- Opowiadanie: Madej90 - Bez przeszłości, bez przyszłości

Bez przeszłości, bez przyszłości

Opowiadanie poniżej jest już czwartą wersją tej historii, z czego dwie poprzednie są dostępne na stronie. Z jakiegoś powodu wracam do niej mniej więcej co rok, aby przepisać ją na nowo. Tym razem myślę jednak, że to ostateczna wersja. Publikuję ją już chyba tylko w celach edukacyjnych – jakby ktoś chciał się przekonać jak wiele zmian można wprowadzić między draftami i dlaczego nie powinno się publikować pochopnie.

Z racji tego, że to już kolejny raz, gdy to wrzucam, zwalniam dyżurnych z obowiązku czytania – myślę, że ich czas zostanie lepiej spożytkowany przy twórczości, która nie otrzymała jeszcze żadnych opinii.

Osobno także chciałbym uprzedzić Finklę i regulatorzy, że czytały to opowiadanie już trzy razy. Jeśli nie chcecie czytać ponownie, to w zupełności rozumiem.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

NoWhereMan

Oceny

Bez przeszłości, bez przyszłości

1.

Cały las stoi w płomieniach. Niebo jest pomarańczowe – pożar wspina się wysoko, pożerając tlen. Wiatr niesie dym i okruchy w moją stronę. Łapię poszarzały liść w dłoń, kruszę na popiół.

Z zimnej otchłani szoku dociera do mnie, że bolą mnie nogi. Parzą i pieką. Z trudem odwracam głowę, żeby spojrzeć za siebie. Na betonie ciągną się krwawe ślady stóp. Na jednym końcu tego czerwonego tropu jestem ja, na drugim – odklejone podeszwy ostatnich trampków na świecie.

Schodzę z tej cholernej, nagrzanej jak patelnia ulicy w stronę na wpół zawalonego bloku. Bez trudu zdejmuję z zawiasów przerdzewiałe drzwi. Kryję się w chłodnym cieniu burej klatki schodowej. Nie widać żadnych pułapek, żadnych przetrząśniętych szaf w pierwszym mieszkaniu, do którego wchodzę. Wygląda na to, że jest tu wystarczająco bezpiecznie. Tylko na schodach leżą zwłoki, którym ściągam buty. Jemu nie są potrzebne.

Trafiam na kawalerkę, przez jej środek przechodzi tekturowa ścianka, dzieląca mieszkanie na dwa mniejsze. Oba wyglądają jak więzienne cele – szare, odrapane, betonowe ściany i taka sama podłoga. Tylko wielki fotel, wokół którego ktoś postawił wiele różnokolorowych świeczek, psuje to wrażenie.

Siadam i przyglądam się poranionym stopom. Wyciągam kawałek szkła z pięty. W plecaku mam pudełeczko z potwornie cuchnącą mazią. Ma właściwości lecznicze, ale przede wszystkim przeciwzakaźne. Dokładnie wcieram breję w rany, potem zakładam opatrunek.

Rozsiadam się wygodniej, ale moje myśli nie pozwalają odpocząć. Myślenie o przeszłości powoduje potworne migreny, ale muszę wspominać. Jak długo szedł… em w szoku przed siebie? Pamiętam krew tryskającą z czyjegoś brzucha. Rozdzielanie się i to, że niosłem kogoś na rękach. Mózg na bruku, a potem nic.

Oddycham ciężko, cały oblany potem. Głowa boli tak nieznośnie. Ściągam kurtkę i rzucam ją na oparcie fotela. Koszulka przemokła, nadaje się do wyżęcia. Idę do łazienki, żeby opukać bojler. Wciąż jest w nim woda.

Później, już umyty, nie potrafię opanować swojej obsesji, nie podejść do lustra. Wielu ocalałych nie potrafi w ogóle się z tym zmierzyć. Najpierw z niemożliwym do uniknięcia chwilowym przerażeniem. Nie jest się samemu, ktoś obserwuje. Mózg wie, że to nieprawda, że ten drugi człowiek nie może być prawdziwy. Przecież jest tylko odbiciem. Tylko, że już nikt nie potrafi rozpoznać w tym odbiciu samego siebie, tak samo, jak nie umie przypomnieć sobie swojego imienia, ani niczego innego.

Większość woli po prostu nie patrzeć. Niektórzy wierzą, że to nie my, ale złe duchy. Ja robię to zawsze kiedy mam okazję. Wodzę wzrokiem po każdym szczególe, każdej zmarszczce. Przesuwam opuszką palca po szorstkiej skórze. Może jest mi łatwiej, bo nikt nie wygląda, jak ja. Może to kwestia zagadki.

Dwie trzecie twarzy, w tym prawe oko, nos, ucho oraz sporą część skalpu zakrywa metalowa płyta, trzymana w miejscu pasami. Gołe kable łączą ją z nasadą czaszki, a także z wąskim czarnym grzebieniem wystającym z lewej skroni. Być może są to gogle. Może kryje się pod nią rana. Nie wiem, bo nie mogę tego zdjąć.

Odwracam głowę od lustra. Słońce już kryje się za najwyższymi wieżowcami – wyruszę o zmroku. Owijam stopy szmatami, a potem zakładam zszabrowane buty. Wygląda na to, że nie będą cisnąć. Zostało mi jeszcze trochę czasu, dlatego siadam z powrotem w fotelu. W kieszeni kurtki noszę stare zdjęcie, zgięte na cztery, dobrze ukryte.

Mówią, że tak naprawdę na zdjęciach są ludzie. Po prostu na nasze mózgi nałożono blokady, nawet jeśli oczy widzą, to gdzieś po drodze ta informacja znika. Nie wiem, czy to prawda, dla mnie to tylko pusty, szary pokój. Na środku stoi krzesło. Ta fotografia to jedyna pamiątka, jaką mam, choć nieczęsto na nią patrzę. Jest moja, jestem pewien, bo mam ją przy sobie od zawsze.

Chowam ją starannie. Moja misja nie jest skończona. Mogę nie mieć już wsparcia, ale nie mogę zrezygnować. Czas ruszać dalej, w dół ulicy między zapadające się pod zalanymi piwnicami budynki, straszące w półmroku odrapanymi betonowymi szkieletami, wśród których hula wiatr. Przed siebie.

Podążam na spotkanie, na które nie jestem zaproszony, z dala od wysuszonych traw i samozapłonów, w stronę mokradeł i miejsca, gdzie łączą się wszystkie okoliczne drogi lądowe i rzeczne. Pięć szlaków, pięć gangów. Spotkają się by zawrzeć pokój.

Droga zajmuje mi dwa dni, ale wreszcie docieram do tonącego powoli, krzywego osiedla. Skręcam w jedną z bocznych uliczek, gdzie odnajduję nienaruszone schody pożarowe, prowadzące na dach. Stamtąd, poprzez zdewastowane biura złamanego wieżowca, śmierdzące pleśnią i gnijącym papierem, docieram w miejsce dające dobry widok na całą okolicę. Dysząc ciężko po wspinaczce, siadam pod murkiem. Składam wyciągnięty z plecaka karabin, a potem kładę obok ręki wiatromierz.

Kiedy serce przestaje już walić jak szalone, mogę wreszcie spojrzeć na świat przez szkiełko lunety.

W dole, w miejscu sporego placu, gdzie teraz króluje bagno, stoi kilka niskich domów na palach, zbitych z drewna, blachy oraz śmieci. Łączą je ze sobą kładki, a także ciągnące się po nich kable prowadzące do wyłączonego w tej chwili generatora. Zebranie trwa – widać tylko czterech, więc ktoś musi zajmować kibel po lewej.

Pokrętła stukają rytmicznie, kiedy nakładam poprawki na wiatr i odległość. Reguluję oddech. Celuję w ubranego w szaro-niebieski mundur przywódcę Przypływów, siedzącego przy rozkładanym stoliku.

Wdech i długi wydech. Naciskam spust powoli, pozwalam żeby strzał mnie zaskoczył. Kula wgniata mu pierś i wyrywa spory kawał mięsa z pleców. Krew rozbryzguje się po kartonach za nim. Jeden z pozostałych szefów instynktownie kryje się za ceglanym murkiem.

To go nie ochroni. Muszę tylko znaleźć jakiś punkt zaczepienia – lustro, albo padający cień. Zamiast tego dostrzegam kawałek stopy i kolana. Wymierzam tam gdzie powinien być tułów. Łuska z brzękiem spada na posadzkę, w murze zieje dziura, a ciało ląduje bezwładnie na ziemię.

Trzeci pocisk przebija kartonowe drzwi wychodka. Po chwili dołem zaczyna spływać jucha. Zostaje tylko jeden. Władzę nad nim przejmuje zwierzęcy strach, zaczyna po prostu uciekać, byle dalej. Nacisk na cyngiel zwiększa się stopniowo, aż wreszcie słyszę huk, karabin szarpie mi się w dłoniach. Uciekinier wzlatuje niezgrabnie w powietrze i leci w rów, jak szmaciana lalka.

Ocalały gangster rozgląda się w szoku na boki, patrząc niemo na biegnących ze wszystkich stron ochroniarzy każdej grupy. Teraz myślą, że jestem jego snajperem. Że doszło do zdrady. Rzucają się na siebie jak wściekłe psy. Ktoś strzela rakietą w moje gniazdo, ale już mnie tam nie ma. Czuję wstrząs, gdy schodzę, prawie zrzuca mnie z drabiny. Zanim zejdę, pozostawiam zabijanie w ich sprawnych rękach.

Zeskakuję na ziemię, po czym odczepiam lunetę od karabinu, żeby móc użyć jej jako lornetki. Widzę bitwę, krwawą i bezlitosną, roznoszącą całą instalację w drzazgi. Wielu topi się w bagnie. Ktoś jednak zapewne ocaleje. Muszę sprawić, żeby przyszli wtedy do mnie.

Wchodzę do kolejnego bloku, z którego okien zaczynam strzelać jeden magazynek po drugim. Nie chodzi tak naprawdę o to, żeby kogoś trafić, tylko o strach i zwrócenie na siebie uwagi. Po trzech takich seriach, wycofuję się do łazienki na półpiętrze, wyciągając strzelbę.

Czekam. Patrzę na pokryte gęstą pajęczyną pęknięć kafelki, o które opieram głowę. Przez wyrwę nad wanną wlewa się światło, opromieniając setki drobin kurzu dryfujących w powietrzu. Czekam na kroki. Gdy już je słyszę, gdy łączy się z nimi odgłos cichej rozmowy, odklejam policzek od ściany. Wszystkie dźwięki nikną, gdy wkładam do uszu watę. Podnoszę obrzyna z umywalki i bez celowania naciskam spust.

Otworzone w tym momencie drzwi prawie wylatują z zawiasów, a przekraczająca próg noga odrywa się od ciała i zbryzguje wszystko dookoła krwią.

Ja też osuwam się na posadzkę. Powoli, plecami stykając się ze ścianą, trochę jakbym się topił. Kolejne pociski wyrywają dziury nad moją głową. Łazienka zamienia się w pylisty przedsionek koszmaru. W końcu kanonada ustaje. Wyciągam zatyczki.

– …dalej, sprawdź! – wrzeszczy ktoś piskliwym głosem.

– Co?! – odpowiada jego towarzysz.

– Co?!

Zapada cisza, ale potrafię sobie wyobrazić ich gorączkowe próby porozumienia się na migi. Spoglądam na leżące przed wejściem zwłoki. Na jego szczęście śmierć przyszła szybko, wraz z kulą przerażonego kumpla.

Kumpla, który właśnie rusza do środka. Dźwięki znów nikną pod watą. Wiem, że mam czas, że tamten ledwo widzi w tym pyle. Podnoszę się niespiesznie i wpakowuję mu porcję śrutu prosto w twarz. Z głowy gangstera nic nie zostaje. Krew i mózg zbryzgują kafelki, zęby i kawałki czaszki sypią się na ziemię.

Puste gilzy upadają na podłogę i toczą się pod rozbitą wannę. Nakarmiony nowymi nabojami obrzyn zamyka się z trzaskiem. Oddycham równo, wyobrażając sobie, jak powietrze przepływa z jednego płuca do drugiego, a potem myję ręce, dokładnie. Kiwam głową do faceta w stłuczonym lustrze. Przechodząc na korytarz, starannie omijam rosnące szybko czerwone kałuże.

W kącie kryje się trzeci, w długim płaszczu i kapeluszu, skulony z karabinem w dłoniach. Wyciągam zza pasa młotek na długim trzonku. Rozbijam mu czaszkę zanim zdąży się podnieść.

Na zewnątrz jest cicho, trupy leżą wszędzie wkoło. Przechodzę między nimi, licząc czy kogoś brakuje – nie. Zamykam oczy, biorąc głęboki oddech ciężkiego powietrza. Mogę wracać, misja skończona.

2.

„Dom”. Nienawidzę go, a wracam. Nie wiem nawet dlaczego. Nie tak naprawdę.

Zawieszenie jęczy pokutnie, kiedy wchodzę na zrudziałą maskę półciężarówki. Rozciąga się stąd dobry widok na wyznaczany zbitymi z blachy domami labirynt ciasnych, brudnych uliczek prowadzący do pękatej ruiny dużego biurowca.

Powoli schodzę z wiaduktu po trzeszczących drewnianych schodach pod baldachim brzęczących kabli. Ognie w koksownikach mamią z zaułków, jak ogniki na bagnach. Mijam młyn oraz stosy drewna, mijam szeroki plac, mijam zwodzone mosty, mijam tory. Buty zapadają się w lepkie błoto. Po lewej dwóch mięśniaków tłucze się ze sobą w ringu otoczonym drewnianą palisadą, chroniącą ich przed kręgiem spoconych, spragnionych krwi facetów. Krzyczących, tupiących, wiwatujących.

Skręcam w gąszcz wydeptanych w miękkiej ziemi ścieżynek pomiędzy straganami. Moje nozdrza atakuje zabójcza mieszanina wszystkich możliwych zapachów. Rozpruty, przerobiony na bar tramwaj kusi neonowymi światłami, ale idę dalej. Mam wiele rzeczy do załatwienia. Informacji do sprzedania – kartografowi, rolnikom, handlarzom.

Krążę od meliny do meliny, cały czas obserwowany przez oczy ukryte za nieprzejrzystymi maskami, śledzony przez lufy ich karabinów. Chronią to miejsce, ale ich mowa ciała mnie drażni, sprawia, że cały się jeżę.

Wchodzę pod poszczerbione żebra szklanego molocha, w korytarze wypełnione mrugającymi światłami starych żarówek, ostrymi kolorami reklam i szyldów. Wszystko oplata pajęczyna kabli. Ludzie podłączeni do tej sieci siedzą pod ścianami oraz w ślepych zaułkach nieruchomi, prawie niewidoczni. Przeklęci przebudzeniem z mechanicznymi kończynami czy innymi ulepszeniami, do których brakuje teraz części i stałego zasilania.

Wentylacja skrzypi i trzeszczy. Ktoś bawi się owiniętym w drut kolczasty kijem. Kto inny chropowato zachęca do kupowania nieskażonego powietrza z wielkiej butli pod jego nogami. Wokół pachnie smażonym mięsem oraz fermentacją. Uriel siedzi na stołku za kontuarem, opromieniona różowym blaskiem wiszących za nią wielkich liter ledwo trzymających się wysmarowanego farbami budynku.

– Satar – mówi, kiedy podchodzę bliżej. – Jednak jesteś z powrotem.

– Żywy nawet.

– Asb! – woła. – Masz gościa.

Wielkie, pomarańczowe cielsko schodzi ostrożnie po schodach. Twarz, wyglądająca zawsze tak, jakby jej właściciel był pogrążony w wielkim smutku, unosi się. Przeszywa mnie spojrzenie najbardziej ludzkich oczu jakie znam. Orangutan stuka mnie w ramię poznaczoną bliznami ręką. Nie widzieliśmy się już zbyt długo.

– Dzięki za pomoc, Uri. – Kiwam jej głową.

– Tylko nie gub go więcej. To nie schronisko.

– Na pewno nie darmowe. – Kładę przed nią pęczek zwiniętych plastikowych rurek. – Zatrzymaj go jeszcze na godzinę. I nie dawaj mu już nic do picia. Słyszysz, Asb? Żadnego chlania.

– Idziesz do Ariela? – Ściąga rurki pod ladę.

– Wiesz, że nie pozwoli Asbowi wejść ze mną.

– Dobrze. – Macha ręką. – Może zostać.

Ruszam więc na spotkanie z najważniejszą osobą w obrębie wielu, wielu kilometrów. Na audiencję u króla ruin. Droga prowadzi przez aleję szpitalną, pełną drżących, opuchniętych, delirycznych ludzi zarażonych przenoszoną przez komary śmiercią.

Schodzę pod ziemię, do pogrążonego w ciemności tunelu. Gdzieś tutaj stoi strażnik. Słyszę jego oddech, głośny jak sapanie miecha. Brzmi młodo. Od samych schodów staram się iść tak, żeby mnie słyszał, licząc że dzięki temu w nerwach nie zastrzeli mnie.

– Stój gdzie jesteś! – woła łamiącym się w falset głosem.

– Poświeć latarką, dzieciaku. Spójrz na tę zupełnie normalną twarz. Poznajesz mnie teraz?

– Tak.

– No to mnie przepuść. Ariel na pewno już wie o moim cudownym powrocie. Z pewnością mnie oczekuje.

Młodziak odchodzi, żeby nawiązać połączenie ze swoim dowódcą, a mnie pozostaje stać samemu w ciszy i półmroku. Wraca, by zaprowadzić mnie do małego, wąskiego prywatnego pociągu. Po chwili pojazd rusza. Powoli, zgrzytając i jęcząc. Przyspiesza równomiernie, wpadając w coraz mocniejsze wstrząsy, gotowy w każdej chwili się rozpaść. To jak jazda trumną na szynach, trwający cholernie długo rozedrgany koszmar. Wreszcie jednak zatrzymujemy się.

Stację, na której wysiadam, oświetlają zaledwie trzy lampy, tuż nad niepozornymi drzwiami. Siedzą przed nimi dwie osoby. Śpiący strażnik oraz jednoręka kobieta. Patrzy prosto na mnie, uśmiechnięta krzywo, z karabinem na kolanach.

– Jednak żyjesz.

– Ja też jestem zawiedziony – odpowiadam. – Mogę?

– Czeka na ciebie.

Staję w progu długiego, prawie pustego betonowego pokoju. Głównym źródłem światła jest wąskie okno w kształcie krzyża. Przed nim stoi wielkie, przeżarte przez korniki biurko, a za biurkiem siedzi niski siwowłosy człowieczek o zapadłych policzkach i chorych oczach, z głową otoczoną aureolą papierosowego dymu. Moje kroki dudnią, gdy idę przez to królestwo szarości.

– Twój widok mnie raduje, Satarielu. – Nie patrzy w moją stronę, jest pochylony, zagubiony w myślach. – Nawet twoja… małpa dalej żyje. A nasze drogi zaopatrzeniowe są teraz bezpieczne.

– Nie pozostaną bezpieczne na długo.

– Nie. – Obraca się, skinieniem dłoni wskazując mi krzesło. – Ale po to mamy takich jak ty. Coraz mniej, prawda. Ale znajdą się nowi.

– Albo twoje małe miasto wymrze – odpowiadam, nie dając po sobie poznać w jaką wściekłość wprawia mnie, to jak łatwo odprawia tych, którzy stoją z nim od zawsze. – Wszystkie nasze śmieci zmiękczy deszcz, aż zamienią się w kamienie. Spod betonu wyrosną drzewa i ktoś nowy dostanie okazję, żeby zrujnować samych siebie wojną.

– Twoje ciepłe słowa i wsparcie są dla mnie zawsze bardzo cenne, Satarielu. Obawiam się jednak, że nie będziesz miał okazji do odpoczynku, jeszcze nie teraz.

– Słucham. – Wzdycham ciężko.

– W fabrykach na północy umierają ludzie. Umierają paskudnie. Nie mogę tego zadania powierzyć innemu Czuwającemu. Brakuje im twojego sprytu.

– Załatwię to.

– Dobrze… Twój dług będzie wtedy spłacony. – Ariel wysuwa głowę w moją stronę, mierząc spojrzenia z obcym sobą odbitym krzywo na metalowej powierzchni mojej „twarzy”. – Zamierzasz zostać z nami, kiedy już będziesz wolny?

– Nie wiem. Z tobą się obudziłem. – Masuję skroń. – Tutaj jest wszystko, co znam. Wszystko z wyjątkiem jednego pokoju na starym zdjęciu. Może pójdę go szukać, a może zostanę.

– Jesteś bystry, Satarielu. Podejmiesz słuszną decyzję.

– Być może. Zacznę śledztwo od zadania kilku pytań komuś, kto zna dużo odpowiedzi. Wspólnej przyjaciółki.

– Nigdy nie spowiadasz mi się ze swoich planów – mruknął. – Musisz czegoś chcieć.

– Ta. Potrzebuję szybkiego środka transportu.

3.

Ariel osobiście towarzyszy nam w drodze na otwarty plac, gdzie czeka mój motor oraz pojazd bojowy, przystosowany do prowadzenia przez ciężkiego orangutana. Wyjeżdżamy na drogę przy ostrych warkotach silników, niosących się echem po martwym kompleksie. Nie ma tu już prawie nic ze starej jezdni, ale grunt jest dobrze ubity oraz równy. Szybko docieramy do wielkich, krytych pól, gdzie hoduje się larwy na proteiny, przetwarza tony śmieci na biogaz, próbuje sadzić rośliny. Gdy pola się kończą, kończą się też ziemie Ariela. Za nimi rozciąga się region usiany jeziorami, na których dnie znajdują się całe dzielnice. To teren niezależnych poławiaczy.

Docieramy do resztki murowanej bramy, za nią jest most na wyspę. Na wyspie zaś silosy i magazyny. Pomiędzy nimi, jednopiętrowy dom z pustaków. Dwa wiatraki produkujące prąd skrzypią, gdy wysiadamy z pojazdów. Miejsce wydaje się opuszczone, ale wiem, że jest inaczej.

Kobieta w ciężkim płaszczu z pikowanymi łatami wychodzi na ganek, trzymając karabin w rękach. Gdy mnie poznaje, opuszcza broń.

– Satar, co cię sprowadza? – pyta, odgarniając włosy. Ma na imię Raz i nic, co dzieje się w okolicy, nie uchodzi jej uwadze.

– Przecież wiesz, Rajzel. Pomożesz mi?

– Jeszcze nie wiem. – Uśmiecha się. – Ale wejdź do środka. Asb, wytrzyj stopy, jeden kawałek gówna i cię zabiję.

Wnętrze zajmują dwa pomieszczenia – mała kuchnia i pokój, w którym stoi łóżko oraz fortepian. Wszystko inne, wszystko co przedstawia jakąkolwiek wartość, pozostaje ukryte.

Raz siada na krześle w kącie, rzuca Asbowi jakieś urządzenie.

– Na tyłach mam masę sprzętu, specjalnie dla ciebie. Myślę, że ci się spodoba. I możesz zacząć pracować na moją pomoc.

Parska na nią głośno, ale rusza ku drzwiom na podwórze. Lubi technologię – ma niezwykły talent do odnajdywania pasujących do siebie części, tam gdzie inni by zrezygnowali.

– Nagle musimy pracować na informacje? – pytam, opierając się o ścianę. Patrzę jej w oczy. – Dlaczego?

– Informacja nie jest dla ciebie, tylko dla Ariela. Już dla niego nie pracuję, więc nie może ich mieć za darmo.

– Mnie też one pomogą.

– Nie potrzebujesz mojej pomocy, czegokolwiek szukasz. – Wstaje i podchodzi do mnie. – Potrafisz wszystko znaleźć sam.

– Znacznie wolniej – wzdycham. – Ariel mówi, że to ostatnie zadanie. Koniec długu.

Czuję jej oddech na moim policzku. Gdy się odzywa, jej usta muskają moją skórę.

– Będziesz… wolny – mówi cicho. – Jak ja.

– Chce żebym zosta… ł. – Opuszczam wzrok. – Nie znosi, gdy odchodzimy.

– Nie tylko on.

– Wiem. Wiem. – Milknę na chwilę. – Przepraszam.

– Cicho bądź. – Całuje mnie, najpierw lekko, jakby nieśmiało, ale pozwala mi przyciągnąć się do mnie.

W pocałunku kryje się… magnes, tak bym to nazwał. Kiedy łapie w swoje pole, nie chce już puścić. Ciągnie aż do całkowitego połączenia. A ja nie mam siły, żeby się oderwać.

Jej oddech przyspiesza. Mój oddech przyspiesza. Ściana trzeszczy. Są tylko oczy i ruch. Przymyka je, przygryza wargę, drży. Jej ręce na mojej szyi. Czuję jak zaciska się wokół mnie.

Później siadam przy fortepianie. Raz zapala papierosa. Instrument jest stary, trochę poobijany, ale udaję mi się wydobyć z niego melodię. Gdyby tylko nie była smutna.

– Czemu… czemu grasz tylko dla mnie? – Rajzel siada obok mnie. – Ariel miałby dla ciebie więcej szacunku.

Zamykam oczy, koncentrując się.

– Nauczyłem się grać po przebudzeniu. To jedyne czego nauczyłem się po przebudzeniu. Jak zabijać, jak składać broń, jak naprawiać sprzęt… wszystko to umiem od zawsze. Ale grać… grać nauczyłem się sam. Tylko to jest moje. Tylko to, to ja. – Pocieram nos kciukiem. – A tylko ty chcesz znać mnie.

– Nieprawda. Inni też.

– Inni nie żyją. – Przerywam grę. – To przeklęte miasto stoi na ich grobach. A Ariel? Co takiego nawet robi?

– Uwolnił nas.

– Wtedy. – Po chwili milczenia dodaję. – Co się z nami… stało?

– Spotkanie ludzi.

– Może… Nie wiem. Potrzebują pomocy. Ale ja chcę znów nie wiedzieć skąd i dokąd idę. Tęsknię za tym. Byciem wolnym. Tylko czy to w ogóle jeszcze możliwe?

– Mmm – mruczy, kryjąc twarz w dłoni. – Niech będzie. Pomogę ci.

Zabieram ją na miejsce, gdzie wciąż jeszcze znajduje się ostatnie odkryte ciało. Dłonie leżą na betonowej podłodze, stopy ułożono wraz z rządkiem butów obok drzwi. Reszta siedzi na kanapie, wpatrzona w sufit.

Raz wychodzi na zewnątrz, żeby zapalić papierosa. Staję przed nią z założonymi rękoma. Oświetla ją wąska kolumna światła zza moich pleców. Ta jasność przesyca skórę, tak że właściwie rozbija jej twarz na dwie części pomiędzy którymi jest tylko oślepiająca nicość.

– Co wiesz o sprawcy? – Rozcięte słońcem usta wypuszczają kłąb siwego dymu.

– Obrażenia wskazują, że jest wysoki, leworęczny, silny jak muł. Raczej tutejszy. Żadna ofiara nie nosi śladów wskazujących, żeby się bronili. – Zaciskam dłoń w pięść. Powoli rozprostowuję palce. – Zatem przypuszczalnie to ktoś im znany.

– Przychodzi mi do głowy trzech ludzi. Zapiszę ci ich imiona. Ale żaden z nich nie jest kimś, kto jest w stanie robić takie rzeczy.

– Przekonamy się. Gdzie są?

– Wszyscy są złomiarzami.

4.

Sunę między górami złomu, w tle warkoczą silniki napędzające taśmy transportujące jeszcze więcej złomu. Syczą pompy, woda łomocze o stare blachy, zniszczoną elektronikę. Setki ludzi przetrząsają cmentarzysko starego świata w poszukiwaniu czegoś, co można jeszcze uratować.

Razem z Asbem podchodzimy do kierownika zmiany. Daję mu do ręki kartkę z imionami od Raz.

– Ambriel powinien tu teraz być, ale podobno jest chory.

– Gdzie mieszka?

– W baraku dwanaście B.

Baraki wyglądają jak na wpół zagrzebane w ziemi larwy z metalu. W jednym takim mieszka w ciasnocie i stęchłym powietrzu po pięćdziesięciu ludzi. Ciągną się długimi rzędami przez place oraz parkingi, od jednej fabryki do drugiej. Większość mieszkańców nie przebywa tu dobrowolnie.

Tabliczka na najbliższym z budynków głosi „150A”. Mamy przed sobą daleką drogę. Ruszamy w stronę wielkich bliźniaczych kominów. Panuje tu niemal taka sama cisza jak na pustkowiach, ten sam rodzaj zastygnięcia.

Po lewej mijamy antropomorficznego robota. Jest zepsuty, jedynie chodzi w koło, żeby podnosić pudełko, a potem odłożyć je w tym samym miejscu i znów je podnieść.

Wreszcie docieramy do służącego za drzwi kartonu z napisem „12B”. W środku panuje ciemność i duchota.

Ambriel siedzi w kącie, wciśnięty za łóżko. Mówi w nieznanym mi języku. Na czole ma świeżo wycięte zero lub być może koło, trudno powiedzieć. Symbol jest krzywy, wykonany na ślepo.

Klękam przed nim, pstrykając mu palcami tuż przed nosem.

– Wszystko się zjebało – szepcze, tym razem zrozumiale dla mnie. – Nie tak to miało wyglądać.

Uderza mnie z jaką łatwością używa czasu przeszłego. Patrzę mu w oczy, ale nie widzę w nich szaleństwa, tylko szok i smutek.

– Ambriel?

– To nie moje imię. – Marszczy brwi. Pociąga nosem. – Śmierdzisz benzyną, rdzą. Czy sny mogą mieć zapach?

– Nie sądzę.

– Tak. To nie sen.

– Dlaczego zabijasz?

– Nie, nie. To nie ja to zrobiłem. To było… moje ręce nie były moimi rękami. A potem się obudziłem, naprawdę obudziłem. Jak masz na imię?

– Satariel.

– Jak masz naprawdę na imię?! – Krzyczy nagle. Jest na granicy histerii.

– Nie mam innego imienia.

– Nie, nie, nie! To były imiona we śnie! To było tylko w moim śnie! Ariel i to, że nam się nie udało przywrócić wszystkiego do beżu, to był tylko mój koszmar! Prawda?

– Obawiam się, że Ariel, jego miasto i wszystko inne jest wspólnym koszmarem wszystkich żyjących.

– Czyli… O Boże… – Zaczyna czołgać się w stronę wyjścia. Wymiotuje zaraz na progu, wstrząsany potężnymi torsjami. – Zabiłem… zabiłem…

– Sześcioro ludzi?

– To było… wiedziałem, że to nie ja tego chcę, ale nie mogłem tego powstrzymać… Ktoś używa technologii kukiełek.

– Czego znowu?

– Co? Ach. T-to broń. Narzędzie kontroli i manipulacji. – Przez jego twarz przebiega fala tików. Źrenice się rozszerzają. – Mieliśmy dokonać restartu. Coś musiało zakłócić działanie i przerwać proces, a teraz ktoś mnie odnalazł. Słuchaj! Ktokolwiek to jest musi zostać znaleziony. – Stuka w ranę na czole, krzywiąc się z bólu. – Albo wszystko się powtórzy.

Zaczyna się ślinić, kaszleć. Nie umiera, po prostu zanika w nim wszelka świadomość – jest tylko ból i szaleństwo. Staję za nim i jednym płynnym ruchem skręcam mu kark.

5.

– Znajdź mi odpowiedzi, Satarielu – mówi Ariel, niedbałym ruchem ręki odsyłając mnie na tę przeklętą wyprawę. Niech go szlag trafi.

Na północ od jego enklawy, za zapadłym mostem nad wyschniętą rzeką, żyje bardzo wiele małych grup. Mnożą się tam liczne religie, a także bandy, które na nich żerują. Ktoś tutaj musi wiedzieć coś o człowieku posiadającym pozornie magiczne umiejętności. A Raz będzie wiedzieć, kto będzie wiedział.

– To trochę poza moim terytorium. – Stoi oparta o jedną z hal pełnych złomu. – Ale powinieneś pogadać z Fanuelem. Pamiętasz Fanuela?

– Tak.

– Dasz radę się z nimi dogadać. Prawie na pewno chce czegoś, co tylko ty możesz dla niego zdobyć.

– W porządku. Tak zrobię. – Wyciągam zza pasa gogle do jazdy. Ale zamieram, zanim zdążę je założyć. – Czemu tak patrzysz?

Odwraca wzrok.

– Chcesz być wolny. – Patrzy na niebo, nie na mnie. – Nie wiedzieć skąd i dokąd idziesz.

– Chcę różnych rzeczy. Nie mogę mieć różnych rzeczy. Kiedy wrócę…

– Ktoś szepnął mi na ucho, że jak pojedziesz na północ, to już raczej nie wrócisz. – Ociera oko. – Cokolwiek to jest, gdziekolwiek to jest. Nikt nie wraca.

Staję za nią z rękami na jej brzuchu i brodą na jej ramieniu.

– Nie chcę już niczego zapomnieć. Nawet jeśli boli. A ty?

– Tak – odpowiada cicho. – Nie.

– Do zobaczenia, Rajzel. Może w przeszłości, może w przyszłości. Ale do zobaczenia.

Droga jest długa i męcząca, a w jej trakcie Asb musi jeszcze naprawić radio. Dzięki niemu kontaktujemy się z Fanuelem. Zawieramy umowę. Wiosenne porządki w zamian za kierunek.

Rozdzielamy się więc. Asb porachuje kości, ja odzyskam jakieś świecidełko, ukradzione przez inna religijną grupę. Żyją w lepionych z gliny domach na wielkim rozlewisku, podmywającym pół miasta. Kimkolwiek są, noszą pracowicie złożone z wielu łat szaty i pozłacane maski z drucianymi rogami. Uciekają, gdy tylko warkot silnika staje się zbyt bliski.

Wchodzę jednej z tych ich lepianek. W środku śmierdzi zepsutym mięsem i starym potem. Okazuje się, że mam przed sobą prawdziwe wyzwanie – istne srocze gniazdo. Nagromadzenie wszystkiego, co posiada w ich oczach wartość, aż po sufit, od ściany do ściany. Gdzieś tutaj muszę znaleźć małe, drewniane pudełko z odciśniętą w farbie dłonią dziecka. Zajmuje mi to trzy godziny. Jest ręcznie wykonane, bez gwoździ czy kleju, butwiejące, starsze niż wszelka pamięć.

Asb czeka na mnie przed windą do Pustelni, używając głowy zamiast piłki. Patrzy na mnie z wyrzutem za opóźnienia. Jakoś mu to wynagrodzę.

Jazda na górę jest długa i nudna, wypełniona skrzypami oraz coraz głośniejszą muzyką. A przynajmniej tym, co ludzie z Pustelni nazywają muzyką. Grają ją na kawałkach blachy, klockach drewna, do której przybili struny gwoźdźmi, butelkach z wywierconymi dziurami.

Docieramy wreszcie na szczyt, w serce wielkiej konstrukcji, narośli z drewna, gliny i papieru. Kształtem przypomina gniazdo os. Na poziomie dachu mieszkają muzykanci, rolnicy, ludzie szukających przytułku. Wyżej, na nie łączących się ze sobą stelażach żyją pustelnicy, poświęcający całe życie medytacji nad naszą stratą.

Idę wyznaczoną przez ciężkie łojowe świece ścieżką do Fanuela. Siedzi przed ogromną misą, z której podnosi się para. Gładzi siwiejącą brodę, jego przekrwione oczy obserwują uważnie każdy mój ruch. Kładę przed nim odzyskane pudełko.

– Może będę w stanie odpowiedzieć na twoje pytania, Sat. Ale nie możesz zostać tu ani chwili dłużej, niż potrzebuję, by na nie odpowiedzieć.

– Im szybciej, tym lepiej.

– Mówią, że w lesie na wschodzie mieszka człowiek, który może zobaczyć twoją duszę. Że woła w snach do tych, którzy mieszkają wystarczająco blisko, by słyszeć.

– Mam uwierzyć, że mieszka tam czarodziej.

– Twoja wiara nic mnie nie obchodzi, powinieneś być za to wdzięczny. Ale inni wierzą. Nie mam dla ciebie lepszego tropu, kolego. Wynoś się stąd już. Obca aura przeszkadza w medytacjach.

Poza Fanuelem nikt nie chce ze mną rozmawiać. Ten „czarodziej” to mój jedyny trop. Zatem na wschód.

6.

Po drodze na wschód mijamy płonące morze traw; ogień kończy się tam, gdzie zaczyna bagno. Tam też kończy się nasza podróż na kołach. Przez lasy musimy iść pieszo, cały dzień.

Nigdy jeszcze nie byłem tak daleko od pozostałych. Od miasta, od Ariela. Od Raz.

Staję w końcu przed na wpół spaloną drewnianą chatą krytą gontem. Pożar musi być świeżym wydarzeniem, sądząc po tym, że wiatr wciąż przetrząsa po okolicy masę popiołu. Ze środka wychodzi przygarbiony staruszek. Pomarańczowe futro i ogromne rozmiary pierwsze przyciągają jego uwagę.

– Co to jest?! – krzyczy słabo, cofając się o krok.

– Małpa. Ma na imię Asbiel. Ja jestem Satariel. Przybywamy z miasta, z zachodu. Macie tu jakiegoś przywódcę? Szukam… – Przerywam, bo widzę jak na mnie patrzy. Nie, właściwie nie na mnie. Na moją metalową maskę.

– M-mamy – odpowiada po zbyt długim milczeniu. – Musisz spotkać p-pana Lighta.

– Kogo? – Unoszę brwi. Prawdziwe nazwisko. Zaledwie dzień drogi od miasta i chyba już mam przed sobą cel moich poszukiwań.

– Starego Człowieka. Pana Lighta. – Palce mu drżą. – Musisz się z nim spotkać. W tamtą stronę!

Wzruszam ramionami, ale razem z Asbem udajemy się we wskazanym kierunku. Do osoby, która może wreszcie odpowiedzieć na wszystkie moje pytania.

Przed nami wije się przez las wydeptana ścieżka. Kiedy idziemy, przyglądam się drzewom. Są młode, ledwo odrastają od ziemi. Daję im pięć lat. Dziwi mnie, że nigdzie nie widzę śladów ognia, który tak się obszedł z domem staruszka. Nagle ściółka pod naszymi nogami przechodzi w zerwany beton. Zatrzymujemy się raptownie, mając przed sobą głęboki kamieniołom, wygładzony deszczem, tak że wygląda bardziej jak dolina. Środkiem płynie rzeka, biorąca swoje źródło w pękniętej rurze.

Oślepia mnie światło, odbijające się od paneli słonecznych, którymi pokryto spadziste dachy wszystkich budynków, wspinających się w kręgach po zboczach. Pomiędzy nimi krząta się bardzo dużo ludzi, wyłapuję z tłumu strażników. Oraz kamery, wiele kamer. Nie umiem ocenić czy mają zapewniać mieszkańcom ochronę, czy ich pilnować.

Kiedy schodzę z jednego kręgu miasta w drugi, kiedy idę ulicami, ludzie rozstępują się na mój widok, wgapieni w moją twarz. Obcy różnię na nią reagują, ale nigdy z takim respektem.

Jeszcze niżej trafiamy chyba na jakieś zgromadzenie. Tak duża grupa mieszkańców uniemożliwia dalszą drogę, przynajmniej na razie. Czekają na coś pod drewnianym podestem.

W końcu wchodzi na niego trzech mężczyzn witanych wiwatami. Dwóch barczystych ochroniarzy, a pomiędzy nimi ubrany w mundur i płaszcz mówca, opierający się o laskę. Źle go stąd widać, więc dopiero po chwili dostrzegam, że przy pasie ma szablę, na piersi zaś całe rzędy medali.

– Obywatele! – Rozpoczyna, a tłum ogarnia cisza. – Nasza wizja przyszłości z każdą chwilą staje się stabilniejsza. Wezwałem mych emisariuszy. Wkrótce przybędą, aby ocalić nas przed zdrajcami.

Wznoszą okrzyki radości, póki ich nie ucisza skinieniem dłoni.

– Zaczynaliśmy od niczego – kontynuuje. – Wkrótce będziemy mieli wszystko. Trwajcie w nadziei, a wtedy wszystko z pewnością potoczy się zgodnie z planem.

Znam lepsze przemowy, ale na tutejszych chyba działa. Może po prostu nic nie rozumieją, tylko cieszą się z przynależności. Nie mam czasu rozważać tego dokładniej, bo w tej chwili jeden ze strażników podchodzi do Asba i mnie, wskazując żebyśmy podążali.

Idziemy więc jego śladem. Zbliżamy się do znajdującego się częściowo na powierzchni tunelu. Po schodach z gruzu wkraczamy do środka, prosto w ciemność. Tutaj zostajemy już bez przewodnika.

– Tędy! – Głos dobiega z oddali… jest jakby znajomy.

Asb warczy, obnażając kły. Przypomina, że powinienem być czujny. Dziękuję mu mignięciem.

Trafiamy do oświetlonego rozwidlenia, zaadaptowanego na mieszkanie. Skórzane fotele, telewizor, długie regały pełne książek. A pośrodku tego wszystkiego stoi mężczyzna z głową oplecioną kablami. Zza jego uszu wyrastają anteny. Wszędzie rozpoznam tę technologię, to wykonanie. Widzę dzieło tych samych rąk za każdym razem, kiedy spojrzę w lustro.

– Bracie. – Ściska mnie. – Nareszcie przybyłeś. Pan Light na ciebie czeka. Twoja… małpa może tu zaczekać.

– Nie jest moja. – Odsuwam go od siebie. – Ani niczyja inna. A my nie jesteśmy braćmi.

– Jeszcze – odpowiada uśmiechem, który nie dociera do oczu. – Niech kolega się rozgości.

Asb daje mi znać, że stanie na warcie, ja podążam za nowym przewodnikiem z ręką na kaburze. Przed nami kolejna komora. Mój rzekomy brat staje przed włazem, daje znać, że mam wejść sam.

W środku stoi wielkie łóżko, a przy nim człowiek, wygłaszający przemowę na podeście. Z bliska prezentuje się znacznie gorzej. Jego twarz jest naciągnięta, aż do pozbawienia rysów. Sztuczny nos i peruka leżą na stole, sztuczna szczęka moczy się w szklance. Właśnie odkłada sztuczną stopę. W prawej ręce zupełnie zaniknęły za to mięśnie, cała kończyna nadaje się już tylko do amputacji. Więc to jest ten cały „Stary Człowiek”. Chudy i zniszczony. Wygląda jak świński łeb nabity na pal i nawet tak samo obsiadają go muchy.

Podchodzę bliżej. W uszach narasta mi szum, przez który coraz trudniej się skupić. Strasznie ciemno tu się robi…

– Zatrułeś mnie czymś? – syczę. Kręci głową, a ja nie wiem czy to dlatego, że też mnie nie rozumie, czy jednak to coś innego.

Dociera do mnie, że to, co teraz słyszę to efekt ogłuszenia wybuchem. Granatem odłamkowym, chociaż nie wiem skąd miałbym to wiedzieć. Dłoń mnie swędzi. Mam tam wygojoną od dawna bliznę po kawałku metalu. Bolą mnie żebra, oberwałem śrutem nosząc kamizelkę kuloodporną.

Karuzela doznań jest tak oszałamiająca, że dopiero teraz dostrzegam wpatrzone we mnie oczy. Łapię Lighta za przedramię, a on za moje. Wtedy zderzam się z pociągiem.

– Rozumiesz mnie teraz, kapitanie?

– Tak… sir. – Ocieram czoło.

– Dobrze, możecie iść teraz spać, kapitanie. Porozmawiamy jutro.

Otrząsnąłem się, wstałem i zasalutowałem. Potem wyszedłem, wywalając się zaraz w korytarzu. Zapadła ciemność.

7.

Cisza przed burzą. Jedziemy przez miasto, a ja myślę o tym, jaki jestem przestarzały. Komu jeszcze potrzebni żołnierze, kiedy wystarczy pogłaskać kilka tysięcy cywili ultradźwiękami, przemodelować im mózgi i posłać na śmierć. Każdy może być bronią. A jak jakimś cudem przeżyją, to na koniec wszczepią im lokowanie produktu. Na co więc komu żołnierze? Po co wciąż tu jestem? Chyba tylko dlatego, że ktoś wciąż musi kupować karabiny i kule.

O tym właśnie myślę, tuż przed tym, jak na nowo zaczyna się piekło dnia powszedniego. Wywrzaskuję rozkazy do radia. Konwój pojazdów opancerzonych zatrzymuje się z piskiem opon. Wysiadam na wpół ogłuszony przez ryk zamontowanych na dachach kaemów.

– Dwadzieścia trzy, tu sześćdziesiąt pięć, dotarliśmy na miejsce, odbiór! – przekrzykuję potworny chaos wielokalibrowej orkiestry. Odwracam się do moich ludzi. – Dalej, ładować rannych i spieprzamy!

Witryna sklepowa tuż przed nami eksploduje, odłamek szkła wbija mi się w dłoń. Odpowiadamy ogniem, waląc we wszystkie strony, we wszystkie okna i we wszystkie dachy.

Chłopaki latają z noszami, podtrzymują lżej rannych. Nagle głowa jednego z nich pęka, gdy przygniata go zrzucony z dziesiątego piętra wentylator. Podrywam karabin i po chwili zabójca spada na ziemię.

Kolejny pocisk z wyrzutni rakiet wysadza jakiś sklep. Ostatni ranny zostaje zapakowany do wozu.

– Spierdalamy! – Kładę jeszcze jednego wroga i pakuję się do wozu. – Jedziemy!

Konwój rusza dalej, ostrzeliwany ze wszystkich stron. Szyba pęka z trzaskiem, czuję jakby koń kopnął mnie w pierś. Z trudem łapię oddech.

– Sir! – Kierowca odwraca się lekko w moją stronę. – Skąd oni mają dostęp do takiej broni?

– Z naszych rozbitych oddziałów! – Zasypuję podłogę stosem łusek. Przeładowuję szybko i wznawiam ostrzał. Celów nie zabraknie. – Skręć w lewo, w pięćdziesiątą!

– Tak jest, sir!

Wjeżdżamy do w miarę bezpiecznej strefy. Rano oczyścili ją zmasowanym rajdem śmigłowców i poprawili napalmem.

– Sześćdziesiąt pięć, zgłoś się. – Dobiega z radia.

– Tu sześćdziesiąt pięć, jestem, kurwa, trochę zajęty, odbiór!

– Tłum kieruje się w waszą stronę, odbiór.

– Ja pierdolę! – Walę pięścią w sufit. Raz, drugi. – Jakie rozkazy, odbiór?

– Utrzymać pozycję aż do przybycia wsparcia.

Zatrzymujemy się na skrzyżowaniu. Rozkazuję ustawić pojazdy w krąg, celować we wszystkie strony. Lżej ranni też. Broń i amunicja ciężej rannych rozeszła się po tych, którzy najbardziej jej potrzebowali.

Czekamy w milczeniu, słysząc tylko dalekie wrzaski i łomoty. Ziemia drży coraz mocniej. Zza zakrętu wylewa się opętana furią horda. Wykrzywione twarze, rozświetlone oczy. Gniew niemal pozbawił ich rozumu. Przewracają się wzajemnie byleby móc jako pierwsi wypruć z nas flaki.

Uderza w nich tajfun ołowiu. Wybuchają pierwsze granaty. Horda zostaje rozerwana na strzępy, staje się prawie niewidoczna zza czerwonej mgły. Niektórzy odpowiadają niecelnym ogniem. Inni po prostu biegną w naszym kierunku. Rzucamy w nich cały zapas wszystkich ładunków wybuchowych, zanim sami znajdziemy się w polu rażenia. Nie przerywamy ogłuszającej kanonady.

Nie powstrzymuje to jednak wyjącej fali przyboju przed zderzeniem z nami. Zmywają nas z kręgu, prosto w ciemną toń. Wokół rozchodzi się tysięczne grzmienie stóp na maskach pancernych wozów. Do głosu dochodzą teraz kolby, pięści, noże i ciężkie buciory. Ktoś zdarł mi hełm, całą twarz mam zbryzganą ciepłą jeszcze posoką. Bark boli przeraźliwie, odbierając rozum. Mam złamane chyba wszystkie palce.

Wszystko kończy się nagle. Jakby ktoś wyciągnął nam głowy spod wody. Większość chłopaków przeżyła, chociaż każdy jest ranny. Podchodzę do nich i sprawdzam czy się trzymają. I im dłużej idę tym bardziej jestem pewien, że nikt tak naprawdę nie ocalał. Coś w nas pękło.

Wszyscy jesteśmy martwi. Widzę to w ich oczach, odbijających obraz setek zabitych przez własne wojsko cywili. Ofiar wojny, o którą nie prosili. Wykorzystanych jako bezmyślna broń. Wychodzę poza kordon, żeby nikt nie zauważył mojego stanu. Inaczej zupełnie się rozsypią.

Stoję tak, oddychając ciężko, nie mogąc się pozbierać. Wtedy go zauważam. Ma może dziewiętnaście lat. Urwało mu nogi w kolanach, kule poszarpały rękę na strzępy. Umiera, a jednak gdy tylko mnie zauważa, próbuje się na mnie rzucić. Wyciągam pistolet, klękam przy nim i strzelam.

Na ziemię spadają pierwsze krople deszczu, rozmywając wszystko. Ciągną za sobą smugi. Leje jak z cebra i wszystko znika, zamienia się z powrotem w niewyraźną plamę niczego.

Chciałbym tu już zostać…

Widmowe kleszcze zaciskają się na moim żołądku, gdy idę betonowym korytarzem w towarzystwie dwóch pustookich mumii. Podobno nazywają ich tak, bo wyciągnięto im mózgi, żeby nie można ich było kontrolować falami. Nie wiem. Dowództwo nic już nam nie mówi. Traktuje wszystkich jak króliki doświadczalne.

Mijamy setki nieoznaczonych czarnych drzwi. Zabrano mnie z bazy w środku nocy, nikt nie powiedział gdzie lecimy. Po wilgoci i duszności powietrza mogę tylko zgadywać, że to bunkier.

Wchodzimy do wygłuszonego pomieszczenia pełnego naukowców. Zza siwej zasłony papierosowego dymu dostrzegam całe metry kabli, długie rzędy komputerów oraz sporą kadź.

– Podpisał pan wszystkie dokumenty, kapitanie? – pyta łysiejąca pani profesor, nie odrywając wzroku od ekranu monitora.

– Zgadza się.

– Proszę się rozebrać i wejść do kadzi. A wy możecie iść. – Pstryka palcami na mumie.

Robią mi jeszcze kilka krótkich testów. Mówią, że mogę doświadczyć halucynacji lub ponownie przeżywać świeże wspomnienia. Boję się, boję się tak bardzo, że pozostaję na granicy omdlenia. Igła powoli zbliża się do mojego oka, ogarnia mnie poczucie nieważkości. Z oddali dobiega jeszcze głos:

– Przygotować się do rozpoczęcia procedury…

Z mozołem wchodzę po rozciągniętych w nieskończoność schodach prastarej kamienicy. Deski skrzypią pod naporem moich ciężkich butów. Czuję się jak w pustce – tylko ja, skrzypienie i kolejne piętra, jedno po drugim, wszystkie takie same i tak samo źle oświetlone. Farba odpadła dawno temu, ukazując zzieleniały tynk i wyblakłe graffiti. Wreszcie, po wieczności w zawieszeniu docieram na ostatnie piętro i skręcam w długi, śmierdzący moczem i rzygowinami korytarz.

Mijam kolejne odrapane drzwi, starając się ignorować dochodzące zza nich jęki i trzeszczenie łóżkowych sprężyn, lub odgłosy ostrych kłótni. Nie ma to jak w domu.

Zatrzymuję się przed wejściem do ostatniego mieszkania, z wahaniem sięgam do klamki. Wreszcie chwytam ją i przekręcam, wchodzę do środka. Nic się nie zmieniło, nic. To ciągle ta sama, zniszczona kawalerka, pozbawiona mebli, wody i ciepła. Niedługo to się zmieni.

Stąpam po betonie – podłogę dawno temu rozebraliśmy, żeby mieć z czego robić prowizoryczne ogniska – przechodząc do maleńkiej kuchni. Mama śpi na jedynym ocalałym krześle, głowę ciężko opiera na piersi, tak że jej policzek styka się z policzkiem mojej trzyletniej siostrzyczki. Żal mi je budzić, ale mam niewiele czasu.

Rozpoczynamy procedurę za dziesięć…

Najpierw chrząkam lekko, a gdy to nie działa, zbliżam się i delikatnie nią potrząsam. Mama otwiera niechętnie oczy, podnosi na mnie wzrok i widzę jak jej źrenice rozszerzają się ze zdumienia. Z głupim uśmiechem staję na baczność, strzelając obcasami i salutuję.

– Pani generałowo.

– Panie kapitanie… – Głos drży jej lekko. – Synku…

– Mamo, nawet byś nie uwierzyła… chodzi o to, że… – Nagle zdaję sobie sprawę, że brakuje mi słów. Wszystko miałem zaplanowane, ale nie umiem się tego trzymać, teraz, patrząc jej w oczy. – Dostałem awans. Mam nowy przydział. Nie mogę ci zdradzić szczegółów, ważne że zapewni wam to lepsze warunki. Armia da wam nowe mieszkanie, daleko poza zasięgiem kukiełek.

– Mój Boże – Jej ciałem wstrząsa szloch, a ja wrzeszczę na siebie w duchu, że nic nie umiem na to poradzić. – Nowy przydział… zgodziłeś się na jakieś eksperymenty, prawda? Jak twój ojciec. I gdzie teraz jest?! No gdzie?!

– Mamo, spokojnie. Proszę, spokojnie. To nie to samo. Zobaczysz. Zabieram was w tej chwili.

– Tak od razu?

– Tak. Weź wszystko i idziemy na dół. Tam czeka na was kierowca. Potem przez jakiś czas nie będziemy się widzieć. – Nerwowo obracam głowę w stronę drzwi, choć przecież wiem, że nikogo tam nie ma. Sięgam pod koszulę i zrywam nieśmiertelniki z szyi. – Weź je i zatrzymaj razem z moim zdjęciem. Daj mi je jeśli… gdy się spotkamy. Chodź szybko!

Zaczynamy procedurę. Pierwsza dawka!

Biorę siostrę na ręce, a matka biegnie spakować kilka drobiazgów, żałosne resztki naszego dawnego życia. Uśmiecha się do mnie nieśmiało, ruchem głowy wskazuje wyjście.

Wtedy jej twarz zaczyna pękać, jak porcelana. Mama rozpada się na kawałki, które po upadku na podłogę zamieniają się w drobną szklaną kaszkę. Z przerażeniem patrzę na moją siostrę. Dziecko, które trzymam ma głowę pokrytą gładką skórą, bez oczu, włosów, czy choćby jednej zmarszczki. Nie jest moją siostrą, tak ja to coś na podłodze nie jest moją matką. Upuszczam dziecko, a to natychmiast zaczyna się topić, przekształcać w szarą masę.

Druga dawka!

Cofam się, wychodząc z tego ponurego miejsca, rozpływającego się na moich oczach w nic nieznaczącą mgłę. Zamykam drzwi, staję w miejscu. Moją głowę wypełnia tylko pustka. Wychwytuję krzyki i wybuchy, gdzieś na granicy słyszalności, ale z każdym uderzeniem serca znaczą one dla mnie coraz mniej.

Marszczę czoło, próbując się skoncentrować, przypomnieć sobie skąd biorą się te dźwięki, ale moja pamięć jest jak zbite lustro, ukazujące wszystko nie takim, jakim być powinno.

Trzecia dawka, panowie!

Stoję przed wejściem do ostatniego mieszkania, z wahaniem sięgam do klamki. Trzymam ją tak przez chwilę, zawieszoną w powietrzu, po czym cofam. Nie wiem co to za miejsce, nie wiem po co tu przyszedłem. Odwracam się i idę na dół.

8.

Wszystko mnie boli, głowa najbardziej. Jestem zupełnie odrętwiały, jakby odcięty od ciała. Podniesienie ręki i otworzenie oczy kosztuje mnie wiele wysiłku. Nade mną saletra oraz pleśń tworzą mozaiki na żebrowanym suficie tunelu. Wciąż jestem w kanałach, a pod plecami zaczynam wyczuwać kanapę. Asb śpi na fotelu. A na podłodze leżą zwłoki.

Po antenie za uchem poznaję, że to ten, który tu mnie przywitał. Spadam sztywno na podłogę, żeby przyjrzeć się bliżej. W dzikiej zamieci, jaka ogarnia mój umysł na chwilę widzę imię, które zaraz znika pod śniegiem. Znam go, znałem od wielu lat.

Ma puls, ale gdy świecę mu w oczy latarką, nie reaguje. Jego twarz jest jedną wielką, broczącą krwią opuchlizną. Prawa ręka złamana w trzech miejscach i wyczuwam poważny uraz kręgosłupa. Nie mam ochoty dokładnie dowiadywać się o czym świadczy wielka czerwona plama w okolicach krocza. Asb musiał go zaatakować, kiedy straciłem przytomność po wyjściu z komory. Zaatakował go tak, jak tylko orangutan by potrafił, wbijając go w śpiączkę.

Podejście do lustra przy ścianie nie jest proste, ale z każdym krokiem idzie mi się coraz łatwiej. Po drodze przywołuję w myślach obrazy, które w ciągu stanowią moje hasło. Mogę teraz odkleić maskę. Spod metalu wydobywa się cichy syk.

Zniekształcenia i blizny po postrzale same w sobie mogłyby wzbudzić w człowieku dreszcze, ale w połączeniu z czernią rozlanej szeroko oparzeliny sprawiają, że nawet mi trudno patrzeć moim zdrowym okiem. Paskudne piętno zamieszek po krachu, który ostatecznie poderżnął gardło gospodarce. Pamiętam tamtą noc. Pamiętam kilka innych nocy i niewiele więcej.

Budzę Asba, razem idziemy do włazu, za którym śpi Light. Zostanie po tej stronie z karabinem, w razie czego rozszarpie tego „Starego Człowieka” na strzępy.

Siadam na krześle, które zabrałem z drugiego pokoju. Witam mojego gospodarza obrzynem wetkniętym pod brodę. Teraz przyglądam się temu blademu widmu z przeszłości, zastanawiając się czy go znam.

– Witaj, kapita… – mówi. Przerywam mu, wkładając gnata do ust.

– Żadnych sztuczek, żadnego pierdolenia. – Odbezpieczam. – Nie wiem czego używasz, możesz mieć i wszczepy, a i tak nie będzie się to równało doustnej dawce śrutu. Czegokolwiek spróbujesz, będę szybszy.

Znów wgniatam mu obie lufy w krtań.

– Nie musisz…

– Zadaję pytania, ty na nie odpowiadasz. Wyraziłem się jasno?

– Wyraziłem… – powtarza za mną. – Odblokowałem cię. Przypomniałeś sobie.

– Powinienem być wdzięczny? – parskam.

– Tak.

– Nie prosiłem o to. Nie chciałem wtedy i nie chcę teraz – syczę. Coś się zmienia, przez ułamek sekundy wygląda, jakby się zdziwił. – Z tą twarzą nie powinieneś nigdy wchodzić w hazard. To taka przyjacielska rada.

Tylko milczy.

– Dobrze, zacznijmy od tego kim jesteś. – Siadam wygodniej.

– Przybyszem z przeszłości. – Wzrusza sprawnym ramieniem. – Wysłanym, by odbudować przyszłość.

Jeszcze zanim zdąży zacząć jakiś głupi monolog, łamię mu nos kolbą.

– Nie wiem czy się zgrywasz czy tracisz rozum, ale mam nadzieję, że to pomoże ci trzymać się rzeczywistości. Kim jesteś?

– Twoim cholernym dowódcą! Zahibernowanym pod ziemia w oczekiwaniu na odpowiedni moment. Nie mogliśmy powstrzymać resetu, jedynie go odwrócić.

– A potem na odległość zmuszać ludzi do morderstw?

– Jeden z twoich podkomendnych się zbuntował. Pali i zabija. Musiałem jakoś zwabić resztę z was, żebyście mi pomogli!

– Wyglądam jakbym chciał ci pomóc?

– Jeśli nie mnie to komu? Ja… jestem cywilizacją.

– Pamiętam trochę cywilizację. – Zaciskam zęby. – Potrzebuję lepszego argumentu.

– Bez naszej interwencji ludzie zamieniliby się z powrotem w jaskiniowców! Beze mnie nigdy nie odbudują tego, co straciliśmy przez tę wojnę! Mieliśmy ruszać na podbój gwiazd, a ten buntownik chce, żebyśmy dalej ryli w ziemi, jak świnie.

– Chcesz tylko oświecić nas swoim blaskiem, co, Light? – parskam.

– Jesteś jego dowódcą. Będzie chciał z tobą rozmawiać. Wtedy z pewnością przekonasz się, że mam rację.

Nie jestem pewien na ile Light rozumie sytuację, w której się znalazł. Prawdopodobnie mógłbym powiedzieć mu prosto w twarz, że się nie zgadzam i po prostu nie przyjąłby tego do wiadomości. Ale być może ten buntownik, kimkolwiek jest, będzie w stanie wyjaśnić mi, co się dzieje.

9.

Prowadzą nas przed ten podziemny betonowy kompleks do kolejnej dziury w ścianie, tym razem prowadzącej do kanału. Ściek pełen jest fluorescencyjnych świateł, rozjaśniających długi tunel przed nami. Czeka tam też łódź, wykonana z nieznanego mi materiału. Udzielili mi już wszelkich instrukcji. Pozostaje tylko odbić od betonowej przystani.

Asb wiosłuje znacznie sprawniej ode mnie, dlatego po prostu siedzę na przodzie wpatrzony w ciemność, której kres nieskończenie powoli zaczyna rysować się w oddali, a potem rosnąć. Docieramy do ułamanej kraty, prowadzącej na jezioro we mgle. Jest już po świcie, gdy dobijamy do brzegu.

Nim wyruszymy dalej, wyciągam jeszcze z kieszeni pogięte, wielokrotnie składane zdjęcie. Wciąż jest puste… nie jestem pewien czego oczekiwałem. Nawet nie wiem, czy to, co sobie przypomniałem wydarzyło się naprawdę. Może to tylko pusty pokój i krzesło jednego z tysięcy wyglądających identycznie mieszkań. Może pewne wspomnienia lepiej zostawić w spokoju.

Kucam nad taflą, żeby obmyć głowę zimną wodą. Czuję, jak wielka dłoń dotyka mojego ramienia. Asb siada obok mnie, wpatrując się w toń. Wzdycham z zaciśniętymi powiekami i fotografią przyciśniętą do czoła. Potem je chowam. Podnoszę karabin i plecak.

Droga prowadzi w górę, śladem zawiniętej jak serpentyna rzeczki. Gdzieś tam jest właśnie kryjówka mężczyzny, którego mam odnaleźć. Trudno ją dostrzec między drzewami. Ściany porasta gęsty bluszcz, a dach zniknął pod warstwą mchu. Mimo tego z jakiegoś powodu zwą to miejsce Żółtym Domem.

Wkrótce ścieżka zamienia się cmentarną alejkę. Świeże kopce wzruszonej ziemi i niedbale zasypane ciała. Z niektórych grobów wystają kończyny czy twarze w różnym stanie rozkładu, noszące ślady zębów. Po odciskach w ziemi łatwo da się poznać, że to robota zdziczałych bezpańskich psów. Takie psy nie potrafią być wilkami. Gdy nikt ich nie karmi, gdy nikt nie daje opieki… przestają być zwierzętami, a stają potworami, potrafiącymi zagryzać się nawzajem o byle kawał padliny.

Dalej widzę, że na gałęziach wiszą emitery wysokich dźwięków służące do odstraszania. Jeszcze dalej, między nagrobkami, trafiamy na siedzącego na kamieniu mężczyznę, przeraźliwie brudnego i bladego, jak śmierć. Podchodzę bliżej, a on ciągle zdaje się mnie nie widzieć.

Ożywia się nagle, kiedy przechodzę po jego prawej.

– Wody… wody… – stęka.

To jeden z tych, którym po resecie zupełnie przemieliło umysły. Paskudne przypadłości, których nie dało się leczyć. Chwytam go za kark i obracam, tak żeby jego mózg mógł zarejestrować istnienie pobliskiej wody. Rzuca się w nią, prawie rozbiwszy sobie głowę. Jestem po jego lewej i w tej chwili przestaję dla niego istnieć.

Asb rzuca mu jeszcze coś do jedzenia, tak żeby zobaczył. Ścieżka prowadzi nas dalej, obok grającej w szachy pary. On nie ma ręki, ona próbuje właśnie położyć pionka w powietrzu.

– Szach! – krzyczy. Jest niewidoma, ale zdaje się nie przyjmować tego do wiadomości.

Jesteśmy już prawie na miejscu. Coraz więcej tu ludzi, z najróżniejszymi problemami. Pełną gamą. Nigdy nie sądziłem, że w ogóle żyje ich aż tylu. I jeszcze ktoś postanowił trzymać ich w ruderze na cmentarzu.

Razem z Asbem przepychamy ogromne drzwi posiadłości. Ściany po drugiej stronie patio są podziurawione jak sito. Ktoś pojawia się na schodach.

– Kapitanie, witaj w Żółtym Domu! – Uśmiecha się promiennie, rozpościerając ręce w teatralnym geście.

– Naprawdę wolałbym, żeby nikt mnie już tak nie nazywał, sierżancie… – Podchodzę bliżej. – Ciekawi cię może, co mnie tu sprowadza?

– Bardzo, ale możemy porozmawiać na balkonie z ładnym widokiem, co ty na to, kap… ee, no. – Pociera nierówny zarost.

– Opowiem po drodze. – Asb daje znać, że się porozgląda, ja wchodzę na kilka pierwszych stopni. – Jestem tu aby odrąbać ci głowę. Masz jednak szansę przekonać mnie, żebym tego nie robił.

– Postaram się. – Prowadzi mnie na wielki balkon, na którym stoją dwa leżaki.

Siadamy, nie patrząc na siebie, zamiast tego kontemplując krajobraz. Dotykam palcami białej nieprzejrzystej siatki, która zakrywa teraz pół mojej twarzy. Tak, jak wcześniej maska, pozwala mi widzieć martwym okiem. Nie wzbudza za to strachu, nie jest narzędziem żołnierza.

– Wiesz, że odpowiednio manipulując jedzeniem można wywołać znaczący wzrost agresywności? Bakterie w naszych flakach mogą sprawić, że zamienimy się w brutalnych psycholi.

– Dobrze to o nas świadczy, prawda? – odpowiadam z rękami za głową.

– Tak… Używaliśmy tego, żeby terroryzować wrogie terytoria zdziczałymi psami. Później wpadliśmy na lepsze sposoby kontroli i wróg też wpadł na podobne, aż w końcu nikt nie mógł powiedzieć kto jest kim.

– Skoro są takie dobre, dlaczego byłeś w stanie się zbuntować?

– Bo Light jest politykiem, a nie naukowcem. Myślisz, że skąd wzięli się ci wszyscy biedni ludzie na dole? Nieudane próby, ja też. Pierwszy z nas jakiego spotkał i się pomylił. Pokazał mi za dużo. I tobie chyba też.

Wyciągam z kieszeni zdjęcie, obracam je między palcami.

– Rzeczywiście zabiłeś tych ludzi, o których mi mówił.

Obraca się w moją stronę.

– Tak. Przybywa tu bardzo wielu uchodźców z tych wszystkich kultów. Bardzo wielu ludzi z gór, szukających prądu i czystej wody. Chciałem ich odstraszyć.

– Dlaczego? Dlaczego nie pozwolić mu odbudować starego świata?

– Dobrze wiesz czemu! Pamiętasz, tak jak ja! Pamiętam ich wszystkich, pamiętam kiedy kazałeś nam robić kordon i kiedy ich wszystkich zabiliśmy. Pamiętam jak musiałem wydać rozkaz zbombardowania promów z uchodźcami. – Po policzku spływa mu łza.

– Tym razem może być inaczej.

– Tamten świat rozpadł się w gówno. I znowu się w nie rozpadnie, jeśli się go przywróci. Może bez pomocy Lighta i tak wrócimy w to samo miejsce, może znowu zrobimy wszystkie te rzeczy, za które chcieliśmy odpokutować w tym oddziale. Ale przynajmniej jest jakaś szansa.

– Trzeba tylko zabić Lighta?

– Mam krew na rękach i ty masz krew na rękach. Co to dla nas, jeszcze je trochę ubrudzić? Żeby inni mogli swoje zachować czyste? – Zaciska usta. Wygląda jakby coś rozważał. – Pokażę ci. Pokażę ci coś, co pozwoli ci zrozumieć.

Wpina sobie jakieś urządzenie w gniazdo za uchem, patrząc na mnie z przepraszającą miną. Na początku nie rozumiem czemu, dopiero po chwili, gdy zaczynam odpływać, dociera do mnie, co takiego chce mi pokazać. A raczej kiedy.

10.

Jestem niczym, pustką. Bez przeszłości, bez przyszłości. Nazwali nas Tabula Rasa – elitarni, prawie niemożliwi do kukiełkowej manipulacji, ukształtowani od nowa pod swoje zadanie. Rzeczy, które kazali nam robić… Dzisiaj nastąpi koniec, czuję to, gdy wychodzimy z biura na ulicę, osłaniając ministra Lighta naszymi ciałami. Wsiadamy do potężnej maglewowej limuzyny bez dachu, wyposażonej w ostrza po bokach i działka na przodzie. Wyjeżdżamy, czterech żołnierzy w pojeździe, reszta na motorach.

Kierowca krzyczy, że na drodze jest duży ruch pieszych, jeszcze niezidentyfikowanych.

– Czy mamy skręcić, sir? – pytam Lighta po przekazaniu wiadomości.

– Nie ma po co. Zrestartujemy sobie za nich trochę Chińczyków – parska. – Ale miło, że się troszczysz, żołnierzu. Jak ci na imię? A tak, racja. Zapomniałem. – Uśmiecha się lekko.

Słyszałem ten żart wiele razy, a zresetowali mnie ostatnio w zeszłym tygodniu. Zaciskam więc tylko usta i koncentruję wzrok na karabinie. Limuzyna drży raz po raz, uderzając albo tnąc jakąś kukiełkę. Przynajmniej mam nadzieję, że to kukiełki, a nie cywile. Nie podnoszę wzroku, żeby sprawdzić.

– Za dużo się martwisz, żołnierzu. – Light stuka tą swoją szablą o podłogę. – Nadchodzi czas na wybaczenie i pokój dla wszystkich. Twoje nastawienie jest niezwykle smucące.

– Tak jest, sir. – Ocieram czoło, gotując się do wyjścia. Docieramy już na miejsce.

Przed nami wznosi się potężny, odrapany budynek z gołego betonu, pozbawiony okien, a kiedy wejdziemy do środka, także drzwi. Okolica jest opustoszała, tylko z daleka niosą się echa wystrzałów, a niebo rozświetlają łuny.

Wnętrze centrum dowodzenia składa się głównie z szarych korytarzy. Mam wrażenie jakby do tego został sprowadzony cały świat – tylko setki, tysiące metrów korytarzy, cały labirynt, prowadzący do setek, tysięcy pomieszczeń pełnych komputerów i wielkich monitorów, wypełnionych dymem i kaszlem. Niczym się od siebie nie różnią. Tak samo jak i dowodzący tam ludzie niczym się od siebie nie różnią. Tysiące są w tej chwili zgniatane wielkimi kołami wozów pancernych, a miasta śmierdzą palonymi wszędzie zwłokami, a tymczasem spersonifikowane betonowe korytarze będą decydowały, co dalej z naszym życiem.

Light staje przed panelem kontrolnym, zakłada ręce za plecy, a potem z udawanym stoicyzmem przygląda i przysłuchuje się relacjom z sytuacji. Udało mu się dotrzeć do schronienia jako jedynemu z wyższych urzędników. Prezydent zestrzelony, stan nieznany, podobnie inni. Minister zyskuje tym samym przynajmniej tymczasową najwyższą władzę w państwie.

– Nie możemy ryzykować żadnych opóźnień – mówi z uśmiechem. – Przygotować się do rozpoczęcia Operacji Restart.

– Sir, prezydent może jeszcze…

– Nie mamy środków, żeby sprawdzić. A sam zawsze powtarzał, że nie może być żadnych opóźnień. Rozesłać Tabulę Rasę. Wszyscy na stanowiska, ludzie! – Wali pięścią w stół. – Nadchodzi nowa era!

Kiedy go mijam, aby udać się na moją pozycje, słyszę jeszcze jak szepcze do siebie:

– Nadchodzi moja era…

11.

Przebudzenie jest bolesne, ale nie tak jak poprzednio. Szybciej odzyskuję też kontrolę nad ciałem. Porucznik siedzi naprzeciw mnie. Mam w głowie jego imię – Gabriel.

– Widziałeś, to co miałeś widzieć? – pyta cicho.

– Coś widziałem. – Podnoszę się powoli i ociężale.

– Przepraszam. Ale nie miałem wyboru… – Przerywa mu natarczywe bzyczenie alarmu. Jednym susem przyskakuje do podpiętego do sieci laptopa. – Trochę spałeś i wygląda na to, że nasz zbawiciel przybył zobaczyć, jak ci poszło. Zabrał kolegów.

– Jeśli może tu przyjść w każdej chwili, to po cholerę wysyłał mnie? – Ściskam palcami nasadę nosa, starając się zapomnieć o ćmiącej migrenie.

– Nie może. Pozwalam mu przejść. – Odwraca się w moją stronę uśmiechnięty. – Tak ja pozwoliłem tobie. Niech jeszcze przez jakiś czas myślą, że jesteś po ich stronie.

– Jesteś bardzo pewny, że jestem teraz po twojej. – Podążam za nim, gdy wbiega na schody.

– Po tym co odblokowałem mogę być właściwie pewien, że jesteś.

– A może po prostu zrobiłeś ze mnie kukiełkę, co? – Kiwam na Asba, a ten natychmiast zagradza Gabrielowi drogę. – Wszczepiłeś trochę fałszywych wspomnień?

– Kiedy zrobiłeś się taki, kurwa, podejrzliwy. – Ociera pot z czoła. – Musisz po prostu mi zaufać, sir. Albo nie. Byle szybko, bo już nadchodzą. – Ruchem głowy wskazuje za okno. – Czy pójdziemy ich przywitać? Czy może sprezentujesz mu moją głowę?

– Może sprezentuję mu cię w całości. Asb, zostań. Proszę. – Staję przed orangutanem, chwytając go tak, by spojrzeć w oczy. Najbardziej rozumne oczy na całym świecie. Ręce pocą mi się, gdy migam do niego moją prośbę. – Na zewnątrz czeka śmierć. Nie… nie wiem jeszcze na kogo, ale czeka. To sprawa między ludźmi, ludzki śmietnik do posprzątania. Proszę, nie umieraj dzisiaj.

Zgadza się z wyraźnym ociąganiem, ale wydaję mi się, że posłucha. Może po prostu mam tak wielką nadzieję, że to zrobi. Light wiedzie ze sobą małą armię z ciężkim uzbrojeniem. Wygląda na to, że zabrał większość swoich strażników z miasta, a także wielu członków mojego oddziału. Być może nawet wszystkich – nawet teraz moja pamięć pełna jest dziur.

Wychodzimy im naprzeciw, powoli i spokojnie, żeby nikogo nie poniosły nerwy. Żaden z nas nie chce zakończyć tej historii zbłąkaną kulą lecącą nie wiadomo skąd.

– Wiedziałem, że nie mogę na ciebie, kurwa, liczyć, kapitanie. – Light kręci głową, wychodząc z pomiędzy swoich siepaczy.

– Powoli… – odpowiadam, unosząc ręce. – Jeszcze nie jestem pewien, czy nie oddam ci go na tacy. Nie wiem zresztą czego oczekiwałeś, nigdy nie byłem typem, który strzela tylko dlatego, że mu każą. Ani w tym życiu, ani w poprzednim.

– Jestem twoim dowódcą.

– Byłeś moim dowódcą. Wojna się skończyła, a ja nie jestem już żołnierzem.

Zniecierpliwiony, macha na mnie dłonią, żebym przestał.

– Chcesz się targować? Proszę bardzo. Oto moja propozycja: mogę je zabrać. – Zbliża się o jeden krok. – Mogę je wszystkie zabrać.

– Co?

– Uszkodzenie mojej kapsuły i związane z tym… konsekwencje. – Nieświadomie wbija laskę mocniej w ziemię. – Sprawiły, że operacja nie przebiega zgodnie z planem. Mieliśmy obudzić się i ujrzeć czekającą na nas bezkształtną masę. Mieliśmy być dawcami imion, rzeźbiącymi w tej masie społeczeństwo od nowa. Ale spóźniłem się i będzie trzeba zatoczyć kolejne koło.

– I co? – odpowiadam w końcu, rozumiejąc. – Miałbym ci pomóc dokonać nowego resetu?

– Zostawiłbym cię po tym w spokoju, kapitanie – mówi, patrząc mi prosto w oko. – Nie wiedziałbyś nic o tym, co się stało. Miałbyś swój spokój i swoją wolność. W zamian proszę tylko o trochę poświęcenia.

Stoję w bezruchu z ręką na kaburze. A może jednak? Jebać prawdę, zabrałbym stąd Asba i wrócił do normalności. Do bycia pierdolonym Satarielem – zwykłym facetem na końcu świata. Nie było ulic pełnych trupów, nie było błędnych kół, ani całego tego gówna. Oczyszczenie. Wolność, której chciałem.

…prawda?

Czy świat w ogóle mógłby po prostu wrócić? Light pstryknie palcami i wszystko wraca do normy? Przecież by mnie to nie obchodziło. Zniknąłby cały ten ból.

I Satariel też by zniknął. Bez tego bólu nie ma mnie teraz, ani mnie wtedy. Jeśli się zgodzę, już więcej nie istnieję.

– Nie – odpowiadam w końcu. – Nie chcę już niczego zapomnieć.

Ludzie Lighta podnoszą broń, podczas gdy on sam wycofuje się za nich z grymasem na twarzy.

– To życie dostarcza mi tylko zawodów. – Spluwa. – Chcę żebyście wiedzieli, że umrzecie głupio i na próżno.

– Jesteśmy żołnierzami – mówi Gabriel, wzruszając ramionami. Podnosi z ziemi małe urządzenie, od którego ciągną się trzy kable, wcześniej ukryte pod warstwą ziemi. – Rzadko kiedy jest okazja umrzeć inaczej. Dzisiaj jednak jest taka okazja. Trzeba to uczcić fajerwerkami.

Rozstrzeliwują go natychmiast, ale nie przed tym jak naciska guzik. Zza Żółtego Domu dochodzą trzy huki, a potem na oddział strażników spada ostrzał z moździerzy. Rozszarpane ciała lecą na wszystkie strony, wśród deszczu brązowych grud. Jedno, ciągnąc za sobą warkocz krwi, ląduje na gałęzi drzewa, tuż nad moją głową.

– Zabić wszystko co się rusza – wywrzaskuje Light do ocalałych. – Wszystko!

Otwierają ogień na grających w szachy. Niewidoma kobieta zostaje trafiona pierwsza i w tym momencie wybucha swojemu plutonowi egzekucyjnemu w twarz. Gabriel musiał ubrać wszystkich tutaj w kamizelki pełne ładunków wybuchowych.

Odpycham stojącego tuż przy żołnierzach mężczyznę uporczywie twierdzącego, że nie istnieje w krzaki, a potem sięgam po pistolet. Straciłem już jednak przewagę. Dwóch jest tuż przy mnie, chwytają mnie za ramiona, a trzeci celuje w moje serce.

Zaczynam szarpać się w żelaznym uścisku, podskakując, kopiąc po kostkach i łydkach. Nie uwolnię się w ten sposób, ale zmuszę tego, który ma mnie zastrzelić, aby podszedł bliżej. Nie mogąc oddać strzału bez ryzyka, że to nie ja dostanę kulę, uderza mnie lufą w głowę. Raz, drugi.

Wokół wciąż panuje chaos, w powietrzu unosi się wielka chmura dymu. Krew ze złamanego nosa spływa mi na usta, czuję jej gorzki smak. Wtedy pluję mojemu napastnikowi w twarz. Moje kolano odbiera mu oddech, a zaskoczenie pozwala oswobodzić się nieco rękom.

Uruchamiam mechanizm wypuszczający z rękawa ukryty pistolecik na dwa naboje. Naciskam jednocześnie dwa spusty – strażnikowi po prawej kula przebija gardło, temu po lewej policzek, przez co wypada mu oko.

Biorę głęboki oddech, żeby uspokoić dłonie. Zaczynam zasypywać ziemię łuskami, oddaję strzał za strzałem. Light zabrał ze sobą zbyt wielu ludzi, żebym mógł ich pokonać w pojedynkę, ale nie mogę po prostu przestać walczyć. Nawet jeśli go nie zatrzymam, spowolnię go, jak tylko mogę. Wtedy kątem oka dostrzegam błyski z domu i okazuje się, że wcale nie jestem w pojedynkę.

Asb – przeklęty, uparty, piękny małpiszon – pruje z dwóch karabinów, stojąc na balkonie. Obsiewa pół cmentarza, zabija każdego w zasięgu wzroku. Tnie ich z nóg, rozłupuje nagrobki, kaleczy drzewa. W końcu odpowiadają, rzucając w niego granatem zapalającym, który łapie w powietrzu i ciska z powrotem w ich kierunku. Teraz piekło rozpętuje się na dobre, a za ścianą płomieni odgradzającą powoli część oddziału panuje teraz wielki orangutan, rwący przeciwników na strzępy. Ogień uniemożliwi mu udzielenie mi dalszej pomocy – nawet łamiąc złożoną mi obietnicę i tak jej dotrzyma.

Pozostaje mi tylko to dokończyć.

Drogę do leżącego w pyle Lighta zagradza mi prawdziwy wielkolud, dawny towarzysz broni, choć ledwo poznaję go pod całym tym żelastwem, które wmontowali mu w twarz. Nie pamiętam jak ma na imię. To zresztą już nie istotne.

Zamierza się niezwykle szybkim prostym. Czuję muśnięcie pięści, gdy uciekam spod niej obrotem, wykorzystując impet, żeby uderzyć wielkoluda łokciem w kość jarzmową, wyprowadzając go z równowagi. Cofa się o kilka kroków, tymczasowo zdezorientowany. Mimo to, rzuca się na mnie niemal od razu, kierowany instynktem, a ja biegnę mu naprzeciw. Owijam jego kark ramieniem, a potem skaczę, wykorzystując trzymany ciężar do wykonania w powietrzu obrotu w tył. Sprowadzam nas obu na ziemię, ale zanim zdążę założyć dźwignię zostaję ciśnięty o drzewo.

Zaczyna mnie bić. Jest jak lokomotywa, tylko nabiera tempa i nie można go zatrzymać. Mam złamane przynajmniej trzy żebra, wątroba płonie, wokół oka wykwita fioletowy pąk.

Ostatni cios wyciska ze mnie krwawą plwocinę. Ze stęknięciem odpycham wielkoluda, natychmiast skaczę, trafiając kolanem w jego brodę. Toczę się przez ramię do jedynej broni w zasięgu – strzelby automatycznej. Wyłuskuję ją z nieruchomych palców jakiegoś strażnika i naciskam spust trzy razy. Śrut urywa napastnikowi kawał głowy oraz ręki.

Wtedy cztery czy pięć kul przeszywa mi plecy, prawie zwalając mnie z nóg. Odpycham się od kamienia, obracam w skoku i opróżniam komorę z ostatniego naboju. Żołnierz Lighta upada ciężko, podobnie jak ja. Zapada cisza. Kiedy podnoszę się z trudem, zdaję sobie sprawę, że wcale nie jest cicho. Po prostu jedynego dźwięku w okolicy nie może usłyszeć ludzkie ucho.

Chwytają mnie niewidzialne sznurki technologii. Można by pomyśleć, że poczujesz jakieś szarpanie, jakieś kleszcze na umyśle. Kiedy czujesz gniew, zachodzi proces chemiczny, który zmienia to kim jesteś. Byłeś spokojem. Teraz jesteś gniewem. Co sekundę stajesz się inna osobą i nie zauważasz, czasem przez wiele lat, że cokolwiek się zmienia, a nawet jeśli, to nie możesz nic poradzić, poza zmienieniem się w kogoś jeszcze innego. Ja widzę zmianę. Wiem od kogo pochodzi. Ale i tak jestem teraz samobójstwem.

– No dalej! – wrzeszczy Light zza moich pleców. – Dalej.

Pot spływa po dłoni, w której trzymam karabin. To nie takie proste, zastrzelić się z karabinu. Jednak na ziemi, w zasięgu ręki, jest też pistolet. Trzeba tylko przeładować. Łzy spływają mi po policzkach.

– No dalej, kurwa! – krzyczy Light.

Ja też krzyczę. I strzelam sobie w pierś z przyłożenia. Kula przelatuje przeze mnie, żeby trafić pierdolonego „Starego Człowieka” w głowę. Nie wracam do bycia tamtym sobą. Jestem nowym sobą, poza kontrolą. Jestem głównie wyczerpany i krwawię.

Słucham swojego oddechu – czasem jest głośny jak sztorm, czasem dochodzi jakby z oddali. Cały świat na przemian traci i nabiera ostrości. Zdjęcie w mojej kieszeni przesiąkło, została tylko wielka plama czerwieni. W tej czerwieni widzę Raz oraz Asba, widzę całą naszą kompanię, widzę nawet Ariela. Uśmiechnąłbym się, ale nie czuję, żebym był w stanie na tyle kontrolować moje ciało. Niektórych rzeczy nie można naprawić. Można tylko zostawić je w tyle. Upuszczam zdjęcie.

Wstaję niezdarnie, zaczynam iść. Nie wiem skąd. Nie wiem dokąd. Ale idę.

Koniec

Komentarze

Osobno także chciałbym uprzedzić Finklę i regulatorzy, że czytały to opowiadanie już trzy razy.

W takim razie, Madeju, jeśli zajrzę do opowiadania, to chyba dopiero w naprawdę bardzo wolnej chwili. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

To i ja skorzystam z uprzedzenia. Dzięki. :-)

Babska logika rządzi!

Powiem szczerze, że nie pamiętałem za diabła poprzednich wersji, więc przeczytałem. A potem wróciłem do tej wersji sprzed dwóch lat i porównałem z tym, co wtedy napisałem.

Jest więc lepiej, ale nadal dane wtedy uwagi się utrzymują. Mam wrażenie przycięcia ilości przymiotników, ale nadal jest ich na tyle, że zwalniają akcję. Same walki czyta się nieźle, choć gdy zaczynasz rzucać zbyt detalicznymi opisami, zwalniają zbyt mocno.

Orangutan nadal bawi, a sama intryga przyjemna. Taki niezły, choć z lekka męczący, koncert fajerwerków w sam raz do obiadu.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Nowa Fantastyka