- Opowiadanie: stanisław.w - Miąższ

Miąższ

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

thargone, Użytkownicy V

Oceny

Miąższ

Stanisław Wierzbicki

MIĄŻSZ

 

Mogłaś moją być

Jakoś ze mną przebiedować

Zamiast życzyć mi

Na pocztówce nie wiadomo skąd

Wesołych świąt

– Lady Pank

 

 

Od zawsze wiedzieliśmy, że Danusia pochodzi z zupełnie innego miejsca, niż my wszyscy. Z pozoru trudno sobie uświadomić, że nie mieliśmy żadnych oporów związanych z tą wiedzą, ale jeśli człowiek wie coś od najwcześniejszych lat podstawówki, będzie to dla niego oczywistością, póki oczywistości mu się nie znudzą i nie zacznie kwestionować rzeczywistości.

Ja, Tolek, Adela, Eustachy i Danusia od bardzo dawna żyliśmy w pełnej przekomarzania się i budującej serdeczności przyjacielskiej komitywie; jeśli ktoś w tej zwyczajnej, miejskiej beztroskości miał kwestionować rzeczywistość, to chyba tylko ja, choć to i tak kwestia moich dziwacznych ku temu skłonności, upierdliwej jak wiele innych, w tym moja haniebna skłonność do kwestionowania własnych uczuć. Gdyby nie ona, ta historia zamknęłaby się w jednym akapicie. Tymczasem na jej koniec przyjdzie wam jeszcze poczekać.

***

 

Trudno zdać sobie sprawę z tak niejednoznacznego uczucia, jakim jest zauroczenie, jeśli czuje się je do kogoś, kogo znało się całe życie, ale gdy już człowiek to zrobi, odkrywa w sobie pokłady energii, jakich sam nigdy by sobie nie wyobraził. Tak było i ze mną. Czułem się, jakbym połknął płonącą zapałkę. Do dziś dziwi mnie, że uświadomienie sobie wszystkiego pokryło się z Balem Jubileuszowym Klubu Brzoskwini, choć powinno mi się to wydawać tak jasne, jak światła, które miałem zobaczyć na niebie tamtej nocy, dwudziestego kwietnia.

Przysłano po nas lśniącą jak dobrze wypastowane buty limuzynę. Mama nalegała, by odwieźć mnie na „urodziny takiego jednego Kacpra”, ale odmówiłem. Rodzice żadnego z naszej ziemskiej czwórki nie mieli o niczym pojęcia, choć nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że nasze psy i koty wiedziały, co się święci.

Chyba nigdy nie milczałem tyle w towarzystwie przyjaciół, co podczas drogi tą limuzyną – trwaliśmy w jakimś dziwacznym skupieniu, póki nie wsiadła do niej sama pestka Klubu Brzoskwini – chroniony przez miąższ, najważniejszy jego element – Danusia. W pierwszej chwili poczułem, że trudno będzie mi spuścić z niej wzrok. W drugiej zdziwiłem się swoją reakcją. W trzeciej zawstydziłem się – nie mogłem przecież ciągle tak się na nią gapić! W piątej chwili nagle uderzyło mnie olśnienie. W szóstej było już uwięzione w klatce, którą sam zbudowałem. A w siódmej Danusia przemówiła.

– Cześć… – i usiadła obok mnie.

W takich chwilach jak ta zawsze miałem wrażenie, że czas, mijając, zupełnie nie bierze mnie pod uwagę, zresztą tak, jak inni ludzie.

– Jak upływa ci życie, Rupercie? – spytała.

– Mnie? – jęknąłem. – Całkiem… To znaczy chyba całkiem dobrze.

– Aha. – rzekła, tracąc jakąś iskrę w oczach i zwracając się z uśmiechem do Anatola.

Zapatrzyłem się w czernie i granaty przydrożnego lasku za oknem, brak świateł sprawił jednak, że sylwetka Danusi odbijała się w oknie, przedzierając się pomiędzy kratami klatki, w której uwięziłem samego siebie. Jej strój stał w kontrze do całej ślubnej wystawności Balu Jubileuszowego – odnosiło się wrażenie, że włożyła zupełnie zwyczajną, przewiewną spódnicę nie z uwagi na ignorancję, a wyższy stan świadomości, a taki – z uwagi na swą w szerokim tego słowa znaczeniu światowość – na pewno posiadała.

Dojechaliśmy na miejsce trochę przed czasem; Danusia posłała mi rozluźniony, śliczny uśmiech, wychodząc na żwirowy podjazd przed tchnącym trupią, budzącą fascynację bladością podświetlonym dworkiem w tradycyjnym stylu. Pomogłem Adeli wyjąć z bagażnika wózek Tolka, z kolei jemu – wydostać się z limuzyny. Wjechał do środka, a my, niespiesznym krokiem, weszliśmy za nim. Poczęstowano nas dopiero wymieszanym ponczem. Był na mój gust za słodki, nie zdążyliśmy jednak opróżnić czarek, gdy wokół nas zaczęły pojawiać się znane twarze – klubowicze kłaniali się Danusi, po czym wychodzili na patio.

Odczesałem niesforną grzywę i włożyłem ręce do kieszeni, gotów podążyć za nimi, Danusia rzekła jednak „spokojnie”. Dopiliśmy poncz, a gdy nadeszła pora, zmierzywszy się porozumiewawczo oczyma i upewniwszy, że nasze pierścienie tkwią bezpiecznie na palcach, nasza piątka udała się na patio.

 

Rześkie powietrze pachniało dobrze utrzymanym trawnikiem. Szum zraszaczy dawał się słyszeć nawet wśród dźwięków krzątaniny i rozmów. Pan Eulampiusz Flik stał już na drewnianym podeście, przygotowując się do przemowy. Wreszcie zastukał w kieliszek.

– Moi drodzy!

Zamilknięto.

Jak nietrudno się domyślić, według pana Eulampiusza Flika nastał wyjątkowy dzień. Piętnaście lat Ziemiańsko-Nnynnylańskiego Programu Wymiany Młodzieży Międzyświatowej to naprawdę wielkie osiągnięcie, mówił. Prezes Klubu wyraził również uciechę z powodu przybycia tak wielu szanownych gości w dobie tej szczególnej okazji. Potem zaczął zapraszać ich na scenę i rozdawać prezenty. Kopie Biblii, albumy Leonarda da Vinci, butelki prowansalskiego wina, kosze toskańskich pomidorów i tajskich mango, dzieła wszystkie Szekspira, Jane Austen, kubańskie cygara, Sofoklesa, Dickensa, Platona, Dostojewskiego, trufle. Zazdrościłem tym ludziom. Z jakiegoś dziwacznego, zapewne bardzo nnynnylańskiego powodu, wszyscy ubrali się całkowicie na biało, niczym szejkowie, tylko zaproszona na scenę jako ostatnia Danusia była w stanie ująć publikę zgoła ziemską bezpretensjonalnością swej najzwyczajniej niebieskiej spódnicy i w kwiaty. Ona jednak miała białe, a może raczej delikatnie waniliowe włosy, cudownie faliste na końcach, więc tak jak oni, świeciła nierealnie, wydając się naturalnym rozwinięciem jasnych jak nigdy promieni księżyca.

W odpowiednim momencie znikąd pojawili się kelnerzy z aromatyzowanym brzoskwinią szampanem, a wtedy pan Flik wzniósł toast za wielką ideę współpracy. Później wszyscy z podestu skierowali wzrok na naszą grupę.

– Tak się składa, że nasi nnynnylańscy przyjaciele doceniają bliską relację, jaka wywiązała się między sercem naszej współpracy, ukochaną Danutą – (zdawkowe brawa) – a tą wspaniałą czwórką młodych Ziemian i zapragnęli obdarzyć ich niezapomnianym prezentem.

Wahałem się, ale Adela, Eustachy i Tolek zaczęli zmierzać w kierunku sceny. Moja dolna warga zadrżała, gdy biało ubrani zaczęli schodzić ku nam; po chwili każde z nas trzymało w dłoni nasionko.

– Tym symbolicznym podarunkiem nasi przyjaciele chcieli zainicjować posadzenie na tymże patio drzew brzoskwiniowych z ichniejszego gatunku zegarowca złocistego. Wielkie brawa!

Nie tak wyobrażałem sobie ten wieczór. Choć grzebanie w ziemi miało być symbolem, nie obyło się bez brudu na dłoniach i ubraniach. Miałem pójść go zmyć, kiedy to raptem zaczęła się najbardziej widowiskowa część nocy.

–  Módlmy się! – krzyknął Eulampiusz Flik.

 

– STENATLIHAN, najwyższa bogini nieba!

Jesteś dobrem!

Modlę się o długie życie.

Modlę się o sprzyjanie twych spojrzeń.

Modlę się o dobry oddech.

I o dobrą mowę.

Modlę się o stopy takie jak Twe by

niosły mnie przez długie życie.

Modlę się o życie jak Twoje.

Idę z ludźmi, przede mną dobro.

Modlę się, by ludzki uśmiech trwał

tak długo jak żyję,

a modlę się, by żyć długo!

Modlę się o długie życie przy twoim boku,

tam, gdzie wszyscy dobrzy ludzie.

Chciałbym dzielić się z tobą

dobrem, jako brat.

Och STENATLIHAN,

przede mną tylko dobro, prowadź mnie!

 

Statki wypłynęły spośród różowiejących obłoków na przejrzystym, rozgwieżdżonym niebie. Zawsze zdawało mi się cudem, że nie widać ich, kiedy tego nie chciano, ale gdy już ktoś chciał, żeby je zobaczono, stawało się to największym widowiskiem, jakiego człowiek w życiu doświadczał.

Tworzące wokół siebie zielone zorze przejrzyste kule układały się w świecące symbole: rogate łososie, owłosione jeziora, płaska ziemia, uświadomione zwierzęta – wszystko to było tak nieoczywiste, jak tylko mogło być coś z innego świata, przekazywane nam potajemnie, a jednocześnie sprawiało wrażenie tak prostego, że gdy już się to zobaczyło, nie można było nie myśleć o tym w taki sam sposób, jak o swojej kuchni domowej.

Gdy nnynnylańskie statki odpłynęły gładkim ruchem, zamieniając się w gwiazdy, podeszła do mnie Danusia.

– Chcesz zatańczyć?

Zaśmiałem się. Zmarszczyła czoło.

– To znaczy oczywiście. Tylko skoczę do łazienki.

– No dobra.

Skoczyłem. Zanim przystąpiłem do porządnego mycia rąk, sprawdziłem, czy z moją fryzurą jest wszystko w porządku. Nie było. Postanowiłem zawziąć się w sobie i nie wygłupiać się. Nie pomogło. Wyczyszczenie rąk i koszuli zajęło mi dużo dłużej, niż się spodziewałem, głównie przez inne nieidealne elementy mojego wyglądu, które co jakiś czas szczególnie mnie rozdrażniały. Gdy wróciłem na patio, Danusia tańczyła z jakimś mężczyzną pod trzydziestkę. Rozzłościło mnie to niemiłosiernie, choć oczywiście nie przyznałem się sobie do tego od razu.

Usiadłem przy pustym stoliku i zacząłem sączyć szampana, wpatrując się w parkiet, szczególnie w Danusię. Chyba już nigdy nie zamierzała przyswoić ziemiańskiego stylu tańca. Cudownie skakała, przebierając nogami w powietrzu, a jej gęsta spódnica trzepotała na wszystkie strony podczas danusiowych piruetów, które poruszały we mnie jakieś głęboko ukryte struny. Po chwili usłyszałem charakterystyczny, gładki dźwięk wózka.

– Od kiedy ją kochasz?

– Co?! – nieomal wrzasnąłem, szczęśliwie powstrzymawszy się w ostatniej chwili.

Anatol zaśmiał się, podjeżdżając do stołu.

– Szaliczku, dobrze wiesz, że nie ma szans, żebym cię nie przejrzał. Zresztą obserwuję was od bardzo dawna.

Zmusiłem się do patrzenia w pokryty obrusem blat, po chwili jednak uznałem, że to głupie i wróciłem wzrokiem tam, gdzie mnie ciągnęło.

– To nie trwa od bardzo dawna… – jęknąłem.

– Może tak ci się zdaje.

– Przestań, Tolek. Nawet jeśli, to nie miał bym na nią najmniejszych szans… Zresztą, wymień kogoś w tej willi, kto nie był zauroczony Danusią…

– Ja nie byłem. Co najwyżej wyobrażałem sobie, jak mogliby wyglądać jej białogłowi bracia…

Westchnąłem głęboko.

– Zresztą dobrze wiesz, że nasza piątka to zupełnie inna sprawa, niż reszta ludzi tutaj… Zawsze byliśmy wobec siebie najszczersi, jak tylko się da. Tymczasem przez to, co się z tobą dzieje i co sam sobie z tego powodu robisz ta szczerość zanika. Ja tylko chcę pomóc, Rupercie.

Skończyłem kieliszek szampana jednym łykiem.

– Chyba nie jesteś w stanie.

– Niedługo majówka… Radzę ci, zastanów się wtedy nad sobą… Przecież Danusia już w grudniu wraca. Wraca, rozumiesz? Ostrzegam cię, że za te osiem miesięcy możesz poczuć się całkowicie zniszczony.

– Ale to nie jest… – jęknąłem zniecierpliwiony. – To nie jest nawet… Ach! Idź ty!

– Zwariowałbym, jeśli miałbym do czynienia z takim facetem jak ty! – zachichotał Anatol i obrócił się na małym, przednim kółku – swoistym odpowiedniku pięty.

 

Tej nocy nie zatańczyłem z Danusią.

***

 

Wakacje minęły w równie melancholijnej powolności, co jesień, a tożsamość naszej grupy przeżywała bliżej niedookreślony kryzys.

O ironio, przed swoim definitywnym końcem na tej planecie, Danusia w ogóle nie miała dla nas czasu – w maju i czerwcu kończyła zwiedzanie wszystkich krajów świata, zaś w wakacje oddała się paru bezwstydnie symultanicznym romansom z mężczyznami (i jedną kobietą w wieku średniej adolescencji), które to osoby nie wiedziały o jej pochodzeniu, ani o planach na grudzień. Jesienią trwały wielkie przygotowania do zakończenia Programu Wymiany Młodzieży Międzyświatowej.

W tym czasie Eustachy zdążył dwa razy związać się i rozstać, Anatol poznał w klubie bardzo cierpliwego, przyjemnego długowłosego Wietnamczyka, zaś Adela, obchodząc czwartą rocznicę utraty dziewictwa, prawie zaszła w ciążę, z czym było sporo zachodu.

Na moje osiemnaste urodziny wyszliśmy co prawda na wino, ale spotkanie to nie trwało dłużej niż mój koszmarny, zorganizowany z tej okazji rodzinny obiad. Danusia nie chciała przyprowadzać chłopaka, wyszła więc najwcześniej. Nie był to zresztą pierwszy raz. Żadnego z nich nigdy nam nie przedstawiła. Patrzyłem na jej znikającą za witryną restauracji ubraną prochowiec sylwetkę i rosło we mnie uczucie pustki. Miałem przed sobą perspektywę wielu zimnych, krótkich, samotnych dni. W naszym liceum wybuchły rury i semestr zakończył się w Mikołajki; do Julu, kiedy to mieliśmy pożegnać Danusię na zawsze, zostały więc bite dwa tygodnie wolnego.

– Wyjeżdżacie gdzieś?

– Ja do dziadków. – podniosła dłoń Adela, sącząc prosecco.

– Których? – spytałem.

– W Nigerii, palancie. Ci polscy są dalej, niż tam, gdzie wraca Danusia.

– Ja mam pociąg za dwie godziny. – rzekł Eustachy. – Wyjeżdżam z Lucyną do Jastarni.

– Wybornie. – jęknąłem. Chyba nie wyczuł ironii.

– My zostajemy. – rzekł Bảo, chłopak Tolka. – Ale tylko dwa dni.

– Możesz przejechać się ze mną do willi. Podobno nasze zegarowce obrodziły. – Anatol puścił mi oko.

– Dobra… – mruknąłem. – Zaraz. Obrodziły? W zimę?

Tolek uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

– To przecież drzewa z zupełnie innego świata…

– Zaraz? Co? Zegarowce? – jęknął Bảo. – O czym wy mówicie?

– O czymś, co ci się w głowie nie mieści, chłopcze! – rzekł Tolek, po czym dał mu prztyczka w nos. – Nawiasem mówiąc, słyszałem, że Danusia również nigdzie się nie wybiera.

– Och! Ale za to co potem! – skwitowała Adela.

– Przepraszam, ale o czym wy w ogóle rozmawiacie?! – westchnął Bảo.

***

 

Przedmiejska willa przedstawiała się zimą zupełnie inaczej, niż wiosną, można chyba nawet rzec, że ponuro. Gdy pan Eulampiusz Flik wprowadził nas na dziedziniec, ujrzałem zaprzeczenie swoich wyobrażeń, co do drzew brzoskwiniowych z nnynnylańskiego gatunku zegarowiec złocisty. Małe, poskręcane pieńki i gałęzie węższe od azjatyckich pałeczek ledwo utrzymywały nabrzmiałe, piękne owoce.

– Zerwij. – rzekł Anatol, kryjąc swój konspiracyjny uśmiech za fasadą dobrze zagranej obojętności.

– Co jest znowu grane? – zaśmiałem się nerwowo.

– Zerwij wszystkie owoce ze swojego, a potem ci powiem.

 

Moim zdaniem wyglądaliśmy bardzo głupio, siedząc w kawiarni z koszem podejrzanie złotych brzoskwiń, ale Anatol zdawał się nie mieć co do tego obiekcji.

– Rupercie, jeśli jeszcze nie domyśliłeś się tego, co zaraz powiem, jesteś najgłupszym człowiekiem, jakiego znam.

– Co zaraz powiesz? – rzekłem tępo.

– Cóż… Najwyraźniej faktycznie jesteś…

– Uspokój się! Wyjaśnij mi wszystko po kolei.

– Dobrze, Szaliczku, dobrze. – roześmiał się Tolek. – Ale najpierw powiedz mi – czy ty naprawdę nie czytałeś nic o brzoskwiniach zegarowca?

– Nic a nic… – wydukałem.

– To poczekaj na wypadki następnego tygodnia. – popatrzył mi w oczy ze zwykłą sobie tajemniczością.

– Nie… Nie chcę czekać! Powiedz mi wszystko teraz.

– Rupercie, od bardzo dawna widzę, jak się staczasz.

– Staczam się?!

– W depresję. Od dawna nie widziałem cię uśmiechniętego, od dawna nic nie napisałeś…

Spuściłem z płuc całe powietrze.

– Nie jestem… Nie jestem przecież taki słaby. A jeśli chodzi o pisanie, to skupiam się na… Na nauce, na nauce się skupiam.

– To nie kwestia słabowitości… To tylko parę niedoborów i parę bodźców, które je odkryło. No i – umówmy się, Rupercie, przecież dobrze wiesz, że nie żyjemy w najnormalniejszej sytuacji na tym świecie.

– Fakt. – pokiwałem głową. – Ale na pewno w bardziej oświeconej.

Anatol prychnął.

– No to rzeczywiście żeś powiedział…

– Do sedna, Anatolu. – zmierzyłem go groźnym w moim odczuciu spojrzeniem, ale jemu odwidziała się dalsza rozmowa.

– Na sedno będziesz musiał poczekać do następnego tygodnia, kochaneczku… Tymczasem, trzymaj te owoce w lodówce. Póki co, mogę ci tylko powiedzieć, że jesteś naprawdę głupi…

Patrzyłem, jak odjeżdża, zdając sobie sprawę z gorzkiego faktu, że coraz więcej moich przyjaciół zaczyna przypominać deistyczną wizję Boga, choć całe życie wierzyłem, że są tym co rusz zaglądającym w ludzkie życie i w razie problemów podejmującym szybką interwencję; przecież wszyscy byli tak daleko bardziej doświadczeni w miłości i przez to – w życiu  – niż ja!

 

W owym bardzo niepewnym czasie mój pies Jarząb zaczął objawiać jakiś rodzaj rozdwojenia jaźni, jakby wkraczająca w nasze życie zima dawała mu się mocno we znaki. Co dziwne, mojego kota Gustawa ta zaraza, objawiająca się rozkojarzeniem, w ogóle nie dotknęła. Może dlatego, że był kotem.

Za każdym razem, gdy wychodziłem z domu, Jarząb szczekał w niebogłosy, jakby chciał ostrzec mnie przed okrucieństwami kreatur, które czekają gdzieś tam, za drzwiami…

Zastanawiając się nad tamtym miesiącem teraz, mogę wreszcie przyznać mu rację; gdy pewnego smużystego poniedziałku krążyłem po najdalszym możliwym centrum handlowym w mieście, z tekturowym kubkiem kawy przyglądając się świątecznie udekorowanym witrynom, zdarzyło się coś szczególnego.

Wśród ogólnego śnieżnego rozświetlenia, którym zdominowały mnie wnętrza centrum, trudno było na pierwszy rzut oka zobaczyć biel wyróżniającą się ze wszystkich, biel, którą skrycie wielbiłem najbardziej na świecie. Szczęściem dla siebie (bo w życiu chyba tak wolałem), to ona zauważyła mnie pierwsza.

Danusia sprawiała wrażenie wyjątkowo rozluźnionej, ona nie kroczyła, tylko przelewała się w połacie dusznego powietrza niczym pers. Na jej twarzy malował się za to wyraz skonsternowanej niepewności. Chyba uśmiechnąłem się bardzo nieporadnie, bo zaraz roześmiała się na mój widok.

– Danusiu. Co tutaj robisz?

– Przechodziłam. – mruknęła.

– Och. I co u ciebie?

Oboje roześmialiśmy się niepewnie – za tydzień miała odbyć się Ceremonia Powrotu. Każde uwikłane myślami w zupełnie inne rejony pojmowania ludzkiego, zaczęliśmy chodzić i oglądać witryny, sącząc kawę i zajmując się pogawędką, której niezobowiązanie raniło mnie daleko bardziej, niż sam mógłbym przypuszczać.

Przy zgaszonej fontannie zauważyliśmy czytającą jakiś tomik poezji znajomą – Alicję Goździk, która pomachała nam, mierząc nas zupełnie zgaszonym spojrzeniem.

– Co z nią? – mruknąłem.

– Ma chyba problemy w związku… I to dosyć mocne…

– W jakim związku?

Danusia westchnęła.

– To ty nie wiesz? Ona jest z Felą…

Moje brwi uniosły się, być może zbyt gwałtownie. Potem weszliśmy na schody ruchome.

– A szkoda… Chyba naprawdę się kochały…

– Czasem nawet to nie pomaga. Być może. Ja tego nie wiem.

– Rupert… – wydała z siebie westchnienie Danusia, opierając się o barierkę. – To takie dziwaczne imię. Nie masz jakiegoś, którym można by się zwrócić do ciebie szczerze?

– A chcesz coś powiedzieć szczerze?

– W takim miejscu to chyba wyszłoby dosyć tanio. Choć jak wiesz, ja jestem ponad takimi szczegółami.

– Tak, wiem… – mruknąłem. Ty jesteś ponad wszystkim, dodałem w myślach.

Za chwilę jednak pokusiłem się o wypowiedzenie tego nietaktownego zdania naprawdę. Danusia roześmiała się, ale chyba tylko z rutyny, bo zaraz spojrzała na mnie zabójczo zmęczonym spojrzeniem najprawdziwszej, w kosmicznej skali, frustratki.

– Ty za to nie umiesz wznieść się nawet na milimetr i zobaczyć rzeczy takich, jakimi są.

Moje kończyny zdrewniały. Bałem się, że wypadnę przez barierkę na parter.

– Co masz na myśli?

– Mam na myśli dokładnie to, co powiedziałam.

Czasem odczuwało się, że nigdy nie jest z nią inaczej. Oczywiście w pewnych chwilach była mistrzynią towarzyskiego żartu, jednak w innych dostrzegało się, że wśród nnynnylańskich cech wrodzonych ani ironia, ani sarkazm po prostu nie funkcjonowały. Czasami bardzo im zazdrościłem.

– W takim razie proszę, abyś to rozwinęła. – rzekłem, a mój podbródek zadrżał.

– Ach… Rupercie. Ty po prostu wyobrażasz sobie miłość w tak wymyślny i nieprawdziwy sposób, że przez parę ostatnich lat naszej znajomości i setki spotkań, nie zauważyłeś, że najzwyczajniej we wszechświecie cię kocham. A za tydzień będę tysiąc lat świetlnych stąd… I najgorsze, że pozostawiając Ziemię za plecami, nie będę pamiętać mnóstwa cudownych chwil, które tutaj przeżyłam, a głęboki, gorzki zawód twoją tchórzliwą osobą.

Nagle wszystkie ostatnie słowa Anatola ułożyły się w całość, a ja pokochałem jego przyjaźń miłością bardziej wdzięczną i żarliwą, niż mógłbym przypuszczać. On chciał tylko pomóc, jednak nawet inteligencja emocjonalna na jego poziomie okazała się niewystarczającym narzędziem, by w jakikolwiek sposób zaradzić tej katastrofie, która wybuchła w moim sercu niczym supernowa, we wszystkich możliwych kierunkach świata.

– Ale… – jęknąłem. – Przecież ty ciągle… Byłaś zajęta.

Danusia westchnęła.

– Czy kiedyś przedstawiłam wam którąś z tych osób? Po prostu chciałam, żebyś walczył.

– Jeśli to, co implikujesz, to prawda, wiedz, że nigdy nie dało się tego wyczuć.

– O czym ty opowiadasz, Rupercie? Przecież wszyscy poza tobą wszystko wiedzieli.

Moje granice wytrzymałości zakończyły się; zwróciłem głowę w inną stronę, by ukryć napływające do oczu łzy.

– Przecież ty nigdy nic nie mówiłaś, Danusiu. To katastrofa.

– Dawałam ci sygnały. Chyba zaraz po czasie, gdy coś poczułam. Ale ty najwyraźniej byłeś wtedy zbyt młody, by coś z nich zrozumieć. Ale potem… Litości, Rupercie, ty się nawet raz porządnie nie rozejrzałeś i nie zastanowiłeś nad tym, czy ktoś może czuć coś takiego. Wiele razy mówiłeś, że brakuje ci miłości, albo po prostu, jak to dosyć nietrafnie określałeś „kogoś, w kogo mógłbyś się wypłakać”, jednak nie byłeś nawet w stanie spojrzeć dalej, niż czubek własnego nosa, by się za nią rozejrzeć.

Nawet teraz, na skraju przepaści, nie byłem w stanie wyznać jej tego, co zabierało mi większość życiowej siły. Zanim te niepewne, brzmiące żałośnie słowa wydobyły się ze mnie, musiałem zdusić w sobie nie tylko zwyczajne, nic nie znaczące łzy, ale też cały żal do siebie, który nagle zaczął niepohamowanie się ze mnie wylewać, niczym woda wytryskująca z pękniętej rury.

– Danusiu, ja przez ten cały czas też ciebie kochałem.

– Wiem… Niestety… Gdybym nie wiedziała, dużo łatwiej byłoby stąd odlecieć.

 

– I wtedy odeszła. – powiedziałem dwie godziny później Anatolowi, popijającemu z dość jednoznaczną miną herbatę z rumem.

– Wiem, bo pół godziny temu mówiła mi to samo.

– Czy ty nigdy nie zastanawiałeś się nad tym, że bycie po jednej stronie barykady jest o wiele prostsze?

– Co?

– Nieważne.

Było już ciemno, a ja od paru godzin miałem wrażenie, że prócz głosów nie słyszę żadnych dźwięków. Świąteczne lampki w moim domu tworzyły atmosferę nie najlepiej odwzorowującą mój stan wewnętrzny, tak samo jak i ogromne, bordowe fotele w salonie. Przez nie chciałem się cieszyć, zabić wszystko co czułem. Na szczęście w jednym z tych ogromnych foteli siedział Anatol i to ja pomogłem mu tam usiąść. Nie było więc najtragiczniej.

– Mówiłem ci… To przecież byłoby tak nieracjonalne. – szeptałem, bo na więcej nie było mnie stać. – Popatrz tylko na Danusię i na wszystko, co ją otacza i popatrz na mnie i na to, co mnie otacza.

– Nie widzę tutaj żadnych rewolucyjnych dysproporcji.

– To zobacz. Mnie otaczają tylko książki i kurz, do jasnej cholery!

– Uspokój się! Po prostu jesteś udręczony. Musisz wiedzieć, że robiłeś wiele rzeczy źle dlatego, że nikt ci nie powiedział, jak robić je dobrze. Zamiast patrzeć innym ludziom w oczy, ty patrzyłeś nieobecnie w ziemię, wzbogacając o najdrobniejsze detale swoją wewnętrzną wizję ideału istoty, która nigdy nie będzie istnieć. To nie polega na tym, choć to też nie twoja wina, że nie mogłeś sobie tego uzmysłowić. Czasami ludzie tak się warunkują. Znam jeszcze parę takich przypadków, choć, prawdę mówiąc… Ty wydajesz się najbardziej ekstremalnym. Widzisz, mogę ci zdradzić, jako człowiek doświadczony, że miłość nie polega na ideach, które idzie nam wybrać, tylko na miąższu.

– Miąższu?

Pokiwał głową.

– Jeśli idee uznasz za pestkę… Bo widzisz, nie można mieć idei najpierw, to znaczy pestki.

– Słucham?

– Pestkę widzisz dopiero, kiedy wgryziesz się mocno w miąższ. A teraz przynieś te brzoskwinie…

– Co?!

– No już! Do kuchni!

Brzoskwinie zegarowca nie wyglądały po tylu dniach najlepiej. Co gorsza, Tolek niejednoznacznością swych następnych wypowiedzi zaczął przypominać mi najbardziej niepokojące wspomnienia z nim związane.

– Rozgryzłeś kiedyś pestkę brzoskwini?

– Może.

– I co pamiętasz?

– Tam chyba jest takie bardzo gorzkie coś.

– Właśnie. Połknij to. Ale wcześniej musisz zjeść całą brzoskwinię.

Z wahaniem podniosłem owoc do ust i wgryzłem się w jego lekko stwardniały od zimna, lecz nadal soczysty jak jasna cholera miąższ. Cały czas, gryząc, wpatrywałem się w Anatola. Uśmiechał się tak, jakbym przez przypadek nie miał na sobie spodni i zupełnie o tym zapomniał.

Gdy przyszła kolej na pestkę, wyszczerzył się jeszcze bardziej, a ja nieomal nie połamałem sobie zębów, krzywiąc się niemiłosiernie. Po chwili trzymałem w dłoni lśniący, białawy rdzeń. Wyglądał co najmniej dziwnie, jednak w niczym nie przypominał czegoś nieziemskiego.

– Śmiało.

Wziąłem kuleczkę do ust. Anatol zaczął machać dłonią. Poczułem nagłe kopnięcie, coś podobnego do uczucia, kiedy człowiek weźmie bardzo duży łyk alkoholu.

– Pa, pa!

– Co ty wyprawiasz? – jęknąłem, a moja mowa wydała mi się powolna jak sen zimową nocą.

– Żegnam się z tobą.

– Jak to?

– Zaraz zobaczysz. – rzekł i zniknął.

***

 

Czułem się mniej więcej tak, jak wyobrażałem sobie utratę przytomności. To poczucie nie było jednak chyba specjalnie długie.

Tak naprawdę nie wiem, ile czasu zajęło mi domyślenie się, że ciemność to nie moje powieki, tylko bezgraniczna otchłań.

– Skup się… Skup się… – słyszałem potem. – Zegarowiec, rozumiesz?

Nie byłem w stanie odpowiedzieć, moje usta zdawały się całkiem zdrętwiałe, jak reszta ciała, może nagiego – bo czułem dotkliwe zimno, a może ubranego – bo czułem niewygodę.

– Ci ludzie nie podróżowaliby tak szybko… To są lata świetlne… No nieważne, do chrzanu z tym. Skup się.

Gdzie jestem?

– Szczerze mówiąc, to jesteś właśnie w Miąższu Międzykomórkowym. Konsystencją przypomina to to chrzan, więc szczerze mówiąc, nie wiem, czemu cię tam posłałem, skoro już w nim jesteś…

Miałem wrażenie, że wstałem, ale na pewno nie była to czynność zgodna ze mną, a tym bardziej z prawami grawitacji. Zaraz usłyszałem głos własnego psa. Był całkiem zaskakujący.

– Rozumiesz, Gustawie? – mówił do mojego kota. – Czuję się niespokojnie, bo tu przylatują, te darmozjady i ja to czuję i czuję też, że panicz zadaje się z nimi, a to całkiem niebezpieczne.

Czemu jest tak ciemno? Przecież jestem w miąższu. Miąższ nie jest czarny.

– Spokojnie. Idź dalej. – rzekł mój kot. – Nie marnuj złocistości!

Ujrzałem coś, ale było tak czarne, jak reszta czerni, nie umiem więc wytłumaczyć, jakim cudem to ujrzałem; mój kot z rozpostartymi kończynami unosił się nad gejzerem keczupu i śmiał się jak pijany, bo był pijany.

Poczułem pęd, jakbym wystawił głowę przez okno naprawdę rozpędzonego pociągu, po chwili jednak zmieniłem zdanie, co do tego odczucia – poczułem gwałtownie wpływający do moich mięśni kwas mlekowy i gwałtowną potrzebę powietrza. Brnięcie w miąższu nie było przyjemnością.

Zatrzymałem się.

Znów usłyszałem czyjś głos, w tym momencie wiedziałem jednak, co zrobić, by złapać go za nogi.

Po prostu wyciągnąłem przed siebie dłoń o nieskończonej możliwości wyglądu palców i zacisnąłem ją na nieskończonych wariantach miąższowej klamki do drzwi do tamtych chwil.

***

 

– Nastał wyjątkowy dzień! – zawołał Eulampiusz Flik. – Piętnaście lat Ziemiańsko-Nnynnylańskiego Programu Wymiany Młodzieży Międzyświatowej to naprawdę wielkie osiągnięcie!

Rześkie powietrze pachniało dobrze utrzymanym trawnikiem, szum zraszaczy dawał się słyszeć nawet wśród dźwięków krzątaniny i rozmów. Nie mogłem się nadziwić, jak dobrze mi się oddycha; moje ciało było o parę miesięcy i jedną depresję młodsze; moje brudne, smukłe palce kończyły zagrzebywać nasiono zegarowca złocistego. No tak, pomyślałem. Można cofnąć się tylko tyle, ile zegarowiec żyje.

– Te drzewa są jak wasze sekwoje… – usłyszałem głos. – Potrafią żyć tysiące lat… Obradzają za to bardzo często.

To była Danusia. Patrzyła na mnie błękitem swych oczu, a ja czułem, jak kula w moim splocie słonecznym, którą najwyraźniej przyniosłem ze sobą z Wymiaru Miąższowego, topnieje, zmieniając się w najsoczystszą wersję gorącego soku z malin, choć były to trujące maliny innych galaktyk.

– Módlmy się! – rozległo się zaraz.

– STENATLIHAN, najwyższa bogini nieba!

Jesteś dobrem!

Modlę się o długie życie.

Modlę się o sprzyjanie twych spojrzeń.

Modlę się o dobry oddech.

I o dobrą mowę.

Modlę się o stopy takie jak Twe by

niosły mnie przez długie życie.

Modlę się o życie jak Twoje.

Idę z ludźmi, przede mną dobro.

Modlę się, by ludzki uśmiech trwał

tak długo jak żyję,

a modlę się, by żyć długo!

Modlę się o długie życie przy twoim boku,

tam, gdzie wszyscy dobrzy ludzie.

Chciałbym dzielić się z tobą

dobrem, jako brat.

Och STENATLIHAN,

przede mną tylko dobro, prowadź mnie!

 

Statki wypłynęły spośród różowiejących obłoków; patrzyłem; wszystko wydawało się oczywistością, choć było tak pięknie inne. Danusia stała obok mnie.

Potem rozległa się muzyka, głośna i prosta, ale w moich uszach łagodna jak śpiew syren; patrzyłem na nią.

Danusia otworzyła usta. Wiedziałem, co chce powiedzieć.

– Chcesz zatańczyć? – rzekłem.

Zaśmiała się. Zmarszczyłem czoło.

– Czekaj, tylko skoczę do łazienki. – mruknęła, posyłając mi oko.

– O nie! – wziąłem ją za rękę. – Jesteś tak samo brudna jak ja. Nie pozwolę ci na tak bezsensowną pruderię!

Zachichotała.

– Zresztą, Danusiu, ziemia to chyba najbardziej ziemiańska rzecz, którą możesz przeżyć na Ziemi.

Otrzepałem ręce i położyłem jej dłoń na talii. Weszliśmy na parkiet. Dźwięki elektronicznych skrzypiec, delikatniejsze, niż klawiatura najlepszego fortepianu, wlały się do naszych uszu jak najświeższy kozi jogurt; Danusia powoli obróciła się pod moją dłonią, potem puściliśmy się, skrzypce łyknęły coś bardzo niebezpiecznego i przyspieszyły, improwizując jak najęte, a my rozłączyliśmy się i Danusia – waniliowłosa Danusia w zwyczajnej sukience w kwiaty zaczęła szybować w powietrzu, odbijać się od ziemi i wirować jak bączek, nie spuszczając ze mnie oczu.

Był dwudziesty kwietnia i zaraz, w zupełnie racjonalnie powolnym, zwyczajnym tempie, miał nastać dwudziesty pierwszy, a Danusia unosiła się i opadała.

Gdy piosenki zmieniły się niespodziewanie, stanęła, wyraziwszy chęć napicia się. Poszedłem z nią do stolika, po drodze wymieniwszy porozumiewawcze spojrzenie z Anatolem. Miałem wrażenie, że wartość tego spojrzenia była ponadczasowa. Szepnąłem mu:

– Dziękuję ci, że dałeś mi tyle czasu na to, żeby żyć, jak zawsze chciałem. Może kiedyś zrozumiesz.

– Coś ty znowu nawymyślał? – jęknął i odjechał.

Roześmiałem się. Danusia podchwyciła mój śmiech, po czym usiadła, by napić się szampana.

– Danusiu… Chciałabyś może przejść się trochę, kiedy już napijesz się i ochłoniesz?

Popatrzyła na mnie, marszcząc czoło, jak gdyby powstała w niej jakaś wewnętrzna walka.

– No… No jasne.

Dziesięć minut później wyszliśmy z willi Flika na leśny trakt prowadzący w stronę rzeki. Dźwięk zraszaczy cichł z każdym krokiem, dając miejsce puchaczom, świerszczom i podejrzanie ciepłemu jak na kwiecień zefirkowi. Jakieś dwa nocne gryzonie musiały zapodziać się w lesie razem z nami, w pobliżu słychać było bowiem ciepłe, ukajające ruchy życia. Gdy popatrzyło się w górę, można było odnieść wrażenie, że niebo jest niepokojąco poprzecinane czarnymi kształtami, zaraz jednak człowiek zdawał sobie sprawę, że to tylko gałęzie świerków. Waniliowe włosy Danusi były jak latarnia.

Przez drogę wystarczały nam ogólniki.

– Słyszysz?

– Słyszę. A może nie.

(chichot)

Nad rzeką był pomost, przywodzący na myśl stare pensjonaty lub Motel Batesów. Chciałem na niego wejść, ale Danusia uznała, że lepszym pomysłem jest położenie się na trawie, więc gdy miałem mówić to, o czym w czysto ziemskiej naturze dopiero miałbym się dowiedzieć, nie patrzyłem na nią, a w gwiazdy.

– Nie będę kazał ci się skupiać, Danusiu…

– Czemu miałbyś?

– Nie, nie, nie będę ci kazał, najlepiej, jakbyś w ogóle nie była skupiona.

Roześmiała się.

– W ogóle nie jestem skupiona.

– Wybornie. Posłuchaj.

– Słucham.

– Choć przez zbyt długi czas zmagałem się ze swoimi własnymi emocjami, tłumiąc je, jak nauczono mnie to robić na tej nieidealnej planecie, w tym nieidealnym wieku, którego początek nauczył człowieka chyba tylko tyle, że istnieje dużo więcej uzależnień, niż wcześniej sobie wyobrażał, dzisiejszego wieczoru… powiedzmy… zdałem sobie sprawę, że dużo stracę, ukrywając przed tobą fakt, że od nie wiem, jak dawna, żywię względem ciebie ciebie dość jednoznaczne uczucie niepomiernej intelektualnej, cielesnej i emocjonalnej fascynacji, którą przy odrobinie romantyzmu można by określić jako miłość.

Dopiero, gdy wyrzuciłem z siebie wszystkie te ociekające moim sokiem ze splotu słonecznego słowa, upewniający w sobie czar podróży w czasie prysł i zdałem sobie sprawę, że to, iż coś naprawiam, zjawiając się tu z przyszłości, nie znaczy, że te przeżycia nie będą tak samo prawdziwe i dojmujące.

Uniosłem głowę. Danusia patrzyła na mnie uważnie i choć nigdy nie miała zeza, odniosłem wrażenie, że spojrzenia obydwu jej oczu tkwią w zupełnie innych miejscach, choć nie była to kwestia części ciała znanej jako oko.

– Nie pytaj mnie, skąd mam tę wiadomość, Danusiu, ale bardzo dobrze wiem, że ty żywisz wobec mnie całkiem podobne uczucia.

Chwilę badała wzrokiem moją twarz. Potem odwróciła głowę. Przyszło mi na myśl, że ja zrobiłem tak samo, a raczej, że w zupełnie innej rzeczywistości zrobię tak samo tydzień przed definitywnym powrotem Danusi na Nnynnylan.

Gdy usłyszałem płacz, przeraziłem się. Nie wiedziałem, co zrobić, więc położyłem dłoń na jej plecach.

Popatrzyła na mnie. To było jeszcze gorsze, bo czułem się winny. Strach, jak będzie wyglądać przyszłość, wzrósł we mnie do niewyobrażalnej skali. Zaraz i w moich oczach pojawiły się łzy.

– Rupercie. Twój ziemiański umysł może tego nie pojąć, ale ja wiem, kto wyjawił ci tę tajemnicę i kto sprawił, że teraz wyjawiasz mi swoją. Dla ciebie tamta linia czasowa bezpowrotnie zaginęła, twoje życie będzie wyglądać teraz zupełnie inaczej, niż się do tego zdążyłeś przyzwyczaić… Może Tolek nie pozna nigdy Bảo, a może Adela zginie za dwa dni w wypadku.

Drgnąłem, czując, jak coś wstrząsa całym moim ciałem.

– Póki co nie jestem w stanie odnaleźć istotnych różnic. – ciągnęła. – Bo widzisz, Rupercie, w tej całej szopce, którą przeżywamy, jest pewien ciekawy, pomijany przez wszystkich fakt. Moi rodacy bali się, że przez tak wielką różnicę nie będziecie w stanie kontynuować z nami tych tajemnych stosunków dyplomatycznych. Mój umysł nie tylko jest w stanie transformować moje ciało tak, jak tylko żywnie mi się to spodoba. Mój umysł pamięta i pojmuje wszystkie możliwości rozwinięcia się wypadków. Ja żyję we wszystkich wymiarach, w każdej chwili naraz. Pamiętasz moją przemowę na dziesięcioleciu?

Kiwnąłem głową.

– Mówiłam wtedy, że możecie nauczyć się od nas chyba tylko jednego. Skupienia cywilizacji wokół miłości, nie nienawiści.

Pamiętałem. Wszyscy wiwatowali.

– Tylko… Nie miałam na myśli tego, co wszyscy myśleli. Ty nie pojmiesz, czemu stanowimy katastrofę. Może nigdy nie powinnam tu przyjeżdżać… Tragedie nie dzieją się przecież same z siebie, a z kolizji.

– Wytłumacz mi!

– Dobrze. Ale nie miej mi tego za złe, jeśli zupełnie nie będziesz wiedział, w czym problem.

Zgodziłem się. Nie miałem wyboru.

– Mówiąc w tej zaginionej rzeczywistości, z której przybywasz, że cię kocham, próbowałam dostosować to, co mówię, do ziemskich standardów, jednak dobrze wiedziałam, że to niemożliwe. Bo widzisz, miłość w pojęciu nnynnylańskim oznacza zupełnie coś innego i wyznając ci ją w znaczeniu ziemskim, jednocześnie robiąc ci wyrzuty, że byłeś bierny, popełniłam katastrofalny błąd. Nie powinnam nigdy udawać Ziemianki. Bo związek Nnynnylanki z Ziemianinem jest po prostu niemożliwy. Moi rodacy bardzo na to uważali… Przysłali nawet nnynnylańskiego mężczyznę, żeby rozdziewiczył mnie, zanim przyjdzie mi do głowy, żeby zrobić to z Ziemianinem. Inna sprawa, że tym przedsięwzięciem całkowicie pogrzebali mnie w traumie i tylko ty mi zostałeś, ty, Rupercie, który wymykałeś się temu, co kiedykolwiek czuło moje ciało i byłeś ponad wszystkim. I jesteś… Tutaj i w bardzo wielu innych rzeczywistościach. No właśnie. W bardzo wielu. Widzisz… Nnynnylanie przez całe życie podróżują wstecz i wprzód tak, żeby kochać tę samą osobę w każdym z wymiarów. Do tego, żeby czuć miłość, każde z nich musi czuć naraz każdą chwilę w każdym możliwym wariancie rzeczywistości. Jeśli ktoś nie jest w stanie, miłość nigdy nie będzie odwzajemniona i spełniona. Dlatego nawet nie możesz sobie wyobrazić, jak ogromne jest moje cierpienie spowodowane twoją niemożnością… Przeżyłeś i przeżyjesz nieszczęśliwą miłość i wiesz, jakie to uczucie. Jedno takie to gwiazda, proszę wyobraź więc sobie cały wszechświat, Rupercie, cały wszechświat.

Nie mogłem już płakać. Poczułem, że powietrze, którym oddycham, jest najświeższym ze wszystkich możliwych, a jednocześnie najbardziej trującym.

Wstałem i zacząłem chodzić tam i z powrotem. A potem zrozumiałem. Podszedłem do Danusi i ucałowałem śnieżność jej włosów, potem czoło, potem nos i wreszcie zatopiłem się w jej ustach. Nie protestowała. Czułem tak słodkie cierpienie, jak tylko słodkie może być cierpienie. Następnie jej kwiatowa spódnica legła na ziemi. Jeśli jedliście kiedyś budyń lub lody w gałkach, wiecie, że coś może być ciałem stałym, a rozlatywać się w ustach tak, że do jedzenia nie trzeba używać zębów. Tak samo jest z przejrzałymi brzoskwiniami zgrzanymi sierpniowym upałem. Tak samo było z Danusią. Zgarniałem ją wargami i połykałem brzoskwiniowość, a jej ciało odrastało natychmiast, była nieskończonością.

***

 

To było bardzo wyczerpujące osiem miesięcy. Byłem z nią ciągle. W grudniu, gdy w naszym liceum wybuchły rury i semestr przedwcześnie się zakończył, pojechałem zerwać brzoskwinie zegarowca. Kupiłem sobie nawet własną lodówkę; rodziców zbytnio to nie zdziwiło. Bảo, którego Tolek poznał na portalu randkowym, pomógł mi w posadzeniu „pysznych brzoskwiń” na działce jego rodziców. Pestki oddawał mnie.

W Jul, przesilenie zimowe, nasza piątka udała się lśniącą jak dobrze wypastowany but limuzyną do willi Eulampiusza Flika.

Tym razem po modlitwie do STENATLIHAN spośród różowiejących obłoków wypłynął tylko jeden kulisty statek. Zszedł jednak wyjątkowo nisko, by zatrzymać się pięć centymetrów nad ziemią. Szkarłatne światło, które wypłynęło z kolistych wrót oślepiło i zdezorientowało wszystkich klubowiczów. Ja jednak byłem uprzedzony. Założyłem ciemne okulary i złapałem Danusię za rękę, by poprowadzić ją do statku.

Odwróciła się i popłakała. Dotknęła mnie palcem w czoło, pocałowała.

– Nie używaj drzew. Nie zróbcie z nimi tego, co z każdym genialnym wynalazkiem. – rzekła i rozpłynęła się w świetle i w mojej łzie.

Krwawiłem wewnętrznie, ale to był taki krwotok, który można było tylko przeczekać, choć zamierzał trwać oczywiście nieskończoność.

Nie zauważyłem nawet, gdy statek stał się gwiazdą, byłem zajęty mówieniem sobie:

– Ja to jednak jestem piekielnym egoistą.

Trudno, musiałem dodać. Gdybym nie był, nigdy nie zostałbym choć w jednym kęsie zaspokojony, a wiedziałem, że śmierć dopadnie mnie w odpowiedniej chwili, nawet, jeśli ciągle będę wracał do młodego ciała.

Rozgryzłem wyjętą z kieszeni pestkę. Zaraz zacząłem widzieć ciemność, a usta wypełniła mi gorycz.

Połknąłem ją, by znów złamać czyjeś serce i uratować własne.

 

 

Nota:

Opowiadanie zawiera tekst modlitwy Apaczów, przełożonej z anglojęzycznej interpretacji Marah Ellis Ryan przez autora.

Koniec

Komentarze

Hmm. Większość tekstu to zwyczajny romans, tyle że dziewczyna jest z innej planety. Chłopak nic nie kuma, a przyjaciół o kant kuli potłuc, bo tak mu wyjaśniają, żeby na pewno nic nie zrozumiał. Dopiero pod koniec zaczyna się robić ciekawie. Zmieniłabym proporcje.

Trochę mnie dziwi, że całe życie bohaterów wydaje się kręcić dookoła związków. Ktoś jest gejem, ktoś omal nie zachodzi w ciążę, Danusia spotyka się z ludźmi taśmowo. O tym, że w ogóle chodzą do szkoły dowiadujemy się z pękniętych rur.

Rodzice wiedzą, że dzieci biorą udział w jakimś programie wymiany międzyplanetarnej, ale proponują bohaterowi urodziny nieznajomego zamiast wielkiej oficjalnej uroczystości? No, bo chyba jednak musieli wiedzieć, że coś się szykuje, dzieciaki nie zniknęły z domów na ładnych parę godzin bez uprzedzenia?

Wykonanie mogło być lepsze. Zapis dialogów do remontu, trochę literówek.

Mama nalegała, by odwieść mnie na „urodziny takiego jednego Kacpra”,

Na pewno “odwieść”?

Odczesałem niesforną grzywę i włożyłem ręce do kieszeni,

A co zrobił z czarką, której jeszcze nie zdążył opróżnić?

a tą wspaniałą czwórką młodych ziemian

Ziemianie dużą literą.

Babska logika rządzi!

Przeczytane :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Obyczajówka muśnięta lekko SF. Wybrzydzał nie będę, bo SF ważną rolę w tekście pełni.

Z tym, że ja obyczajówek nie bardzo, to i ta przeleciała obok.

Technicznie też niedobrze niestety. Oprócz tego, co pisała Finkla, są jeszcze:

– “Ziemiańsko-Nnynnylańskiego Programu” – “ziemiański” to słowo pochodzące od “właściciela posiadłości ziemskiej”; tu raczej powinno być “ziemski”; zresztą to “ziemiańskie” przewija się i dalej; 

– “najzwyczajniej niebieskiej sukienki w kwiaty” – później dziewczyna nosi “spódnicę” – co prawda jestem chłopem, ale sukienkę od spódnicy rozróżniam; sprawdź, bo to nie jest to samo;

– “Modlę się o sprzyjanie twych spojrzeń” – tak jest w oryginalnym tłumaczeniu? nie rozumiem tego wyrażenia;

– “różowiejących obłoków na przejrzystym, rozgwieżdżonym niebie” – zdaje mi się, że żeby widzieć gwiazdy, niebo musi być na tyle ciemne, że i chmury są wtedy szare lub czarne;

– “Tworzące wokół siebie zorze polarne” – zorze polarne odnoszą sięt ylko do jednego, konkretnie umiejscowionego fenomenu; toteż tu – na pewno nie “polarne”;

– “pustym stoliku wyposażonym w szampana” – to brzmi kostropato;

– “po zaraz roześmiała się na mój widok” – literówka;

– “w jednym w tych ogromnych foteli” – literówka;

– “jak jasna cholerna miąższ” – literówka;

– “Czułem się mniej więcej tak, jak wyobrażałem sobie utratę przytomności” – nie można czuć utraty przytomności, bo ta polega właśnie na tym, że się wtedy nic nie czuje;

– “zaczęła szybować w powietrzu, jak odbijać się od ziemi i wirować jak bączek” – “jak” za dużo;

– “żywię do ciebie dość jednoznaczne uczucie niepomiernej intelektualnej, cielesnej i emocjonalnej fascynacji” – można czuć fascynację “do” kogoś? raczej “względem” kogoś;

– “kto cię wyjawił ci tę tajemnicę” – literówka;

– “same z niebie” – literówka;

– “cofają się wstecz” – brrr, sam wiesz.

 

Nie moje klimaty, nie jestem targetem. Tyle!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Ej no, całkiem całkiem! 

Taka ciepła i nieco nostalgiczna opowieść o możliwości/niemożliwości powrotu do niewykorzystanych szans. Ładnie napisana, stylem bogatym, trochę zakręconym, pełnym ozdobników i mocno poskładanych, długich zdań, tu i ówdzie spunktowanych niezłą metaforą. Bardzo to pasuje do delikatnego romansu, którym w zasadzie jest ten tekst. 

Czasem się gubisz:

 

"Od zawsze wiedzieliśmy, że Danusia pochodzi z zupełnie innego miejsca, niż my wszyscy. Z pozoru trudno sobie uświadomić, że nie mieliśmy żadnych oporów związanych z tą wiedzą, ale jeśli człowiek wie coś od najwcześniejszych lat podstawówki, będzie to dla niego oczywistością, póki oczywistości mu się nie znudzą i nie zacznie kwestionować rzeczywistości.

Ja, Tolek, Adela, Eustachy i Danusia od bardzo dawna żyliśmy w pełnej przekomarzania się i budującej serdeczności przyjacielskiej komitywie; jeśli ktoś w tej zwyczajnej, miejskiej beztroskości miał kwestioniwać rzeczywistość, to chyba tylko ja, choć to i tak kwestia moich dziwacznych ku temu skłonności, upierdliwej jak wiele innych, w tym moja haniebna skłonność do kwestionowania własnych uczuć. Gdyby nie ona, ta historia zamknęłaby się w jednym akapicie. Tymczasem na jej koniec przyjdzie wam jeszcze poczekać."

 

Dwa akapity, dwa zdania. To jednak trzeba uprościć, nie mówiąc już o tym ciągłym kwestionowaniu. 

 

"Tworzące wokół siebie zielone zorze przejrzyste kule układały się w świecące symbole: rogate łososie, owłosione jeziora, płaska ziemia, uświadomione zwierzęta – wszystko to było tak nieoczywiste, jak tylko mogło być coś z innego świata, przekazywane nam potajemnie, a jednocześnie sprawiało wrażenie tak prostego, że gdy już się to zobaczyło, nie można było nie myśleć o tym w taki sam sposób, jak o swojej kuchni domowej."

 

Eee… Que? 

 

Potem na szczęście robi się przejrzyściej i ciekawiej, przede wszystkim jeśli chodzi o nieco surrealistyczny opis brzoskwiniowej podróży w czasie i gorzką końcówkę. Zapewne rację ma Finkla, że przydałoby się zmienić proporcje – na rzeczy naprawdę interesujące trzeba dość długo czekać – oraz brak jakiegoś szerszego kontekstu, bo o związkach i relacjach między przyjaciółmi dowiadujemy się sporo, ale o samym świecie już nie, co powoduje, że bohaterowie wydają się mocno oderwani od rzeczywistości, niemal jak grupka osiemnastowiecznych arystokratów, którzy nie mają nic do roboty i pochłaniają ich tylko szeroko rozumiane związki i intrygi sercowo-cielesne. 

Pomysł jest prosty i nienowy, ale to raczej nie wada. Podróże w czasie i zamieszanie w alternatywnych światach są wystarczająco skomplikowane, gdyby zacząć przy tym bardziej kombinować, tekst stałby się nieczytelny. Samej fantastyki się nie czepiam. O ile całe to SF, kosmici i UFO stanowi raczej konkretną dekorację, bo równie dobrze sprawdzałaby się jakaś magia, mzimu czy Niesamowite Tajemnicze Zjawisko, jednak fantastyka owa robi w tym tekście to, co według mnie jest jedną z głównych funkcji fantastyki – sprawia, że prosta w gruncie rzeczy historia osiąga wartość przekazu i ciężar emocjonalny niemożliwy dla utworu pozbawionego fantastyki. Zatem – brawo. 

Oczywiście nie jest to tekst świetny. Styl należałoby wypolerować, bo mimo jego fajności zbyt często trzeba było wracać do początku akapitu, żeby zrozumieć o co autorowi chodzi. Oraz poświęcić więcej miejsca na opis realiów świata pokojowo współistniejącego z Obcymi, bo to ciekawe, kosztem ględzenia bohatera, bo to nie zawsze było ciekawe. 

Ale ogólnie – satysfakcjonująca lektura. 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Przykro mi to pisać, ale opowiadanie zupełnie nie przypadło mi do gustu. Uprawa brzoskwiń zegarowca pewnie jest jakimś pomysłem, tyle że potraktowanym dość marginalnie i niemal całkowicie zdominowanym przez jakieś mało interesujące romansowe wątki bohaterów, które, niestety, nie zdołały mnie zainteresować.

Całości nie najlepszego wrażenia dopełnia wykonanie, pozostawiające, delikatnie mówiąc, wiele do życzenia. :(

 

W dru­giej zdzi­wi­łem się swoją re­ak­cją. W trze­ciej za­wsty­dzi­łem się – nie mo­głem prze­cież cią­gle tak się na nią gapić! –> Lekka siękoza.

 

Da­nu­sia po­sła­ła mi roz­luź­nio­ny, ślicz­ny uśmiech… –> Na czym polega rozluźnienie uśmiechu?

 

Od­cze­sa­łem nie­sfor­ną grzy­wę i wło­ży­łem ręce do kie­sze­ni… –> Nie wydaje mi się, aby Rupert używał grzebienia, więc raczej: Odgarnąłem nie­sfor­ną grzy­wę i wło­ży­łem ręce do kie­sze­ni

 

że nasze pier­ście­nie tkwią bez­piecz­nie na pal­cach, nasza piąt­ka udała się na patio. –> Czy oba zaimki są konieczne?

 

Rześ­kie po­wie­trze pach­nia­ło do­brze utrzy­ma­nym traw­ni­kiem. –> Jak pachnie dobrze utrzymany trawnik?

 

Wy­czysz­cze­nie rąk i ko­szu­li za­ję­ło mi dużo dłu­żej, niż się spo­dzie­wa­łem… –> Wy­czysz­cze­nie rąk i ko­szu­li trwało dużo dłu­żej, niż się spo­dzie­wa­łem… Lub: Wy­czysz­cze­nie rąk i ko­szu­li za­ję­ło mi dużo więcej czasu, niż się spo­dzie­wa­łem

 

Usia­dłem przy pu­stym sto­li­ku wy­po­sa­żo­nym w szam­pa­na… –> Jedzenie i napoje postawione na stole, nie są tego stołu wyposażeniem.

Poznaj znaczenie słowa wyposażenie.

 

a jej gęsta spód­ni­ca trze­po­ta­ła na wszyst­kie stro­ny… –> Co to jest gęstość spódnicy?

 

pod­czas da­nu­sio­wych pi­ru­etów… –> …pod­czas Da­nu­sio­wych pi­ru­etów

 

to nie miał bym na nią naj­mniej­szych szans… –> …to nie miałbym na nią naj­mniej­szych szans

 

– Ja do dziad­ków. – pod­nio­sła dłoń Adela… –> – Ja do dziad­ków. – Pod­nio­sła dłoń Adela

Źle zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się poradnik: http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

Ja­rząb szcze­kał w nie­bo­gło­sy… –> …Ja­rząb szcze­kał wnie­bo­gło­sy

 

gdy pew­ne­go smu­ży­ste­go po­nie­dział­ku… –> Na czym polega smużystość poniedziałku?

 

Wśród ogól­ne­go śnież­ne­go roz­świe­tle­nia… –> Czym jest śnieżne rozświetlenie?

 

ona nie kro­czy­ła, tylko prze­le­wa­ła się w po­ła­cie dusz­ne­go po­wie­trza ni­czym pers. –> Co Autor miał nadzieję powiedzieć tym zdaniem?

 

która po­ma­cha­ła nam, mie­rząc nas zu­peł­nie… –> Czy oba zaimki są konieczne?

 

Moje koń­czy­ny zdrew­nia­ły. –> Czy tu aby nie miało być: Moje koń­czy­ny zdrętwiały/ zesztywniały.

 

zdu­sić w sobie nie tylko zwy­czaj­ne, nic nie zna­czą­ce łzy… –> …zdu­sić w sobie nie tylko zwy­czaj­ne, nic niezna­czą­ce łzy

 

ty pa­trzy­łeś nie­obec­nie w zie­mię… –> Co to znaczy patrzeć nieobecnie?

 

Pa­trzy­ła na mnie błę­ki­tem swych oczu… –> Kolory widzą?

 

Potem roz­le­gła się mu­zy­ka, gło­śna i pro­sta, ale w moich uszach ła­god­na jak śpiew syren; pa­trzy­łem na nią. –> Patrzył na muzykę?

 

– Chcesz za­tań­czyć? – rze­kłem. –> Skoro jest pytajnik, to chyba: – Chcesz za­tań­czyć? – zapytałem.

 

mruk­nę­ła, po­sy­ła­jąc mi oko. –> Można posłać całusa, ale oczu się nie posyła.

Pewnie miało być: …mruk­nę­ła, puszczając do mnie oko.

 

– Je­steś tak samo brud­na jak ja. Nie po­zwo­lę ci na tak bez­sen­sow­ną pru­de­rię! –> Co tu ma do rzeczy pruderia?

Poznaj znaczenie słowa pruderia.

 

– Zresz­tą, Da­nu­siu, zie­mia to chyba naj­bar­dziej zie­miań­ska rzecz, którą mo­żesz prze­żyć na Ziemi. –> Pewnie miało być: …zie­mia to chyba naj­bar­dziej zie­mska rzecz

Poznaj znaczenie słowa ziemiański.

 

za­czę­ła szy­bo­wać w po­wie­trzu, jak od­bi­jać się od ziemi… –> Chyba miało być: …za­czę­ła szy­bo­wać w po­wie­trzu, jakby od­bi­jać się od ziemi

 

usia­dła, by napić się szam­pa­na.

– Da­nu­siu Chcia­ła­byś może przejść się tro­chę, kiedy już na­pi­jesz się i ochło­niesz? –> Powtórzenie. Siękoza.

 

jak gdyby po­wsta­ła w niej jakaś we­wnętrz­na walka. –> Nie wydaje mi się, aby walka mogła powstawać.

 

Ja­kieś dwa nocne gry­zo­nie mu­sia­ły za­po­dziać się w lesie razem z nami, w po­bli­żu sły­chać było bo­wiem cie­płe, uka­ja­ją­ce ruchy życia. –> Pewnie miało być: …ciepłe, kojące

Jaką temperaturę mają ciepłe ruchy życia gryzoni?

 

upew­nia­ją­cy w sobie czar po­dró­ży w cza­sie prysł… –> Co to znaczy?

 

Twój zie­miań­ski umysł może tego nie pojąć… –> Twój zie­m­ski umysł może tego nie pojąć

 

wiem, kto cię wy­ja­wił ci tę ta­jem­ni­cę… –> Dwa grzybki w barszczyku.

 

Nnyn­ny­la­nie przez całe życie co­fa­ją się wstecz i wprzód tak… –> Masło maślane. Nie można cofać się w przód.

 

po­wie­trze, któ­rym od­dy­cham, jest naj­śwież­szym ze wszyst­kich moż­li­wych, a jed­no­cze­śnie naj­bar­dziej tru­ją­cym. –> …po­wie­trze, któ­rym od­dy­cham, jest naj­śwież­sze ze wszyst­kich moż­li­wych, a jed­no­cze­śnie naj­bar­dziej tru­ją­ce.

 

Pod­sze­dłem do Da­nu­si i uca­ło­wa­łem śnież­ność jej wło­sów… –> To włosy dziewczyny były waniliowe czy śnieżne?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałem, ale nie chwyciło, ani nie zachwyciło. Nastolatki z problemami nastolatków (on taki zakochany i taka z niego ciamajda, ona nie lepsza…) to nie jest coś dla mnie, choć opowiadanie może się podobać młodszym czytelnikom. Nie piszę tego złośliwie, po prostu myślę że modsi mogą się utożsamić z bohaterami i ich światem. Ja nie.

Podsumowując, romans nudnawy, SF też nie porywa, lecz tekst jak najbardziej może znaleźć swoich zwolenników.

Moja książka i artykuły naukowe (też o fantastyce), jakby ktoś miał ochotę zerknąć: https://uni-wroc.academia.edu/MarcinBorowski/Papers

Przeczytane.

Melduję przeczytanie.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Fabuła: Niewątpliwie jest to dość intrygujący tekst. Momentami zarysowane sceny pozostawiają po sobie naprawdę nietypowe wrażenia, choćby ta, w której bohater trafia do pustki po spożyciu pestki brzoskwini. Historia została zbudowana z dość dziwnych połączeń, lecz jak dla mnie nie do końca łączą się one w harmoniczną całość. Dla mnie dystans emocjonalny do głównego bohatera, najpewniej wywołany ekscentrycznym charakterem utworu, sprawił, że puenta utworu traktująca o miłości i rozczarowaniu, uderzająca w bardzo wysokie tony, wydawała się jakby nieco obojętna, odklejona od opowieści.

 

Oryginalność: Mamy grupę przyjaciół nastolatków o imionach raczej niepasujących do przedstawionej epoki. Ogółem są oni jakby wyjęci z klasyki literatury młodzieżowej… lecz zachowują i wypowiadają się zupełnie jak dorośli. To stworzyło intrygujący klimat w całym utworze, ale z drugiej strony ta niespójność osłabiła ładunek emocjonalny, o czym pisałem wcześniej. Sam pomysł na kosmitów raczej nie bardzo mnie zaskoczył, podobnie jak motyw podróży w czasie przy pomocy jadalnego artefaktu – choć symboliczne ukazanie brzoskwini było akurat jednym z lepszych elementów utworu.

 

Język: Sprawne opisy, choć momentami niektóre z monologów brzmiały dość przyciężkawo. Kilka usterek, choćby zbędny przecinek: „Przedmiejska willa przedstawiała się zimą zupełnie inaczej[-,] niż wiosną” czy „waniliowłosa” zamiast „waniliowowłosa”. Błędnie zapisane dialogi.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Szkoda, że opowiadanie nie zostało poprawione, na pewno czytałoby się lepiej ;)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka