesujące, nie jestem pewnien czy je zrozumiałem. Skłoniło mnie do zastanowienia się.

Czyżby Starzec był Markiem? Czyżby to on sam, technolog, zaprojektował UFO i cofnął się w czasie? Wówczas jednak ta pętla czasowo-przyczynowo-skutkowa troszkę się mi rozjeżdza.

I dlaczego UFO się na koncu rozpadło?

 

To tyle moich uwag.

Bibliotekę kliknę, bo opowiadanie jest jej warte, ale liczyłem na więcej.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

A jednak przeczytałem do końca.

 

Jeszcze dwie drobne uwagi:

 

Gwiazdy świeciły jasno, przez niebo przemknęła kometa.

Kometa nie przemyka tak hop-siup. Może daj zamiast tego jasny meteor czy cuś.

 

Piramida – po polsku oznacza ostrosłup o podstawie kwadratowej (albo budowlę o zbliżonym kształcie), a z Twoich opisów wynika, że nazywasz tak czworościan.

 

 

Ładnie napisane. Może tylko trochę, hm, niewyraźnie. To może być czysto subiektywne, ale mam wrażenie, że skupiasz się bardziej na gładkości i oszczędności fraz niż na klarowności i płynności przekazu, przez co chwilami trudno mi się "W świetle gwiazd…" czytało. Sądzę też, że miejscami Twój język staje się zbyt techniczny (pozbawione białkówek jamy) czy wyszukany (niepokój wyszczerzył spiłowane zęby), nieadekwatnie do nastroju – podobne słownictwo nie sprzyja budowaniu obawy przed nieokreślonym, sprawia, że czytelnik "odrywa się" od opisywanych wydarzeń i kieruje myśli ku racjonalnemu światu lub analizuje językową biegłość autora. Mająca budzić grozę scena traci moc. Nie zamierzam się upierać, że wspomniane dwa sformułowania musisz poprawić, ale przetraw to. Co więcej, mimo wątpliwości, ten niepokój jednak bym zostawił (w sumie fajne zdanie). Chociaż tutaj w dodatku się cofałem, ponieważ nie spodziewałem się, że subtelne uczucie zostanie tak gwałtownie animizowane. Gdyby to był po prostu strach… No, sam przemyśl sprawę.

Mniej więcej od połowy, to znaczy od momentu, kiedy przez Izę zaczął przemawiać obcy (starzec?), klimat tego opowiadania zaczął mnie wreszcie wciągać. Poza ponurym klimatem horroru: z potworem w postaci UFO, odpowiednią scenerią oraz typowymi dla tego typu opowiastek bohaterami (uważam, że zostali dobrze skonstruowani – o tyle, że właściwe wypełnają swoje role) – nie znalazłem tutaj wiele. Ale to w porządku.

Dobra. Mógłbym napisać, że jestem już duży. Że bardziej od wyimaginowanych strachów obawiam się rzeczy zupełnie przyziemnych, na przykład, że popełnię błąd przy wypełnianiu formularza podatkowego. To prawda. Niektórzy na portalu (o czym z pewnością dobrze wiesz) lubią podsumowywać wszelkie okołohorrorowe teksty komentarzem typu: nie bałem się, więc o co kaman, horrory są dla tych, co się boją.

;)

 

Z tym że większość dorosłych niewątpliwie czyta horrory nie po to, aby się przerazić. Czytają je, ponieważ przemawia do nich specyficzna poetyka opowieści grozy, bo chcą się wprawić w nastrój. Jaki nastrój? Ano na przykład taki, któremu towarzyszy wrażenie, że nawet w uporządkowanym przez cywilizację świecie, za bastionami wiedzy oraz codziennego doświadczenia, gdzieś na granicy postrzegania czai się coś okropnego. Wrażenie pozwalające przez chwilę spojrzeć na świat inaczej. W każdym razie muszę przyznać, że czytając "W świetle gwiazd…", raz albo może nawet dwa – spojrzałem inaczej.

Dlatego, mimo że horror nie jest moim ulubionym gatunkiem, doceniam, Primagenie, co tutaj zrobiłeś.

 

Niemal od początku domyślałem się, że starcem jest Marek (może za dużo książek już przeczytałem, żeby podobne rzeczy mnie zaskakiwały). I chyba miałem rację, choć – jeżeli dobrze rozumiem – on sam się ostatecznie nie zorientował. Wobec tego nie jestem pewien, czy końcówka pozostawia jakąś nadzieję. Według mnie i tak pozostawia. Nie mam tylko pewności, jaki był Twój zamysł. A w sumie to jestem ciekaw.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Oj, Hrabio, końcowy twist Ci wyszedł bardzo zgrabnie, ale wcześniej po drodze masz sporo baboli rzeczowych. “Daneb… Altair. I Wegę. Dobrze?” – źle. Alfa cygni nazywa się Deneb. Przez 2 x e. Dalej w tekście masz tak samo, więc nie wygląda na literówkę. “To druga z najjaśniejszych gwiazd naszego nieba, spójrz” – nie, jeśli wziąć pod uwagę niebo nad Polską, to Wega jest trzecia pod względem jasności. Przed nią jest Syriusz i Arktur (oba z ujemnym magnitudo, Wega już na leciutkim plusie). “Niekiedy, po zmroku, Iza znikała, a Marek znajdywał ją na ganku, wpatrzoną w zimowe konstelacje. Szukała Wegi, która o tej porze roku świeciła tylko na dnie jej czarnych oczu.” – Wega jest widoczna w Polsce przez cały rok, to, że należy do “letniego trójkąta” oznacza tyle, że w lato przez całą noc jest wysoko i nigdy nie zachodzi. W zimie jest nisko nad horyzontem (w Bieszczadach zachodzi i wschodzi, znika około 20 i pojawia się po północy), ale jak najbardziej jest widoczna. Nawet teraz, jeśli nie byłoby chmur :). Nie czepiałabym się tak mocno, ale przez cały tekst uparcie nazywasz bohaterkę “astrofizyczką” (notabene, od jakichś kilkudziesięciu lat praca astrofizyka absolutnie nie polega na gapieniu się w niebo a bardziej na gapieniu się w komputer:)). No nijak Ci w tę astrofizyczkę nie mogłam uwierzyć :( Aha, piramida widziana od dołu byłaby kwadratem, nie trójkątem (=ostrosłup o podstawie kwadrata). Prawdopodobnie miałeś na myśli czworościan foremny, nie piramidę.

Ponarzekałam na kwestię astronomiczne, teraz trochę pomarudzę ogólnie. Miałeś świetny pomysł na to UFO, ale gdzieś coś nie do końca zagrało. Postacie są dość sztampowe i jednowymiarowe. Pomijając Izę, to Basia (która ma 10 lat) z opisów bardziej wygląda na ciężkie upośledzenie umysłowe a nie schizofrenię – nie dałeś jej ani jednej sceny, gdzie widać byłoby w niej dziecko. Same halucynacje, lęki, płacze. Jakby to był rekwizyt z nalepką “chora psychicznie” konieczny do użycia w scenie z jeziorem. Marek jest nierówny. W końcówce wypadł przekonująco, ale też trochę pojechałeś z nim kliszą – trudności z akceptacją choroby a potem śmierci dziecka, alkohol, dno, odbicie się, rehabilitacja. To mogło być naprawdę fajne opowiadanie, bo umiesz stworzyć klimat (imo, najlepsze sceny wyszły z UFO, zwłaszcza ta ze smutnym starcem i topielicą), ale mam wrażenie, że nie do końca przemyślałeś warstwę obyczajową.

pozdrawiam i również miło mi widzieć, że zdążyłeś na konkurs, o 13 minut nawet bardziej niż ja ;)

Boże, Fun, ROZUMIEJĄ ;O

 

Poczekalnia pęka w szwach, a tu już trójka znamienitych gości (wliczając ninja-Śniącą ;) ) – dziękuję!

Zacznę od kwestii merytorycznych.

Jerohu, Bellatrix:

Nie lubimy niechlujnych researchów, co? Astronomią interesuję się od jakiegoś czasu, choć moja wiedza w tej materii wciąż jest w powijakach. Dlaczego jednak napisałem, jak napisałem?

Wega drugą z najjaśniejszych gwiazd – te słowa padają w scenie, gdy astronom-amator mówi do nieogarniającej tego wszystkiego dziewczynki. Stąd prostota sformułowania. Skąd jednak ta druga? Słońce zdyskwalifikowałem, bo świeci w dzień, a w “rankingach” dają mu miejsce 0 (a nie dlatego, że nie ogarnąłem, że to też gwiazda, Jerohu XD), natomiast Wielki Pies jest gwiazdozbiorem zimowym. Założyłem, że na letnim niebie jest niewidoczny, podobnie jak widoczne tylko z półkuli południowej Kanopus oraz Alfa Centauri. No i wyszło mi, że Wega byłaby w tych okolicznościach druga po Arkturze.

Stąd uproszczenie. Zgadzam się jednak, że jest mylące, a może i fałszywe przez niedostatecznie wnikliwy research. Posypuję głowę popiołem.

Odnośnie Syriusza, wierzę Ci, Bello. Co jak co, ale w Twoją wiedzę w tym temacie nigdy nie wątpiłem.

Sprawdziłem też w aplikacji aktualną widzialność Wegi i chyba rzeczywiście się łapie – tak za to, jak i za “Daneba” bardzo mi wstyd :(

No i wiem, że astrofizyk, to głównie wzory, ale przecież dodałem, że lubi gapić się w niebo. A chciałem punkty zaczepienia w kwestii zlotów astronomicznych.

A jeśli chodzi o widziane przeze mnie meteory, to one właśnie “przemykały”. Były widoczne tak krótko, że nie dałbym rady ich śledzić wzrokiem – stąd takie wyrażenie.

Z piramidą to już w ogóle żenada, bo miałem tam dodane “o trójkątnej podstawie” – chciałem tak napisać dla tych, którym sprawiałoby problem właściwe wyobrażenie sobie czworościanu foremnego, ale brzmiało na tyle nieelegancko, że wykasowałem “do późniejszej zmiany”. Ładnie zmieniłem, co?

 

Chroscisko – masz słuszność, nie godzi ;( Ale co zrobić, skoro nie potrafię się po prostu poddać, a na jakikolwiek pomysł wpadłem tak późno. Zawsze troszczyłem się o to, by nie oddawać czytelnikom półproduktów, bo jest wyraz braku dla nich szacunku, tymczasem to właśnie zrobiłem. Nisko hrabia upadł, oj, nisko!

Dzięki za dużo wartościowych uwag – szkoda, że nie mogę ich wprowadzić w życie ;/

Dobrześ sobie wszystko wykoncypował. To jest pętla w czasie (taka dość banalna), a dlaczego Rendlesham Forest? Bo neo-Marek, widząc że spierdolił, chciał dać samemu sobie kolejną szansę. A pamiętał, że statek znalazł na polanie podobnej do tej, na której spędzali noce z Izą. Starzec to zaprogramował przed śmiercią, ot, dlaczego.

 

Jerohu – Hehe, warto było napisać ten tekst choćby dla Twego komentarza ;D Dzięki. Nie zorientował się – super to wyczułeś. Czy pozostawia nadzieję? Wszystko zależy od tego, czy zmieni linię świata. Jeśli jej nie zmieni, wciąż będzie wracał do tej jednej rzeczywistości, w której swym wpływem doprowadzę Izę do obłędu, a Basia tonie w jeziorze. Ale może zmieni? W końcu linii świata jest nieskończenie wiele…

 

Bello – dzięki za szczerą, konkretną opinię. Klisze… Rany, jak ja nienawidzę klisz. Mam nadzieję, że to ostatni raz. A jeśli chodzi o kwestie kosmiczne, to Pokraka znacznie bardziej dopracowałem – to tak, jakbyś kiedyś miała baaardzo dużo czasu wolnego :) Albo jakbyś nabrała ochotę na kolejne zmasakrowanie Counta ;D

No i wcale nie jestem taki pewien, czy dobrze, że zdążyłem… Szczególnie, że do Twojego poziomu dopracowania trochę brakuje.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Bo neo-Marek, widząc że spierdolił, chciał dać samemu sobie kolejną szansę. A pamiętał, że statek znalazł na polanie podobnej do tej, na której spędzali noce z Izą.

No ale dlaczego szukać podobnej polany UK? Nie mógł czekać na polanie bieszczadzkiej w rocznicę ich poznania? 

 

Tak swoją drogą, tytuł wyszedł Ci udany. Choć zachodziłem początkowo w głowie, czy wszystko z nim jest dobrze, ale akurat w przypadku tytułów to raczej pozytyw.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Tak naprawdę z dwóch powodów.

Po pierwsze, chciałem w ten sposób postukać w czwartą ścianę – pokazać, że obecność UFO w tym lesie to nie tylko plotka/spisek, tylko rzeczywiście coś jest na rzeczy. 

No i istnieją jeszcze aspekty emocjonalne Marka. Że łatwiej mu zmierzyć się z tym wszystkim w miejscu, którego nie wiąże z osobą Izy. Że neo-Marek wie, iż jego wcześniejsza forma potrzebuje tej podróży, by przemyśleć sobie różne sprawy.

Jeśli chcesz faktów, Chroscisko, to ich ode mnie nie dostaniesz. Gdy piszę, część rzeczy po prostu wychodzi tak czy inaczej i w tym przypadku tak było. Po prostu UFO zaczyna się i kończy w Rendlesham Forest…

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

A ja przyznam, że nie dotrwałam do końca (choć to na pewno błąd, bo z komentarzy przedpiśców wynika, że dopiero tam zadziało się coś konkretnego i wyjaśniającego cały tekst). Zraziła mnie trochę postawa Marka. A raczej jego… dziwna obojętność. Tak, dla mnie to wyglądało na obojętność. O ile wiedział o chorobie córki, to czemu tak nijak reagował na to, co działo się z żoną? Jego ukochana całą noc przesiedziała w otwartym oknie, gadała pod nosem od rzeczy a on jedyne, o co ją spytał, to o jakies głupie ufo widziane wcześniej? Ja bym na jego miejscu olała sprawę z trójkątem i pytała swojego partnera: “Dlaczego siedziałeś w tym oknie, do cholery?”. 

No i te czarne oczy… Widział u żony nienaturalnie czarne oczy, pozbawione białek i jedyne, co zrobił to ją przytulił i prosił, żeby przestała? :( meeeh, do szpitala z nią, a nie! Może się naćpała i źrenice jej się rozszerzyły?

 

Szukałam w tekście wzmianek o tym, czy może żona na coś chorowała i on o tym wiedział… Ale na takowe nie natrafiłam, a jak dla mnie tylko taka opcja wyjaśniałaby postawę męża. Czytając tekst widzę Marka jako zmęczonego sytuacją w domu. ZMĘCZONEGO – tzn. wie o chorobach wszystkich członków rodziny i dlatego go one nie dziwią. Jeśli to, co stało się z Izą było nowe – powinien reagować dynamicznie i z wielkim strachem oraz zdziwieniem. Może i reagował, ale… ja tego nie poczułam. 

 

 

 

Councie, wystarczyłoby, żeby ojciec powiedział “to druga najjaśniejsza gwiazda letniego nieba” i byłoby ok merytorycznie, a poziom skomplikowania tłumaczenia by nijak nie wzrósł. Nie było moją intencją Cię “masakrować”, ale nie powiem, wkurzyłeś mnie. Miałeś ciekawy pomysł a wykonałeś go niechlujnie. A wiem, że byłeś w stanie zrobić z tego perełkę.

Dzięki za zaspokojenie ciekawości :)

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

– Basia ma już dziesięć lat, Izka – rzucił, panując nad głosem. (…)

Podczas gdy Iza ustawiała parametry ekspozycji, mąż śledził jej cienistą sylwetkę. Odkąd dziesięć lat temu poznali się na zlocie astronomicznym,

Hmmmm…

 

W przeciwieństwie do Jeroha – mnie przestało wciągać, gdy Iza zaczęła mówić starcem. Mam wrażenie, że tajemnica została wtedy zastąpiona przez mękolenie, cały tekst stał się taki mękolący. Początek mnie wciągnął, potem niestety było gorzej. A już jak Marek do Rendlesham i nagle wszystko zaczęło dziać się błyskawicznie – no cóż, to mi też nie zagrało.

Postaci rzeczywiście dość jednowymiarowe, Basi w ogóle nie dałeś szansy poznać z jakiejkolwiek “dziecięcej” strony. Dziwię się Izie, że wytrzymywała z Markiem, bo z niego zrobiłeś kawał egoistycznego, niedojrzałego facecika, który kłopoty zostawia innym i ucieka, on akurat w pracę.

Ale cóż, mimo wszystko – piszesz jednak bardzo dobrze, a początek dał mi wystarczająco dużo nadziei na resztę tekstu, że mimo pewnego rozczarowania biblioteka się należy, bez dwóch zdań.

Ja znowu na wyjeździe z telefonu, więc krótko. Jestem tym tekstem zawiedziona w pewnym sensie. Wiesz, Wasza Wysokość, że uwielbiam Twoją twórczość, między innymi dlatego, że każdy tekst wzbudzał we mnie żywe emocje. Różne – jedne przyjemne, inne nie, ale zawsze jakieś. Za każdym prawie razem umiałam znaleźć, czy nawiązać jakieś połączenie z bohaterami albo światem To opowiadanie pod tym względem pozostaje w tyle. Do pewnego momentu Iza i jej gwiaździste oczy wpisywaly się w ten trend, ale później zrobiło się już tylko dziwnie, a klimat gdzieś zniknął. To oczywiście tylko moje odczucia, inni mogą to widzieć inaczej.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Ach, ależ bezlitośnie znaczycie siniakami me hrabiowskie pośladki… XD

Ale nie ma się co czarować – macie dużo racji.

 

Atalajszo – Przede wszystkim dzięki, że przybyłaś i pomimo niedoczytania, zdecydowałaś się napisać te kilka słów. To zawsze cenne.

Po opisie widzę, że kwestie psychologiczne są dla Ciebie ważne.

Co ciekawe, zniechęciło Cię akurat to, co poniekąd próbowałem osiągnąć… Bo Marek to nie bohater, tylko typowy antybohater. To żałosny, egoistyczny, zapatrzony w siebie typek, któremu zależy tylko na tym, by było miło i przyjemne. Chce czerpać, a nie chce dawać.

Dlatego zachowuje się jak rozkapryszony dzieciak, nienawidzi własnej córki, bo uważa, że odebrała mu żonę, a na żonę jest zły, bo nie jest taka jak dawniej. Tyle że, gdzieś w swym zepsutym sercu jednak ją kocha i dlatego… to, czego nie doczytałaś ;p

Cóż, może jeszcze kiedyś dasz hrabiemu szansę – postaram się bardziej ;)

 

Ocho – o, Ty świetnie rozczytałaś Marka. Dziękuję za treściwą recenzję. Tę jednowymiarowość czułem  już podczas pisania i poważnie biłem się z myślami, czy nie rzucić tego w cholerę. Ale… cóż, nie potrafiłem.

Hmmmm…

No co, samo życie! XD

 

Śniąca – zawsze mogę na Ciebie liczyć, Sojuszniczko. Dziękuję :3

I cóż… łączę się z Tobą we wrażeniach. Gdzieś się zgubiłem i już nie odnalazłem. Myślę, że po części spowodował to pośpiech i suche relacjonowanie zdarzeń. Nie miałem jak wsiąknąć w bohaterów i historię, co najwyraźniej widać ;(

Mimo wszystko dziękuję za Twoją wiarę.

 

Bello – przepraszam i dziękuję. Po prostu lubię się podnosić, a by to zrobić, czasem trzeba upaść ;D

 

Serdeczne podziękowania również za bibliotekę, które składam: Chroscisko, Śniącej, Ochy, Jerohowi i… Niezidentyfikowanemu Obiektowi Klikającemu (czyli UCO) ;p

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Przeczytane :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Wicked…

Jak Ty to zrobiłeś tak szybko? O_o

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Councie, wiem, o czym piszesz, bo i jak nie mam swoistego połączenia z moimi bohaterami, to mi nie idzie, a jak idzie to byle jak.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

Mhmm.

 

Dzięki, Anet.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Szanowny Councie, ja poproszę zdecydowanie dalsze “Pokraki”, a nie kolejne dramy o chorobach psychicznych… Po pierwsze dlatego, że “Pokrak” przy wszystkich uwagach, jakie do niego miałam, był pełnokrwistą fantastyką, a to, podobnie jak tamto o koniach, jest dla mnie obyczajówką przystrojoną w trochę okołofantastycznych piórek. Tak naprawdę całe to UFO może być chorobą psychiczną, na którą cierpią wszyscy członkowie rodziny, nieprawdaż? Albo tylko niektórzy, bo jakby dobrze pokombinować, to Marek w jakimś psychotycznym epizodzie mógł zabić najpierw córkę za urojone winy, potem żonę, a resztę zmyślić, nieprawdaż?

Motyw z oczami i gwiazdami, jakkolwiek momentami ocierający się o kicz, ładnie i konsekwentnie poprowadzony; przed autentyczną kiczowatością ratuje go ta dziwaczna dosłowność. Ten pomysł zdecydowanie mi się podobał.

 

Przyznam też, że długo myślałam, że ten trójkąt z okiem plus staruszek to jakieś oko opatrzności, ale może to dlatego, że podczas niedawnego riserczu naoglądałam się takich.

 

Nie jest to też zbyt dobrze technicznie dopracowane opowiadanie. Sporo powtórzeń, potwornie irytująca maniera pisania o bohaterach per astrofizyczka i technolog – w lemowskiej fantastyce by uszło, ale tu masz bardzo intymny nastrój, imiona itd. i nagle nie dość, że kobieta i mężczyzna, jeszcze do przełknięcia, choć już bezosobowe, to jeszcze te zawody. Narracja jest z punktu widzenia bohatera, więc powinna używać takich określeń, jakich on by użył w odniesieniu do siebie i swojej żony…

 

No i miejscami równie nieznośna purpurowość języka, od której cierpły mi zęby:

“Cuchnący, lepki niepokój skradał się w kierunku jego serca i już niedługo miał je objąć duszącym uściskiem.”

“Niepokój wyszczerzył spiłowane zęby i pogłaskał jego serce.”

“dusiła jego argumenty pocałunkami.”

To jest godne jakiegoś Greya, wybacz ;)

 

Fabularnie też czasem różnie:

 

„Po miesiącu zdecydowali się wywieźć przekazywaną przez pokolenia pamiątkę, a córkę zapewnili, że zegar już nie istnieje.” – a nie wystarczyło go zatrzymać? Wiem, że wywiezienie zegara jest Ci potrzebne, ale właśnie dlatego robi wrażenie narrative device, skoro ją drażni tylko dźwięk.

 

Scena, kiedy Marek znajduje strzępy obrazków w popiele – ładna, ale sprawia wrażenie, jakby on wcześniej nie wiedział, co na nich jest, a przecież widział je chociażby w tym pustym pokoju, więc nawet jeśli wcześniej udawał, że nie dostrzega (co przecież nie znaczy, że nie widział), to potem…

 

„Przypomnij sobie te wszystkie noce świętojańskie… To jest miłość.” – hmm, on jednak chyba jest d**kiem (ale niby sam potem przynajmniej do tego dochodzi, a w każdym razie tak mu się wydaje)

 

 

Inne drobiazgi:

 

„Polana, którą Marek znalazł wiele lat temu podczas spaceru, stała się ich szczególnym zakątkiem. Miejscem, w którym miłość rozkwitała na nowo.”

 

„mówił zupełniej poważnie” – literówka

 

„każde wspomnienie córki nawarstwiało napięcie między nim a żoną” – zwiększało nie wystarczy?

 

„mąż śledził jej cienistą sylwetkę” – cienista to może być polana

 

„Nagle Iza wybuchła obłąkańczym chichotem.” – chyba wybuchnęła, była gdzieś o tym dyskusja ostatnio. Wybuchła to bomba.

 

„Basię niepokoił dźwięk wydawany przez zegar stojący.” – a przez siedzący nie?

 

„W szeroko otwartych, roześmianych oczach kobiety[-,] gwiazdy trójkąta letniego płonęły jasno jak na zlocie przed dziesięcioma laty.”

 

„Wszystko zaczęło się od zachorowania Basi.” – niedobre; lepiej: „od choroby Basi”, „kiedy dowiedzieli się o chorobie Basi”…

 

„Dziewczynka” powtarza się zbyt blisko

 

„Po pokoju dziewczynki zaczęły spacerować klauny o gnijących, pomalowanych twarzach,” – sformułowane tak, jakby to była prawda

 

„Tłumacząc się potrzebą zarobienia większej ilości pieniędzy na leki dla córki, Marek coraz więcej czasu spędzał w pracy.”

„– Kochanie… Basia zniknęła – sapnął Marek kwadrans później.” – sapnął? Już prędzej wysapał, ale dlaczego w ogóle akurat sapanie?

„zmierzył bezrozumnym spojrzeniem porozwalane po podłodze kartki z rysunkami.” – bezrozumne spojrzenie i porozwalane kartki jakoś mi nie pasują. Spojrzenie chyba nierozumiejące, a kartki porozrzucane?

 

„– Idę jej poszukać! – krzyknął przez drzwi do sypialni, jednak i tym razem odpowiedziała mu cisza. Narzucił kurtkę i wybiegł z domu, omiatając drzewa strugą światła z latarki. Szukał śladów córki.”

 

„Dobiegł akurat na czas, by ujrzeć drobną sylwetkę, uderzającą rączkami w porośniętą rzęsą taflę wody. Drobne fale rozchodziły się koncentrycznie, niknąc w przybrzeżnym tataraku.”

http://altronapoleone.home.blog

Bardzo Hrabiowskie!

Nie bedę wybrzydzał, podobało mi się. To są te teksty, których zazdraszczam, bo ni cholerę nie umiałbym tak napisać. Czyli już fajne. Pomysł na UFO bardzo mi podszedł. Trochę może czasem zagmatwane, ale nie muszę przecież wszystkiego rozumieć, nie?

Minus jest tylko jeden, ale fundamentalny – czy ci wszyscy nieszczęśliwcy muszą popijać paskudną whisky? A tyle dobrych alkoholi jest: śłiwowica, koniak, brandy, czysta nawet. A ci furt ten bimber na myszach pędzony :P.

Kilka uwag na poważnie jednak mam:

– “Daneb… Altair” – to już wiesz; daneb to lek na nadciśnienie;

– “mówił zupełniej poważnie” – tu albo “zupełnie poważnie” albo “najzupełniej poważnie”;

– “cienistą sylwetkę” – jaką??;

– “w gwiazdy, mgławice i meteoryty” – to już też wiesz;

– “przenikały przez wentylację” – to jest ciekawe – “przez” na pewno ;)? a może “dzięki wentylacji” czy “z wentylacją”;

– “zaczęło się od zachorowania Basi” – to jakoś brzmi… nieładnie;

– “wyglądało on przerażająco znajomo” – albo “wyglądał” albo “ono”.

 

Nie jest tak źle, jak marudy marudzą. Czyta się gładko. Uczucia ładnie wyrażone. Nie mam więcej pytań do świadka ;P.

 

PS. I tym opkiem skończyłem czytać wszystkie konkursowe UFO. Ufff!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Tytuł ma dokładnie taki sam rytm, jak “Taniec cieni”. Pszipadek? ;-)

Bardzo fajny pomysł na UFO. Końcówka z czterema wymiarami świetna. Acz nie kumam, dlaczego w czterowymiarowej przestrzeni tak go zdeformowało. W końcu płaszczak odwrócony na drugą stronę jak naleśnik nie będzie miał nic wykręconego, prawda?

Części obyczajowe faktycznie bardziej kliszowe, do łychy włącznie.

Potknęłam się na tych miejscach, o których już inni wspominali – przemykająca kometa, UFO oscylujące między tetraedrem i ostrosłupem o podstawie kwadratu…

I jeszcze to:

To tutaj przychodzili rokrocznie szóstego lipca,

A od kiedy to imieniny Jana (noc świętojańska) są 6 lipca?

No, widać, że nie dopieściłeś.

Babska logika rządzi!

Dzięki, dzięki, dzięki, Drakaino i Staruchu! :)

 

Ja jestem w szoku, że tak mało osób czyta… Lepsza okazja, by poznęcać się nad Countem może się nie powtórzyć!

Tym bardziej rad jestem, Staruchu, że Ty poskąpiłeś mi kalumni. Wszystkiego zrozumieć się nie dało – chciałem uwzględnić dwie kwestie: nie ukrywać przed czytelnikiem, czym jest moje UFO, a zarazem pozostawić tajemnicę, która jest jakby kwintesencją tego konkursu…

Czy mi się to udało, rozsądzić już muszą czytelnicy.

Whisky? Prawda, jest wiele lepszych trunków. Ale starałem się konsekwentnie kreować Marka na antybohatera ;p

Podziękował za uwagę i wskazówki. Naniosę, jak tylko będę miał taką możliwość. Czyli pewnie za rok ;(

 

Drakaino, Tobie również wdzięcznym wielce.

Nie no, w tym chyba było jednak więcej fantastyki niż w tym o koniach… Przecież wiele kobiet przez wiele lat cierpiało przez starego ufoka ;)

Z tym technolog/astrofizyczna to mój własny strzał w stopę. Fun zwrócił uwagę, że pisanie mężczyzna/kobieta jest dość bezosobowe, więc pokusiłem się o taką właśnie karkołomną zmianę, a że zrobiłem to na godzinę przed deadlinem… Pozostaje mi przeprosić i Ciebie. Szczególnie, że kwestie emocjonalności w tekstach zawsze były dla mnie ważne.

Zegar zatrzymali, ale ona nadal krzyczała, że go słyszy – nie napisałem tego? Dlatego musieli usunąć go z jej oczu.

I, tak, Marek jest dupkiem. Pisałem o nim szerzej w komentarzu dla Atalajszy.

Swoją drogą, to problematyczna kwestia – fajnie czasem, dla odmiany, spróbować stworzyć antybohatera, ale skoro czytelnik go nie lubi, to przez tegoż antybohatera może tracić całe opowiadanie…

Choć pewnie da się to zrobić, tylko ja nie umiem :/

Trzeba będzie przeczytać wreszcie sagę o Elryku z Malnibone…

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Ooo, jest i Finkla! Rozpieszczacie mnie dzisiaj…

 

Odwrócenie rąk i nóg rzeczywiście jest moją licentia poetica.

Widzisz – tak naprawdę nie wiemy, jak dokładnie wyglądałby człowiek po takiej “wycieczce”, a ja potrzebowałem czegoś, co da się zaobserwować na pierwszy rzut oka. By Marek mógł się domyślić, co spotkało pilota UFO.

Natomiast, jeśli chodzi o źródła, z których korzystałem, taka osoba miałaby po prostu całkowite odwrócenie trzewi.

Dziękuję za Twoje szczere uwagi i poświęcony czas.

 

A od kiedy to imieniny Jana (noc świętojańska) są 6 lipca?

Finklo.

Nie dobijaj mnie już XD

Albo dobra, dobijaj.

Zasłużyłem sobie po stokroć…

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

A, fabularnie było potrzebne. OK, uznaję odpowiedź.

Rozumiem, że serce przenosi się na prawą stronę, wątroba na lewą. Ale chyba bez uszkodzenia połączeń między sobą? I czy to odbicie jest obowiązkowe? Jeśli naleśnik nad patelnią wykona pełen obrót, to wyląduje, jak wystartował.

Fajny jest jeszcze motyw z lewoskrętnym i prawoskrętnym jedzeniem, ale nie poszedłeś w tę stronę.

Babska logika rządzi!

Dokładnie, bez żadnych uszkodzeń. Po prostu, gdyby ktoś miał udokumentowane badaniami obrazowymi (TK, USG itd), że ma wszystkie narządy na swoich miejscach, a później by się okazało, że są na odwrót, choć człowiek jest ZUPEŁNIE zdrowy, to byłby dowód, że został wyciągnięty do czwartego wymiaru! ;)

Oczywiście można go też wsadzić w takiej samej formie, ale jaka w tym frajda? ^^

 

Tutaj natomiast chciałem jeszcze wprowadzić element niejednoznaczności.

Odkrywam, co kryje UFO, ale losy Marka w czwartym wymiarze pozostają tajemnicą. Widzi w jakim stanie wrócił/wróci, więc mówi ten melodramatyczny, kiczowaty tekst o wracaniu z piekła. Bo ślady na jego ciele, fakt, że te “połączenia” wcale nie były tak nienaruszone, jak mogłoby się wydawać, świadczy o tym, że to piekło rzeczywiście przeszedł. Nie został troskliwie przeniesiony z powrotem przez wyższowymiarowe istoty…

 

Eee, jedzenie? Spaghetti na talerzu zwinięte w przeciwnym kierunku? Sękacz z okręgami schodzącymi się na zewnątrz? ;p

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

W sumie masz rację, Councie, że jest tu więcej fantastycznego sztafażu niż w Fortach i w sumie jest on bardzo sprawnie napisany, ale mnie tak bardzo przytłoczyło to poczucie ogarniającej wszystko choroby Basi → Izy → Marka albo Basi ← Izy ← Marka, że całą końcówkę uznałam za wytwór chorego umysłu. Może gdyby tych śladów było mniej, łatwiej przyszłoby mi uwierzyć w prawdziwość ufa.

 

Ale jak po konkursie poprawisz stylistycznie, to jako tekst będzie to bardzo sprawne i frapujące, choć ja już pewnie wiary w fantastyczność nie odzyskam ;)

http://altronapoleone.home.blog

Gorzej, Hrabio Luke. Białka i inne związki wywinięte na odwrót, więc normalne jedzenie robi się niekompatybilne. Bo to może być różnica, czy spiralka w cząsteczce jest zgodnie z ruchem zegara, czy przeciwnie.

Babska logika rządzi!

Ja miałem kumpla w podstawówce, który miał wszystkie organy wewnętrzne odwrócone lustrzanie… już teraz wiem dlaczego ;)

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Cóż, Primagenie, z pewnością nie będzie to moje ulubione Twoje opowiadanie.

Owszem, początek sugerował, że to, czego Iza i Marek doświadczyli na polanie, nie pozostanie bez wpływu na ich życie i tak się rzeczywiście stało. Tyle że opowieść, jak dla mnie, stała się przez to niezbyt ciekawa, miejscami chaotyczna i mało zrozumiała. Sprawy rodzinne, w tym śmierć córki (czy dobrze rozumiem, że Marek pozwolił, żeby Basia się utopiła?), późniejsza przemiana Izy i jej śmierć, jakoś nie zdołały mnie poruszyć. UFO też do mnie przemówiło.

Jakość wykonania przemilczę, bo jakie ono jest, każdy widzi.

 

Męż­czy­zna od­wró­cił twarz, by żona nie za­uwa­ży­ła ma­lu­ją­cej się na niej iry­ta­cji. Zdą­żył się przy­zwy­cza­ić, że każde wspo­mnie­nie córki na­war­stwia­ło na­pię­cie mię­dzy nim a żoną. –> Czy to celowe powtórzenie?

 

mąż śle­dził jej cie­ni­stą syl­wet­kę. –> Na czym polega cienistość sylwetki?

 

zegar sto­ją­cy. Za każ­dym razem, gdy stare sprę­ży­ny za­czy­na­ły skrzy­pieć, a dzwon z ję­kiem wy­bi­jał nocne go­dzi­ny… –> Czy w zegarze na pewno dzwon wybija godziny?

 

i lę­kli­we­go oglą­da­nia za plecy. –> Raczej: …i lę­kli­we­go spoglą­da­nia za plecy.

 

przez niebo prze­mknę­ła ko­me­ta.

Mię­dzy drze­wa­mi prze­mknę­ła Basia. –> Czy to celowe powtórzenie?

 

Prze­dzie­ra­jąc się przez gąszcz, Marek za­trzy­my­wał się co chwi­lę… –> Może: Prze­dzie­ra­jąc się przez gąszcz, Marek przystawał co chwi­lę

 

po krót­kiej pau­zie stał się po­now­nie gło­sem astro­fi­zycz­ki. – Tę­sk­ni­łam… –> Zamiast dywizu powinna być półpauza.

 

Marek przy­zwy­cza­ił się już do roz­mo­wy z za­mknię­ty­mi drzwia­mi, które stały się mu bliż­sze niż sa­mot­ne noce w fo­te­lu… –> Czy dobrze rozumiem, że Marek rozmawiał z zamkniętymi drzwiami, i że rzeczone drzwi stały mu się bliższe niż noce w fotelu?

 

jak układ szkie­łek w ka­lej­do­sko­pie. - W cza­sie–> Zamiast dywizu powinna być półpauza.

 

Iza po­trze­bu­je czasu, że to przej­dzie. Że jed­nym zaj­mu­je to mniej czasu, a innym wię­cej. Ale nie po­wie­dzie­li, że w pew­nych oko­licz­no­ściach czas rów­nież za­bi­ja. –> Czy to celowe powtórzenia?

 

O jego obec­no­ści po­świad­cza­ły ko­lej­ne osoby… –> O jego obec­no­ści za­świad­cza­ły ko­lej­ne osoby… Lub: Jego obec­no­ść po­świad­cza­ły ko­lej­ne osoby

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Eeeech, nic nie wesprzesz hrabiego w niedoli, Sojuszniczko Reg ;(

 

Dobrze zrozumiałaś, Marek pozwolił, by się utopiła.

Serio to wykonanie aż tak tragiczne? Wydawało mi się, że jest gorzej niż zwykle, ale poziomu przemilczenia jeszcze brakuje. Cóż, pewnie się myliłem :(

 

Co do łapanki – “przemknęła” rzeczywiście była celowym powtórzeniem, zaś “gadanie do drzwi” popełniłem z premedytacją. Chodziło mi o to, że Marek tak długo rozmawiał z Izą przez drzwi, że zaczął utożsamiać jej głos… z samymi drzwiami. Taka dziwna myśl umysłu, który stacza się w otchłań szaleństwa.

Co do reszty – posypuję dumną głowę popiołem. Rzeczywiście, zgrabniej byłoby tak, jak zaproponowałaś. Może kiedyś uda się to poprawić…

 

Dzięki, Reg, za wizytę poza kolejką i szczerą opinię.

Trzymaj się :)

 

 

Odwrotne białka?! Finklo, toż to herezja na miarę lewoskrętnej witaminy C ^^

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Eeeech, nic nie wes­przesz hra­bie­go w nie­do­li, So­jusz­nicz­ko Reg ;(

A w jakiejż to niedoli znalazłeś się, Primagenie? Jedno mniej udane opowiadanie to przecież jeszcze nie dramat. Otrząśniesz się niebawem i lada tydzień pokażesz, co potrafisz. ;)

 

Serio to wy­ko­na­nie aż tak tra­gicz­ne?

Miałam na myśli, że na temat wykonania powiedziano Ci już dosyć, więc nie widziałam sensu dodawać coś jeszcze. Choć to, co napisałam, rzeczywiście mogło zabrzmieć trochę dwuznacznie. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Odwrotne białka?! Finklo, toż to herezja na miarę lewoskrętnej witaminy C ^^

No, jeśli przekręca facetowi bebechy, to dlaczego miałoby nic nie zmienić na poziomie komórek i cząsteczek?

Babska logika rządzi!

Obawiam się, że gdyby powykręcało chłopu również strukturę molekularną komórek, Marek już na pewno nie miałby szansy dostrzec podobieństwa…

W efekcie Count miałby standardową formułkę w sekcji komentarzy: “nie zrozumiałam/em” ;p

 

W porządku, Reg. Za rok może dwa jakoś się otrząsnę! Ech!

Następnym tekstem wrócę do korzeni, natomiast forma, jak mi się zdaje, mimo tego “piekła”, nie najgorsza.

Tekst na Sny Umarłych daje radę :)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Za rok może dwa jakoś się otrząsnę! Ech!

Domyślam się, Primagenie, że z utęsknieniem czekasz na wiosnę i jestem pewna, że chciałeś napisać: Za miesiąc może dwa jakoś się otrząsnę!

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Lektura komentarzy (tak, najpierw przeczytałem komentarze – niechaj pierwszy rzuci kamieniem) wskazuje, że tekst spotkał się z przyjęciem, hmmm… Powściągliwie entuzjastycznym. Czy słusznie? 

Pomijając nieścisłości gwiezdne, których nie zauważyłem, bo na całej tej astrologii znam się jak Hindus na befsztykach, oraz pewne, wskazane już, potknięcia językowe, wynikające z pośpiechu (pośpiech to zuo, pośpiech jest dobry co najwyżej podczas rozwolnienia i ucieczki przed zombi) to nie bardzo mam do czego się przyczepić. 

Fakt, tekst nie jest tak świeżo pomysłowy jak ten o świeczce, nie ma tej zakręconej grozy co opowiadanie o tańczących, beznogich Cyganach, ani obrzydliwej, wgniatającej w glebę (he he) beznadzieji tekstu o dżdżownicach. Właściwie należałoby wrzucić go tego samego worka, co te o latających koniach i nawiedzonej tygrysicy… Nie, odwrotnie – latającej tygrysicy i nawiedzonych koniach. Taka nasiąknięta mroczną niesamowitością opowieść o miłości, miłości smutnej, czasem złej, zawsze prowadzącej do cierpienia. I fajnie :-) 

Jednak jest to opowiadanie zdecydowanie lepsze od hippicznego i zapewne również (choć to nieco inny styl) od felidycznego. Przede wszystkim bardzo lubię Twój styl – jest świetny, nawet będąc naznaczonym plugawym znamieniem pośpiechu. W znakomity sposób poruszasz się na krawędzi kiczu, nie przekraczając (według mnie) granicy dobrego smaku. I tak trzymać – myślę, że lekkie przerysowanie dobrze amplifikuje emocjonalny impakt. Potrafisz, zdało by się kompletnie wyświechtane i skrajnie kiczowate sformułowanie – to o gwiazdach w oczach – zrehabilitować i nadać mu nową głębię, nie mówiąc już o wykuciu na jego podstawie fajnego tekstu. Do tego zgrabnie podbijasz klimat, używając zwyczajnych rekwizytów (zegar). 

Pomysł tez mi się podobał. UFO jako obiekt (istota?) będące bramą do dodatkowego wymiaru przestrzennego (pomijam geometryczne i logiczne nieścisłości – brak czasu równa się gówniany risercz), jednocześnie stanowiąc bramę Piekła, drogę do odkupienia, lub pętlę wiecznego cierpienia – bardzo to fajne. Wystarczająco tajemnicze, by zaciekawić i połachotać wilgotnymi miotełkami grozy, jednocześnie wystarczająco jasne, żebyś nie musiał ciągle wyjaśniać w komentarzach co poeta miał na myśli. Podoba mi się też niejednoznaczność zakończenia – chęć ocalenia może być również przyczyną tragedii. Skłaniam się zresztą ku drugiej opcji. Niezależnie od tego, czy Marek, wracając z czterowymiarowej przestrzeni, stworzy pętlę i powtórzy błędy, czy trafi do innej linii prawdopodobieństwa, pobyt w Piekle zmieni go na tyle, że nie będzie umiał zrobić nic innego, niż doprowadzić do destrukcji. Widzę tu również pewne podobieństwo do pierścienicowej opowieści – wyzuta z nadziei podróż, która nie mogła dobrze się skończyć, quest, który nie mógł się powieść. 

No i sam Marek też w porządku. Egoistyczny dureń (musiał taki być, bo co miałby w przeciwnym razie do odkupienia?) i emocjonalnie niedojrzały, ale z pewnością nie (he he) jednowymiarowy. Może nie wie czym jest miłość, ale to co czuje do Izy jest autentyczne – bez wahania idzie za to do piekła. Takie samo jak autentyczne jest to, że jego uczucie do córki kończy się, gdy dziewczynka zaczyna być ciężarem. Kończy się tak bardzo, że pozwala (zabija) dziecku umrzeć. Facet jest prawdziwy i mam nadzieję, że nie wyjdę na ćwoka, jeśli napiszę, że go rozumiem. 

Chorobę Basi też wybrałeś znakomicie. Nie jakieś tam banalne kalectwo, tylko schizofrenia w najpaskudniejszej (nie wiem czy realnej, ale co tam), horrorowej odmianie – nie dość, że nadaje tekstowi posmak grozy, to jeszcze spełnia najważniejszy wymóg – dręczenie dzieci :-) 

Tylko Iza wypada trochę nienaturalnie. Jej bierność w stosunku do tego, co się z nią dzieje, w obliczu doświadczeń z chorobą córki mocno zaskakuje. Wydawała się być rozsądną kobietą i pierwsze, co powinna zrobić, to gnać do lekarza, nie mówiąc o zachowaniu ogromnej dozy sceptycyzmu odnośnie tego co widzi, słyszy i czuje… Z drugiej strony taka Iza była fabularnie potrzebna, by zaistniał taki a nie inny Marek. Co więcej ta nić porozumienia, ta więź, która wytworzyła się między chorą córką i popadającą w szaleństwo matką (w opozycji do nic nierozumiejącego ojca) jest niezwykle wzruszająca. 

Ech… No naprawdę chciałem kręcić nosem. Chciałem stwierdzić, że Hrabia popełnił kichę. Fakt, mógłbym marudzić, że kompozycja niedomaga, że przez większość czasu czytamy o mędzeniu Marka, a pod koniec nagle mnóstwo się dzieje, że tekst jest cokolwiek rozmemłany i przegadany… Ale nie mogę. Bo podobało mi się, i to bardzo. Fajny (choć ze względu na ograniczony czas – a co za tym idzie kiepski risercz – niedopracowany) pomysł, emocjonalna głębia i akuratność, łatwość zrozumienia bohatera, wyrazisty, na krawędzi przerysowania styl, tworzą bardzo dobre opowiadanie. Czy wybitne, czy piórkowe? Chyba nie. Ja też wolę pelnokrwistą fantastykę spod znaku pokracznych lumenów (gdyby nie niedociągnięcia fabularne, piałbym nad tamtym tekstem z zachwytu), niż mędzenie o chorobach psychicznych. Ale i tak uważam, że okulistyczne piekło to świetny tekst, jeden z lepszych w konkursie UFO. Niemal piórkowy i piszę to z całą odpowiedzialnością lożownika, a nie tylko dlatego, że Cię lubię. 

Uff, to się rozgadałem. Cóż, mam jeszcze do przeczytania tekst Belli. Zobaczymy kto kogo… 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Powściągliwie entuzjastycznym?!

Ależ, Thargonie… Przecież Chrościsko umieścił hrabiego pod pręgierzem, a reszta rzuca zgniłymi jajami, nie widzisz tego?! To nie opinie, a Twoje określenie mej niedoli jest powściągliwe ^^

Ach, z tą kometą napisałem właściwie z premedytacją (meteoryty są bardziej stadne), ale lud przyczepił się do przemykania. Właściwie słuszne. Kometa to cała, podróżująca przez kosmos skała, a meteor jest jej odpryskiem, który pławi się w objęciach mikrograwitacji i gdy Ziemia obejmuje go swoją grawitacją, wpada w atmosferę…

Fun też mi mówił, że lepsze od hippicznego ;)

Ale to tylko pokazuje, jak ważne jest staranne wykonanie. Kilka drobiazgów, a robi się z tego większa skaza, która zmniejsza immersje i sprawia, że opinie są jakie są. Ale dobrze – da mi to przynajmniej kopa w dupę, by nie iść na łatwiznę i wnikliwie wszystko sprawdzać. Nawet kosztem snu.

pomijam geometryczne i logiczne nieścisłości – brak czasu równa się gówniany risercz

Co masz na myśli?

Odczucie czasu jest względne, zależy chociażby od naszej szybkości. Niektórzy, jak Barbour, twierdzą, że czas w ogóle nie istnieje… W wyższych wymiarach może chyba zachowywać się nieco inaczej… Uważam, że to akurat nie jest gównianym riserczem, tylko tajemnicą, którą chciałem zawrzeć. Taką, dla której nawet nie potrafiłbym znaleźć wiarygodnego rozwiązania…

Fajnie, że doceniłeś kreację Marka. W ogóle, dzięki za masę miłych słów – dużo dla mnie znaczą szczególnie pod tym opowiadaniem. Bo bardzo mi zależało, by jednak coś napisać na ten konkurs.

Pełnokrwista fantastyka (i to w wydaniu bliskim Thargone’owemu, jak mi się zdaje), będzie na Steampunk. Mam nadzieję, że i Ty coś zaproponujesz ;)

 

Dzięki raz jeszcze, trzymaj się.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Będzie kilka cytatów, ale to ze względu, że wymagam od Ciebie więcej, a nie żebym jakoś szczególnie i złośliwie się czepiał. Miałeś bowiem opowiadania, które bardzo mi się podobały i teraz moje oczekiwania rosną.

 

Odkąd dziesięć lat temu poznali się na zlocie astronomicznym, nie spuszczał astrofizyczki z oka. Łaziki i satelity właściwie przestały go interesować.

Astrofizyczka i technolog trafią się w tekście jeszcze kilka razy, a niestety nie brzmią najlepiej. W przypadku Marka technolog nie ma większego znaczenia, chyba, że chciałeś w ten sposób uwiarygodnić na końcu jego wiedzę techniczną, ale mimo tego i tak nie widzę większego uzasadnienia. Równie dobrze mógł być kimś innym. A astrofizyczka to zwrot typowo dla czytelnika, żeby wiedział o kogo chodzi. Nikt tak przecież normalnie ludzi nie przedstawia.

 

Podszedł do teleskopu i nachylił się nad okularem. Cuchnący, lepki niepokój skradał się w kierunku jego serca i już niedługo miał je objąć duszącym uściskiem.

Czytam obyczajówkę, dobrą i zwyczajną, i nagle bum, lepki niepokój i duszący uścisk. Tak naprawdę pomyślałem tutaj, że Marek ma coś z głową, “widzi” różne rzeczy. 

Marek rozejrzał się powtórnie, tym razem uważniej. Niepokój wyszczerzył spiłowane zęby i pogłaskał jego serce.

I tu znowu, wstawki niczym z horroru w tekście, który na razie zupełnie na taki nie wygląda.

 

Incydenty nie ustały. Tym razem towarzyszył im również smród,

Czy czasy i liczba gdzieś się nie pogubiły? Tym razem, czyli dzieje się w tej chwili?

 

Po tych słowach mężczyzna przestraszył się jeszcze bardziej i postanowił dociec, co przemieniło jego żonę.

Wyrażenie “przestraszyć się jeszcze bardziej” jest niezręczne, tak samo jak “zgłodniał jeszcze bardziej” i temu podobne. Warto poszukać jakiegoś synonimu. Tak samo dla przemienienia żony. Zmieniło brzmi bardziej na miejscu, przemiana wydaje mi się bardziej fizyczna.

 

Słysząc głosy żony i córki zza zamkniętych drzwi, Marek oddalał się, wściekły.

Z kuchni dobiegał śmiech Izy i Basi – technolog nie był pewien, czy odgłosy beztroski bardziej go cieszą czy drażnią.

Coraz częściej pracował do późna, a gdy wracał do domu, sięgał po alkohol. Iza była markotna i trzymała go na dystans. Ilekroć pytał o incydent na polanie, odwracała głowę i zaciskała wargi.

Marek jest najsłabszym punktem tego opowiadania, to główny bohater, którego nie zbudowałeś od podstaw. Nie wiemy, dlaczego Marek czuje taki dystans do córki, jest chora, jak wiele dzieci, czy to znaczy, że każdy mężczyzna, ojciec, odwraca się z tego powodu od dziecka? Nie, choć to się zdarza. Tylko w Twoim opowiadaniu brak portretu psychologicznego ojca od tej strony. Skąd takie zachowanie? Z obaw? Strachu? Niezrozumienia choroby? Nic nie wyjaśniasz, potraktowałeś poważny problem w rodzinie po macoszemu, problem, któremu sam nadałeś w tekście ważne, jeśli nie bardzo ważne miejsce. Basia jest tu tylko przedmiotem, a przecież ona cierpi równie mocno jak Iza, czy Marek. Jej nie ma, jest cieniem, wypełnieniem tła dla Marka, którego miłość do żony podniosłeś do rangi eposu. Nie mówię, że tak nie może być, oczywiście może. Ale nie dajesz żadnych wyjaśnień w tekście dlaczego tak bardzo zachwiana jest miłość Marka, dlaczego jest tak wyolbrzymiona, jeśli chodzi o Izę, i tak nic nie znacząca, a praktycznie w ogóle jej nie ma, jeśli chodzi o Basię. W tekście nie ma motywów postępowania Marka, jest samo postępowanie i rozmyślanie. A przecież żeby identyfikować się z bohaterem lub nie, muszę go rozumieć, a jak mam go zrozumieć, jak sam Marek siebie nie rozumie, lub nie rozumie do końca tego, co się w wokół niego dzieje. I mam tu na myśli warstwę obyczajową, bez UFO

 

Masz też całkiem ładne zdania, jak to poniżej, choć jest ich tym razem niestety zbyt mało.

Spędzała z córką większość czasu, chroniąc ją przed napadami dziwnych nastrojów, halucynacjami i urojeniami. Chciała dowieść, że matczyna miłość jest lekarstwem silniejszym od najwymyślniejszego leku.

Przechodzisz później (po pogrzebach) do tematu UFO, a ja czuję się, jakbym zaczął czytać inne opowiadanie. Rozdmuchałeś mocno wątki obyczajowe, a następnie przechodzisz do SF. Skąd taki pomysł? Nie trzeba tak mocno ukazywać elementów obyczajowych i emocjonalnych, aby podkreślić, że mąż będzie drążył temat po śmierci żony i dziecka. To wydaje się całkiem naturalne w takich sytuacjach. Nawet bez traumatycznych przeżyć przed śmiercią bliskich.

 

Jestem rozczarowany, Councie, jestem mocno rozczarowany. To jest co prawda opowiadanie lepsze od “Pokraka”, ale położyłeś głównego bohatera, że nie umiem powiedzieć o tekście zbyt wiele dobrego. Doradziłbym Ci porzucenie na jakiś dłuższy czas przebywanie na portalu, ale teraz jesteś w Loży, więc o ironio, pewnie będziesz tu częściej. Mam przeczucie, że to niestety nie podniesie poziomu Twoich opowiadań, wyraźnie bowiem brak Ci dystansu, spojrzenia na swoje pomysły z szerszej perspektywy. Obym się mylił. 

Pozdrawiam serdecznie.

 

Przechodzisz później (po pogrzebach) do tematu UFO, a ja czuję się, jakbym zaczął czytać inne opowiadanie. Rozdmuchałeś mocno wątki obyczajowe, a następnie przechodzisz do SF.

Tu utrafiłeś, Darconie, w sedno mojego problemu z tym tekstem – po tak ogromnej dawce obyczajówki z chorobami psychicznymi w tle ja już najzwyczajniej pod słońcem nie wierzę w to sf i wydało mi się li tylko kolejnymi urojeniami, tym razem Marka… I tak się zastanawiam: gdyby “ufo-Marek” było klamrą opowiadania, to zniknąłby twist, ale może sf byłaby mocniej zagrana. Może byłoby lepiej, a może nie ;)

http://altronapoleone.home.blog

To żem się zagapił…

 

Dziękuję, Darconie!

Co tu dużo mówić – wypunktowałeś mnie. Na przyszłość muszę po prostu starannie pisać, nawet kosztem szybkości. Wszystko byłoby wtedy bardziej spójne…

 

Marek nienawidzi córki, bo jest jak rozkapryszony bachor, który nie potrafi zaakceptować, że jego życie nie wygląda już tak jak dawniej. Tęskni za lekkością, spontanem i dawną, beztroską “Izą”… Nie miałeś się z nim utożsamiać :/

To nie bohater tego typu. Kurde, myślałem, że te jego uczucia udało mi się wyeksponować…

 

Lepsze od Pokraka?! Bój się Boga, Darconie! Pokrak jest świetny ;p

Spoko, moje regularne publikowanie na portalu należy już do przeszłości. Czas wyjść z wygniecionego gniazdka i posmakować innych wiatrów :)

Fajnie, żeś wpadł i podzielił się spostrzeżeniami. Szersza perspektywa zawsze procentuje – postaram się. Dzięki.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Przeczytałem. I jako sojusznik zostawię trzy, skrajnie subiektywne, ale najbardziej merytoryczne uwagi, jakie przychodzą mi do głowy:

Tytuł – ostatnio pochwaliłeś mój, a ja się nie zrewanżuję. Bo gdy przeczytałem, że “W świetle gwiazd Izy budował swe piekło” to byłem autentycznie przekonany, że opowiadanie będzie o jakimś Izym (prawdopodobnie czarnoksiężniku) który coś tam mrocznego kombinuje nocami. Język polski ma składnię giętką, ale przyzwyczajenia gramatyczne czytelnika już takie giętkie nie są. Masz swój patent na tytuły, ale sprawdź zawsze, najlepiej u postronnych odbiorców, czy nie przefajnowałeś.

Synonimy imion – unikałbym jak ognia, bo są strasznie nienaturalne. “Astrofizyczka” i “technolog” – brr, kto tak mówi o innych osobach. Toż prawie jak “trzydziestoczterolatka” albo “szatynka” w niektórych opowiadaniach. To jest trudne, ale gdy masz dwoje bohaterów odmiennej płci, to najlepiej chyba używać po prostu podmiotów domyślnych opartych o odpowiednie formy czasownika.

Styl – Drakaina już wypisała co bardziej purpurowe jego przejawy. A moja rada jest taka – bądź sobą, ale zachowaj ten styl dla fragmentów naprawdę dramatycznych – jak w dobrym horrorze, gdzie chwile pełne emocji przeplatają się z takimi dającymi czytelnikowi wytchnienie.

I niestety, jeszcze jedno:

W jednym momencie stał samotnie, w następnym naprzeciw niego pojawił się statek wielkości dużego garażu o czterech trójkątnych ścianach.

za to zdanie ode mnie karny jeżyk…

Rzekłeś, Coboldzie.

Dziękuję, że wpadłeś i pochyliłeś się nad Izzym. Powiem Ci, że zupełnie nie przyszedł mi do głowy taki “wariant” tytułu, ale… rzeczywiście. Idzie tak go odczytać ;O

 

Ech, stare grzeszki…

 

Trzymaj się.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

O żesz. To jest naprawdę paranormalne – Cobold normalnie wziął i wyjął mi z ust, to co chciałam rzec o Izym oraz astrofizyczce i technologu :D

Wybacz, Hrabio, wpadłam w pośpiechu, bo masa zajęć jeszcze dziś przede mną, dlatego na wnikliwy komentarz braknie mi czasu. Generalnie według mnie tekst wypada nieźle, czuć tu Twoje pióro, ale jakby na pół gwizdka. Nie poczułam klimatu tak wyraźnie, jak w innych Twoich tekstach, styl wydał mi się mniej płynny, rwany – czasem zbliżony do dość beznamiętnej relacji, czasem szarżujący w jakieś poetyckie porywy, ale tak jakby bez większej relacji do tego, co się aktualnie dzieje. Trudno było mi się wczuć w tę historię. Ale mimo wszystko zaciekawiła mnie i sam pomysł uważam za zacny.

Werweno!

Mimo wszystko dziękuję, że jednak się stawiłaś i wspomagasz mię w ciężkich chwilach ;)

Prawdę napisałaś – wyszło na pół gwizdka. Ale nie zrobiłem tego z powodu lekceważenia (nigdy nie lekceważę ludzi, którzy poświęcają czas, by mnie wspomóc opinią), ale tego, że pomysł przyszedł za późno. Cóż, przy okazji następnych, ewentualnych deadline’ów będę działał z większą rozwagą.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Przeczytałem, ale nie urzekło… może dlatego, że w żaden sposób nie zdołałem się z tekstem związać emocjonalnie. Marek mnie nie przekonuje, Iza nie interesuje… pewnie jestem uczuciowo trochę wyprany, no ale liczyłem choćby na jakąś iskierkę, a tu nic. Fabuła też mnie nie wciągnęła – jedno z wielu opowiadań, gdzie ktoś chory/szalony widzi coś, czego inni nie widzą, do tego dziecko rysujące to coś – chyba jeden z najbardziej zgranych chwytów z horrorów. Trochę nuda ;)

 

Z irytujących drobiazgów – brak wołacza. Wiem, że w mowie potocznej się o nim już zapomina, jednak w tekście, zwłaszcza kiedy rozmówcami są ludzie wykształceni, przydałoby się go zachować.

I tytuł :))))))) Nastawiłem się na coś magicznego, o bogach lub czarnoksiężnikach. Myślałem, że to będzie jakiś “Izy”, w sensie koleś z dziwnym imieniem ;))))))))) Może też stąd częściowe rozczarowanie.

 

Żeby nie było, że tylko marudzę – złe to nie jest, tylko po prostu mi nie podeszło (jakby to kogoś obchodziło ;))

 

Moja książka i artykuły naukowe (też o fantastyce), jakby ktoś miał ochotę zerknąć: https://uni-wroc.academia.edu/MarcinBorowski/Papers

Cześć. Jako początkujący piszący na Fantastyce, dochodzę do wniosku, że napisanie komentarza to czasem wyzwanie tak ogromne, jak napisanie opowiadana. Szczególnie, gdy autor dobrze pisze, ma tytuł hrabiowski, piórka, loże i kto wie co tam jeszcze w zanadrzu?

Wybacz powierzchowne być może podejście ale – bardzo dużo zostało już napisane, to raz. Dwa – przeczytałem, tekst robi wrażenie i uważam, że po prostu autorowi się należy choć parę słów. 

Jak wspomniałem – całość wywarła na mnie spore wrażenie. To całkiem rozbudowana, interesująco napisana, posępna i miejscami bardzo sugestywna historia. Jednak na koniec zostałem z głupią miną, drapiąc się bezradnie po łysinie. 

Marek to bohater, którego mnie osobiście trudno zrozumieć, polubić lub znienawidzić. Nie do końca jestem w stanie złapać jego motywacje i go “kupić”. Dodatkowo – tak mało wiemy o córce… Wydaje mi się, że opisanie jej samą tylko chorobą, to za mało.

Relacje w tej nieszczęśliwej rodzinie są popieprzone ale nie wiem dlaczego, gdzie jest tego pierwotna przyczyna? Czy to wina Marka? Choroby córki? 

Nie odpuszczę też jednej rzeczy – tych czarnych oczu. Czyli w sumie dwóch rzeczy ;)

Mam z nimi taki kłopot, że są efektem nadużywanym ostatnio we wszystkich horrorach, serialach, grach i teledyskach które mają być straszne. Jest na nie ostatnio moda i stają się standardem – jak coś w kogoś wstąpiło lub ktoś ma być z jakiegoś powodu przerażający – dajemy mu czarne ślipia. Wiem, że tu byłoby trudno bez nich. Ale dla mnie to zgrany chwyt. 

 

P.S.

Ja też myślałem, że będzie o Izzym! 

Izzy… No widzicie – takiego feedbacku się nie spodziewałem! Warto zapamiętać na przyszłość.

 

Z irytujących drobiazgów – brak wołacza.

Ale jakiego wołacza, Marcinie? Że nie używają swoich imion w dialogach?

Obchodzi mnie, co uważasz.

 

Relacje w tej nieszczęśliwej rodzinie są popieprzone ale nie wiem dlaczego, gdzie jest tego pierwotna przyczyna?

Wina córki. Że się urodziła, a “lata beztroski odeszły w niepamięć”…

 

Dziękuję za szczere opinie, panowie.

 

Nie ma co się krygować, Łosiocie – fajnie, że podzieliłeś się odczuciami, jakiekolwiek by nie były. Myślę, że to akurat opowiadanie ucierpiało szczególnie mocno przez chaotyczny proces twórczy, ale nic już nie zrobię – pozostaje wziąć zarzuty na klatę.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Hrabio, chodzi mi o "Hej, Marek", "Izka, co ty…"? (czy jakoś tak), zamiast “Hej, Marku”, “Izko…”, itp. Wiem, że dziś się tak niechlujnie mówi, lecz mimo wszystko przeszkadza mi brak poprawnej formy. Tym bardziej, że Twój język jest zadbany, a bohaterowie – jak napisałem – z warstwy inteligenckiej. Gdyby to były rozmowy dresów pod blokiem, to co innego.

Moja książka i artykuły naukowe (też o fantastyce), jakby ktoś miał ochotę zerknąć: https://uni-wroc.academia.edu/MarcinBorowski/Papers

Przeczytane.

Melduję przeczytanie.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Ooo.

Dzięki, jurory!

Czy może raczej – dobra robota. Już prawie koniec ;)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Tytuł świetny, lecz muszę zgodzić się z przedmówcami, że mylący. Jednak nie wiem, czy to dobrze, czy przeciwniewink 

Czytałam Twoje dwa opowiadania: o smakołyku – opowiadanie drogi i cygańskie. Cygańskie było dobre, lecz dla mnie za mało cygańskie, gdyż jestem rozpuszczona jak dziadowski bicz przez Ficowskiego i Papuszę. Smakołyk zaś oryginalny, straszny i bardzo, bardzo smutny. Podobał mi się i jednocześnie nie chcę o nim myśleć, dłużej.

W kwestii “W świetle gwiazd Izy (…)”. No, wykorzystuję świeżo nabytą (tajemną) wiedzę o wielokropku, zaiste ciekawe – zwłaszcza te „rozkminki” na temat łączenia znaków i znoszenia się (jeśli jeden, to nie drugi), ale skończmy te dygresje.

Jednak jeszcze muszę/chcę poczynić jedno zastrzeżenie. Uważam, że piszesz dobrze, masz mega wyobraźnię i w związku z tym pozwolę sobie na pisanie wprost, lecz proszę, weź pod uwagę, że to myśli z czytania „the ordinary man” i podziel przez stopięćdziesiąt jeden.

 

Będę pisała w punktach, tak mi łatwiej, wybacz brak literackości:

1/ Początek jest piękny, zwłaszcza, że metafora tak trudna przy opisie tété a tété.

‚Przyparta do ziemi ciałem mężczyzny, posłusznie spojrzała w nachyloną nad nią twarz. – razi mnie słowo przyparta (kojarzy mi się „sorry” ze ścianą), może przygnieciona (nie, też niedobrze, ponieważ musi być pozytywny czasownik) i chyba ‚ciało mężczyzny” niepotrzebne. Cyzelowałabym pierwsze akapity, muszą być w punkt.

Ojca bym chyba do tej sceny nie wplątywała. Jest niebo i gwiazdy i jej karcący (kogo?) ton. Cholipciuś, nie odnosisz się do niego potem, a jeśli to w sposób bardzo zawoalowany przez postać starca, więc jest niezrozumiałe, lub może takim być.

‚Polana, którą Marek znalazł wiele lat temu podczas spaceru, stała się ich szczególnym zakątkiem. Miejscem, w którym miłość rozkwitała na nowo. To tutaj przychodzili rokrocznie szóstego lipca, wpierw przedzierając się przez las, z nerwowym śmiechem świecąc latarkami po pniach, paprociach i pajęczynach. – wyrzuciłabym wyboldowane. Dalej już nie będę pokazywała tego, co usunęłabym, ponieważ to może być cholernie subiektywne.

‚nawarstwiało – może zwiększało?

2/ Opisujesz relację matki i córki. Zaburzenie córki wtórne, tak zawsze jest/być może, potężny wpływ środowiska w tym przypadku – udokumentowany (zweryfikowany badaniami, relacjami chorych). Pięknie to opisujesz, lecz „uff” trzeba byłoby to dopieścić, bo może być niezrozumiałe.

3/ Piramida, trójkąt – dla mnie skojarzenie „bomba”.

4/ Starzec – ból, cierpienie, dla mnie niedopowiedziane. 

 

Tradycyjnie „zajojczę” na zamienniki postaci – tak, to chyba na NF moja krucjata i coraz bardziej cholera mnie bierze na tę manierę.

*Iza to Iza, a nie astrofizyczka, kobieta

*Marek to Marek, a nie mężczyzna, technolog

 

Drobiazgi-zatrzymania

‚dostrzegając – wpatrując?, obserwując?

‚W celu obserwacji gwiazd położonych niżej nad horyzontem kobieta udawała się na pobliskie wzniesienie, to jednak następowało dopiero późną nocą, po długim akcie badania konstelacji ich własnych ciał. – oj, coś tu nie gra. Może prościej, natomiast końcówka bdb.

‚dawać coraz dokuczliwsze objawy – dawać im się we znaki, ujawniła się?, pokombinowałabym. Pytanie – ile lat miała córka, diagnoza „schizofrenii” przed dojrzałością jest niepewna, dyskusyjna. Podobny efekt (emocjonalnego „rozwalenia” dawałaby cukrzyca lub każde inne zaburzenie psychiczne lub fizyczne)

‚Niepokój wyszczerzył spiłowane zęby i pogłaskał jego serce. – rozumiem i nie, bo zagwozdka!? – spiłowane i pogłaskał.

‚trochę zbyt – wyrzuciłabym

‚Tłumacząc się potrzebą zarobienia większej ilości pieniędzy na leki dla córki – leki nie są drogie, refundowane wszędzie, w Polsce też. Deklarowany powód musi być inny.

‚ już do rozmowy z zamkniętymi drzwiami – rozmów?

‚cedziła Iza, głosem tak zmiennym, jak układ szkiełek w kalejdoskopie. – coś tu nie gra, dwa w jednym tj. silne – cedziła i zmienność w kalejdoskopie.

Po tej nieoczekiwanej odmowie nastąpiła dłuższa niż wcześniej chwila milczenia. Marek nacisnął klamkę – wyrzuciłabym wyboldowane.

Czym jest życie? – kontemplował dalej – nie, nie (!) „kontemplacja”, nie w tej sytuacji.

 

Dla mnie opowiadanie o Izie jest krokiem w przyszłość, ponieważ opisujesz „inaczej”, lecz „straszy” równie mocno. Cholernie zajmujące. Człowiek znowu w klatce, tym razem do losu dołącza UFO i sam bohater błądzący we mgle. Dla mnie bezradność bohatera i walka pomimo wszystko jest osnową Twoich, przeczytanych przeze mnie opowiadań. Chyba to uniwersalne, a jeśli nie, to z pewnością mi bliskie. 

Bujamy się w życiu jak na huśtawce. Do przodu, odepchnięcie nogą – kontrolujemy i mamy wpływ na swoje życie, lecz siła (nie jest zdefiniowana fizycznie, tak porządnie, to konstrukt jakiś) cofa nas do tyłu. Czerpiemy radość z bujania, lecz wielkimi krokami zbliżamy się do chwili, w której tracimy wszystko: przez obsesyjne dążenie „do”… – wypadamy, bo spaliliśmy skrzydła lub prozaicznie huśtawka się urywa, nie wytrzymując naprężeń; albo zmęczeni odpychaniem rezygnujemy i zaczyna się fala „od”… – amplituda się zmniejsza i wszelki ruch ustaje. Chciałoby się zejść, zeskoczyć z tej huśtawki. Nie można, nie ma takiej dostępnej opcji.

 

Opowiadanie jest wstrząsające, wymagałoby dopracowania, dopowiedzenia, lecz jest świetne przez koncepty, idee – dla mnie.

 

Pozdrawiam:)

 

PS. Książę Primogrodu – mpz jest świetne, daje tyle możliwości. Tak jak napisała Drakaina wysyca narrację konkretnym bohaterem. Trzeba z tym uważać, ponieważ zróżnicowanie ponad dwie, trzy osoby jest cholernie trudne, nie wiem czy niemożliwe – może, pewnie tak. Mistrzostwo świata popełnił Cunningham w „Domu na krańcu świata” (zauroczona byłam i podkreślałam zakreślaczem, aby wyróżnić ot, takie zabawy), a kiedy mnie niejako – “zmuszono”, abym ponownie przeczytała Forsyte’ów, to zdumiało mnie, że może być mpz zbiorowe. Wiesz, sprawiało to wrażenie plotkowania w narracji i widok tegoż przypięczętował zakochanie się na zabój w mpz. 

Naturalnie normalna narracja trzeciosobowa musi być, gdyż jak inaczej powiedzieć, że ktoś przyszedł, zabił i wyszedł, ale wreszcie mogłam wyjść z tych nieznośnych cudzysłowów, kursywy oraz zachować je na inne okoliczności.

 

Edit: Poprawiłam jako młoda padawanka, dzięki Finkli zapis z wielokropkiem. Ależ mi przyjemność tym nazwaniem Finklo sprawiłaś. Rano jadąc do pracy uśmiechałam się, myśląc o tym.

‘ W kwestii “ W świetle gwiazd Izy (…)”

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

W kwestii „…gwiazd Izy…”. No, wykorzystuję świeżo nabytą (tajemną) wiedzę o wielokropku, zaiste ciekawe

Młoda padawanko, nie wyobrażasz sobie chyba, że o wielokropkach wiesz już wszystko? ;-) Jeśli chcesz zaznaczyć, że wycinasz coś ze środka cytatu, to wielokropek w nawias. I spacje na zewnątrz nawiasu.

Babska logika rządzi!

Ano, młoda, przynamniej duchem, bo fizycznie nieszczególna ze mnie dzierlatkawink

No i widzisz sama Finklo, czytam i nie pojmuję:) – uśmiecham się przez łzy, zaraz zedytuję i jedną kropkę unicestwię, chociaż żal każdego bytu już zaistniałego, a ponadto nie sposób odgadnąć, czy będzie poprawnie. Trochę mnie to bawi, a trochę przeraża, że nie potrafię się zastosować do reguł, nawet kiedy chcę. Wiedza dla mnie tajemna, chyba gen?

Do wiedzy magicznej nie pretenduję, walkowerem ją oddaję – nie moje pole. Jeszcze walczę, lecz z coraz słabszym zapałem, ponieważ rzeczywiście sprawia mi kłopot. Kiedy piszę, to nie potrafię wyrazić tego, czego chcę – nie wiem jak to zapisać. Zapis jest równie ważny jak słowa, ponieważ niesie znaczenie. Ot, mordęga.

 

Jednak ad rem: cytowanie, czyli cudzysłów – zastosowałam. Jedna kropka po cudzysłowie  może być niepotrzebna, lecz o jakim nawiasie piszesz? Jak go w tym przypadku zastosować, kiedy chciałam “wyrwać” słowa ze środka?

“… gwiazd Izy…” 

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Jeśli podajesz cytat w cudzysłowie, to każdy będzie myśleć, że dosłownie cytujesz autora. Czyli że Hrabia w tytule umieścił wielokropki. A przecież tak nie było. IMO, teoretycznie to powinien być taki zapis: “(…) gwiazd Izy (…)”. Ale to bardzo dziwnie wygląda, lepiej coś takiego: “W świetle gwiazd (…)”.

Babska logika rządzi!

Ok! dzięki. Masz racjęheart. Serce dodane, bo propozycje są więcej niż dobre. Pierwsza zdaje się dokładnie w punkt (tutaj Tarnina, zauważyłaby, przez słówko dokładnie, że to anglicyzm – mieszają mi się języki). Jesteś niesamowita, zdecydowanie lepiej wygląda Twój zapis. Eh, to potwierdza moje przeczucie, że  jest to cholernie ważne!

Druga propozycja, chociaż lepiej wygląda, to nie oddaje myśli (tej mojej), gdyż chodzi “stricte” o gwiazdy widziane  w oczach Izy.

Finklo, dziękuję.  Musze dodać, kurczę – niewiarygodne:DDD 

Pozdrawiam srd, a

 

Edit: Sorry, za off top związany tylko i wyłącznie z moimi słabościami w kwestii zapisu. koniec końców zmiksowałam oba proponowane przez Ciebie zapisy.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Fabuła: To opowiadanie było jednym z najtrudniejszych do oceny. W początkowej fazie lektury miałem nieodparte wrażenie, że w pewnym momencie tekst całkowicie zdryfuje w stronę obyczajowej historii (którą mogłaby nie wyjść cało ze starcia z brzytwą Lema) o chorobie psychicznej. Później w końcu w wyobraźni zaskoczyły mi odpowiednie tryby i złapałem motyw z trójkątem, okiem i starcem. Następnie dostałem niebywale intrygujący statek kosmiczny inspirowany dość mało znanym incydentem w Rendlesham, a wszystko skończyło się dość ckliwym wyznaniem, obietnicą miłości pokonującej wszystkie przeciwności. Całość stworzyła bardzo eklektyczny obraz, konwencja utworu w zasadzie ewoluowała niemal z każdym kolejnym akapitem. Doceniam za świetną symbolikę i umiejętne iterowanie poszczególnymi motywami, niemniej jednak „leniwy” początek, który w zasadzie o wiele lepiej sprawdziłby się w powieści niż w opowiadaniu, oraz zakończenie nieco ograbiające utwór z atmosfery dziwności i szaleństwa na rzecz wyidealizowanego, mistycznego love story ostatecznie zdecydowały o tym, że końcowa nota nie osiągnęła maksymalnego pułapu.

 

Oryginalność: Świetnie wykorzystana symbolika chrześcijańska (chociaż nie wiem, czy to nie moja nadinterpretacja), bardzo ciekawy pomysł na statek kosmiczny, o czym wspomniałem już wcześniej. Powielone motywy z innych opowieści o UFO pełnią tu raczej rolę komentarza kulturowego, więc raczej się nie czepiam. Czterowymiarowość też już nienowa. Historię o płaszczakach opowiadaną na studiach spotkałem już w tylu wersjach, że gdy tylko pojawiła się w opowiadaniu, poczułem pewien niesmak. Wiem, że to dość obrazowy i powszechnie znany przykład, ale sądzę, że ideę wyższych wymiarów można by przekazać w bardziej wyszukany sposób.

 

Język: Pierwsze akapity nie bardzo zachwyciły, potem było już lepiej. Ogółem bardzo wprawny, adekwatny do przedstawianej opowieści. Opisy oddziałują na wyobraźnie, a jednocześnie nie są przesadnie kwieciste. Na duży plus powracanie do już wykorzystanych struktur i słów w kolejnych etapach historii, to dało wrażenie spójności i harmonii w tekście. „Kiedy w oczach Izy odbijało się jeszcze znacznie mniej gwiazd. Uśmiechał się, gdy dziewczynka przystawiała oko do okularu i cicho wzdychała. Białe światło Wegi miało na zawsze odbić się w jej spojrzeniu” – to powtórzenie, nawet jeśli jest celowe, moim zdaniem nie brzmi zbyt dobrze. Oprócz tego mignęło mi jeszcze kilka innych, ale raczej na granicy „rażenia”, ujmę to w ten sposób.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Wyniki ogłoszone, pragnę więc raz jeszcze podziękować za korektę: Chrościsko, Drakainie oraz Reg. A także Belli za merytoryczną dyskusję. Wskazane błędy poprawiłem.

Przykro mi, że wyszło tak niechlujnie – może w przyszłości uda się wpadać na pomysły wcześniej…

 

Asylum – to chyba Twój pierwszy komentarz (komentarze ;) ) pod hrabiowskimi wypocinami. Wiedz zatem, że miło mi. Dzięki za wiele ciekawych uwag i podzielenie się odczuciami. Fajnie, że podzieliłaś się także wrażeniami z pozostałych czytanych opowiadań.

Co do uwag warsztatowych – jestem świadom słabości niektórych zdań. Tak naprawdę część z nich należałoby napisać po prostu od nowa, tym razem na spokojnie, ale chyba nie ma to już sensu.

Astrolożki i technologa żałuję, ale trzeba było wymyślić jakieś inne określenia dla postaci. Niestety, wybrałem same bezosobowe, co pogarszało immersję. Nauczka na przyszłość.

Z tą personifikacją strachu, to takie moje gierki ^^

 

“Domu na krańcu świata” nie znam, ale brzmi ciekawie – może kiedyś będzie okazja się zapoznać. Zdradź mi jednak – cóż znaczy skrót “mpz”?

 

Tenszo – kłaniam się i czekam na komentarz.

 

Wicked – juror-wzór! Dzięki serdeczne za szybki, treściwy i merytoryczny komentarz.

Obciąłeś mi punkty za oryginalność z powodu “płaszczaków”? Ciekawe. Powiem Ci, że ja sam z tą analogią spotkałem się całkiem niedawno, przy okazji książki Michio Kaku. Zachwyciła mnie jej klarowność, no i postanowiłem podzielić się.

I myślę, że dla ludzi, którzy nie “siedzą” w tej tematyce, wcale nie jest to wtórne. Ale to już trzeba by zweryfikować na próbie humanistów – ciekawe w sumie, jakie wrażenia miała Naz.

 

No i masz rację, że obyczajówki są nudnawe ;)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

No i masz rację, że obyczajówki są nudnawe ;)

Święte słowa! Polać mu! Obydwom!

Babska logika rządzi!

To było raczej moje narzekanie niż czynnik mocno wpływający na ocenę w tym aspekcie, choć jednak w pewnym stopniu to zaważyło :)

Idea “płaszczaków” pojawiła się już w dziewiętnastym wieku:

 https://pl.wikipedia.org/wiki/P%C5%82aszczak_(literatura) 

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Książe, mpz to mowa pozornie zależna, o której wspominała Drakaina pod opowiadaniem Darcona.

Personifikację lubię, lecz lekko w spór wchodziła mi logika,  lecz po zastanowieniu, wycofuję się i myślę, że „pasuje” – głaskać może dlatego, że zęby spiłowane i stąd pieszczota. 

To Twoje opowiadanie jest – dla mnie – najbardziej, ze wszystkich trzech,  zagmatwane, co lubię.

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Mhm. Ale dlaczego w takim razie wspominasz o sprawie dotyczącej Teatru tutaj?

Zresztą już mówiłem – nie krytykuję samego zabiegu, tylko jakości jego wykonania. Jeśli mi psuło odbiór, to nie dlatego, że nie uznaję jakiegoś tam “alternatywnego podejścia”.

I nie “książę” – ja tylko skromny hrabia ;)

 

Dziewiętnastym wieku! Rzeczywiście kawał czasu, Wicked…

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Masz rację, niepotrzebnie napisałam o tym w komentarzu pod Twoim opowiadaniem. 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Nowa Fantastyka