- Opowiadanie: DuQey - Fortepianiści

Fortepianiści

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Fortepianiści

Fortepianiści

 

Burza szalała w najlepsze. Chmury kłębiły się jak brudna wełna zasłaniając wszystko tak szczelnie, że nawet światła przeciwmgielne nie poprawiły widoczności. Pojazd mknął przed siebie coraz wolniej, jakby mniej pewnie. Nie wiedzieli dokąd zmierzają, aby dalej przed siebie, by umknąć sztormowi.

Nagle pierwszy pilot szturchnął drugiego w gołe ramię i wycharczał coś niezrozumiale. Reflektory zgasły, a statek zanurkował niżej, pod chmury, tak, że ekrany zawieszone nad szybą przednią mogły ukazać bardziej klarowny obraz ziemi. Drugi pilot zauważył światła, daleko na horyzoncie, masę świateł, jak gdyby wielu przedstawicieli rasy ludzkiej stało jednocześnie na ulicy ze świecami w dłoniach. To musiało być miasto, nie duże, ale jednak miasto. Zanim rozgorzała debata na temat tego, czy to aby bezpieczne i dobre miejsce, natura znów dała o sobie znać.

Piorun uderzył.

Jasna wściekłość przestrzeliła pojazd na wylot, zabijając przy tym ostatnią krowę na pokładzie. Swąd przypalonego mięsa rozwiał się po latającej blaszanej puszce w kształcie litery D, która kołowała teraz niebezpiecznie blisko ziemi, aż wreszcie rozbiła się o potężny dąb. Podniebna fregata wyposażona była w systemy zapobiegawcze, które w porę zdołały otoczyć pilotów miękką i rosnącą jak ciasto pianką, amortyzując przy tym upadek. Pilot główny rozciął otulający go szczelnie kożuch i rzucił okiem na dymiące ekrany. Komputer pokładowy ledwie dychał, ale zanim skonał zdążył mu jeszcze przekazać informacje o lokalizacji oraz pokazał obraz z jedynej ocalałej kamery. Rozbitkowie znaleźli się opodal dużej, piętrowej posiadłości, w której coraz więcej okien zaczęło jarzyć się na żółto.

Drugi z pilotów, zajmujący się wcześniej bardziej sprawami technicznymi niż pilotażem, wygramolił się ze swojej pianki i zdezorientowany wybełkotał coś o ucieczce. Jego partner zareagował na te słowa nazbyt żywo – czym prędzej wyskoczył z dymiącej machiny, podbiegł do panelu sterowania na tyłach i po chwili sprawił, że… wszystko wyparowało. Statek stał się wprost przezroczysty, nie odbijał nawet światła, słowem: zniknął. Technik przed wybiegnięciem z wraku złapał pospiesznie dwa świecące pasy. Jeden dał koledze, a drugim sam opasał się w biodrach. Mechanizm na pasku uaktywniany guzikiem czynił swojego właściciela ledwie cieniem, cichym jak myszka. Widać tkwiła w nim podobna technologia maskująca co w statku.

Drzwi pałacyku otworzyły się z hukiem. Mężczyzna stojący w progu był wątły i przeraźliwie chudy, to bardziej wiatr trzasnął obitym metalem drewnem, niż on.

Zapalił świecę i wetknął w obudowę lampy, by rzęsisty deszcz nie zgasił płomienia. Wyszedł przed dom i rozejrzał się chwilę po mętnym otoczeniu. Konar drzewa leżał złamany na trawie opodal.

– Co się stało? – Spytał służący, który wybiegł pospiesznie w rozchełstanej koszuli, ze świecą w dłoni.

– Wygląda na to, że dąb stracił jedną ze swych rąk – odparł mężczyzna. – Nie stoi w płomieniach, a więc Bóg jeden wie, czy to od pioruna… – dodał po chwili i zakasłał głośno, plując na robiące się od deszczu błoto.

– Niech pan wraca do środka! – Huknął niższy, bardziej przysadzisty mężczyzna. – Nie może się pan przeziębić, chodźmy już.

I zniknęli, zamykając za sobą drzwi na wszystkie spusty.

Pan tego domu, sprawiający wrażenie zmęczonego, w rzeczywistości nieco się ożywił. Było późno, ale wchodząc po schodach do swojego pokoju nie mógł przestać myśleć o pracy.

Wszedł do pokoju i zgasił świecę w lampie a rozpalił za to drobne świeczki wciśnięte w śliczny kandelabr. Nie wiedział nawet, która jest godzina, zrobił się z jakiegoś powodu wściekły, bezradny, widać to było w jego ruchach. Wreszcie nie wytrzymał i po trzecim okrążeniu pokoju, zasiadł za ogromnym instrumentem. Klawisze skryte za klapą widziały już niejedno, zdawały się chłonąć i uzewnętrzniać jego emocje.

Wściekle zagrana etiuda przywołała służącego. Wszedł bez pukania, które i tak zagłuszyłby fortepian.

– Przyniosłem ciepłej herbaty – powiedział z cicha dopiero gdy skończył.

Merci, mon ami.

– Nie będę więcej przeszkadzał, jednak na pana miejscu bym odpoczął. Proszę nie grać do bladego świtu, jutro też jest dzień. – Poprawił przesiąkniętą potem pościel. – Pójdę już. Sprawdzę czy drzwi są szczelnie zamknięte, nie chcemy by wichura nimi trzaskała. Dobrej nocy.

Odpowiedział kiwnięciem głowy, której oczy utknęły zapatrzone gdzieś w kąt. Kaszlnął cicho, pociągnął nosem i wziął łyk herbaty. Znów zaczął grać, tym razem spokojniej, najpierw walca, potem jakąś tylko jemu znaną kompozycję. Mimo zmęczenia malującego się na twarzy, jego palce zgrabnie przesuwały się po klawiszach. Robił tylko krótkie przerwy, czasem by wziąć łyk herbaty, czasem by coś przy świetle świecy zapisać.

Nagle otworzyły się drzwi. Musiał to być przeciąg, bo faktycznie poczuł teraz jak powietrze liże go po mokrych od deszczu oraz potu plecach. Skończył grać i notować, a potem wstał w poszukiwaniu czegoś do okrycia się. Wszelkie płaszcze tudzież surduty, jeśli nie porozrzucane po pokoju, wisiały w szafie. Podszedł więc doń i uchylił drzwi.

Usłyszał ich jeszcze przed tym, jak zobaczył.

Mon ami

Na dnie szafy, między porozrzucanymi byle jak pantoflami, siedziała para nieziemsko – dosłownie i w przenośni – wyglądających postaci. Nawet blask świecy stojącej tak daleko oświetlał ich nietypowo wyglądający kolor skóry. Jeden z obcych był bardziej zielony, drugi zaś zielony z domieszką niebieskiego. Nie sposób było też nie zauważyć ich oczu, wielkich, eliptycznych i szarych jak paryskie niebo. Przy mruganiu, powieki ich przypominały kurtynę zasuwaną od boków tak, by spotkać się na samym środku.

Mężczyzna zamarł.

Mon ami – powtórzył zimny i metalicznie brzmiący głos. – Mon ami, mon ami.

Gospodarz wziął głęboki wdech i omal nie zakrztusił się własną śliną. Postąpił powoli krok do tyłu, a przy drugim już leżał na ziemi, poślizgnąwszy się chyba na powietrzu. Dyszał ciężko przestraszony, a blady był jak ściana. Raz zasłaniał ręce, by tylko ich nie widzieć, a raz odsłaniał, ciekaw czego właśnie jest świadkiem.

Obcy wyszli z szafy.

– Czym jesteście? – Wydusił z siebie powalony. – Znowu mnie choroba karze zwidami?

Zieleńszy z intruzów wystawił do leżącego rękę z blaszaną bransoletą na nadgarstku, a jednym z trzech palców drugiej wcisnął na niej odpowiedni klawisz i znów wydała ona dźwięk.

Mon ami.

– Wyście przyjaciele? – odparł już nieco pewniej. – A jaki przyjaciel nachodzi drugiego we własnym domu? To musi mi się śnić… Boże, czemuś mi zesłał taki sen, a nie choćby rodzinę czy ojczyznę w szczęściu…

– Przyjaciele. – Zaskrzeczała bransoleta drugiego i wskazał on przy tym słowie siebie oraz swojego partnera. – Przyjaciele. Niech. Pan. Gra.

– Grać? Dla was?

Oui – odezwał się mechanizm zieleńszego.

Mężczyzna cofnął się od nich, dalej na podłodze, a potem przeraczkował kawałek w stronę pufy. Wsparł się na niej i wreszcie wstał. Stali naprzeciw siebie. Podniósł dłoń do twarzy, aby się po niej podrapać, a oni zrobili to samo. Małpowali przez chwilę swoje zachowanie, powoli, ostrożnie i nieufnie, niby treser postępujący z dzikim zwierzęciem. Każdy gest, jaki mężczyzna wykonał, oni powtarzali w swój nieporadny sposób. Miał też okazję przyjrzeć im się dokładniej. Człekokształtne istoty o łysych, jajowatych głowach nie posiadały wcale wystającego nosa, a jedynie dwie kreseczki, swego rodzaju klapki, które otwierały się przy wdechu i wydechu. Ich usta przypominały zaszytą bliznę, małe, ściśnięte, nieme. Uszy skryte były jakby wewnątrz głowy, po bokach której widać było jedynie małe zagłębienia. Palce mieli rzeczywiście trzy, ale były też dłuższe od ludzkich – mężczyzna naliczył po cztery paliczki w każdym z nich.

Wreszcie, za kolejną namową głosu z bransolety któregoś z gości, podszedł do fortepianu. Dalej było mu zimno, ale już nie zwracał na to takiej uwagi. Teraz trząsł się bardziej z nerwów.

Zagrał.

Tajemniczy przybysze kołysali w rytm przedłużonej pierwszej strony walca. Widział jak unoszą dłonie ku niebu za oknem, jakby chcieli mu coś powiedzieć. I mówili. Otworzyli swe usta, by wydobyć z nich coś w języku, jaki się żadnemu człowiekowi nie śnił. Muzykowi przypominał on nieco ptasi trel, szepty kochanków w uniesieniu, szum burzanu i rozstrojony fortepian, próbujący wykrzesać z siebie coś na swój sposób pięknego. Nie dało się tego opisać słowami, więc nawet nie próbował szukać zdań w swojej głowie, po prostu grał i patrzył.

Jedna z istot, widząc, że muzyk dalej się trzęsie, podniosła przewieszony przez krzesło surdut i nakryła go nim delikatnie. Zdziwił się i wybiło go to nieco z rytmu, ale nie przestał korzystać z instrumentu.

Nagle drzwi otworzyły się z hukiem, a do pokoju wpadł służący.

– Czy pan musi tak, za przeproszeniem, napieprzać w klawisze nad ranem? Z całym szacunkiem, ale niektórzy muszą rano wstać. Do tego lekarz nakazał panu się nie przemęczać.

– Niech się Jan nie denerwuje – odpadł mężczyzna, rozglądając się po pokoju. Obcy rozpłynęli się w powietrzu. Zamknął więc klapę, zasłaniając klawisze instrumentu. – Przez tę burzę nie mogłem zasnąć, ale już zmęczyłem się na tyle, że zlegnę snem anielskim.

– Jak herbatka?

– Bardzo rozgrzewająca, dziękuję. Dobranoc, Janie – dodał, widząc, że służący chce jeszcze coś powiedzieć.

– Dobranoc – odpowiedział tylko, po czym skłonił głowę i wyszedł.

Muzyk rozejrzał się wkoło, robiąc duże oczy. Posiedział tak chwilę, aż wreszcie spróbował wstać, ale dostał zadyszki i kaszlu, który starał się stłumić dłonią.

Obcy pojawili się nagle, dezaktywując swoje paski. Wzięli go pod rękę i podnieśli, by zaprowadzić do łóżka. Na stoliku nocnym stała do połowy opróżniona butelka laudanum, po którą chory nie omieszkał sięgnąć.

– Ciągle zadaję sobie pytanie, czym jesteście – powiedział wreszcie opanowawszy oddech – a chyba spytać o coś innego. Kim jesteście? Jakie są wasze imiona?

Obcy popatrzyli po sobie nawzajem, a potem każdy wypowiedział swoje imię, jednak nie dało się go zrozumieć. Widząc zakłopotanie na twarzy fortepianisty, wstukali coś w swoje bransolety i powtórzyli do nich swoje imiona. Zamiana mowy pozaziemskiej na fonetyczne uproszczenie ich imion brzmiała następująco:

– Globert – przedstawił się zielony.

– Tlobert – dodał ten nieco bardziej niebieski.

Mężczyzna przetarł pot z czoła i powtórzył półszeptem za nimi. Globert zamrugał kilka razy, natomiast Tlobert nachylił się nad nim i kazał swojej bransolecie powiedzieć następujące zdanie:

– Imiona. Imię. Kim. Jesteście. Jesteś. Kim jesteś?

– Fryderyk – odpowiedział. – Fryderyk Chopin.

Chwilę po tym Tlobert dotknął jego czoła i spojrzał prosto w oczy, rozszerzając swoje. Muzyk poczuł się po tym bardzo senny oraz zmęczony, jakby przebiegł z Nohant do Paryża i z powrotem. Spod zamykającego się oka zobaczył jeszcze, jak goście chowają się z powrotem do szafy. Było to ostatnie, co Chopin pamiętał z tamtego wieczoru zanim odpłynął.

Obudził się rano, koło godziny ósmej, według zegara stojącego w rogu pokoju. Najlogiczniej było stwierdzić, że wydarzenia z dnia poprzedniego podyktowała mu choroba i osłabienie, ale jak wytłumaczyć ten bałagan? Po całej sypialni porozrzucane były książki i ubrania, a część szuflad komody powyciągane.

Usiadł na łóżku i rozprostował nogi, przylizując włosy w zakłopotaniu.

– Globert? – spytał z cicha. – Tlobert?

Przez chwilę nikt nie odpowiadał, aż wreszcie pokój wypełniło pojedyncze stuknięcie w klawisz fortepianu. Niski dźwięk przeszył sypialnię i ciało Chopina, który podskoczył przestraszony.

Wtem wyłonili się ze swojej niewidzialności. Jeden trzymał palec na klawiszu instrumentu, drugi zaś zdzielił go w ramię i wyraźnie, nawet jak na ich język, kazał przestać. W końcu zwrócili się w jego stronę.

– Dzień dobry Fryderyku – zaczął zielony.

– Witaj, przyjacielu, jak się spało? – Zawtórował i zapytał niebieskawy.

A więc to jednak nie był sen czy omamy.

– Spokojnie, nie musisz odpowiadać – ciągnął poprzez bransoletkę Tlobert. – Dalej jesteś w szoku, to widać. Zastanawiasz się pewnie, co zrobiliśmy z twoim pokojem. Najmocniej przepraszamy, jeśli jesteś człowiekiem ceniącym porządek, natychmiast to posprzątamy.

– Szukaliśmy tekstów poświęconych twojemu gatunkowi, muzyce, kulturze i tym podobnym – wtrącił drugi. – Jak widzisz, czy może raczej słyszysz, mówimy już znacznie lepiej. To zasługa… zapoznania naszych urządzeń ze słownikiem. Powiedz nam, Fryderyku, czemu jedna planeta mówi dwoma językami?

Chopin wstał nieco zakłopotany, ale w końcu przełknął ślinę i ubierając się, odparł:

– Na Ziemi jest cały ogrom języków, setki, jeśli nie tysiące czy miliony. Nie licząc dialektów i akcentów, regionalizmów i stopnia złożoności. Czemu was to interesuje? Skąd to pytanie?

– Tam, skąd pochodzimy, mówi się jednym językiem – odpowiedział Globert, podając mu delikatnie grzebień. – Fryderyku, wolisz żebyśmy używali mowy polskiej czy francuskiej?

– Francuskiej. Mój służący, Jan, to Polak. Nie chcę by słyszał, że Chopin postradał zmysły, mówiąc o tak dziwnych rzeczach. Szczęściem te wasze cudowne urządzenia są bardzo ciche, subtelne.

Très bien, mon ami. – Tlobert zaklaskał szybko powiekami.

Kompozytor wziął ostatni łyk zimnej, wczorajszej herbaty, aby tylko zwilżyć gardło.

– To wszystko wydaje mi się snem na jawie – powiedział. – Nie wiem już, co jest prawdą, a co zwidem. Odpowiadam na wasze pytania, zadałem nawet swoje, ale czy faktycznie z wami rozmawiam? Czym wy jesteście?

Obcy popatrzyli po sobie w wyraźnej, nawet jak na nich, konsternacji.

– Fryderyku, jesteśmy gwiezdnymi podróżnikami z obcej planety. Masz, a może to my mamy, zaszczyt rozmawiać z obcą nie tyle kulturą, co wręcz cywilizacją – rasą. Twa bogata biblioteka pozwoliła nam zgłębić i powierzchownie zrozumieć ludzi, dlatego rozumiemy, ale też dziwimy się twemu zdziwieniu.

– Wasza cywilizacja jest jeszcze wielce zacofana – odezwał się Tlobert, podchodząc bliżej. – Mówię „jeszcze”, bo choć wolne, czynicie postępy. Fryderyku, musisz zrozumieć, że myślenie o ludzkości jako jedynej rasie w wielkim i niezbadanym przez nikogo kosmosie, to głupota.

– Dlaczego więc akurat Ziemia? Dlaczego Francja? Czemu Nohant i ja, człowiek konający, który nie umie walczyć z własną chorowitością, a co dopiero rozmawiać z istotami tak niezwykłymi?

Kosmici usiedli na wskazanych przez gospodarza pufach.

– Nasz statek dał się wciągnąć w burzę. Siła żywiołu zagnała nas tu i rozbiła o twój dąb. Drzewo nie ucierpiało na szczęście, bo nasz okręt jest lekki, niemniej mille pardons, monsieur Chopin.

Fryderyk połączył kropki. Więc to oni byli sprawcami tego okropnego huku w nocy. Kosmici przeprosili mnie za urwanie konaru dębu – pomyślał i uśmiechnął się pod nosem.

– Dobrze, ale nadal nie wiem dlaczego znaleźliście się akurat na Ziemi.

– Bo Księżyc jest nudny – powiedział Tlobert i oblał usta dwoma malutkimi językami, a następnie wykrzywił je w grymas uśmiechu, przypominając go sobie z ryciny jednej książki.

– Niezbadane są wyroki boże – dodał na poważnie Globert, wyjrzawszy za okno. – Dobrze to powiedziałem? Jeśli wierzysz, że przygnała nas tu opatrzność, może masz rację, nie nam to oceniać. Być może to tylko czysty przypadek? Któż to wie. My nie wierzymy w żadną siłę wyższą, wyznajemy tylko piękno.

– Czcicie piękno? – zaciekawił się Fryderyk, spoglądając na własne dłonie, a potem na instrument.

– Uciekając od religii, która tworzy mnóstwo podziałów, nasza ludność zaczęła wierzyć w piękno i wszystko co dobre. Jak pewnie wiesz, piękno jest wartością względną, podlega gustom, ocenom i opiniom. W skrócie: tworzy podziały nie mniejsze niż religia. Paradoksalnie na drodze ewolucji, odrzucając jednolite bóstwo, zapędziliśmy się przez piękno w tak zwany „kozi róg”. – Globert przyjrzał się nutom leżącym na fortepianie. Nic z nich nie rozumiał, jednak wyraźnie go fascynowały.

– Nasze najście, mon ami, jest spowodowane muzyką.

– Przygnała was tu moja muzyka?

– Nasza cywilizacja wytrwała bez bodźców słuchowych – przyznał się Tlobert. – Jesteśmy wzrokowcami – dodał, mrugnąwszy kilka razy.

– Jak to? – zdziwił się Chopin. – Chcecie mi powiedzieć, że wy nie znacie muzyki? Nie wiecie co to walc, nokturn, śpiew?

– Nie.

– Biedne istoty… To – wskazał fortepian – to jest moje życie, a wy trwacie i bez jemu podobnych.

Globert usiadł i położył ręce na kolanach, naśladując muzyka. Obaj zamrugali żywo oczami.

– Zagraj – powiedzieli zgodnie.

– Nie wiem nawet od czego zacząć…

– Od czegokolwiek. To nieważne.

Zagrał.

Przechodząc płynnie od łagodnych nokturnów i ballad po szybszy walc, na żywej etiudzie kończąc. Chłonęli każdy dźwięk, nie śmieli przerywać ani rozmawiać między sobą w trakcie.

Nagle, w połowie energicznego akordu, drzwi pokoju otworzyły się. Globert i Tlobert szybko zniknęli, a Chopin przestał grać, skupiając się na gościu.

– W całym domu słychać że pan nie śpi, więc zacząłem się krzątać w kuchni i zrobiłem śniadanie – wypalił Jan, wchodząc powoli do pokoju. – Matko Boska…

– Janie? – spytał, jak gdyby nigdy nic.

– Ten, za przeproszeniem, burdel, to pan tak z kaprysu i nudów, czy aby na złość zrobić?

– Ja posprzątam, nie martw się o to, Janie.

– A jużci! Żeby się chory musiał schylać i szarpać z tymi tomami. Choć taki chory, a bałagan to miał siłę zrobić…

Fryderyk wstał i uśmiechnął się rześko.

– Niech Jan zejdzie na dół i zaczeka na mnie przy stole – powiedział. – Ja się tym zajmę, nie ma najmniejszego problemu, Jan dość już dla mnie robi.

– Ale…

– Idź, za chwilę dołączę – przerwał mu i wyprosił subtelnie z pokoju. Kiedy wyszedł, kosmici nie dość, że stali się widoczni, to jeszcze wyszli z szafy.

– Zjedz coś Fryderyku, dobrze ci zrobi – odezwał się Globert.

– Zaczekamy na ciebie – dodał jeszcze Tlobert i razem usiedli grzecznie na pufach.

Wyszedł więc, zamykając drzwi, klucz schowawszy do kieszeni. Na dole czekał już na niego rosół, łagodniejszy od tego, który przyrządza pani Sand oraz gorąca czekolada. No właśnie, pani Sand… Pomyślał chwilę o George i jej dzieciach, o tym jak mogliby zareagować na dwójkę przybyszów z obcej planety. Jak niedorzecznie to brzmi nie tylko, kiedy próbował to w myślach tłumaczyć komuś, ale nawet samemu sobie. Nie chciał się jednak tym zbytnio zamartwiać przy jedzeniu, więc szybko odrzucił te wizje.

Kiedy zjadł, nakazał Janowi policzyć butelki wina oraz ustawić je w kuchni od najstarszego rocznika i kolejno: wytrawne, półsłodkie i słodkie, a następnie zdać raport, ale dopiero wieczorem. Jakkolwiek to nie brzmiało, polecenie powinno utrzymać go z dala na jakiś czas, dając Fryderykowi, Globertowi i Tlobertowi trochę prywatności.

Wstał od stołu i poszedł na górę, a kiedy otworzył drzwi sypialni, okazało się, że kosmici nie próżnowali i w pokoju znów panował porządek.

 

*

 

Przez najbliższe kilka dni, może trzy, może cztery, bo Chopin stracił rachubę czasu, grał i komponował razem z kosmitami.

– Posługujemy się dźwiękami, aby tworzyć muzykę, tak jak posługujemy się słowami, aby tworzyć język – tłumaczył im, jakże poetycko, a oni słuchali i przyglądali się ruchom jego palców. Uczył ich nut i choć słynął z tego, że był raczej mało cierpliwym, niekiedy surowym nauczycielem, do nich miał więcej cierpliwości. Sam nie wiedział, czy to dlatego, iż nic o nich nie wie, czy przez wzgląd na brak muzyki w ich dotychczasowym życiu.

– Posłuchajcie tego – powiedział im któregoś razu.

Zagrał im pięciominutową balladę, zaczynającą się bardzo subtelnie i kończącą po kilku stanowczych niskich tonach.

– To coś, nad czym aktualnie pracuję, Ballada As-dur. Co sądzicie?

Tlobert zamrugał gwałtownie i potarł ręce.

– Czuję smutek – odpowiedział.

– Nie podoba wam się?

Globert prychnął i złączył dłonie.

– To jest piękne. Piękne. Piękne! Tylko dlaczego wszystkie twoje utwory, monsieur, są takie?

– To znaczy jakie? – spytał zdziwiony.

– Czuję smutek – powtórzył Tlobert, krążąc wokół instrumentu.

– Takie – wskazał Globert.

Fryderyk puścił to koło ucha. Jak na kogoś, kto nie miał z muzyką nigdy do czynienia, ich zdanie nie znaczyło nic. W głębi zwrócił jednak na to uwagę i uśmiechnął się na myśl, że lubi takie kompozycje. Nie smutne, zaś melancholijne, jak twierdził.

– Nie ma nic wstrętniejszego niż muzyka bez ukrytego znaczenia – powiedział im tylko, nie wiedząc czy usłyszeli go ponad dźwiękami instrumentu.

Dzień za dniem, kompozycja za kompozycją, aż wreszcie Globert i Tlobert byli w stanie zagrać samodzielnie kilka jego najprostszych preludiów. Chciał napisać o całej sytuacji w liście do rodziny, ale gdy tylko złapał za pióro, natychmiast je odłożył. Pogodził się z myślą, że to, co dzieje się w tym pokoju, nie powinno wyjść poza jego granice. Zasmucił go fakt, że będzie być może jedynym, przynajmniej na razie, człowiekiem na Ziemi, który miał styczność z tak kuriozalnym gatunkiem i nikt o tym nie wie. Tak czy inaczej, czuł się wyjątkowy i podniósł go na duchu fakt, że zupełnie obca rasa nie tylko słucha, ale i sama gra jego utwory.

Drugą kwestią pozostawała George Sand. Była sobota, a ona wraz z dziećmi wrócić mieli z Paryża już w czwartek. Czas uciekał, a nikt nie mówił o wyjeździe.

Wreszcie Chopin zebrał się na odwagę zapytać Globerta, kiedy Tlobert przygrywał cicho nokturn g-moll.

– Kiedy zamierzacie ruszyć w drogę?

– Jak tylko naprawimy swój statek, mon ami – odpowiedział i zanurzył usta w misce z zimną wodą. Fryderyk zauważył, że poza kilkoma miskami wody i główkami kapusty, niczego przez te wszystkie dni nie spożyli. Widać nie odczuwali głodu tak jak ludzie.

– Globercie, proszę cię, musicie zniknąć nim wróci George. Ty nie rozumiesz, wy obaj nie rozumiecie, co będzie, jeśli was znajdzie.

– Rozumiemy, monsieur – wtrącił Tlobert, dalej grając. – Brakuje nam już tylko trochę srebra i części wirnika.

Fryderyk zmarszczył czoło.

– Nic z tego nie rozumiem, przyjaciele, ja… – zdusił kaszlnięcie.

– Wszystko w porządku, Fryderyku? – zmartwił się Globert, mrugając energicznie.

Chopin przełknął ślinę, dalej walcząc z duszącym uczuciem.

– W porządku – wychrypiał – chcę tylko…

Nie wytrzymał. Opadł bezsilnie na fotel i zaniósł się kaszlem. Obcy podeszli do niego, choć nie bardzo wiedzieli jak mają zareagować. Nachylili się nad chorym, a on kaszlnął w ich nieme twarze gęstą plamą krwi. Cofnęli się i zamrugali żywiołowo, chcąc zetrzeć wydzielinę z oczu. Globert, który oberwał mniejszą ilością juchy, rozejrzał się po pokoju. Przypomniało mu się, jak pierwszej nocy Chopin wypił coś z butelki pod etykietą „laudanum”. Podał mu więc ową butelkę, a Tlobert, już czysty, dał kaszlącemu ręcznik, którym mógł zakryć usta.

Pięć minut minęło zanim doszedł do siebie, ale kiedy napił się i wziął głęboki wdech, poczuł się o niebo lepiej. Chciał wstać, lecz zatrzymali go gestem.

Pardon, przyjaciele – wyszeptał.

– Nic się nie stało – zapewnił Globert, choć dalej czuł smak krwi na swojej twarzy. Nie dawał po sobie tego poznać, ale wewnątrz martwił się o kompozytora. – A wracając do tematu, Tlobercie?

– Każdej nocy pracujemy nad statkiem, kiedy ty śpisz, panie Chopin – wyjaśnił Tlobert, przejmując pałeczkę. – Potrzeba nam srebra, w dowolnej postaci, które możemy poddać obróbce wedle uznania i łopatek wirnika. Popatrz.

Tlobert wziął czystą kartkę przeznaczoną na nuty i zaczął na niej rysować z chirurgiczną precyzją. Po kilku minutach oczom Chopina ukazały się trzy fikuśnie narysowane cienkie spirale, połączone ze sobą czymś dziwnym, zupełnie mu nieznanym. Ze srebrem nie będzie problemu, George ma mnóstwo nieużywanej zastawy, nawet nie zauważy jej zniknięcia, ale to?

Wstał wreszcie z ich pomocą i nakrył się płaszczem. Te spirale coś mu przypominały, choć wydało mu się to niedorzeczne. A może jednak…?

– Zostańcie tu, wrócę za chwilę – powiedział i wyszedł. Jan już zmierzał do pokoju, usłyszawszy wcześniej jego kaszel, minęli się na schodach, gdzie muzyk zawrócił i odciągnął służącego od pokoju.

– Wszystko w porządku, zaręczam – odpowiedział na pytanie o zdrowie. – Janie? Gdzie Jan trzyma otwieracze do wina?

– W kuchni – warknął zdziwiony – bo niby gdzie indziej?

– Przynieś jeden.

– Jakie wino chce pan otworzyć?

– Żadne. Chcę sam korkociąg.

Jan zmarszczył brew.

– Żadne? A, za przeproszeniem, po jakie licho panu sam korkociąg?

Fryderyk westchnął i poprowadził służącego gestem do kuchni.

– Niech się tym Jan nie przejmuje, to już moja sprawa.

Kiedy wrócił i pokazał kosmitom korkociąg, ci obejrzeli go dokładnie, a potem rzucili na ziemię i zaczęli wyrzucać ręce do góry w geście radości. Przynajmniej tak to odczytał Fryderyk, bo jak do tej pory nie powiedzieli nic. Wreszcie zieleńszy z przybyszów zabrał głos:

Merci, monsieur Chopin.

– Nada się?

Oui.

– Ile wam potrzeba?

Tlobert zamyślił się, obliczył coś na bransolecie.

– Jakaś setka – odparł po chwili, jak gdyby nigdy nic.

 

*

 

Wtorek zapowiadał się być wielkim dniem. Wszystko zostało przygotowane. Planowany lot miał odbyć się wieczorem, statek był, choć nieco poobijany, sprawny i gotów do drogi. Tlobert znał się na inżynierii jak nikt, naprawił nawet panu Chopinowi zegar z kukułką, który pani Sand miała już zamiar ze złości na zepsuty mechanizm wyrzucić. Globert przeskanował tyle książek i nut, ile zdołał w tak krótkim czasie. Plany części fortepianu zapisał i na wszelki wypadek starał się zapamiętać, choć materiału było tak dużo. Przeskanował również samego Fryderyka i uwiecznił go przy pracy. Zdjęcie zachowane na bransoletkach pozaziemskich przyjaciół miało im już zawsze przypominać o tym spotkaniu.

Fryderyk nie pozostawał dłużny. Zapakował im kilka prezentów: książki George, kopie nut swoich wybranych utworów i siedem butelek wina bez żadnego otwieracza w ramach dowcipu. Po raz pierwszy i ostatni uścisnęli sobie dłonie i rozstali w pokoju około godziny dziewiętnastej. Praca przy statku wyraźnie ich zmęczyła, Fryderyk zauważył jak pod koniec dnia nie mogli się na niczym skupić i mrugali częściej niż zwykle.

Chopin wysłał Jana do wsi oddalonej o dobrą godzinę drogi powozem po świeże mleko i warzywa oraz z dobrym słowem i butelką wina dla tamtejszych rolników. Wmówił też gderliwemu służącemu, że pani Sand krewna była tamtejszym rolnikom kilka monet za gościnę dawno, dawno temu, więc jadąc tak daleko upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu. Był to oczywiście tylko pretekst. Kosmici już od dziewiętnastej czekali w swoim statku na start, a kiedy Jan oddalił się po dwudziestej pierwszej, Fryderyk dał im znak, zaświecając i gasząc kilka razy świeczkę w oknie swojej sypialni.

– Żegnajcie, przyjaciele nie z tego świata – powiedział sam do siebie i usiadł w fotelu, nie spuszczając dębu z oka.

Z jakiegoś powodu start opóźnił się. Chopin zaczął już nawet przysypiać na siedząco, aż wreszcie podwórze wypełnił warkot podobny do uderzenia w klawisze rozstrojonego fortepianu. Z tą różnicą, że statek brzmiał jak tysiąc takich fortepianów. Cały czas pozostawał pod działaniem kamuflażu, więc nie dane mu było go zobaczyć, ale kiedy ujrzał przeoraną ziemię w miejscu, gdzie wcześniej stał – wiedział, że odlecieli i że więcej się nie zobaczą.

Wypił kilka kropel laudanum i położył się spać z uśmiechem na ustach.

Wraz z wybiciem godziny dziesiątej, podniósł się z łóżka. Dom stał pusty i tylko jego kroki oraz skrobanie jakiejś zbłąkanej myszy było w nim słychać. Założył zostawione wcześniej na fotelu ubrania i zszedł na dół, by zrobić sobie herbatę. Z kuchni nie widać było dębu, więc mógł odciągnąć swe myśli od niedawnych wydarzeń i odetchnąć nowym powietrzem. Była środa, jutro wracała George.

Przed dwunastą powłóczył nogami po schodach na górę. Stanął przed fortepianem i zastanawiał się, czy jest w stanie przelać uczucia związane ze spotkaniem istot pozaziemskich na nuty.

Mysz zastukała w ścianie przy łóżku.

– Ani chwili spokoju, naprawdę – prychnął i zaśmiał się pod nosem. Ku jego zdziwieniu drapanie dobiegało z okolic szafy. Wyobraził sobie nawet śmieszny na swój sposób scenariusz, w którym z owego mebla wybiega mała myszka, a on skacze w przerażeniu i zachowuje jak mała Solange.

Otworzył okno, by wpuścić trochę rześkiego powietrza. Po chwili zrobiło mu się nawet trochę chłodno, więc poszukał wzrokiem płaszcza.

Mysz nie przestawała drapać.

Zirytował się, że faktycznie musi wstać i otworzyć szafę, w której może czyhać na niego mały, krwiożerczy futrzak, ale w końcu to zrobił. W środku, zamiast myszy, czekała na niego nie lada niespodzianka.

Mon ami… – wycharczał Globert, skulony w kącie.

Fryderyk podskoczył przerażony. Obok Globerta leżał Tlobert. Miał zamknięte oczy i otwarte usta. Trzymali się za ręce.

– Co wy tu robicie?! Co się stało, Globercie? – spytał i poczuł, jak łzy napływają mu do oczu. Kaszlnął z wrażenia i wtedy go olśniło. – Zabiłem was – dodał po chwili. – Zamiast sam już umrzeć, jeszcze was będę musiał pochować. Globercie, tak mi przykro. Je suis désolé, mon ami important.

– Umieram szczęśliwy – powiedział nieco niewyraźnie, bo nie za pomocą bransoletki, ale własnych ust.

– A statek?

– Poleciał. Do domu. Jest w nim twoja muzyka.

– Jak się czujesz, Globercie? Jak mogę ci pomóc?

Kosmita oblizał usta językami i zakrztusił się. Trochę niebieskiej krwi wyciekło z kącika jego ściśniętych warg.

– Ta ballada. Jest smutna. Czemu? Ja jestem szczęśliwy. Ona też powinna… Wody – wycharczał jeszcze – przynieś mi wody, mon ami.

Wstał z kolan i w biegu otarł łzę. Pobiegł do kuchni tak szybko jak to tylko możliwe, ale kiedy wrócił było już za późno.

Globert dokonał żywota u boku swojego przyjaciela. Nie. Dwóch przyjaciół.

Kiedy wrócił Jan, Fryderyk nie opowiedział mu co zaszło. Założył martwym kosmitom worki na głowy i owinął ich prześcieradłami. Nie miał siły wynieść ich na podwórze celem złożenia w jakimś ustronnym miejscu, więc zniósł ich jedynie po schodach. Równie dobrze mógłby nakłamać służącemu, że to kolejni dawni kochankowie pani Sand, którzy pokłócili się o nią i pozabijali nawzajem, ale zrobił inaczej. Wymyślił kłamstwo, jakoby to okoliczni żebracy chorzy na coraz częściej pojawiającą się w Paryżu i okolicach cholerę. Przyszli żebrać, a zmarli w progu.

Jan zdawał się nie wierzyć w te słowa, ale bał się cholery i takiej śmierci, więc pod nadzorem Fryderyka wyniósł ciała na polanę, ułożył skromny stos i podpalił. Jak tylko prowizoryczne całuny na ich twarzach zapłonęły, Chopin odciągnął służącego ponownie prosząc o coś z kuchni. Udając się na wieczorny spacer, sprawdził stos i resztki obcych przybyszów. Został po nich jedynie popiół, zupełnie jak po ludziach. Nawet bransolety powyginały się i stopiły, stając niepodobne do niczego.

Chopin wrócił do pracy. Coraz mniej grał, a coraz więcej komponował. Dniem i nocą myślał o tym, co powiedział mu przed śmiercią bardziej zielony z pary obcych przybyszów. Ballada As-dur, nazwana później opus czterdzieści siedem, otrzymała więc nowe, jaśniejsze tony. Brzmiała jak prawdziwa ballada – baśń. Był to pierwszy i jedyny jego utwór o tak ciepłym brzmieniu.

Koniec

Komentarze

Ponieważ jestem pies na “historię alternatywną” oraz XIX w., oczywiście się skusiłam. Ale… Po pierwsze to nie fantasy (i diabli wiedzą, co, pewnie “inne”), po drugie to nie historia alternatywna, bo samotny Chopin w Nohant plus kosmici, a nawet cholera w 1841 to jeszcze nie althistoria.

 

Niestety zero tu zaskoczenia, bo od momentu kiedy bohater gra na fortepianie, w dodatku etiudę i kaszle, wiadomo, że to Chopin. Fabuła jest tak naiwna, że gdyby napisał ją trzynastolatek, uznałabym, że ma wyobraźnię, ale dorosły człowiek? Okej, nie chodzi nawet o to, że są kosmici, którzy nie znają muzyki (aczkolwiek nie nazwałabym tego “bodźcami słuchowymi”, bo przecież mówią), uczą się jej na ziemi i zakochują w niej – to nawet mogłoby być ładne. Ajtiologiczna opowiastka o powodach, dla których konkretny utwór jest, jaki jest – okej. Ale niestety zostało ubrane w fabułę, przy której niejednokrotnie robiłam facepalm. Powrót kosmitów i ich śmierć – niewyjaśnione w fabule.

Z Chopina niestety wyszedł mało ciekawy koleś, zahukany przez służącego, na dodatek niezbyt mądry. To był dziwak, ale zupełnie innego rodzaju, sądząc z wspomnień ludzi, którzy go znali. Uważam, że jak się już pisze fikcję o historycznych postaciach, to albo należy zadbać o to, żeby były zgodne z tym, co o nich wiemy, albo – jeśli koniecznie chce się im zmieniać charakter – uzasadnić taką zmianę czymkolwiek w obrębie świata przedstawionego i fabuły.

 

Technicznie też słabo – pomijając naiwny język, część zapisu dialogów oraz interpunkcja do remontu.

 

Drzwi domostwa otworzyły się z hukiem.

Jakoś mi to „domostwo” zgrzyta, bo niby słownikowo może być, ale to dość abstrakcyjne pojęcie i dom by wystarczył (albo pałacyk, bo siedziba George Sand w Nohant zasługuje na takie miano jako typowe wiejskie chateau)

 

 Niech panicz wraca do środka! – Uniósł się niższy, bardziej przysadzisty mężczyzna

– czyli kto? Służący? Ktoś trzeci? I w jakim sensie się uniósł? Nad ziemię? Poza tym można się unieść dumą albo gniewem. W dodatku określenia/zwrotu „panicz” używa się do synów państwa, a nie do pana domu

 

Wszedł do pokoju i zgasił lampę a rozpalił za to śliczny kandelabr.

Po pierwsze nie mógł lampy, tylko świecę, lampę gasiłby oliwną albo kilka lat później naftową, po drugie kandelabru się nie zapala, tylko świece w kandelabrze

 

Wszelkie płaszcze tudzież surduty, jeśli nie porozrzucane po pokoju, wisiały w szafie. Podszedł więc doń i uchylił drzwi.

Składnia i gramatyka kuleją. „Doń = do niego”, a więc nie może odnosić się do szafy

 

Wreszcie, za kolejną namową bransolety któregoś z gości, bujali się w rytm przedłużonej pierwszej strony walca

 1) namowa bransolety średnio brzmi, 2) kołysali się chyba lepsze niż bujali, 3) można się kołysać czy bujać w rytm muzyki, ale nie jej zapisu

 

Czy panicz musi tak, za przeproszeniem, napieprzać w klawisze nad ranem? Z całym szacunkiem, ale niektórzy muszą rano wstać.

Napieprzać nie jest słowem z epoki. A poza tym za takie zachowanie i odzywki (podobnie dalej: „Ten, za przeproszeniem, burdel, to panicz tak z kaprysu i nudów, czy aby na złość zrobić?”) służący natychmiast straciłby pracę, a jeśli to się nie dzieje, to muszą być specjalne powody, które wypada wytłumaczyć w tekście. “Ja posprzątam, nie martw się o to, Janie.” – odpowiedź Chopina nieprawdopodobna, także charakterologicznie

 

Na Ziemi jest cały ogrom języków, setki, jeśli nie tysiące czy miliony. Nie licząc dialektów i akcentów, regionalizmów i stopnia złożoności.

Brzmi dość anachronicznie, bo połowa XIX w. to dopiero pierwociny naukowego językoznawstwa i człowiek niebędący specjalistą raczej nie ma takiej świadomości

 

Francuskiej. Mój służący, Jan, to Polak. Nie chcę, by słyszał, że Chopin jawnie postradał zmysły, rozmawiając sam ze sobą w pustym pokoju.

Nic w tekście wcześniej nie wskazywało, że rozmawiają po polsku, wręcz przeciwnie. Poza tym dlaczego rozmowa z samym sobą po francusku nie wywoła w służącym takiego samego wrażenia?

 

Czemu Nohant i ja, człowiek konający, który nie umie walczyć z własną chorowitością, a co dopiero rozmawiać z istotami waszego kalibru?

“Waszego kalibru” – brzmi anachronicznie. Poza tym Chopin zmarł w Paryżu, kilka lat po tym jak przestał bywać w Nohant i po rozstaniu z GS, ale załóżmy, że jako hipochondryk w 1841 (data napisania Ballady As-dur) uważał, że umiera. Na dodatek o ile wiem nie bywał tam – w każdym razie na dłużej, a konkretnie tyle, ile autorowi jest wygodne (typowa narrative device czyli rzeczy dzieją się tak, jak autorowi jest wygodnie, a nie jak nakazuje logika) – pod nieobecność George Sand, zresztą latem w Nohant bywało mnóstwo gości i sporo służby, więc cała ta sytuacja jest naciągana. W zimie z kolei wszyscy siedzieli w Paryżu, a nie w Nohant. Ballada As-dur powstawała latem, więc szansa, że Chopin tam siedział przez dłuższy czas sam z polskim służącym jest zerowa.

Btw George Sand napisała opowieść dla dzieci pt. “Mówiący dąb”, ale w Nohant charakterystycznymi drzewami są cedry, widoczne także z kuchni.

 

Nie wiecie co to walec, nokturn, operetka, śpiew?

Literówka. A termin „operetka” został po raz pierwszy użyty przez Offenbacha w 1853 r., cztery lata po śmierci Chopina

 

gatunkowo kolejno: wytrawne, półsłodkie i słodkie

To nie są gatunki win, ale podział ze względu na zawartość cukru. A gatunki są co najwyżej winogron.

 

Tlobert znał się na inżynierii jak nikt, naprawił nawet panu Chopinowi zegar z kukułką, który pani Sand miała już zamiar ze złości nań wyrzucić.

Ze złości na kogo? Tloberta, Chopina czy zegar? No i naprawdę do naprawy zegara trzeba kosmity z zaawansowaną technologią? Zegarmistrzostwo w XIX w. stało na wysokim poziomie.

 

Chopin wysłał Jana do wsi oddalonej o dobrą godzinę drogi powozem po świeże mleko i warzywa oraz z dobrym słowem i butelką wina dla tamtejszych rolników.

I narzekający na wszystko, wrzeszczący po swoim panu Jan tak posłusznie pojechał, mając w spacerowej odległości dostatecznie dużo gospodarstw, w których mógł to wszystko kupić i z których się zaopatrywano? Nohant leży na obrzeżach wioski Vic, a nie w jakiejś głuszy… Kolejna narrative device

 

Słowo „kamuflaż” raczej nie było znane Chopinowi w takim znaczeniu, jak tu używasz (po polsku), bo jakkolwiek słowo camoufler istnieje, to w kontekście militarnym pojawia się dopiero pod koniec XIX w.

 

Kiedy wrócił Jan, Fryderyk nie opowiedział mu co zaszło. Założył martwym kosmitom worki na głowy i owinął ich prześcieradłami. Nie miał siły wynieść ich na dwór, więc zniósł ich jedynie po schodach. Równie dobrze mógłby nakłamać służącemu, że to kolejni dawni kochankowie pani Sand, którzy pokłócili się o nią i pozabijali nawzajem, ale zrobił inaczej. Wymyślił kłamstwo, jakoby to żebracy chorzy na szalejącą w Paryżu cholerę. Przyszli żebrać, a zmarli w progu.

No tu już wymiękłam totalnie, ponieważ nieprawdopodobieństwo tej intrygi jest rodem z jakiejś marnej komedii. Wyniesienie kosmitów za drzwi jest chyba łatwiejsze od znoszenia ich po schodach. Poza tym służący nie zajrzał pod te prześcieradła? Nie zdziwił się, że pan tak pozawijał trupy jak jakiś morderca? To są czasy doskonale funkcjonującej we Francji policji kryminalnej, sądów, a nie jakieś państwo bezprawia, gdzie nikt nie pyta, skąd się wzięły dwa trupy.

Na dodatek w 1841 nie było w Paryżu cholery, a Jan musiałby być kompletnym idiotą, żeby całą tę opowieść łyknąć, bo Nohant jest położone ok. 300 km od Paryża, więc chorzy na cholerę żebracy raczej by tam nie doleźli.

http://altronapoleone.home.blog

Przeczytane. Niestety nie zainteresowało mnie ani przez moment – może nie moja bajka. Ale doczytałem ;)

Moja książka i artykuły naukowe (też o fantastyce), jakby ktoś miał ochotę zerknąć: https://uni-wroc.academia.edu/MarcinBorowski/Papers

Przeczytane :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Podpisuję się pod większością wypowiedzi Drakainy, choć nie oceniłbym tego opowiadania aż tak surowo.

Pierwsze koty za płoty ;)!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Pomysł, żeby ufoludki spotkały się z kimś znanym, wydaje mi się ciekawy.

Wykonanie zawiodło.

Mnie też wydaje się, że służący tak bluzgający prosto w oczy panu długo by nie popracował.

oblał usta dwoma malutkimi językami,

Oblał?

Jak na kogoś, kto nie miał z muzyką nigdy do czynienia, ich zdanie nie znaczyło nic.

No właśnie. Co znaczy to zdanie?

Babska logika rządzi!

No cóż, DuQey, Twój pomysł aby pożenić Fryderyka Chopina z kosmitami, niestety, nie przekonał mnie, a jego opisanie zupełnie nie przypadło mi do gustu.

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia. Szkoda też, że usterki wskazane w komentarzach ciągle nie są poprawione.

 

To mu­sia­ło być mia­sto, nie duże, ale jed­nak mia­sto. –> To mu­sia­ło być mia­sto, nieduże, ale jed­nak mia­sto.

 

– Co się stało? – Spy­tał słu­żą­cy… –> – Co się stało? – Spy­tał słu­żą­cy

Masz problem z zapisem dialogów. Pewnie przyda się poradnik: http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

ale wcho­dząc po scho­dach do swo­je­go po­ko­ju nie mógł prze­stać my­śleć o pracy.

Wszedł do po­ko­ju… –> Powtórzenia.

 

za­siadł za ogrom­nym in­stru­men­tem. –> Raczej: …za­siadł przy ogromnym instrumencie.

 

Kla­wi­sze skry­te za klapą… –> Kla­wi­sze skry­te pod klapą

 

– Przy­nio­słem cie­płej her­ba­ty – po­wie­dział z cicha do­pie­ro gdy skoń­czył. –> Kiedy służący zaczął to, co teraz skończył i co to było?

 

Od­po­wie­dział kiw­nię­ciem głowy, któ­rej oczy utknę­ły za­pa­trzo­ne gdzieś w kąt. –> Czy poza oczami głowy, kiwający miał jeszcze jakieś inne?

 

Kaszl­nął cicho, po­cią­gnął nosem i wziął łyk her­ba­ty. –> …wypił łyk her­ba­ty.

Łyków się nie bierze.

 

cza­sem by wziąć łyk her­ba­ty… –> …cza­sem, by wypić łyk her­ba­ty

 

Usły­szał ich jesz­cze przed tym, jak zo­ba­czył. –> Usły­szał ich jesz­cze przed tym, zanim zo­ba­czył.

 

a przy dru­gim już leżał na ziemi… –> Rzecz dzieje się w pokoju, w którym chyba nie ma klepiska, więc: …a przy dru­gim już leżał na podłodze

 

Dy­szał cięż­ko prze­stra­szo­ny… –> Dyszał ciężko, czy był ciężko przestraszony?

 

Raz za­sła­niał ręce, by tylko ich nie wi­dzieć, a raz od­sła­niał, cie­kaw czego wła­śnie jest świad­kiem. –> Co takiego było w jego rękach, że raz nie chciał ich widzieć, ale pod chwili i tak je oglądał?

 

potem prze­racz­ko­wał ka­wa­łek w stro­nę pufy. Wsparł się na niej i wresz­cie wstał. Stali na­prze­ciw sie­bie. –> …potem prze­racz­ko­wał ka­wa­łek w stro­nę pufa/ pufu. Wsparł się na nim

Puf jest rodzaju męskiego.

Czy dobrze rozumiem, że naprzeciw siebie stali muzyk i puf?

 

Ta­jem­ni­czy przy­by­sze ko­ły­sa­li w rytm prze­dłu­żo­nej pierw­szej stro­ny walca. –> Co kołysali przybysze? Ile stron ma walc i dlaczego pierwsza była przedłużona? Co z pozostałymi stronami?

 

Niech się Jan nie de­ner­wu­je, od­padł męż­czy­zna… –> Literówka.

 

zmę­czy­łem się na tyle, że zle­gnę snem aniel­skim. –> W jaki sposób muzyk miał zamiar położyć się snem anielskim?

Poznaj znaczenie słowa zlec.

 

słu­żą­cy chce jesz­cze coś po­wie­dzieć.

– Do­bra­noc – od­po­wie­dział tylko… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Spod za­my­ka­ją­ce­go się oka zo­ba­czył jesz­cze… –> Raczej: Spod za­my­ka­ją­cej się powieki zo­ba­czył jesz­cze

 

a część szu­flad ko­mo­dy po­wy­cią­ga­ne. –> …a część szu­flad ko­mo­dy po­wy­cią­ga­na.

 

Usiadł na łóżku i roz­pro­sto­wał nogi, przy­li­zu­jąc włosy… –> Moje koty, owszem, bez przerwy wylizywały i przylizywały sobie włosy/ futerko, ale pierwszy raz czytam, że Chopin też tak robił.

 

Kom­po­zy­tor wziął ostat­ni łyk zim­nej, wczo­raj­szej her­ba­ty… –> Kom­po­zy­tor wypił ostat­ni łyk zim­nej, wczo­raj­szej her­ba­ty

 

zgłę­bić i po­wierz­chow­nie zro­zu­mieć ludzi, dla­te­go ro­zu­mie­my, ale też dzi­wi­my się twemu zdzi­wie­niu. –> Czy to celowe powtórzenia?

 

dodał na po­waż­nie Glo­bert, wyj­rzaw­szy za okno. –> …dodał na po­waż­nie Glo­bert, spojrzawszy przez okno.

By wyjrzeć za okno, trzeba do niego podejść, otworzyć i wychylić się zeń. A tutaj tak się nie stało.

 

Na dole cze­kał już na niego rosół, ła­god­niej­szy od tego, który przy­rzą­dza pani Sand oraz go­rą­ca cze­ko­la­da. –> Nie wiem, jak odżywiał się Chopin, ale rosół i gorąca czekolada na śniadanie… Ten zestaw trochę zdumiewa.

 

ale gdy tylko zła­pał za pióro… –> …ale gdy tylko zła­pał pióro

 

a ona wraz z dzieć­mi wró­cić mieli z Pa­ry­ża… –> …a ona wraz z dzieć­mi miała wrócić z Pa­ry­ża

Lub: …a ona i dzieci mieli wró­cić z Pa­ry­ża

 

Cho­pin prze­łknął ślinę, dalej wal­cząc z du­szą­cym uczu­ciem. –> Czy na pewno uczucie dusiło, czy może: Cho­pin prze­łknął ślinę, dalej wal­cząc z uczuciem duszności.

 

kaszl­nął w ich nieme twa­rze gęstą plamą krwi. –> Chyba: …kaszl­nął w ich nieme twa­rze plamą gęstej krwi.

 

wypił coś z bu­tel­ki pod ety­kie­tą „lau­da­num”. –> …wypił coś z bu­tel­ki z ety­kie­tą „lau­da­num”.

 

Po­trze­ba nam sre­bra, w do­wol­nej po­sta­ci, które mo­że­my pod­dać ob­rób­ce wedle uzna­nia i ło­pa­tek wir­ni­ka. –> Rozumiem, że można poddać srebro obróbce wedle uznania, ale nie pojmuję jak można to zrobić wedle łopatek wirnika…

 

Tlo­bert wziął czy­stą kart­kę prze­zna­czo­ną na nuty… –> A może: Tlo­bert wziął czy­stą kart­kę papieru nutowego

 

Wstał wresz­cie z ich po­mo­cą i na­krył się płasz­czem. –> Raczej: Wstał wresz­cie z ich po­mo­cą i okrył się płasz­czem/ przywdział płaszcz.

 

Gdzie Jan trzy­ma otwie­ra­cze do wina? –> Chopin powiedziałby raczej: Gdzie Jan trzy­ma trybuszony do wina?

 

Wmó­wił też gder­li­we­mu słu­żą­ce­mu, że pani Sand krew­na była tam­tej­szym rol­ni­kom kilka monet za go­ści­nę… –> Raczej: …pani Sand winna była tam­tej­szym rol­ni­kom

 

usiadł w fo­te­lu, nie spusz­cza­jąc dębu z oka. –> Raczej: …usiadł w fo­te­lu, nie spusz­cza­jąc oka z dębu.

 

Za­ło­żył zo­sta­wio­ne wcze­śniej na fo­te­lu ubra­nia… –> Za­ło­żył zo­sta­wio­ne wcze­śniej na fo­te­lu ubra­nie

Ubrania wiszą w szafie, leża na półkach i w szufladach. Odzież, którą wkładamy na siebie, to ubranie.

 

Przed dwu­na­stą po­włó­czył no­ga­mi po scho­dach na górę. –> Przed dwu­na­stą, po­włó­cząc no­ga­mi, poszedł na górę.

Oczywiste jest, że wszedł po schodach.

 

Mysz za­stu­ka­ła w ścia­nie przy łóżku. –> Myszy nie stukają, myszy skrobią/ chroboczą.

 

owi­nął ich prze­ście­ra­dła­mi. Nie miał siły wy­nieść ich na po­dwó­rze celem zło­że­nia w ja­kimś ustron­nym miej­scu, więc zniósł ich je­dy­nie… –> Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Coraz mniej grał, a coraz wię­cej kom­po­no­wał. –> Komponując, też chyba grał.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Opowiadanie ma dość ładny wydźwięk i ciekawe zakończenie. Cała reszta tekstu nieco zbyt powolna. Z Chopina, myślę, dałoby się zrobić ciekawszą postać.

Przeczytane.

Melduję przeczytanie.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Fabuła: Interesująca progresja, mimo tytułu nie spodziewałem się, że bohaterem będzie Chopin, ale trzeba przyznać, że historyk ze mnie żaden. Dość lekka opowiastka o nietypowych gościach, choć skończyła się w dość smutny (i jednocześnie nieco zaskakujący sposób) – przybysze zginęli zarażeni ziemską chorobą, jednak poświęcili swój statek, żeby ich bracia mogli poznać geniusz polskiego kompozytora. Miejscami trochę za dużo infodumpingu.

 

Oryginalność: Chopin i kosmici to dość nietypowe połączenie, choć wytłumaczenie powstania konkretnego dzieła wizytą obcych to z kolei już znany motyw. Sami obcy też wyszli odrobinę stereotypowo, zwłaszcza motyw z nieznajomością dźwięków/zachwyceniem ludzką muzyką.

 

Język: Najsłabszy element opowiadania. Wtręty z francuskiego nie bardzo pasują, podobnie jak liczne potoczno-współczesne słowa. Sporo błędów, zwłaszcza interpunkcyjnych.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Nowa Fantastyka