- Opowiadanie: incognito96 - Bajka o wzgórzach

Bajka o wzgórzach

Zainspirowała mnie wigilijna noc.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

joseheim, Finkla, NoWhereMan, Użytkownicy II

Oceny

Bajka o wzgórzach

Tego dnia, gdy mój brat zaginął, jego żona urodziła mu syna. Zamiast świętować, radować się nowym życiem, pić i śpiewać, jak przystało, siedzieliśmy w milczeniu, pogrążeni w zadumie i lęku.

Niedaleko, zaraz za gospodarstwem, rozciągał się las. Przed wieloma godzinami, jeszcze nim nastał świt, Gniewomir zabrał siekierę i wyruszył na wzgórza po opał, którego nam właśnie zabrakło – a trzeba było rozpalić ogień, bo mróz wkradał się do sieni, kąsał wiatrem. Chciałem pójść po brata jeszcze przed wieczorem, ale Sława powstrzymała mnie mówiąc, że wyczuwa, jak dziecko rwie się na świat, zatem zostałem.

Czekaliśmy we dwójkę. Sława nuciła pod nosem, wpółleżąc na ławie przy wygasłym piecu. Od dawna nie mogła poradzić sobie ze wstawaniem, ktoś musiał podawać jej rękę; była zmęczona, wychudła zresztą i zmarniała przez ostatnie miesiące. Gdy Gniewomir sprowadził ją wiosną, poznaną na potańcówce, była wesoła, rumiana, taka śliczna ze strzechą jasnych włosów i oczami jak anioł, całkiem jak nasza matka, ale z czasem zamieniła się w chuchro, i tylko wielki brzuch groteskowo wystawał spod chust…

Na myśl o matce łzy zakręciły mi się w oczach. Jak długo już jej z nami nie ma? Niby tylko chwilę, ale zdaje się, że całe potwornie długie wieki.

Wraz z nadejściem nocy Sława krzyknęła głucho, a ja zrozumiałem, że to już pora. Widywałem niegdyś, jak akuszerka we wsi wychodzi z chaty pokryta krwią, toteż przypuszczałem, czego mogę się spodziewać. Lękiem napawał mnie tylko fakt, że wieś była daleko, i przez zamieć nie mogłem wezwać pomocy. Żona mego brata była jednak silna – poród trwał długo, a ja pomagałem, jak mogłem. Wreszcie utuliła do piersi małego chłopca, owinąwszy go czym mogła, by nie zamarzł w hulającym po domu wietrze.

– Przyjdzie nam spalić ławę i stół – powiedziała w końcu Sława ochrypłym od krzyków głosem. – Weź krzesiwo i rozpal.

 Bez wahania wziąłem się do roboty. Trzeba mi jednak było wyjść na zewnątrz po drugą z siekier, które mieliśmy w gospodarstwie, a w ogóle mi się to nie widziało. Słysząc jednak popłakiwanie dziecka i rzężący oddech Sławy, założyłem na siebie, co tylko mogłem, i wyszedłem w zawieruchę.

 Szedłem po zamarzniętym, skrzypiącym śniegu do drewutni, gdy coś zdało mi się dziwne. Czujnie uniosłem głowę i dostrzegłem, że las zbliżył się do płotu.

Dotąd drzewa trzymały się z daleka, odstraszane ciepłem ognia, śmiechem i miłością, jaką Gniewomir darzył mnie i swą żonę. Dziś jednak było ciemno, mroczno… las przybył więc, otaczał mnie ze wszystkich stron.

Biegiem dopadłem drewutni, chwyciłem siekierę i wróciłem do domu, zatrzaskując drzwi.

– Śpiewaj! – krzyknąłem do Sławy. – Śpiewaj, ile sił w płucach! Las! Las nadszedł!

Sława pobladła nawet bardziej, niż dotąd, trwożnie ścisnęła syna. Zaniosła się kaszlem, ale posłusznie zaintonowała piosenkę, skoczną, radosną, letnią pieśń o wiankach i młodych dziewczętach. Ja natomiast porąbałem prędko stół, wrzuciłem to, co się dało, do pieca, i roznieciłem ogień.

Dym zasnuł izbę, gryzł w oczy i gardło, ale dmuchałem zawzięcie w palenisko, by tylko ochronić nas przed tym, co złe. Kiedy płomień skoczył w górę, odetchnąłem z ulgą.

Czy Gniewomir dołączył do innych, błąkających się wśród drzew? Do matki i ojca? Żal ścisnął moje serce, kiedy wyobraziłem sobie jego przystojną twarz białą jak śnieg otaczający ciało. Puste martwotą oczy, lśniące jak blady księżyc. Tak wyglądali ci, których zabrało zimno, których wziął do siebie las – widywałem ich już nieraz, gdy szedłem nocą z wioski, ale wtedy miałem przy sobie pochodnię i pajdkę chleba, nie groził mi głód, a noc nie była straszna, bo w domu czekała rodzina, czekał ciepły ogień.

Jeśli Gniewomir był tam, na zawsze stracony i brodzący w zaspach, to Sława, jej syn i ja nie mieliśmy pożyć długo. Wkrótce spotka nas to samo, byłem pewien. Żadne starania nie pomogą, gdy nie zostało wiele do jedzenia, gdy nie ma jasnego światła. Ale jakże pomóc, co robić? Nie dojdę przecież do wsi głodny i słaby, wilki rzucą się na mnie, jak tylko dojdę do traktu. Nasz wóz co prawda jest, stoi w stodole, ale konie pozdychały… i jak miałbym zostawić Sławę samą? To się nie godzi!

Przeszedł mnie dreszcz, i właśnie wtedy usłyszałem wołanie. Oddalone, ciche, ale byłem pewien, że to nie majak.

Sława uniosła głowę, rzuciła mi przerażone spojrzenie.

– Słyszałeś? – zapytała cichutko. – To Gniewomir! To na pewno on, zgubił się w zamieci.

Nadzieja odżyła w moim sercu, chociaż wiedziałem, że to prawie na pewno nie on. Był tak długo nieobecny, że zdołałby już chyba zajść do samego Krakowa, gdzieżby tam spędził tyle godzin zbierając drewno! Niemożliwe było zresztą, by pogubił się na wzgórzach, tutaj wszak dorastał. Westchnąłem.

– Musi inny wędrowiec. – Pokręciłem głową. – Za długo go już nie ma.

– Idź po niego!

– Nie zostawię cię tu samej!

Sława płakała, dziecko drżało wyraźnie.

– No już, już, nie wzruszaj się – uspokoiłem ją. – Pociesz syna. Pójdę w las, znajdę Gniewomira i sprowadzę, pewnie nazbierał już chrustu, że na rok nam starczy. Dobrze?

– Dobrze! Dzielny jesteś.

– A tam, dzielny.

Wziąłem siekierę, dygocąc ze strachu, zasznurowałem buty i nałożyłem futrzaną czapę, którą miałem jeszcze po ojcu. Byłem prawie pewien, że to nie brat krzyczy tam, na wzgórzach, ale zacisnąłem usta i skinąłem Sławie na pożegnanie.

Nie było pochodni i pajdki chleba. Zagwizdałem tylko melodię, ale wiatr zaraz zagłuszył moje próby, zamilkłem zatem i ścisnąłem mocniej trzonek. Drzewa były zbyt blisko, czarne, wysokie, strzeliste, i czuły mnie, wiem to. Wtedy jednak krzyk powtórzył się, trochę bliżej, poniósł echem, i nastawiłem uszu. Może to jednak Gniewomir…?

Ruszyłem przed siebie drogą wśród pni, wierząc, że póki patrzę na jawory i wiązy, nie mogą się poruszyć. Wiedziałem, czego można się zimą spodziewać w tym lesie, toteż nie zadziwiły mnie tańczące w mroku ogniki ani suche trzaski gałęzi, na których powieszeni byli wisielcy. Ojciec nauczył mnie, nim odszedł, żeby nie patrzeć na nich, a wtedy znikną. Teraz jednak, chociaż odwracałem spojrzenie, to oni śledzili mnie wzrokiem znad sparciałych pętli. Nie mogli mnie jednak tknąć, zatem parłem naprzód, a oni obracali się na sznurach.

Na wzgórzach o tej porze roku i po zachodzie słońca było niebezpiecznie, ale nie tylko ja byłem przerażony. Wszystkie dzikie zwierzęta trzymały się z daleka, toteż nie musiałem przejmować się wilkami. Chociaż to jedno dawało mi nadzieję.

Poprzysiągłem sobie, idąc z uniesioną siekierą, że jeśli nie odnajdę Gniewomira żywego, wraz z jutrzenką udam się do wsi, choćbym miał po drodze zemrzeć z głodu, zamarznąć albo zostać rozszarpanym żywcem. Sława potrzebowała bezpiecznej chaty, pomocy Zuzanny albo chociaż ciepłej polewki. Nie chciałem, by jej syn zamarzł, żeby umarł przed chrztem. To byłby koniec dla nas, gorszy jeszcze, niż pochłonięcie przez las. Martwy, bezimienny, nieochrzczony chłopiec to większe nieszczęście niż wszystko, co kryje się w mroku.

I szedłem tak, mamiony ognikami, lecz nie dając się im zwabić w zaspy, z twarzą ciętą kłującym śniegiem, sypiącym się za kołnierz.

– Gniewomir? – zapytałem dosyć głośno, aby mógł mnie usłyszeć, gdyby tu był. – Bracie?

Szelest gałęzi i sznurów zabrzmiał mi za plecami, gdy wszyscy wisielcy odwrócili się ku mnie, łowiąc moje słowa. Oddech zamarł mi w piersi.

Ojciec uczył, pokazując przez okna zimowymi wieczorami, że wśród pni starych drzew żyją istoty, o których nie ma pojęcia nawet najstarszy człowiek. Aby je poznać, trzeba wejść między nie, a stamtąd nie ma już powrotu. On sam nie widział wiele, ledwie małe błędne ogniki, ciągnące do leża pradawnych monstrów każdego, kto podda się ich urokowi, nietoperze wielkie jak konie, wisielców, znikających po mrugnięciu powiekami, ale był pewien, że na wzgórzach są też rzeczy jeszcze gorsze. Odkąd pamiętałem nie można było nocą wychodzić za płot farmy, a zimą – od pierwszego dnia do ostatniego – musiał ciągle płonąć ogień.

Wołanie powtórzyło się, tym razem znacznie bliżej. Rzuciłem się w tamtym kierunku, niemal na oślep, bo śnieżyca przysłaniała mi wzrok, lecz wciąż uzbrojony – tak, jakbym potrafił obronić się przed tym, co mogło na mnie czyhać.

Gdy przychodziłem na świat pewnej letniej nocy, piorun uderzył we wzgórze właśnie z chwilą, gdy matka mnie powiła. Zawsze kiedy latem przechadzaliśmy się tędy, pokazywała mi z dumą to jedno martwe drzewo. I teraz trafiłem właśnie w to miejsce, poznałem je mimo pogody – trudno byłoby nie poznać czarnej pręgi, biegnącej wzdłuż nieruchomej, suchej kory, rozgałęziających się żył w tkance słojów. I ja miałem podobną bliznę, szpecącą moje plecy, zupełnie tak, jakby to we mnie trafiła błyskawica.

Gniewomir leżał pod tymże drzewem, drżał cały. Rozpoznałem go natychmiast, uklęknąłem w śniegu, spojrzałem… Prawą nogę miał w zakleszczonych sidłach, utknęła na dobre. Krew zamarzła na zaspach i jego ciele.

– Bracie!

Uniósł głowę, miał skórę białą jak mleko. Ale żył, żył, oczy miał jasne i zdrowe, choć przygasłe od gorączki i bólu, od zimna.

– Nie spostrzegłem, że rozstawili tu sidła, były pod śniegiem… – wyjąkał.

– Wyciągnę cię stąd! Trzymaj się, Sława urodziła ci syna, bracie! Syna!

Uśmiechnął się słabo, ledwo. Ten uśmiech ścisnął mi gardło.

– Gdzie twoja siekiera? Czemuś nie próbował się wyswobodzić?

– Wypadła mi, kiedym upadał. Gdzieś w zamieć, nie wiem, nie znalazłem…

– Jest jeszcze moja.

Wziąłem siekierę, zamachnąłem się. Metal zaszczękał, ale nic się nie stało; powtórzyłem próbę, potem podważyłem ostre, wgryzające się w łydkę Gniewomira zębiska. Byłem za słaby, on też spróbował, ale nie daliśmy rady uporać się z przymarzniętymi sidłami. Nadzieja mnie opuszczała.

– Słuchaj, jest jedno wyjście – rzekł mój brat. – Tnij pod kolanem.

– Nogę?

– Głuchyś? Tnij!

– Ale farma… gospodarstwo!

– Zemrę tutaj, jak nie utniesz!

Trzonek o mało nie wyleciał mi ze zgrabiałych rąk, ale ścisnąłem mocniej i zamachnąłem się, celując w mroku tam, gdzie trzeba było. Ostrze było dobre, ale musiałem porządnie namęczyć się, by przeszło przez kość… strach dodał mi nieludzkiej siły.

Gniewomir wył jak wilk, może nawet na moment stracił przytomność. Łkając, przepraszając go i modląc się do Boga, odrzuciłem siekierę i ścisnąłem mocno nad kolanem, żeby krew przestała płynąć wstęgą szeroką jak Wisła.

– Czekaj… weź pasek. Zaciśnij – polecił słabym głosem, więc zdjąłem pas ze spodni i wykonałem zadanie. Brat dygotał cały, jęczał.

– Rano pójdę do wsi po pomoc – zarzekałem się, pomagając mu wstać. Szło nam jak po grudzie, ale zaciskał zęby i dawał radę, więc i ja nie mogłem być gorszy. – Jak wzejdzie słońce, przyniosę i opału…

– Las zbliżył się do farmy – oznajmił Gniewomir ponuro. – Czułem, że się zbudził.

– Dlatego trzeba nam wrócić do domu!

– Widziałem matkę.

Nie zatrzymałem się, choć krew zastygła mi w żyłach.

– Jakże to?

– Szła obok twojego drzewa. Zatrzymała się nawet, ale jakby mnie nie dostrzegła, patrzyła tylko na pień, a potem poszła w mrok.

Zasmuciłem się. Odkąd dwa lata temu matka i ojciec zapadli na chorobę, której nazwy nie znam, i wraz z przyjściem nowego roku zmarli oboje, serce boli mnie wciąż i wciąż tak samo. Trzeba było jednak żyć dalej, ja i Gniewomir musieliśmy prowadzić farmę, więc pochowaliśmy ich przy lesie, a groby poświęcił ksiądz. W tydzień potem brat odkrył, że ziemia jest rozkopana, a ciał rodziców nie ma. Wiedzieliśmy od tamtej strasznej chwili, że wędrują razem z innymi stworzeniami na wzgórzach, wśród lasu, a wraz z przyjściem wiosny zapadną w sen.

Widok matki musiał być dla Gniewomira paskudny. Ścisnąłem brata za ramię, próbując podeprzeć go wygodniej, by było mu łatwiej poruszać się do przodu.

Niestety, wraz z upływem czasu mój brat widocznie opadał z sił. Krew ciekła nadal, było jej mniej, ale i tak o wiele zbyt dużo, a twarz Gniewomira robiła się błękitna i spuchnięta. Ten widok przerażał mnie znacznie bardziej, niż to, co mijaliśmy w lesie – a mijaliśmy rzeczy, których nie potrafię nawet opisać. Były to duże, cuchnące cienie gdzieś ponad nami, prześlizgujące się po suchych gałęziach, a także inne, mniejsze, wijące się pod nogami, gdzieś pod śniegiem. Zauważyłem raz i dłoń, sterczącą ponad ziemię, zakrzywioną jak u zwierzęcia, i zamarzniętą na kość. A widziałem to wszystko, bo wokół nas tańczyły w powietrzu błędne ogniki, o których już mówiłem, wabiące w nicość i pustkę, próbujące nas rozproszyć. Dawały one światło podobne do tego, którym jaśnieją gwiazdy, lecz zgniłe i zielone, brzydkie niczym to bijące od latarni umarłych na krakowskim rynku.

Wreszcie zamajaczyło przed nami gospodarstwo. Na jego widok serce zapłonęło mi na nowo, pociągnąłem Gniewomira, który ledwo już dawał sobie radę, ku furcie. Nie musieliśmy jej otwierać, bowiem płot był w tym miejscu przewalony, a ziemia wzburzona, zapewne korzeniami. Pnie buków wyrastały teraz tak blisko naszej chaty, że nie trzeba by było zeń wychodzić, by dotknąć kory palcem.

Pchnąłem drzwi do sieni i padliśmy jak dłudzy na podłogę. W palenisku gorzał ogień, ciepło rozlało się po moim ciele, buzując bólem w palcach i stopach. Skuliłem się zatem, jęcząc, i zobaczyłem, że podchodzi do nas Sława. Nie miałem jednak sił, by unieść wzrok.

– Gniewomirze! – zawołała kobieta, zamykając drzwi, by nie wpadało do izby więcej zimna. – Coś ty narobił!

Chciałem tylko spać, ogarnęło mnie niepojęte zmęczenie.

– Gdzie jest… dziecko? – wydusił mój brat, próbując unieść się na łokciach. Choć przedtem krew przestała cieknąć, teraz znowu rozlewała się na słomie podłogi.

– Jakie dziecko? Co mówisz, kochany?

Trwoga zalała mi duszę. Czy syn Sławy i Gniewomira nie przeżył tej zimnej nocy?

– Powiłaś mi syna? Gdzie mój syn…?

Nie widziałem, co dzieje się z Gniewomirem. Ciężar opadł mi na głowę, zmorzył mnie dziwny sen, zmęczenie i chłód sprawiły, że nie umiałem unieść powiek. Kiedy zmusiłem się do tego wreszcie, ujrzałem Sławę ciągnącą po ziemi ciało brata.

– Co robisz? – wyjęczałem.

Kobieta usadziła bezwładnego, sinego Gniewomira przy piecu, a później zbliżyła twarz do jego ucha, jakby chciała mu powiedzieć, że go miłuje. Ale zamiast tego otworzyła szeroko usta – jak do uśmiechu, lecz był to uśmiech zbyt szeroki, taki, że rozerwał jej zmarniałą twarz od ucha do ucha – i odsłoniła paszczę pełną kłów!

Wrzasnąłem, jakby mnie ze skóry obdzierali, ale Sława nie zwróciła na mnie nawet spojrzenia. Zębiskami, wielkimi jak wilcze, żółtymi i kończystymi, wgryzła się w szyję mego brata, szarpnęła ze dwa razy, i wyrwała kawał mięsa spod ucha. Krew zbryzgała jej twarz i chusty, ona jednak tylko przełknęła kęs i wgryzła się głębiej, dalej, odrywając Gniewomirowi głowę.

Nie wiem, czemu wtedy nie myślałem o tym, że mój brat traci właśnie życie, ale taka jest prawda. Zastanawiałem się tylko, patrząc na łapczywie pożerającą Gniewomira Sławę, co stało się z dzieckiem, i modliłem się żarliwie do Boga, żeby żyło. Okazało się później, że dziecko umarło, gdy wypiło krew płynącą z matczynych piersi zamiast mleka – tak orzekła Zuzanna, kiedy ją zapytałem.

Gotowały mi się wszystkie wnętrzności. Nie mogłem się jednak ruszyć, by ratować brata; ból w stopach i dłoniach, które zamarzły, i które miałem stracić, był zbyt silny. Rzucałem się jedynie niczym ryba wyjęta z wody, próbując sięgnąć czegokolwiek, czym zdołałbym rzucić w Sławę, by odpędzić ją od truchła.

Wreszcie odwróciła się ku mnie, spojrzała. Prócz krwi i strzępów, którymi była obryzgana, prócz szeroko rozwartych szczęk i monstrualnych zębów, twarz miała taką jak zawsze, i dłonie też takie same jak wtedy, gdy przybyła tu wiosną. Czy dlatego zaczęła chudnąć i słabować, że nie mogła już żywić się tym, co lubiła? Jak to możliwe, zastanawiałem się gorączkowo, czy ona jest człowiekiem, czy nie…? Czy ja teraz umrę?

Ale Sława opadła tylko na cztery nogi, jak zwierzę, zbliżyła się do mojego bezwładnego ciała, pochyliła się i powąchała moją szyję.

– Brudną masz krew, zakażoną – oznajmiła ochryple. – Umrzesz do świtu.

Cuchnęło od niej wnętrznościami, jakby z samego dna piekieł, jak od ubitej świni. Mój pusty żołądek odezwał się spazmem.

Zanim zdołałem spróbować jej odpowiedzieć, Sława popełzła do drzwi, zostawiając za sobą smugę krwi, i wyszła w nocny mrok. Nigdy więcej jej nie widziałem.

Ja zostałem sam w izbie z martwym bratem, z którego zostały tylko nogi, głowa i ogryziony kręgosłup, i szarym, małym ciałkiem niemowlaka porzuconym na ławie. Leżałem tak, czekając, aż las pochłonie farmę i mnie, aż dołączę do matki i ojca, aż stanę się częścią zimy, zanim Bóg zdoła mnie wziąć w ramiona.

Zamiast drzew przyszedł świt, a ze świtem – Zuzanna, która szczęśliwie zawitała do nas po drodze do Krakowa. Zastała mnie ledwo żywego i przerażonego, i dużo czasu minęło, nim wyjaśniłem, co zaszło. Uwierzyła mi, co do dziś uważam za cud, i uchroniła od śmierci zapowiadanej przez Sławę. Faktycznie, byłem chory, lecz znachorka zdołała mnie uleczyć.

Może zdaje wam się, że to, co opowiadam, to tylko wymysły starego człowieka, który nie pamięta za dobrze swojego dzieciństwa i zmyśla, żeby tylko młodych nastraszyć. Myślcie, co chcecie. Doradzę wam tylko jedno: zimową, mroźną nocą omijajcie ruiny chaty, które spotkacie przy trakcie do Krakowa. Omijajcie las na wzgórzach. I nie patrzcie za długo na nieruchome drzewa przy drodze… Kto wie, co błąka się wśród nich?

Koniec

Komentarze

Oj, podoba mi się. Bardzo dobrze napisany tekst i bardzo dobrze opisany świat. Krótka historia o przesądach i stworach, choć niepokoi mnie ta inspiracja wigilijną nocą – dobrze, że nie mieszkam pod Krakowem ;)

Trochę się zaciąłem przy wieku bohatera – jeśli dobrze rozumiem, jest ośmiolatkiem, tak? Nieco zbyt elokwentny ten narrator jak na małolata z małopolskiego zadupia. Może lepiej nie wspominać o jego wieku?

Bohater w trakcie opowiadania jest już staruszkiem – w trakcie wydarzeń natomiast ma osiem lat :)

Dzięki za opinię! Lasy pod Krakowem bywają zaskakujące…

Bajka mroczna i krwawa, pełna dziwów i osobliwych stworów. Czytało się nieźle, ale z pewną niewiarą podchodzę do wieku i możliwości młodszego brata – czy ośmiolatek, głodny, przemarznięty i przerażony, byłby w stanie dwoma cięciami siekiery odrąbać nogę rosłemu Gniewomirowi, a potem, okaleczonego, przywlec do domu?

Dodam też, że razi mnie nazywanie gospodarstwa braci farmą. Mam wrażenie, że rzecz dzieje się na tyle dawno, że ten termin nie powinien być użyty w opowiadaniu

 

ubra­łem, co tylko mo­głem, i wy­sze­dłem w za­wie­ru­chę. –> Co ubrał???

Odzieży się nie ubiera!!! Odzież można włożyć, założyć, przywdziać, ubrać się w nią, wystroić, ale nigdy, przenigdy nie można ubrać odzieży!!!

Za ubieranie odzieży grozi surowa kara – trzy godziny klęczenia na grochu, w kącie, z twarzą zwróconą ku ścianie i z rękami w górze!

 

gdy coś zdało mi się dziw­nym. –> …gdy coś zdało mi się dziw­ne.

 

Dym zalał izbę, gryzł w oczy i gar­dło… –> Raczej: Dym zasnuł/ wypełnił izbę, gryzł w oczy i gar­dło

 

wy­obra­zi­łem sobie jego ogo­rza­łą, przy­stoj­ną twarz białą jak śnieg… –> Jeśli twarz jest ogorzała, to jak może być biała?

 

Wtedy jed­nak krzyk po­wtó­rzył się, tro­chę bli­żej, po­niósł echem, i za­strzy­głem usza­mi. –> Czy aby strzyżenie uszami nie jest właściwe zwierzętom?

Może: Wtedy jed­nak krzyk po­wtó­rzył się, tro­chę bli­żej, po­niósł echem, i nastawiłem uszu.

 

Teraz jed­nak była noc, a zima była zbyt silna… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

śle­dzi­li mnie wzro­kiem znad spar­szy­wia­łych pętli. –> Nie wydaje mi się, aby pętle stryczków mogły być sparszywiałe.

Za SJP PWN: parch  «grzybicza choroba skóry objawiająca się żółtawymi strupami; też: te strupy»

 

Ten uśmiech ści­snął mnie za gar­dło. –> Ten uśmiech ści­snął mi gar­dło.

 

Łka­jąc, prze­pra­sza­jąc go i mo­dląc się do Boga, od­rzu­ci­łem sie­kie­rę i ści­sną­łem mocno nad ko­la­nem… –> Wcześniej napisałeś: – Słu­chaj, jest jedno wyj­ście – rzekł mój brat. – Tnij nad ko­la­nem. –> Podejrzewam, że brat poprosił: – Tnij pod ko­la­nem.

 

– Cze­kaj… weź pasek. Za­ci­śnij – po­le­cił, więc zja­dłem pas ze spodni i wy­ko­na­łem za­da­nie. –> Wiem że bohater był głodny, ale że aż do tego stopnia… ;)

Pewnie miało być: …więc zdjąłem/ wyjąłem pas ze spodni i wy­ko­na­łem za­da­nie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tekst przeczytałam wcześniej i zrobiłam łapankę, ale jakoś nie mogłam znaleźć chwili na napisanie komentarza i Regulatorzy mnie uprzedziła ;) Starałam się nie powielać jej uwag, ale jeśli coś przepuściłam, to przepraszam.

 

Przede wszystkim nie rozumiem, czemu bohaterowie wcześniej nie zadbali o opał? Tym bardziej, że spodziewali się narodzin dziecka? Podczas porodu czy też po jego zakończeniu ciepła woda naprawdę się przydaje – trzeba obmyć i matkę, i dziecko… Ogólnie wydaje się to dziwne, że mieszkając w takim miejscu, w jakim mieszkali, nie zadbali o siebie z wyprzedzeniem.

Chata nie stała chyba cicha cały wieczór czy noc, domyślam się, że Sława sporo się nawrzeszczała przy porodzie ;) A jeśli nie, to może warto to dookreślić.

Dalsze wątpliwości – jeśli sytuacja jest taka straszna, niebezpieczna itp., to bohaterowie już dawno powinno porzucić oddalone domostwo i przeprowadzić się do wsi. Albo zimą mieszkać bliżej innych ludzi, a dopiero jak jest bezpiecznie przenosić się na wzgórze, by zająć się gospodarstwem.

 

“– Musi inny wędrowiec – pokręciłem głową.” – “Pokręciłem głową” nie jest naturalnym następstwem kwestii dialogowej. Albo Pokręciłem wielką literą i kropka po wędrowcu, albo “powiedziałem, kręcąc głową”, albo to kręcenie głową można wystawić z dialogu i wstawić gdzieś obok.

 

“…na których powieszeni byli wisielcy. Ojciec nauczył mnie, nim odszedł, żeby nie patrzeć na nich, a wtedy znikną. Teraz jednak była noc, a zima była zbyt silna…”

 

“Martwy, bezimienny, nieochrzczony chłopiec to większe nieszczęście[-,] niż wszystko, co kryje się w mroku.”

 

“Rozpoznałem go natychmiast, uklęknąłem w śniegu, spojrzałem… pPrawą nogę miał w zakleszczonych sidłach…”

 

“Ostrze było dobre, wystarczyły dwa zamachnięcia…” – Wątpię, by ośmiolatek nawet najlepszą siekierą dwoma uderzeniami dał radę odciąć nogę dorosłemu mężczyźnie. Wątpię też, by bez fachowej pomocy Gniewomir miał szansę nie zemdleć, nie stracić od razu mnóstwo krwi i dokuśtykać jakoś do chaty.

 

“…kiedy pomagałem mu wstać.

– Rano pójdę do wsi po pomoc – zarzekałem się, pomagając mu iść…”

 

“W tydzień potem brat odkrył, że ziemia jest rozkopana, mimo[-,] że skuta była lodem…”

Tu mam zagwozdkę. Wiem, ze mróz czasem potrafi ścisnąć niespodziewanie, ale jakoś mi zazgrzytało – skoro można było ich pochować, ziemia musiała być dość miękka do kopania. A w tydzień później już jest dziwne, że grób jest rozkopany…

 

“Na jej widok serce rozgorzało mi na nowo, pociągnąłem Gniewomira, który ledwo już dawał sobie radę, ku furcie. (…)

Pchnąłem drzwi do sieni i padliśmy jak dłudzy na podłogę. W palenisku gorzał ogień…”

 

“…wgryzła się w szyję mego brata, szarpnęła ze dwa razy[-,] i wyrwała kawał mięsa spod ucha.”

 

“I nie patrzcie za długo na nieruchome drzewa przy drodze… kKto wie, co błąka się wśród nich?”

 

Ogólne wrażenia – problemem jest to, że siadło tu prawdopodobieństwo. Wszystko to, o czym pisałam wcześniej, sprawiło, że po prostu nie wierzę w tę opowieść. Bo jest niewiarygodna, ta tytaniczna praca ośmiolatka, poród w zimnej chacie i w ogóle siedzenie bez ognia i drewna jak kaczki na strzelnicy w sytuacji w której wszyscy wiedzą, że noc, chłód i potwory zabijają. Czasem na jakieś niedociągnięcie można przymknąć okno, ale nie kiedy jest ich aż tyle. Sądzę jednak, że gdybyś napisała inny tekst, który byłby wiarygodny, mogłabym go przeczytać z przyjemnością i może nawet poczuć dreszczyk emocji ;) Powodzenia przy dalszych próbach.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dziękuję za trud włożony w wyszukiwanie niedoróbek. Co do całej sytuacji, która jest dziwaczna i niewiarygodna – toż to bajka! Bohaterowie nie są zbyt racjonalni, bo być nie mieli, są tylko figurami i metaforami osadzonymi w opowiadanej przez staruszka historii. Ale powinno bronić się samo, skoro się nie broni – no cóż, niestety :(

Co do rozkopanych grobów, mróz widocznie nadszedł szybciej i z większą siłą, niż się komukolwiek wydawało.

Prawdopodobieństwo prawdopodobieństwem, ale pamiętajcie, że to tylko opowiadana historia. Kto wie, czy narrator nie kłamał i nie nadawał sobie cech, których wcale nie miał? ;)

Btw: jestem autorką, nie autorem :)

Bogowie, przepraszam za gapiostwo :O

 

Hm… widzisz, tylko że ja nie odniosłam wrażenia, że to bajka czy baśń. Zabrakło tu elementów, które sygnalizowałyby bajkowość/baśniowość, którą można by tłumaczyć brak prawdopodobieństwa czy symbolizm pewnych elementów. Odczytałam to raczej jako opowieść grozy.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Zgadzam się z Jose, nie miałam poczucia, że czytam bajkę, a opowieść grozy. Gdybyś wzięła pod uwagę uwagi na temat prawdopodobieństwa, sam pomysł dałby się spokojnie odratować. Tym bardziej, że umiesz przedstawić klimat. Zaintrygowała mnie akcja, więc i zapomniałam, że główny bohater ma tylko osiem lat. Ale ten wiek to z lekka przesada, nawet na bajkę ;)

Faktycznie, być może wiek bohatera był zbędny – pozostawię go zatem nieznanym, żeby każdy mógł dopasować bohatera do opowieści.

Miło słyszeć, że akcja jest ciekawa (nawet, jeśli nierealistyczna!) :)

Też mnie zdziwiło, że nie przygotowali sobie drewna na opał. Zima zaskoczyła jeszcze bardziej niż drogowców?

A może Gniewomir poszedłby po akuszerkę, bo Sławę chwyciły bóle pół miesiąca przed terminem? Wtedy nikt by nie narzekał na prawdopodobieństwo.

Ale ogólnie historia daje radę.

Pnie buków wyrastały teraz tak blisko naszej chaty, że nie trzeba by było zeń wychodzić,

zeń = z niego

Babska logika rządzi!

Historia ciekawa i klimatyczna. Początkowo myślałem, że czeka nas tkliwa historyjka o braterskiej miłości. A tu wolta – bardzo dobrze zrobiony zwrot ze Sławą. Mi się bardzo spodobało, zwłaszcza że uniknąłeś typowego w takich sytuacjach szoku u czytelnika wywołanego zmianą sytuacji. Ponieważ jednak klimat lekkiego horroru był obecny od początku, zmiana sytuacji wyszła wręcz na dobre.

Tworzysz też fajny klimat poprzez opisy i czarnowidztwo bohatera. W ogóle sam bohater wychodzi konkretny, co się chwali. Nie leje wody w przemyśleniach, tylko pokazuje świat i co widzi.

Szwankują drobnostki w fabule (sławetny powód pójścia do lasu), ale da się nad nimi przejść. Technicznie nic mi nie przeszkadzało czytać.

Tak więc klik ode mnie za ten nocny koncert fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Całkiem udany horror. Jest atmosfera grozy, niebezpieczeństwo. Tekst wzbudza emocje, kibicowałam głównemu bohaterowi. Podobał mi się pomysł z “pochłanianiem” ludzi przez las i błąkaniem się widm.

Moim zdaniem, informacja o błyskawicy podczas urodzenia bohatera powinna być albo powiązana bardziej z tekstem (może dlatego nie atakują go wisielcy i ludzie z lasu), albo pominięta. Zakończenie mnie nie porwało, wyszło zbyt proste w porównaniu do reszty historii.

W sumie mogłabym się podpisać pod komentarzem ANDO. Też nie do końca podobało mi się zakończenie, ale nastrój jest naprawdę fajnie zbudowany (może stąd rozczarowanie), motyw lasu “podchodzącego” pod domostwo zawsze nieco przerażający, czytało mi się bardzo dobrze.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

To jest naprawdę fajny tekst… w warstwie fabularnej. W kwestii technicznej, czegoś mu jednak brakuje. Wszystko dzieje się za szybko, człowiek nie zdąży wsiaknąć w klimat, a już jest po wszystkim. Sama końcówka, choć sensowna, także odstaje. Na Twoim miejscu wróciłabym kiedyś do niego i rozbudowała, albo raczej napisala od nowa, z pełną pompą i zaangażowaniem, jak na to zasługuje :) Powoli, na spokojnie, żeby czytelnik mógł poczuć na własnej skórze absolutnie całą grozę sytuacji, która w tym momencie jest taka zaledwie “trailerowa”.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka