- Opowiadanie: Maszkytny - Światło tego świata

Światło tego świata

Pierwsze opowiadanie zamieszczone na tym portalu, trochę postapo, trochę sci-fi, odrobina erotyki. Mam nadzieję, że się spodoba.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Światło tego świata

I wyszedł zmarły(…)

I rzekł do nich Jezus:

«Rozwiążcie go i pozwólcie mu chodzić!»”

J 11, 44

 

Usłyszał dzwonek. Przyszła.

Natychmiast podbiegł do drzwi i otworzył jej, by już od progu zostać oczarowanym tym, co zobaczył. Wyglądała jak gwiazda filmowa. Zgrabna, szczupła, w kremowej, przylegającej do ciała kreacji robiła piorunujące wrażenie. Tym większe, że jej strój żywo kontrastował z kruczoczarnymi włosami, które na jasnym tle sukni wydawały się jeszcze ciemniejsze. I jej okulary. Nie mógł nie zauważyć jej okularów: szerokich, w grubej oprawce, zza szkieł których obserwowały go jej zielone jak trawa oczy. Uwielbiał kobiety w okularach, a jeśli do tego wyglądały tak jak ona… boże, był w siódmym niebie.

Nagle uświadomił sobie, że od dłuższej chwili gapi się na nią bez słowa. Nie chcąc wyjść na dziwaka, wyrwał się z władzy jej piękna i zaprosił do środka.

– Dziękuję – odparła, wykrzywiając usta w lekkim, dziewczęcym uśmiechu, jednocześnie zaczesując lewą dłonią włosy za ucho. Potem weszła.

Z wolna pokonała korytarz mieszkania, przyglądając się wszystkiemu, co napotkała na drodze: wieszakowi na ubrania, lustru, dwóm obrazom, wiszącym po obydwu stronach wejścia do kuchni (do której też zajrzała), aż wreszcie dotarła do salonu, gdzie z równym zainteresowaniem badała otoczenie.

Marcin zamknął za nią drzwi od razu, gdy weszła. Później przyglądał się jej z końca korytarza: szczególnie tyłkowi, który odznaczał się wyraźnie pod obcisłą kiecką – napięty i uniesiony dzięki szpilkom, podskakiwał ochoczo przy każdym stawianym przez jego właścicielkę kroku. Tak bardzo skupił się na nim i na długich, niczym nie zakrytych nogach, że został pod drzwiami – na co w ogóle nie zwróciłby uwagi, gdyby brunetka go nie upomniała.

Spojrzała przez ramię, odrzucając włosy na prawo i przekręcając jednocześnie pół tułowia tak, że mógł dostrzec zarys jej piersi.

– Idziesz? – spytała. Dziewczęcy, trochę speszony – jak początkowo (mylnie) podejrzewał – uśmiech nie schodził z jej twarzy.

Uznał to za dobry znak. Znak sugerujący, że jeszcze niczego nie zdążył spieprzyć. Miał nadzieję, że dotrwa w podobnym stylu do finału tego wieczoru.

Ruszył się wreszcie spod drzwi i dołączył do niej w salonie.

– Napijesz się czegoś? – spytał od razu, jak na szczodrego gospodarza, mającego swój interes w tej szczodrości, przystało.

Potwierdziła. On zaproponował wino. I na to się zgodziła, więc nie miał innego wyboru, jak wyjąć z barku dwa kieliszki i nową, jeszcze nie otwartą butelkę. Nie znał się za bardzo na winach – zawsze kupował czerwone, te z bykiem, co zostało mu jeszcze z młodych lat, które spędzał wśród rodziny. W jego domu mawiało się o nim „bycza krew”. Nie wiedział dlaczego, ale domyślał się, że to prawdopodobnie przez jego cierpki smak – w końcu było winem wytrawnym. Ten smak nie zawsze przypadał do gustu odwiedzającym go kobietom, dlatego kilkakrotnie zastanawiał się nad tym, czy nie byłoby lepiej kupować słodszego wina, ale te znowu nie podchodziło jemu. Koniec końców – trochę z lenistwa, trochę z przyzwyczajenia – został przy „byczej krwi”.

Nalał i podał kieliszek swojej towarzyszce. Skosztowała od razu.

– Cierpkie – stwierdziła, mlaszcząc pokazowo językiem. W tym samym momencie jej mina skwaśniała.

Dama pewnie liczyła na coś słodszego.

– Cierpkie, ale dobre – bronił swojego trunku i dla udowodnienia sam się napił. Gdy alkohol przeszedł przez przełyk poczuł, jak język stopniowo nabiera szorstkości papieru ściernego. – Poza tym – ciągnął, nachylając się do partnerki – wytrawne wino słynie ze swoich właściwości.

– Jakich? – spytała. Jej oczy ukryte za szerokimi okularami rozszerzyły się nieco.

Nachylił się jeszcze bardziej.

– Podobnych do afrodyzjaku – wyjaśnił i uśmiechnął się serdecznie. Nie miał pojęcia, czy to co powiedział miało jakiekolwiek pokrycie w rzeczywistości, ale uznał, że nawet jeśli nie, to może zadziałać w formie placebo. Na co szczerze liczył.

Potem odstąpił, nie chcąc napierać na brunetkę za mocno. Taką panienkę można było bardzo łatwo spłoszyć, czego wolał uniknąć.

Patrzył z bezpiecznej odległości, jak jego towarzyszka trawi usłyszaną informację. Widział wszystkie fazy tej konfrontacji. Z początku wzmianka o afrodyzjaku ją zaskoczyła, później onieśmieliła, by finalnie doprowadzić do pełnej powagi, niebezpiecznie zbliżającej się do poziomu powagi grobowej. Jednak nie trwało to długo, bo brunetka zaraz wypiła kolejny łyk wina, który – jak zaczarowany – usunął z jej twarzy niebezpieczną surowość, zastępując ją tym samym uśmieszkiem dziewczynki, którą stojąca przed nim, w pełni dojrzała kobieta dawno przestała być.

Ów uśmiech miał w sobie coś niezwykłego. Wytwarzał tak wielkie napięcie, że Marcin musiał panować nad sobą wszystkimi siłami woli, gdyż w przeciwnym razie rzuciłby się na towarzyszkę od razu – w salonie, w którym stali. Na razie trzymał się w ryzach, ale już nieco gorzej było w przypadku trzęsących się z podniecenia rąk. Miał wrażenie, że podobne drgawki opanowują jego całe ciało.

Uśmiechnął się nerwowo i niemal w tym samym momencie uniósł kieliszek, by odwrócić od tego uwagę.

– Wznieśmy toast! – zaproponował z werwą.

Ona spojrzała na niego badawczo.

– Za?

– Za nas! I za nasz wspólny wieczór! – wymyślił na poczekaniu, unosząc kieliszek jeszcze wyżej, by zachęcić do toastu towarzyszkę.

Udało mu się, bo po chwili poszła za jego śladem.

– Za to mogę wypić – stwierdziła, a uśmiech nie schodził jej z twarzy.

Stuknęli kieliszkami. Po salonie rozszedł się dźwięczny szczęk szkła, który zanikł po sekundzie. Wtedy tez napili się dla uczczenia chwili. Obydwoje pociągnęli z kieliszków pokaźny haust wina. Widać wspomnienie o właściwości afrodyzjaku działało nie tylko na brunetkę, ale również na Marcina – chociaż dla niego wystarczającym afrodyzjakiem była sama jej obecność; przy takiej kobiecie nie potrzebował żadnych wspomagaczy.

– Nawet nie jest takie złe, jak się człowiek przyzwyczai… – stwierdziła, przyglądając się resztce w kieliszku.

– A nie mówiłem? – spytał zadowolony z tego, że jednak dała się przekonać.

Jednak już po chwili musiał powstrzymać radość, bo za wcześnie uznał swe zwycięstwo.

– …ale i tak wolałabym słodsze… – dodała zaraz, jakby chciała utrzeć mu nosa. I dalej się uśmiechała tym swoim cholernym, flirciarskim, dziewczęcym uśmieszkiem, którego nie potrafił już zdzierżyć.

To był dobry moment, by przejść do ofensywy – uznał; bardziej instynktownie, niż za pomocą logicznego myślenia. W takiej sytuacji dużo lepiej było zdać się na instynkt, pierwotny zmysł, który przez wieki sukcesywnie prowadził tysiące jego przodków – a teraz miał poprowadzić również jego.

Przełamując barierę strachu, sugerującą mu, że ta akcja równie dobrze może potoczyć się w przeciwnym, negatywnym kierunku, przeszedł z myśli do czynów. Dał się porwać wzbierającym w nim od początku spotkania zmysłom.

– Daj spokój i chodź no tu – odezwał się, zbliżył do niej i objął wolną ręką, by finalnie przyciągnąć do siebie, tak, że czuli się wzajemnie – od bioder, po klatkę piersiową.

Brunetka, zaskoczona tym nagłym zrywem, patrzyła na niego pytająco, a jej twarz zastygła, jakby sparaliżowana, nie mogąc wyrazić naraz tylu sprzecznych emocji. Usta sugerowały, że trochę chciała się zaśmiać, trochę zezłościć, co w efekcie skończyło się tym, że zaciśnięte wargi ułożyły się w równą linię; oczy, teraz wielkie jak pięciozłotówki, obserwowały go uważnie, próbując ogarnąć całą złożoność nowej sytuacji. Jednak to jej policzki zdradzały najwięcej, bo zalały się czerwienią.

Obserwował uważnie całą gamę rysujących się przed nim emocji, chcąc wyczytać, czy aby nie przesadził – ale nie, chyba nie. Chyba wszystko było w porządku. Z początkowego zmieszania w końcu zwycięsko wyszedł dobrze mu znany uśmiech, jeszcze bardziej seksualny, niż na początku (przynajmniej tak go wtedy odebrał), a na policzki wlało się jeszcze więcej czerwieni.

Nie czekał dłużej. Niech się dzieje, co chce – pomyślał i pocałował ją. Początkowy brak odzewu trochę go speszył, ale nie ustąpił. I dzięki temu wygrał, bo już po chwili poczuł, jak towarzyszka odwzajemnia jego starania.

Kamień spadł mu z serca.

Uskrzydlony tak pozytywnym odzewem ze strony partnerki napierał dalej. Jego uniesienie szybko porwało i ją, bo już po chwili wzleciała ponad prostą ludzką wstydliwość i powściągliwość, dając sobie tym samym szansę na przeżycie czegoś, co wykraczało poza codzienność; poza logiczny, starający się chłodno wszystko analizować, rozum; poza opory, które są częścią życia każdego z nas. Wzleciała w strefę, gdzie panowały pierwotne żądze, a przyjemność – ta prawdziwa przyjemność – wynikała z możliwości oddania się im bez strachu przed tym, co może z tego wyniknąć.

W tej strefie nie było czasu, mijających sekund, chwil, przerw, ciągów. Był za to jeden nieprzerwany pływ, którego nurtem (trochę zabarwionym czerwienią wypitego wina) dopłynęli do sypialni, by tam oddać bogom miłości, lubieżności i zaspokojenia to, co im należne.

A mieli z czego składać dary, bo Marcin nie tylko potrafił prowadzić, ale też dobrze wiedział, czego chce; z drugiej strony brunetka, pochłonięta falą uczuć, była gotowa zwiedzić pod jego przewodnictwem każdą, nawet najbardziej ekstremalną, z wybranych przez niego dróg.

Korzystał z jej hojności do woli.

Wpierw opadli na materac w tradycyjnym, miłosnym uścisku, dając sobie czas do zbadania siebie nawzajem, jak i chwilę na zachwyt nad własnymi ciałami – obydwoje byli piękni. Byli młodzi i zadbani, a ich połączenie na jego łóżku, w jego sypialni, której zimne na co dzień, białe ściany teraz wydawały się gotować, nie było niczym innym, jak pieśnią pochwalną, mającą sławić pod niebiosa najlepszych synów i córki matki natury.

Jej zew prowadził Marcina, a on swoją partnerkę – do krain, których nie zwiedziliby nigdy, ani nigdzie indziej.

Objął brunetkę w talii i przekręcił się na plecy, tak, że była zmuszona położyć się na nim. Nie na długo, gdyż, nie czekając więcej niż kilka sekund, złapał jej ramiona i, odpychając delikatnie, starał się zasugerować, żeby się wyprostowała.

Zrobiła to. Jasna cholera, ona to robiła!

Wyprostowała się i wygięła nieco w tył, naciągając jędrną skórę na ciele tak bardzo, że jej brzuch zapadł się pod żebrami, a same żebra wyszły na wierzch, tworząc coś na wzór ciasnej drabinki, prowadzącej do znajdujących się wyżej, dwóch kształtnych piersi. Oniemiał z zachwytu. Tysiąc bogiń, tysiąc wychwalanych pod niebiosa piękności z dawnych eposów miłosnych, tysiąc cudów tego świata nie było w stanie oddać majestatu drobnej brunetki. Wyglądała jak posąg ku czci samej idei piękna. Stworzony z życia: pełnego energii, witalności i młodości. A gdy jeszcze potem zdecydowała się poprawić włosy, objąć je chwałą swojej dłoni i zarzucić za siebie, by mogły swobodnie opaść na plecy, Marcin całkowicie odleciał.

Teraz już nie widział dla siebie innego wyjścia; innej drogi do zbawienia, jak tylko postarać się zostać częścią tego piękna – choćby na chwilę, choćby po to, by dostąpić ułamka objawiającego się przed nim ideału i, zyskując tę łaskę, móc potem zasnąć spokojnie.

Starał się to zrobić. Starał się ze wszystkich sił.

Manewrował biodrami najlepiej, jak tylko potrafił, chcąc oddać bogini, co boskie – boską przyjemność. Miał potrzebną do tego werwę, miał wenę, miał chuć, buchającą żywym ogniem przed obrazem, który rysowała przed nim partnerka.

Tak żywym, że nie wytrzymał długo w jednej pozycji. Musiał coś zmienić, spróbować czegoś nowego, zupełnie jakby chciał doświadczyć wszystkiego, co możliwe, zanim brunetka się nim znudzi i go zostawi. Wyjdzie, pójdzie.

Zniknie.

– Chcę cię wziąć od tyłu – zadeklarował głosem, w którym dudniło echo tysiąca rozpalonych ogierów.

Na podobne wezwanie kobieca natura – szczególnie rozgrzana do tego stopnia, jak miało to miejsce w przypadku jego towarzyszki – nie mogła pozostać obojętna. Brunetka uśmiechnęła się lubieżnie, nieznacznie mrużąc przy tym oczy, jakby chciała powiedzieć: „oj, ty mały zboczeńcu”. Zaraz potem zeskoczyła z niego, więc i on się podniósł na klęczki.

Ułożyła się na czworaka, tyłem do niego, wypinając tyłek ku górze, zupełnie jak przeciągający się kociak. Marcin nie wierzył w to, co się dzieje. Nie wierzył, że tak łatwo się na to zgodziła, że mógł z nią spełnić i tę zachciankę. Kiedy patrzył na wygiętą partnerkę niemal czuł, jak nienormalnie rozszerzają mu się źrenice; miał wrażenie, że ich czerń całkiem zaleje mu gałki oczne. Był głodny. Głodny kobiety łaszącej się w taki sposób o wyciągnięcie ręki przed nim.

Dojrzał jej twarz, wyzierającą zza kształtnej rzeźby reszty ciała. Twarz zapraszającą do dalszej zabawy.

Nie czekał dłużej.

Zbliżył się, wszedł w nią, poczuł ciepło jej ciała. I dymał. Dymał ile sił. Ile łaskawe oko matki natury uznało za stosowne tamtej nocy.

 

*

 

Otworzył oczy i zobaczył przed sobą poszarzały sufit. Jak bardzo różnił się od tego śnieżnobiałego, pod którym jeszcze niedawno spędzał miłe chwile z brunetką. Ona również odeszła, zniknęła, zostawiając go samego w sypialni. Nie tej wielkiej, dobrze umeblowanej i czystej; nie tej z programu. Kiedy wrócił do rzeczywistości, wróciła również jego obskurna, mała sypialnia.

I przypomniał sobie, gdzie się znajduje. I przypomniał sobie, kim jest.

Usiadł na łóżku, przy czym – zaraz po tym, jak dźwignął się z pozycji leżącej – poczuł ogromny ciężar własnej głowy – zupełnie jakby miał na nią wciśnięty ciasny, ciężki hełm. Objął ją dłońmi, ale żadnego hełmu nie wyczuł, tylko swoje włosy – zmierzwione i tłuste. Powiedziałby, że to po wysiłku, ale wysiłku również nie było. Dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Żywe obrazy, wciąż tańczące mu przed oczami, wciąż przypominające boginię-brunetkę i jej nieziemskie ciało, były tylko mirażami, zjawami. Fikcyjnymi przedstawieniami, halucynacjami stworzonymi na jego potrzeby przez program.

Instynktownie pomasował się po karku, kawałek poniżej ucha; dokładnie tam, gdzie dało się wyczuć implant. Mała, kanciasta i twarda wypukłość zamajaczyła mu między palcem wskazującym, a środkowym. Docisnął ją i od razu poczuł nieznaczny dyskomfort, wywołany wbijającym się głębiej w ciało metalem. Puścił zaraz, ale po chwili spróbował znowu. Tym razem nie naciskał, tylko masował obce ciało palcami, czując je coraz wyraźniej. Samym dotykiem był w stanie odgadnąć kształt tego kawałka techniki: płaskiej, prostokątnej, metalowej płytki.

Bawił się tak, aż znowu go ukłuła w kark. Jednak teraz zrobiła to mocniej; chyba naruszył jakiś nerw, albo był to jeszcze jeden efekt wybudzenia. Tak czy siak wystarczyło, by zostawił implant w spokoju.

Schował twarz w dłoniach. Powrót świadomości powodował, że zaczynał czuć się jak gówno. Do tego dochodził jeszcze ból głowy, ale mniejsza z nim. Dużo bardziej bolała wiedza, że wszystko, czego doświadczył przed chwilą, tydzień temu, miesiąc czy nawet rok, było fikcją. Najzwyklejszym falsyfikatem. Tak prawdziwym, że mózg nie zauważa różnicy, kiedy kłamstwo trwa, a nawet – momentami – zdawałoby się, że równie dobrze mógłby w tym kłamstwie utonąć. Kłamstwie, które sam dla siebie stworzył, bo Marcin był autorem większości przeżywanych wydarzeń. Wybierał scenariusz, a posłuszny program odgrywał kolejną scenkę ze swoim właścicielem w roli głównej.

Na szczęście bolało tylko, gdy się wychodziło. Bolało fizycznie, psychicznie i na domiar złego: moralnie. Najgorszym z tej trójki był ból moralny. Świadomość tego, że jest się tak żałosnym człowiekiem, że miłość, uczucie i seks odgrywa się tylko na niby, fikcyjnie; może idealnie, ale… zupełnie bezpiecznie. I pusto.

Gdy uczucie ciężkości głowy zmalało i Marcin poczuł nieznaczną ulgę, wstał z łóżka. Ruszył do kuchni, gdzie trzymał tabletki na tego cholernego kaca.

Otworzył szafki: najpierw jedną, potem drugą, klnąc pod nosem na cały świat i samego siebie za to, że upragnionego leku nigdzie nie było. Dopiero w kolejnej dostrzegł pojemnik, podobny kształtem słoikowi, wciśnięty pomiędzy kilka podstawowych naczyń (Marcinowi w zupełności wystarczały).

Sięgnął po niego, po czym szybko odkręcił wieczko. Wysypał na dłoń dwie tabletki. Wielkie i żółte, które nie sposób było połknąć bez popicia, więc zaraz nalał sobie wody do szklanki. Z nią w ręku wrzucił tabletki do ust, zapił i przełknął z trudem. Czuł całą drogę, jaką lek przebył od przełyku, aż do żołądka.

Co prawda Marcin nie mógł liczyć na natychmiastowe efekty, ale sama świadomość przyjęcia lekarstwa działała kojąco. Wiedział, że kac odłączeniowy niedługo minie, co pozwoliło mu uspokoić się nieco.

Odstawił szklankę na kuchenny blat, potem oparł się o niego. Splótł ręce na piersi, spuścił głowę i oczekiwał na efekty. Wciąż próbował uporać się z obrazami swojej niedawnej, wirtualnej schadzki. Wspomnienie brunetki, jej ciała i tego, co mógł z tym ciałem robić, działało na niego w dwójnasób: jednocześnie doznawał erekcji, kuszącej go do powtórzenia podobnego scenariusza – jak i poczucia wstydu, przez które przeklinał samego siebie.

Ustalanie z programem warunków przebiegu swoich seksualnych fantazji nie należało do spraw, którymi można by się szczycić. W gruncie rzeczy nawet najdonioślejsze z możliwych scenariuszy nie mogły budzić dumy; nie przynosiły żadnego pożytku, poza przyjemnością tego, kto je przeżywał. Program został do tego stworzony: był maszynką do realizowania przyjemności, czy były one związane z poczuciem bycia szlachetnym człowiekiem, czy z zaspokojeniem żądzy – nie miało to żadnej różnicy. Wszystko działo się fikcyjnie i bezpiecznie, bo zawsze szło po myśli przeżywającego. Nie mógł zostać zraniony, pokonany, odrzucony – nie mógł przegrać, tak jak bóg nie może przegrać w stworzonym przez siebie świecie.

Więc czym tu się szczycić? Umiejętnością wymyślenia sobie idealnego życia? Teraz każdy może to zrobić, Marcin nie był wyjątkiem. Zdawał sobie sprawę, że tysiące, jeśli nie miliony podobnych jemu mężczyzn w tej samej chwili przeżywa podobne uniesienia: z brunetką, blondynką, rudą, łysą; z jedną, dwoma, trzema, albo całą orgię; ze szczupłą, bardziej krągłą, chudą jak szkapa, albo tłustą jak wieloryb – co który wolał. W końcu wszystko było w zasięgu ich ręki. Zapewniał im to wspaniały świat, który sobie stworzyli. A raczej: który oddali za bezcen kobietom.

Poczuł, że ból głowy słabnął, a samopoczucie wracało do jakiejś – minimalnej – normy. Tabletki zaczynały działać.

Stanął prosto i podszedł do okna. Inteligentna żaluzja zwinęła się, pozwalając mu wyjrzeć na zewnątrz. Na ten sam, niezmienny widok, który mógł obserwować przez wszystkie lata spędzone w tym mieszkaniu. Szarobury blok, podobny do tego, w którym mieszkał Marcin, piętrzył się po drugiej stronie ulicy. W jego oknach nie paliło się żadne światło (sygnał, że mieszkańcy tkwili w programie), a elewacja od lat wymagała generalnego remontu. Kiedy Marcin się tu wprowadzał, uznał sąsiedni budynek za opuszczony, ale teraz już wiedział, że to przypuszczenie nie miało wiele wspólnego z prawdą. Zresztą jego blok też nie wyglądał jak chata wielkiej matki.

Na ulicy dzielącej oba budynki ze świecą szukać jakiegokolwiek ruchu, podobnie na znajdującym się dalej skrzyżowaniu, które widział, gdy przycisnął się do lewego boku okna. Przywyknął już do tego – do niczego. Widok za oknem nie zmieniał się, nieważne o jakiej porze dnia by go nie sprawdził.

Nawet teraz, gdy od dobrych kilkunastu minut gapił się na swój wycinek świata, dostrzegł tylko jedną (co i tak było wielkim szczęściem) zmianę w statycznej sytuacji: przez ulicę przejechał radiowóz. Jeden z tych nowoczesnych wozów w pełnym autopilocie, który transportował uśpione funkcjonariuszki po mieście.

Marcin nie do końca orientował się, na jakiej zasadzie działały patrole policyjne, ale kiedyś usłyszał informację, jakoby policjantki w razie potrzeby zostawały odcinane od programu przez samochód i bombardowane przy tym dożylnie środkiem na kaca odłączeniowego – by od razu były gotowe do akcji. Nie wiedział, ile w tym było prawdy, a ile wymysłu, ale wydawało mu się to całkiem prawdopodobną możliwością.

Kiedy radiowóz skręcił na skrzyżowaniu i Marcin stracił go z oczu, ulica wróciła do dawnej stagnacji. Nie było już nic do oglądania, więc odstąpił od okna. Żaluzja, odnotowując jego brak, osunęła się – tak jak ją zaprogramował – do połowy szyby, pozostawiając kuchnię w półmroku. Tak jak lubił.

Nie przepadał za nadmierną jasnością. Od zawsze w całym mieszkaniu utrzymywał stan wczesnego poranka, albo późnego wieczora. Tak mu się najlepiej funkcjonowało w tych chwilach, w których nie przebywał w programie. Poza tym odkrył, że kac odłączeniowy, podobnie jak kac alkoholowy, słabiej oddziałuje w otoczeniu, w którym nie ma zbyt wiele światła.

Zegar wiszący nad kuchennymi drzwiami wskazywał trzynastą. Marcin przez chwilę zastanawiał się, czy zgodnie z prawdą, ale wciąż ruchomy sekundnik ostatecznie go przekonał (i zdziwił, bo tak długo nie wymieniał w tym szmelcu baterii, że już dawno powinien stanąć). Znaczyło to, że nie zostało mu zbyt wiele czasu, a chciał jeszcze zjeść śniadanie i – jeśli poczuje się na siłach – ogarnąć się trochę przed powrotem do drugiego świata.

W lodówce zostało jeszcze kilka jajek i trochę boczku z ostatniej dostawy, więc wybór padł na jajecznicę. Skroił boczek i cebulę, podsmażył (uderzając swoje nozdrza przyjemnym zapachem mięsa), po czym dodał jajka. Gotową całość przełożył na talerz.

Zanim w ogóle ruszył jajecznicę, chłonął jej zapach tak łapczywie, jakby to nim miał zaspokoić głód. Robił to na wpół świadomie. Opary przyjemnie łechtały jego zmysł powonienia, a były tak intensywne, że niemal czuł poprzez nie smak przygotowanego dania. Prawdziwego jedzenia. Nie tej fikcyjnej papki, którą potrafił zaserwować program.

Podobno w swoich najnowszych wersjach odczucie smaku zostało ulepszone i prawie zrównywało się z rzeczywistymi doświadczeniami, ale na takie luksusy było stać jedynie najbogatszych. Wersja Marcina co prawda zapewniała opcję żywienia dożylnego – mógł w ogóle nie opuszczać idealnego świata – ale odczucie jedzenia w fikcji było… mdłe. Optymistycznie sprawę ujmując.

Dlatego wolał żywić się „na zewnątrz”, nawet jeśli wiązało się to z niedogodnościami typu kaca odłączeniowego.

Potrafił go przeboleć przy użyciu lekarstw. Szło mu to tym lepiej, kiedy wreszcie miał przez sobą trochę prawdziwego jedzenia – ostatniej rzeczywistej przyjemności, na którą mógł sobie bezkarnie pozwolić.

Nabrał na widelec trochę jajecznicy i przysunął bliżej ust. Jeszcze raz zaciągnął się błogim zapachem, odwlekając moment konsumpcji w nieskończoność. Chciał w ten sposób zwiększyć doznanie, które na niego czekało, delektować się każdym kęsem z należnym mu – jako jedzeniu, a nie ohydnemu koktajlowi minerałów – szacunkiem.

Wreszcie skosztował. Jego kubki smakowe wystrzeliły nagłym przypływem dopaminy, powodując mimowolny uśmiech na twarzy, który utrzymywał się, dopóki Marcin jadł. Nie spieszyło mu się: nabierał jajecznicę ślimaczym tempem i spożywał małymi kęsami, by jak najdłużej móc rozkoszować się tym, co miał na talerzu.

Ale wszystko kiedyś się kończy. Nie inaczej było w przypadku śniadania.

Kiedy zjadł całość, poczuł prawie fizyczny ból wywołany świadomością, że jajeczno-boczkowy nurt przyjemności właśnie ustał. Nie chcąc zaakceptować tego faktu, wziął talerz i wylizał go do czysta, dla jeszcze jednego, krótkiego dopływu dopaminy.

Potem musiał już się pogodzić z tym, że więcej nie będzie. Co prawda mógłby zrobić sobie kolejną porcję, ale wiązałoby się to z wydaniem na siebie wyroku głodowania pod koniec tygodnia. Kolejna dostawa dopiero w poniedziałek albo wtorek, a nie stać go było na dokupienie dodatkowych racji. Miał wszystko wyliczone – na każdy dzień przypadała określona ilość jedzenia; dzisiaj był już bliski wykorzystania tego limitu.

Z bólem serca musiał odmówić sobie dalszego posiłku.

Odstawił talerz do zlewu, po czym przeszedł do łazienki. Miał teraz wystarczająco dobry humor, by zmierzyć się z higieną osobistą. Nie zawsze tak się działo, częstokroć wolał uniknąć tego przykrego obowiązku. Koniec końców wirtualni ludzie nie czuli jak pachnie jego rzeczywiste ciało.

Jednak dzisiaj się przemógł. Dzisiaj stanął przed lustrem. I zadowolenie zniknęło.

Ten człowiek, którego widział w odbiciu. Ten ktoś… to nie mógł być on. Tyle razy przeglądał się – i to w dziesiątkach luster – kiedy przebywał w programie. Pokazywały zupełnie co innego: jego idealne ja – takie, jakie sobie wymarzył (albo takie, jakim mógłby być, gdyby się postarał, pomyślałby, gdyby jego umysł nie zabił tej myśli w zarodku – tak jak od długiego czasu zabijał setki podobnych). Tak przywyknął do swojego wyimaginowanego odbicia, że to co widział w prawdziwym lustrze: wychudzoną, zarośniętą niezadbaną brodą i długimi, tłustymi włosami postać w spranej koszulce i szortach, rodziło w nim odrazę. Ręce miała jak dwa patyki, nogi (niewiele grubsze) wydawały się z trudem utrzymywać – i tak żałosną – masę jej ciała, a twarz przypominała czaszkę ciasno obciągniętą skórą. Policzki zapadły się. Postać była w pół drogi do anoreksji. Tylko oczy: błękitne, wciąż żywe, chociaż otoczone ciemnym kręgiem skóry, wyglądały jak te z programu – były jedynym łącznikiem między obydwoma światami.

Marcin chciałby odwrócić wzrok od straszliwej prawdy, ale nie potrafił. Gapił się w to coś po drugiej stronie lustra z hipnotycznym niedowierzaniem, jakie cechuje człowieka wystawionego na kontakt z rzeczą wykraczającą poza wszystko to, co znane.

Bujał się z lewa na prawo i z powrotem, kiwał i kręcił głową, unosił to jedną, to drugą rękę, zbliżał się albo oddalał – wszystko z nikłą nadzieją, że postać w lustrze nie będzie naśladować jego ruchów, że okaże się odbiciem kogoś innego, fatamorganą, zwidem, albo aktualnie trwającym koszmarem. Ale wychudzony mężczyzna po drugiej stronie, jak na złość, powtarzał każdy ruch z dokładnością co do milimetra. Nie mogło być inaczej: Marcin tak wyglądał. Kiedy wreszcie to zaakceptował, paskudne ciarki przeszły mu po plecach.

Opuścił barki, przygarbił się nieco. Poczuł, jak do oczu napływają mu łzy, które zaraz zobaczył również w oczach własnego odbicia.

Nie mógł wydobyć z siebie jednej myśli, jednego komentarza na temat własnego wyglądu. Nie mógł też dłużej na siebie patrzeć.

Oparł się rękoma o umywalkę, opuścił głowę i zapłakał. Kilka łez skapnęło z jego twarzy, uderzając bezgłośnie o ceramiczną powierzchnię. Stał tak przez parę minut, uronił jeszcze kilka łez. Nie miał siły podnieść głowy, a co dopiero zabrać się do tego, po co tu przyszedł – do toalety. Przecież żadna pielęgnacja nie zmieni tego, kim się stał: cieniem, wrakiem człowieka. Uzależnionym od programu pasożytem.

W sypialni rozbrzmiał znajomy alarm. Jeden krótki sygnał, powtarzający się w sekundowym odstępie. Przypominał o powrocie do programu, do świata, w którym Marcin był kimś innym, kimś lepszym, kimś, z kogo mógł być dumny, kiedy już zatraci świadomość stojącej za tym farsy.

Odwrócił się, unikając ponownego spojrzenia w lustro, i wyszedł z łazienki.

Stanął przy brzegu łóżka, na którym leżały, porzucone wcześniej, słuchawki i neuroczapka (jak fikuśnie została nazwana przez producenta). Popatrzył bezmyślnie to na jedno, to na drugie. Jednodźwiękowy alarm wciąż wył i nie zamierzał przestać, dopóki Marcin nie podłączy się z powrotem. W ten sposób mamusia upewniała się, że każdy obywatel pamiętał o swoim „lepszym życiu”.

Jakby w ogóle musiała…

Marcin dałby sobie rękę uciąć, że na świecie nie było osoby, która z własnej woli zrezygnowałaby z cudów oferowanych przez program. Wszyscy, bez wyjątku, spędzali w nim lwią część dnia, a słyszało się też o takich, którzy zostali już tam na stałe. „Duchy” – tak się o nich mówiło, bo wciąż żyli, ale nie mieli już wiele pożytku z ciała. Prawdę mówiąc, po tak długim czasie powrót do materialnej powłoki – utrzymywanej przy życiu minimalnymi dawkami pseudojedzenia, tkwiącej od nie wiadomo jak długiego czasu w pozycji leżącej, zastygłej w bezruchu – mógł wiązać się z poważnym ryzykiem. Nawet śmiertelnym. Wiele duchów nie wracało, bo po prostu nie mieli już do czego wracać.

Piiiip. Piiiip. Piiiip.

Alarm przypominał o sobie coraz głośniej.

Marcin wziął neuroczapkę z łóżka i wciągnął ją na głowę. Powoli, uważając na jej szkielet, złożony z – co prawda – elastycznych, ale i tak łamliwych przewodów, zakończonych elektrodami. Kiedy wreszcie wsunął ją do końca, alarm ucichł, a w mieszkaniu ponownie zapanowała cisza.

Wtedy Marcin podniósł słuchawki. Były bezprzewodowe i automatycznie łączyły się z czapką oraz ze wszczepionym w kark procesorem. Wcisnął je do uszu, tak, by wygodnie się usadowiły i już po chwili usłyszał krótką, przyjemną melodyjkę. Sygnalizowała, że połączenie się powiodło i mógł rozpocząć kolejną sesję, kiedy tylko zechciał.

Ale on nie kładł się jeszcze na łóżku. Miał wątpliwości. Wahał się, czy w ogóle powinien to zrobić.

Program jakby wyczuł to ociąganie, bo już teraz, na stojąco, aktywował panel administracyjny i przed oczami Marcina, zasłaniając ścianę sypialni i łóżko, pojawiło się półprzeźroczyste menu.

Dalej nie reagował. Gapił się na wyświetlone przed nim opcje i stał w bezruchu, jakby w ten sposób mógł ich uniknąć.

Po chwili w słuchawkach odezwał się miły, choć sztuczny, kobiecy głos.

– Witaj. Chciałbyś przeżyć ponownie jeden z już wykreowanych scenariuszy, czy stworzyć nowy? A może wolałbyś oddać się łutowi szczęścia i spróbować scenariusza losowego, wykreowanego na podstawie informacji o tych, które już stworzyłeś?

Ten głos odzywał się tylko wtedy, gdy – tak jak teraz – użytkownik zwlekał z podjęciem decyzji. Jednak na samych sugestiach głosowych się nie kończyło. Program zaprojektowano tak, by kusił, więc to robił. Przed oczami Marcina zaczęły wyświetlać się slajdy z dawnych, przeżytych scenariuszy. W tym z tego z brunetką.

Zobaczył jej zdjęcie z momentu, gdy dosiadała go na jeźdźca. Dokładnie z tej chwili, gdy uznał, że widzi przed sobą boginię. Ale teraz nic takiego w niej nie dostrzegał. Slajd wyglądał jak wycięty z szeregowego pornosa z ładną kobietą.

Nagle poczuł obrzydzenie. I do niej, i do programu, i do samego siebie.

Zerwał z głowy czapkę i cisnął ją na łóżko. Potem wyszarpał z uszu słuchawki, robiąc z nimi to samo. Półprzeźroczyste menu momentalnie zniknęło, tak samo jak upokarzające slajdy. Wirtualny świat zamknął się przed nim, zostawiając go w jego – prawdziwej – sypialni.

Marcin pierwszy raz poczuł się szczęśliwy, że to właśnie w niej, a nie w jakiejś jej fikcyjnej wersji, się znajduje.

 

*

 

Przemógł się, by jeszcze raz stanąć przed lustrem i spojrzeć w oczy swojemu odbiciu. Po raz kolejny przyjrzał się sobie dokładnie, ale tym razem nie dał się zdominować uczuciom, które ostatnio odepchnęły go od samego siebie. Tym razem miał konkretny powód, dla którego potrafił zdzierżyć tę konfrontację. W ręku ściskał golarkę.

Przysunął głowę bliżej lustra i zaczął nią kręcić na wszystkie strony – jak nastolatek, próbujący odnaleźć pierwsze oznaki powstających pryszczy. Jednak Marcin nie musiał szukać skaz. On cały był jedną, wielką skazą, nad którą teraz próbował zapanować. Szukał odpowiedniego punktu, od którego mógłby zacząć naprawę tego, co przez tyle lat pozostawił samoistnemu życiu; owłosienie rodem z rynsztoka musiało zniknąć.

W końcu stwierdził, że nie ma sensu być delikatnym. Na subtelne środki było już o wiele za późno. Teraz należało podjąć zdecydowane kroki; ustawił golarkę na długość ośmiu milimetrów, następnie przytknął ją do głowy, tuż za potylicą. I wykonał pierwszy ruch. Długi i wolny, pozwalający laserowi zamontowanemu w urządzeniu spokojnie ściąć wszystkie włosy na drodze od tyłu głowy, aż po czoło.

Kilkunastocentymetrowe kudły opadły do umywalki oraz na ramiona i plecy Marcina.

Spojrzał na siebie w lustrze. Na głowie, mniej więcej pośrodku, miał wycięty pas jak od kosiarki, po bokach którego rozciągała się reszta tłustych, zaniedbanych włosów. Ich dopiero co krótko przycięte, wyglądające dużo estetyczniej odpowiedniki były powiewem świeżości, którego potrzebował. Nie ociągał się już więcej. Ściął wszystkie, co do jednego.

Kolejne kudły sypały się z jego głowy, opadając to do umywalki, to na niego, to na podłogę.

Nie żałował. Nie miał dla nich litości.

Kiedy już uporał się z głową, przyszła pora na dziadowską brodę, która – niezadbana – rozrastała się na wszystkie strony i kłuła niemiłosiernie, gdy tylko próbował opuścić głowę. Ale wreszcie skończyła się jej tyrania. Przestawił golarkę na pięć milimetrów i zaczął ścinać. Nie przestawał, dopóki nie pozbył się wszystkich obleśnych i za długich włosów.

Gdy skończył, biała dotąd umywalka przesłoniła się mieszanym brązem zalegającego w niej owłosienia. Nie zaprzątał sobie tym głowy. Nie wiedział, ile ma czasu, więc nie zamierzał marnować go na sprzątanie.

Zamiast tego przyjrzał się nowej wersji siebie, równo ogolonej: i na głowie, i na twarzy. Z zadowoleniem stwierdził, że wygląda dużo lepiej, pomimo wciąż rzucającej się w oczy, skrajnej niedowagi. Powinien jeszcze pozbyć się włosków, które poprzylepiały mu się do przetłuszczonej skóry, ale temu zaradzi zwykła kąpiel.

Musiał się spieszyć.

Zrzucił ciuchy i wskoczył do kabiny prysznicowej. Woda puściła się z baterii samoczynnie po kilku sekundach, za co odpowiadał czujnik podłogowy. Jej temperatura była w sam raz: ani za ciepła, ani za zimna. Marcin wyszorował się dokładnie – chyba pierwszy raz od dwóch tygodni.

Gotowy pognał nago do sypialni, gdzie, z szafy, wyjął pierwsze lepsze ciuchy spełniające dwa podstawowe warunki: były czyste i nie śmierdziały stęchlizną. Jego wybór padł na staromodne, proste dżinsy i czarną koszulkę z kolorowym piktogramem, przedstawiającym głębię możliwości ludzkiego rozumu. Nawet nie pamiętał, skąd ją miał.

Ubrał się. Pas w spodniach musiał zacisnąć tak, że jego końcówkę mógł założyć aż za plecy.

Wtedy jego wzrok mimowolnie spoczął na łóżku, a konkretnie na porzuconym na nim sprzęcie. Już w momencie zdjęcia czapki i słuchawek zdziwił się, że alarm nie włączył się na nowo. Jednak teraz, kiedy minęło dobre pół godziny, zaczęło wydawać mu się to podejrzane. Co prawda nigdy nie porzucił sesji w programie, więc nie wiedział, jak wygląda procedura po, ale na pewno nie uwierzy w to, że żadna nie istniała.

Skoro alarm nie zawył w jego mieszkaniu, musiał to zrobić gdzie indziej. Może nawet w kwaterach pupilek mamusi. Może nawet zbudził je z błogich sesji i kazał zająć się problemem. Może nawet już do niego jechały, a on mitrężył czas na rozszyfrowywaniu tego, jak program został skonstruowany.

Zdjął z wieszaka kurtkę, starą bojówkę, i wyszedł do przedpokoju. Założył wiekowe – choć wciąż niemal idealnie sprawne od wyjątkowo rzadkiego używania – trampki, po czym złapał za klamkę. Poczuł jak włosy jeżą mu się na całym ciele. Nie pamiętał, kiedy ostatnio wychodził. Chyba jeszcze przed wielkim zwirtualizowaniem. Dziesięć lat temu.

Ale był zdecydowany. Dość fikcji. Chciał, pożądał, łaknął prawdziwych przeżyć. Prawdziwego życia.

Nacisnął klamkę, potem otworzył drzwi. I zobaczył przed sobą mrok.

 

*

 

Widocznie dla ograniczenia zużycia energii klatki schodowe przestały być oświetlane. Całkiem słusznie, biorąc pod uwagę fakt, że nikt z nich nie korzystał – poza dostawcami, ale oni oświetlali sobie drogę na własną rękę. W końcu komu przyszłoby do głowy, że jakiś Marcin, mieszkający na skraju pomiędzy slumsami i jeszcze jako tako przędącą dzielnicą, zechce wyjść na… no właśnie: na co?

Sam nie wiedział, ale teraz nie zamierzał zrezygnować. Jakoś przedostał się przez klatkę, trzymając się na zmianę wiekowej, drewnianej poręczy i ściany. Tylko dwa razy prawie skręcił sobie kark, ale ostatecznie dostał się do drzwi wyjściowych. Wiedział, że to te, bo za przeszkleniem widniał zamazany obraz ulicy. Rzucił się do przodu, opadł oburącz na klamkę i złapał mocno z obawy, że jeszcze potknie się o coś na ostatnim odcinku. Potem otworzył drzwi, wpuszczając do środka słabe światło miejskiego dnia. Już nic nie stało mu na przeszkodzie, by wyjść na zewnątrz.

Przekroczył próg.

Pierwszym co zrobił, gdy znalazł się na dworze, było spojrzenie w niebo. Podniósł głowę i od razu został oślepiony – chcąc nie chcąc musiał odwrócić wzrok; jego oczy nie były przyzwyczajone do światła dnia. W końcu tyle lat spędził w czterech ścianach. Opuścił głowę i, gapiąc się w dół, odzyskiwał władzę w oczach.

Chodnik, na którym stanął, był krzywy i zaniedbany. Spomiędzy kostki brukowej wyrastały kępy trawy: rozpychające się i tym samym pozbawiające go jego pierwotnego kształtu. Marcin nigdy tego nie dostrzegł z poziomu swojego mieszkania. Myślał, że ktoś dba o miasto, ale jak się miał przekonać niedługo – myślał źle.

Przyzwyczaiwszy się nieco bardziej do dziennego blasku, spróbował jeszcze raz unieść wzrok ku niebu. Tym razem wytrzymał dłużej, na tyle, żeby móc zobaczyć tę piękną gwiazdę, przyświecającą ludzkiej planecie. Co prawda skryła się za chmurami (zachmurzenie tego dnia było spore), ale i tak sprawiała wrażenie – szczególnie na człowieku niewidzącym słońca od dekady. Fragment nieba, który Marcin mógł obserwować ze swojego okna prawie nigdy nie łapał słońca – i nigdy nie byłby w stanie zrobić tak wielkiego wrażenia, jak – w żaden sposób nie okrojona – pełna krasa sklepienia niebieskiego.

Gdy już nacieszył się tym widokiem, rozejrzał się na boki. Na lewo ulica ciągnęła się prosto aż po horyzont, na prawo, jakieś sto metrów dalej, dostrzegł skrzyżowanie, które widział również z mieszkania. Jako że nie miał pojęcia, od czego zacząć swoją przygodę w realnym świecie, nie było wielkiej różnicy, w którą stronę się teraz uda. Intuicyjnie skierował swoje kroki w stronę skrzyżowania, może dlatego, że już je jako tako znał.

Przyglądał się wszystkiemu, co mijał, aż w końcu dotarł do celu. Tam nie zmieniał kierunku: ruszył prosto, przed siebie.

I gdy tak szedł, początkowa radość z odzyskanego życia stopniowo się kurczyła. Stwierdzał to z wielkim zaskoczeniem i coraz większym żalem, ale blok, który przez tyle czasu obserwował z okna, ta stara rudera z odpadającym tynkiem, nie był odosobniony w swoim wyglądzie. Każdy budynek, który Marcin mijał, w mniejszym lub większym stopniu poddawał się podobnemu procesowi starzenia. Miasto ulegało rozkładowi. Do tego dochodziło to przemożne uczucie osamotnienia – był jedynym człowiekiem spacerującym ulicami. Spodziewał się tego, ale jednak… kiedy tego doświadczył, to dopiero miał okazję poczuć jak samotność smakuje naprawdę. Puste witryny sklepowe, opustoszałe przystanki tramwajowe i autobusowe, bezruch, cisza i napierający zewsząd rozkład potrafiłyby wywołać stany depresyjne w największym nawet optymiście. Marcin zaczynał żałować, że nie wziął ze sobą leków – może były na kaca odłączeniowego, ale ich głównym atutem pozostawała poprawa nastroju. Poprzez otępienie, ale zawsze.

Nie liczył, ile już przeszedł, ale jeśli pamięć go nie myliła, to powoli zbliżał się do centrum. Tam budynki i ulice wyglądały nieco lepiej, ale co z tego, jeśli wokół nadal nie istniało żadne życie? Te kilka stad ptaków, które spłoszył z ulic swoim samotnym marszem nie mogło zadośćuczynić za brak żywych ludzi.

Właśnie wkroczył na ostatnią prostą, szeroką ulicę, bezpośrednio prowadzącą do centrum miasta, gdy nagle po lewej coś trzasnęło. Jakby metalowe wiadro rąbnęło na ziemię. Marcin odwrócił się natychmiast w kierunku bocznej uliczki, z której dobiegał hałas. Jego oczy zabłysnęły nadzieją, że może jednak kogoś spotka.

Wszedł pomiędzy dwa wysokie biurowce, w uliczkę prowadzącą na ich tyły. Metalowa brama nie stanowiła problemu, bo stała otwarta na oścież. Minął ją i ostrożnie zbliżał się w kierunku widniejących dalej miejsc parkingowych. To gdzieś stamtąd dobiegał hałas.

Tuż za rogiem lewego biurowca stał śmietnik. Kiedy Marcin znalazł się obok niego, znowu coś usłyszał. Szelest śmieci, jakby ktoś w nich grzebał po drugiej stronie. Ostrożnie zrobił krok do przodu, nie chcąc wystraszyć nieznajomego. Ale gdy tylko wyszedł przed śmietnik, z drugiej strony wyskoczyła samotna sarenka. Przez ułamek sekundy czarne oczy zwierzęcia i błękitne Marcina spotkały się. Potem sarenka czmychnęła tuż obok niego.

Odwrócił się za nią i patrzył jak wybiega na ulicę, a później gdzieś w prawo, dając o sobie znać głośnym stukotem kopyt o asfalt, roznoszącym się echem po opustoszałym mieście. Gdy zniknęła mu z oczu, oparł się plecami o śmietnik i zadarł głowę ku niebu. Wciąż było zachmurzone, ale słońce jakby mocniej się przebijało. Głupi był, mając nadzieję, że znajdzie tu jakiegoś człowieka – pomyślał i zaraz zatęsknił za swoim mieszkaniem.

Tam przynajmniej miał co robić, a tu co? Miał szlajać się bez celu po martwym mieście, aż wreszcie padnie z głodu na którejś z jego ulic? Wtedy przynajmniej grasujące tu zwierzęta będą miały z niego trochę pożytku. Myśląc to, uśmiechnął się gorzko, a następnie opuścił głowę. Wbił wzrok w swoje stare, choć prawie nieużywane trampki. Może najwyższa pora, żeby darować sobie tę szopkę i wrócić w objęcia programu? – zapytał sam siebie. Ale wtedy jakaś werwa, jakaś duma i tkwiące w nim samozaparcie kazały mu stwierdzić jednoznacznie, że nie; nie podda się tak łatwo. Skoro już podjął to ryzyko, to chce coś z niego mieć.

I wtedy, zupełnie jak w wirtualnym świecie, jego prośba została spełniona. Kawałek dalej, gdzie rozciągał się parking i stały podszyte rdzą auta, coś stuknęło. Spojrzał w tamtą stronę. I zamarł, bo nie wierzył własnym oczom. Spomiędzy samochodów, kilkanaście metrów od niego, wyszedł chłopiec.

Wydawał się bardzo młody, na oko miał góra trzynaście lat. Drobnej postury, nosił na sobie jakieś kolorowe szmaty mające imitować ubranie, w których przypominał raczej dziwaczne zwierzę, niż człowieka. Jak zwierzę również się zachował, bo gdy – stawiając uprzednio dwa ostrożne kroki, jakby stąpał po polu minowym – zauważył Marcina, zatrzymał się w ułamku sekundy i zastygł w bezruchu.

Ich spojrzenia spotkały się. Jeden drugiego badał wzrokiem.

Z początkowego strachu mieszającego się zaskoczeniem, nastrój Marcina przeszedł w euforię. Wreszcie spotkał… kogoś, innego człowieka. Odepchnął się od śmietnika z zamiarem przywitania, ale gdy wykonał pierwszy ruch, chłopiec sprintem rzucił się do ucieczki.

– Nie… czekaj! – zawołał za nim, choć od razu do niego dotarło, że dzieciak ani myśli się zatrzymywać. Nie myśląc długo i nie chcąc przepuścić okazji poznania kogoś w tym wymarłym mieście, pobiegł za nim.

Minął samochody, spomiędzy których tamten wyszedł. W tym samym momencie chłopak skręcił za stojące w tyle garaże i zniknął z pola widzenia. Marcin przyspieszył, pognał za róg i zdążył akurat, by zobaczyć plecy dzieciaka, który zaraz potem zeskoczył po drugiej stronie prawie dwumetrowego, betonowego muru.

Gdzieś w oddali zawyły syreny. Zarówno Marcin, jak i chłopiec, musieli je usłyszeć, ale byli zbyt zajęci sobą, by teraz się tym przejąć. Przynajmniej Marcin, który rozciągał te podejrzenie również na dzieciaka. Niedługo miał się przekonać, że mylnie.

Jednym susem wskoczył na płot, złapał się szczytu i z trudem podciągnął, tak, by móc go przeskoczyć. Naraz poczuł wszystkie mięśnie, tym jednym wzmożonym wysiłkiem doprowadzone do stanu krytycznego (nie pamiętał, kiedy ostatnio zmusił się do jakiegoś wzmożonego ruchu, poza zwleczeniem się z łóżka i ewentualnym myciem). Ale wytrzymał. Ręce bolały jeszcze długo po tym, jak znalazł się po drugiej stronie – jednak potrafił to zignorować.

Teraz skupiał się na czymś innym. Chłopak zniknął w ujściu bocznej uliczki, w której obaj się znaleźli, wylądowawszy za murem. Marcin dał sobie chwilę, kilka sekund, by otrząsnąć się z przejmującego wycia stawów, błagających o litość po zderzeniu z ziemią, po czym ruszył w dalszą pogoń. Wybiegł z uliczki i znalazł się na głównej drodze, gdzie, wiedziony echem kroków dzieciaka, skręcił w lewo i następnie jeszcze raz w lewo – w kolejną z przerw między budynkami. Tam trop się urwał.

Coraz głośniej słyszał syreny policyjne i, gdyby nie był tak przejęty chłopcem, może skupiłby się na nich bardziej. Uświadomiłby sobie, że to właśnie jego wzywają do porządku, do ponownego wstąpienia w szereg; w program. Jednak w tym momencie – w momencie, w którym spotkał żywego człowieka w prawdziwym świecie – nie mógł myśleć o niczym innym. Musiał go poznać. Ale by to zrobić, musiał go najpierw znaleźć.

Kręcił się w tę i we w tę po bocznej uliczce przekonany, że właśnie z niej dobiegły do niego ostatnie odgłosy kroków. Jednak za cholerę nie mógł znaleźć choćby śladu po chłopcu. Na końcu przejścia ktoś kiedyś postawił wysokie ogrodzenie z siatki z, uniemożliwiającym przekroczenie go, drutem kolczastym na szczycie – nawet człowiek tak zwinny jak ten dzieciak nie dałby rady się przedostać. Okna, pojedyncze i wysoko umieszczone, były zamknięte na głucho, niektóre nawet zakratowane, a jedynych drzwi – bocznego wyjścia z kamienicy po prawej, nie dało się otworzyć. Zatrzasnęły się, albo ktoś zamknął je na klucz.

W akcie desperacji Marcin podniósł nawet wieko śmietnika i zajrzał do środka z wątłą nadzieją, że może tam ukrył się uciekinier. Ale nie. Śmietnik od długiego czasu stał pusty, nie licząc kilku niewybranych śmieci, komponujących się teraz w jeden silny, przykry odór zgnilizny.

Nagle syreny wydały się dużo groźniejsze. Zaczynał rozumieć, co oznaczało ich nieustanne wycie; zaczynał rozumieć, że wyją specjalnie dla niego, ujadają jak psy gończe napuszczone na bezbronną ofiarę. Już miał zrezygnować z pogoni za prawdziwym, międzyludzkim spotkaniem z intrygującym chłopcem i rzucić się do ucieczki – też przed międzyludzkim spotkaniem, ale tym razem z funkcjonariuszkami.

Powstrzymała go jedna rzecz. Jedno, małe okienko, które dostrzegł za schodami prowadzącymi do bocznego wejścia do kamienicy. Podszedł ostrożnie, przyklęknął i skulił się, by móc zerknąć do środka.

Prawie się wystraszył, gdy z wewnątrz, za oknem, wychynęła umorusana, młoda twarz chłopca. Jeszcze raz przyjrzeli się sobie uważnie. Tak jak Marcin podejrzewał, chłopak nie mógł mieć więcej niż trzynaście-czternaście lat; twarz wciąż miał dziecięcą, chociaż spojrzenie wydawało się dużo dojrzalsze, jakby przeorane ciężkimi doświadczeniami. Kilka kępek włosów z ciemnej grzywy opadało mu na czoło, niektóre sięgały oczu.

– Hej – Marcin odezwał się pierwszy. Musiał się spieszyć. Syreny wydawały się wyć coraz bliżej. – Kim jesteś? Co tu robisz sam? – spytał.

Chłopak gapił się na niego w milczeniu i przekrzywiał nieznacznie głowę – jak zwierzę, próbujące zrozumieć ludzki język.

– Umiesz mówić? – Marcin chciał się upewnić.

Dzieciak pokiwał potwierdzająco.

– No więc, co tu robisz? Gdzie są twoi rodzice? Nie spędzasz czasu w programie?

Na wspomnienie o programie dzieciak otworzył szerzej oczy, jakby Marcin poruszył jakieś tabu. Potem jego twarz wróciła do normy, ale dalej nic nie wskazywało na to, żeby miał się odezwać.

Marcin nie poddawał się.

– Jesteś tu sam, czy takich jak ty jest więcej? – Znowu brak odpowiedzi. – Proszę cię, powiedz coś! Cokolwiek! – prawie krzyknął, złakniony usłyszenia ludzkiego głosu, który nie byłby głosem wygenerowanym.

Chwilę później już nie był taki pewien, czy naprawdę tego chciał. Spodziewał się jakiegoś przywitania, a nie…

– Matka cię usłyszała – wydobył z siebie młody głosem sugerującym, że od niedawna zaczął przechodzić mutację.

„Co?” zapytałby Marcin, gdyby nie wycie syren, które mniej więcej w tej samej sekundzie podniosło się o cały ton, jakby nagle znalazł się z nimi w tym samym pokoju. Razem z ich ujadaniem usłyszał szurnięcie opon, przechodzące w pisk. Wyjrzał zza schodów w kierunku ujścia ulicy, gdzie stał już radiowóz.

Poczuł falę ciepła, przelewającą się przez ciało.

Znowu spojrzał na chłopca, który do tej pory nie spuszczał z niego wzroku. Marcin jeszcze nie zdążył sformułować swojej prośby, a oczy już ją wyrażały. Wciąż miał je szeroko otwarte, ale już nie od fascynacji innym człowiekiem jak na początku. Teraz przelewał się przez nie strach, stopniowo przechodzący w przerażenie.

– Uciekaj! Idą tu! – usłyszał od chłopca. Potem dobiegł go odgłos pierwszych kroków, jeszcze przy ujściu uliczki, skwitowany trzaśnięciem drzwi samochodu.

– Po… pomóż mi – wymówił z trudem, a ton jego głosu stał się błagalny.

Chłopiec nie odpowiedział, tylko wciąż gapił się na niego. Kroki było słychać coraz bliżej – teraz dołączyły do nich odgłosy zdawkowych rozmów. Co za cholernie nietrafiony moment dzieciak wybrał sobie na milczenie!

Marcin oparł się dłońmi o okienko, próbując je otworzyć. Mimo że było uchylone, coś blokowało je od wewnątrz. Naparł mocniej, czym wystraszył chłopca – odskoczył od ściany, uważnie przyglądając się temu, co Marcin zamierza zrobić dalej. Pozycję przy tym miał taką, jakby w każdej chwili był gotów do ucieczki.

Marcin przestał się dobijać, nie chcąc wystraszyć jedynego, potencjalnego sojusznika. Odstąpił od okna.

– Błagam… pomóż mi – szepnął do młodego, który znów wrócił w pobliże ściany. – Nie chcę tam wracać… nie chcę do programu! – niemal zawył.

Chłopiec przyglądał mu się długo, a przynajmniej tak się wydawało w momencie, w którym każda sekunda była na wagę złota. I chyba coś zaskoczyło. Może to tylko wyobraźnia Marcina, ale przez chwilę czuł, że połączyła ich jakaś wspólna nić.

Jakby bali się tego samego.

Potem, co Marcin mógł uznać za potwierdzenie swoich przypuszczeń, chłopiec bez słowa odblokował zasuwy okna i otworzył je na oścież. Następnie machnął energicznie ręką, każąc Marcinowi się pospieszyć.

Nie musiał powtarzać dwa razy. Marcin, czując na plecach oddech pupilek mamusi, od razu dał nura do okna, próbując przecisnąć się do piwnicy. Chociaż był chudy, to okno i tak okazało się na tyle wąskie, że miał problem, aby się w nim zmieścić. Chłopiec, widząc to, próbował mu pomóc. Złapał go za ręce i ciągnął do środka.

Mimo oporu, wspólnymi siłami udało im się przecisnąć górną część ciała Marcina. Kiedy przeszły barki i klatka piersiowa, z resztą nie mogło być problemów. Marcin już miał odetchnąć z ulgą, gdy nagle poczuł ucisk w okolicach kostek.

Ktoś go złapał. Nawet bez patrzenia na twarz chłopca – teraz przerażoną, z otwartymi szeroko oczami – wiedziałby kto: funkcjonariuszki.

– Szybko, musisz mi pomóc! Ciągnij mocniej! – krzyknął do dzieciaka, równocześnie kopiąc pozostałymi na zewnątrz nogami na oślep, próbując się uwolnić.

– Panie Marcinie – usłyszał za sobą beznamiętny, kobiecy głos – proszę się nie szarpać! Dla własnego dobra pójdzie pan z nami!

Ale on – zupełnie na odwrót – wiedziony przerażeniem zaczął szarpać się jeszcze bardziej i tłuc nogami jeszcze energiczniej. Do tego poganiał nieszczęsnego chłopca, wręcz ryczał na niego, domagając się pomocy, chociaż zdawał sobie sprawę, że młody starał się, ile miał sił. Koniec końców nie mógł się mierzyć z choćby jednym dorosłym, a co dopiero dwoma – do tego dwoma funkcjonariuszkami mamusi.

Impas trwał kilka sekund. Marcin utknął w oknie, przeciągany to w jedną, to w drugą stronę (niestety, strona zewnętrza stopniowo tę walkę wygrywała), aż wreszcie chłopca opuściły siły, jego chwyt zelżał, co niechybnie wykorzystały pupilki matki.

Czując, że opór zesłabł, pociągnęły mocniej, tym samym wyrywając Marcina z rąk chłopca. Chwilę później wyciągnęły go z powrotem na zewnątrz.

Na nic już zdało się szarpanie, wyrywanie, nie słuchanie ich poleceń – Marcin był na wpół wygłodzony, a funkcjonariuszki wręcz przeciwnie: wyglądały na dobrze odżywione. Bez problemu zapanowały nad jego niesubordynacją i zaraz postawiły do pionu.

Tak jak podejrzewał, były dwie. Dzięki kilku kosmykom włosów, które przez wzmożony wysiłek wydostały się spod czapki z daszkiem, mógł stwierdzić, że jedna była blondynką, a druga ruda. Ich twarze – jako takie (nie umywały się to twarzy tych kobiet, z którymi obcował w programie), pozbawione makijażu – nie wyrażały żadnych emocji. Wyglądały jak twarze robotów, bezmyślnie wykonujących swoje polecenia, zupełnie pozbawiając funkcjonariuszki kobiecości. Tak samo jak ich ubiór – ciemnobordowy, luźny, prawie workowaty, okradający je z kształtów przynależnych ich płci. Pupilki mamusi równie dobrze mogły być mężczyznami; niewiele by to zmieniło, chociaż, co wiedział każdy, żaden facet pupilkiem zostać nie mógł – ten „honor” przysługiwał jedynie kobietom.

– Wielka Matka jest mocno zawiedziona pańskim buntem i niewdzięcznością, ale, jako że jest miłościwa, jest w stanie panu wybaczyć – wyjaśniła ruda, zakładając mu i aktywując automatyczne zaciski na nadgarstkach. Poczuł jak ograniczają mu dopływ krwi do dłoni.

Nie odezwał się – i tak nie wiedziałby, co ma powiedzieć. Zamiast tego patrzył jeszcze z nadzieją w piwniczne okienko, mimo że nie mógł już tam dostrzec tajemniczego chłopca. Czmychnął, gdy tylko okazało się pewne, że Marcinowi nie da się już pomóc.

– A co z dzieciakiem? Ucieknie nam – zauważyła blondyna.

Ruda pchnęła Marcina w stronę radiowozu.

– On nie jest teraz najważniejszy, złapiemy go później. Matkę w tym momencie interesuje jej marnotrawny syn, nic więcej.

Marcinowi ślina stanęła w gardle. Idąc do radiowozu trząsł się jak osika. Nie miał pojęcia, co go jeszcze czekało. Wiedział jedno – nie było to nic dobrego.

Funkcjonariuszki pomogły mu wsiąść z tyłu, po czym same zajęły miejsca z przodu samochodu. „Prowadziła” blondyna: włączyła autopilota, a następnie razem z partnerką odchyliły się na fotelach, które w zagłówkach miały wmontowane wszystko co potrzebne, by zatopić się w programie.

Marcin, w eskorcie dwóch „śniących” pupilek, wyruszył w nieznane.

 

*

 

Gdy wprowadzono go do tej sali, pełnej łóżek i wyglądającej na sterylną, w której leżeli – na pierwszy rzut oka – śniący mężczyźni podłączeni pod kroplówkę, zamarł. Wiedział, że tak naprawdę tkwią w programie jak niedawno funkcjonariuszki i domyślał się, że czeka go to samo. Idąc pomiędzy łózkami zastanawiał się, czy obecni tu ciałem postanowili – tak jak on – w pewnym momencie spróbować jak smakuje prawdziwe życie i – znowu tak jak on – finalnie skończyli w tej sali. A może w jeszcze inny sposób narazili się mamusi, czym zasłużyli sobie na pobyt tutaj?

To już nie miało znaczenia.

Pielęgniarki w liczbie trzech, ubrane w znajome lecz białe, bezpłciowe, luźne uniformy i z czepkami na głowach, doprowadziły Marcina do przeznaczonego dla niego miejsca – łóżka szpitalnego, kopii kilkunastu podobnych, stojących na sali.

Kazano mu się położyć, więc się położył. Nie miał już w sobie woli walki – opuściła go w momencie, w którym wsiadł do radiowozu. Zresztą stąd, z instytutu, nie było ucieczki. O chłopcu, którego prawie poznał, też już praktycznie nie myślał – a jeśli mu się zdarzyło, to po to, by obwinić go za taki finał. „Mógł się bardziej postarać, szybciej zareagować, nie uciekać jak tchórz” – wspominał Marcin i było mu dzięki temu trochę lżej, chociaż tak naprawdę wiedział, że dzieciak nie mógł nic na to poradzić.

Pielęgniarki zaczęły go przygotowywać: jedna wkłuwała się w żyłę na jego prawej ręce, by podłączyć kroplówkę, druga zakładała mu szpitalną, białą neuroczapkę i słuchawki, trzecia zbadała jego czip, po czym zaczęła coś skrzętnie notować na tablecie.

Myślał, że mamusia zaszczyci go swoją obecnością – chciałby wiedzieć, kim jest kobieta stojąca u szczytu tej piramidy – ale widocznie się przeliczył. Tak samo jak wtedy, gdy opuścił swoje mieszkanie – gdy, wiedziony potrzebą, chciał zakosztować prawdziwego życia, a skończyło się, jak się skończyło…

Zobaczył znajome menu, pozwalające wybrać najlepszy dla siebie scenariusz. Wyglądało na nieco usprawnione względem jego domowego odpowiednika. Może nawet został podłączony do najnowszej wersji programu? Tej ze wszystkimi usprawnieniami? Tej z jedzeniem, które smakuje jak prawdziwe? Tej, w której żyje się, jakby żyło się naprawdę?

Łza zakręciła się w jego oku. Ale nie łza szczęścia, tylko przerażenia. Już teraz domyślał się, że z tej sesji trudno będzie się wybudzić – o ile to w ogóle możliwe.

Chyba za długo zwlekał z wyborem, bo ktoś włączył scenariusz za niego.

 

*

 

Usłyszał dzwonek. Przyszła…

Koniec

Komentarze

Hmmm. Nie wciągnęło.

Dzieje się bardzo niewiele. Pierwsza scena mnie nie zainteresowała – nie gustuję w brunetkach ani w pornosach, więc się nudziłam. Potem, przez pół tekstu, bohater robi rzeczy, które większość mężczyzn robi codziennie – je, goli się, myje, ubiera… Opisujesz to wszystko tak szczegółowo, jakby Ci zależało na liczbie znaków.

Dopiero w ostatniej jednej trzeciej coś się zaczyna dziać.

Nie bardzo rozumiem, jak działa Twój świat. Kto produkuje te wszystkie kroplówki, jajka, paliwo do samochodów i resztę? Co matka ma z rzeszy ludzi tkwiących w VR? Czy ludzie się jakoś rozmnażają?

że został stać pod drzwiami,

Źle to wygląda.

Ubrał wiekowe – choć wciąż niemal idealnie sprawne od wyjątkowo rzadkiego używania – trampki

Ubrań się nie ubiera. Butów też nie. A po latach nieużywania to trampki nie będą zleżałe?

Babska logika rządzi!

Hmmm… Póki co przeleciałem tekst wzrokiem i podobnie, jak przedmówczyni, nie jestem oczarowany, ale jest okej :)

Mam wrażenie, Maszkynty, że wymyśliłeś świat, umieściłeś w nim bohatera, ale zapomniałeś napisać, co wydarzyło się w Twoim świecie, co takiego się stało, że o wszystkim decydują kobiety i dowodząca nimi mamusia? Jak i dlaczego doszło do sytuacji, w której od ludzi wymaga się, aby ich jedynym zajęciem było leżenie w neuroczapce i przeżywanie zaprogramowanych wydarzeń. Kto i co z tego ma?

Opowiadanie wydało mi się zaledwie takie sobie. Przedstawiłeś jeden dzień z życia Marcina, ale opisałeś wszystko tak szczegółowo i rozwlekle, że z trudem brnęłam przez monotonny tekst, mimo wszystko pełna nadziei na jakiś zaskakujący zwrot, na coś, co w końcu mnie zaskoczy. Niestety, tak się nie stało. Mimo, że Marcin wyszedł z domu i dokonał zaskakujących obserwacji, a nawet przemyślał pewne sprawy, w jego życiu nic to nie zmieniło. Opowiadanie kończy się tak, jak się zaczęło.

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia. Najbardziej przeszkadzała mi panosząca się zaimkoza, jest też sporo powtórzeń – zwłaszcza w części z wkładką erotyczną irytująca jest wszechobecna brunetka, trafiają się nie najlepiej skonstruowane zdania, literówki. Interpunkcja mogłaby być lepsza.

 

kre­mo­wej, przy­le­ga­ją­cej do ciała kre­acji ro­bi­ła pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie. Tym więk­sze, że jej strój żywo kon­tra­sto­wał z kru­czo­czar­ny­mi wło­sa­mi, które na kre­mo­wym tle… –> Powtórzenie.

Może w drugim zdaniu: …które na jasnym tle

 

I jej oku­la­ry. Nie mógł nie za­uwa­żyć jej oku­la­rów… –> Czy to powtórzenie jest konieczne?

 

Nie mógł nie za­uwa­żyć jej oku­la­rów: sze­ro­kich, w gru­bych opraw­kach… –> … w grubej oprawce

Okulary mają jedną oprawkę.

 

Potem we­szła.

Z wolna prze­szła ko­ry­tarz jego miesz­ka­nia… –> Nie brzmi to najlepiej.

Czy zaimek jest konieczny?

 

Mar­cin za­mknął za nią drzwi od razu, gdy we­szła. Póź­niej przy­glą­dał się jej z końca ko­ry­ta­rza: szcze­gól­nie jej tył­ko­wi… –> czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

szcze­gól­nie jej tył­ko­wi, który od­zna­czał się wy­raź­nie w ob­ci­słej kiec­ce… –> Raczej: …od­zna­czał się wy­raź­nie pod obcisła kiecką

 

Miał na­dzie­ję, że do­trzy­ma w po­dob­nym stylu do fi­na­łu tego wie­czo­ru. –> Raczej: Miał na­dzie­ję, że dotrwa w po­dob­nym stylu do fi­na­łu tego wie­czo­ru.

 

bo bru­net­ka zaraz wzię­ła ko­lej­ny łyk wina… –> …bo bru­net­ka zaraz wypiła ko­lej­ny łyk wina

Wina się nie bierze.

 

Wtedy tez na­pi­li się dla uczcze­nia to­a­stu. –> Literówka.

Toastu się nie czci. Toast wznosi się dla uczczenia kogoś/ czegoś.

 

że jed­nak dała się prze­ko­nać.

Jed­nak, jak się prze­ko­nał już po chwi­li… –> Powtórzenie.

 

Daj spo­kój i chodź no tu – ode­zwał się… –> Brak półpauzy rozpoczynającej dialog.

 

jej twarz za­sty­gła, jakby spa­ra­li­żo­wa­na, nie mogąc wy­ra­zić naraz tylu sprzecz­nych emo­cji. Jej usta su­ge­ro­wa­ły, że tro­chę chcia­ła się za­śmiać, tro­chę ze­zło­ścić, co w efek­cie skoń­czy­ło się tym, że za­ci­śnię­te wargi uło­ży­ły się w równą linię; jej oczy, teraz wiel­kie jak pię­cio­zło­tów­ki, ob­ser­wo­wa­ły go uważ­nie, pró­bu­jąc ogar­nąć całą zło­żo­ność nowej sy­tu­acji; jed­nak jej po­licz­ki zdra­dza­ły naj­wię­cej, bo za­la­ły się czer­wie­nią. Ob­ser­wo­wał uważ­nie całą gamę jej emo­cji… –> Kolejny przykład nadmiaru zaimków.

 

ich po­łą­cze­nie na jego łóżku, w jego sy­pial­ni… –> Czy, skoro rzecz dzieje się w mieszkaniu Marcina, mogli korzystać z cudzego łóżka i cudzej sypialni?

 

Nie na długo, gdyż ,nie cze­ka­jąc dłu­żej niż kilka se­kund… –> Paskudne powtórzenie.

Zbędna spacja przed drugim przecinkiem i brak spacji po nim.

 

zde­cy­do­wa­ła się po­pra­wić włosy, objąć je chwa­łą swo­jej dłoni i na­cią­gnąć za sie­bie… –> Na czym polega chwała dłoni? Jak naciąga się włosy za siebie?

 

pomiędzy kilka pod­sta­wo­wych na­czyń (dla Mar­ci­na w zu­peł­no­ści wy­star­cza­ły). –> …pomiędzy kilka pod­sta­wo­wych na­czyń (Mar­ci­nowi w zu­peł­no­ści wy­star­cza­ły).

 

po czym szyb­ko od­krę­cił wieko. –> Pojemnik z tabletkami chyba nie ma wieka, ma raczej wieczko.

 

dwie ta­blet­ki. Wiel­kie i żółte, któ­rych nie spo­sób było po­łknąć bez po­pi­cia… –> …dwie tabletki. Wiel­kie i żółte, któ­re nie spo­sób było po­łknąć bez po­pi­cia

 

wrzu­cił ta­blet­ki do ust, zapił i prze­łknął cięż­ko. –> …wrzu­cił ta­blet­ki do ust, zapił i prze­łknął z trudem.

 

Wciąż pró­bo­wał upo­rać się z ob­ra­za­mi jego nie­daw­nej, wir­tu­al­nej schadz­ki. –> Wciąż pró­bo­wał upo­rać się z ob­ra­za­mi swojej nie­daw­nej, wir­tu­al­nej schadz­ki.

 

któ­ry­mi można by się szczy­cić. W grun­cie rze­czy nawet naj­szczyt­niej­sze z moż­li­wych… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Teraz każdy może to zro­bić, Marek nie był wy­jąt­kiem. –> Kim jest Marek?

 

po­zwa­la­jąc mu wyj­rzeć na ze­wnątrz. –> …po­zwa­la­jąc mu spojrzeć na ze­wnątrz.

By wyjrzeć na zewnątrz, trzeba otworzyć okno i wychylić się zeń, a tego bohater nie uczynił.

 

ele­wa­cja od lat wy­ma­ga­ła ści­słe­go re­mon­tu. –> Co to jest ścisły remont?

 

które wi­dział, gdy przy­ci­snął się do le­we­go boku szyby. –> Jeśli się nie mylę, szyba okienna jest płaszczyzną i nie ma boków. Ani lewego, ani prawego.

 

środ­kiem na kaca odła­cze­nio­we­go… –> Literówka.

 

pa­skud­na ciar­ka prze­szła mu po ple­cach. –> Jedna ciarka? Ciarki, o ile mi wiadomo, przechodzą po plecach grupowo.

 

a co do­pie­ro za­brać się za to, po co tu przy­szedł – za to­a­le­tę. –> …a co do­pie­ro za­brać się do tego, po co tu przy­szedł – do toalety.

 

gdy uznał, że widzi przez sobą bo­gi­nię. –> Literówka.

 

Przy­su­nął głowę bli­żej lu­stra i za­czął krę­cić głową na wszyst­kie stro­ny… –> Brzmi to fatalnie.

 

Zgolił wszystkie, co do jednego. –> Ściął wszystkie, co do jednego.

Skoro Marcin ustawił maszynkę na osiem milimetrów, nie zgolił włosów, a ściął je.

 

Zrzu­cił ciu­chy i wsko­czył do ka­bi­ny prysz­ni­co­wej. –> Naprawdę wskoczył? A może zwyczajnie wszedł do niej?

 

Ubrał wie­ko­we – choć wciąż nie­mal ide­al­nie spraw­ne od wy­jąt­ko­wo rzad­kie­go uży­wa­nia – tramp­ki… –> W co ubrał trampki?

Trampki, tak jak inne buty, można włożyć, założyć, wzuć, ubrać się w nie, można się obuć, ale nie można ich ubrać!

Za ubieranie ubrań i butów grozi sroga kara – trzy godziny klęczenia na grochu, w kącie, z twarzą zwróconą ku ścianie i z rękami w górze! ;)

 

trzy­ma­jąc się za zmia­nę wie­ko­wej, drew­nia­nej po­rę­czy i ścia­ny. –> Literówka.

 

Rzu­cił się do przo­du, opadł obu­rącz na klam­kę i zła­pał się mocno, bojąc się, że jesz­cze po­tknie się o coś… –> Siękoza.

 

na czło­wie­ku nie wi­dzą­cym słoń­ca od de­ka­dy. –> …na czło­wie­ku, niewi­dzą­cym słoń­ca od de­ka­dy.

 

nie mogły za­dość­uczy­nić za brak ży­wych ludzi. –> …nie mogły być zadośćuczynieniem za brak ży­wych ludzi.

 

Przez uła­mek se­kun­dy czar­ne oczy zwie­rzę­cia i błę­kit­ne Mar­ci­na zba­da­ły się. –> Chyba miało być: Przez uła­mek se­kun­dy czar­ne oczy zwie­rzę­cia i błę­kit­ne Mar­ci­na spotkały się.

 

oparł się ple­ca­mi o śmiet­nik i za­darł głowę ku górze. –> Masło maślane. Czy można zadrzeć coś ku dołowi?

 

Głupi był, mając na­dzie­ję, że znaj­dzie tu ja­kie­goś czło­wie­ka, po­my­ślał i zaraz za­tę­sk­nił za swoim miesz­ka­niem. –> Tu znajdziesz poradnik, jak zapisywać myśli bohaterów: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

 

Wbił wzrok w swoje stare, ale pra­wie nie­uży­wa­ne te­ni­sów­ki. –> Kiedy Marcin zmienił obuwie? Wszak z domu wyszedł w trampkach.

 

Wy­da­wał się bardo młody… –> Literówka.

 

ubra­ny w ja­kieś ko­lo­ro­we szma­ty ma­ją­ce imi­to­wać ubra­nie, przy­po­mi­nał ra­czej dzi­wacz­ne zwie­rzę, niż człowieka… –> Powtórzenie.

Czy w opisywanym świecie zwierzęta nosiły kolorowe szmaty?

 

Ich spoj­rze­nia spo­tka­ły się na krót­ką, lecz in­ten­syw­ną chwi­lę. –> Na czym polega intensywność chwili?

 

że dzie­ciak ani myśli się za­trzy­my­wać. Nie my­śląc długo… –> Powtórzenie.

 

roz­cią­gał te po­dej­rze­nie rów­nież na dzie­cia­ka. –> …roz­cią­gał to po­dej­rze­nie rów­nież na dzie­cia­ka.

 

wzmo­żo­nym wy­sił­kiem do­pro­wa­dzo­ne do stanu kry­tycz­ne­go (nie pa­mię­tał, kiedy ostat­nio zmu­sił się do ja­kie­goś wy­sił­ku fi­zycz­ne­go… –> Powtórzenie.

 

skrę­cił w lewo i na­stęp­nie jesz­cze raz w lewo w ko­lej­ną z wnęk mię­dzy bu­dyn­ka­mi. –> Wnęka to wgłębienie/ nisza i raczej trudno w nią skręcić, aby iść dalej.

Proponuje: …w ko­lej­ną z przerw/ luk mię­dzy bu­dyn­ka­mi.

 

Krę­cił się w te i wewte po bocz­nej ulicz­ce… –> Krę­cił się w tę i we w tę po bocz­nej ulicz­ce

 

Na końcu wnęki ktoś kie­dyś po­sta­wił wy­so­kie ogro­dze­nie z siat­ki… –> Raczej: Na końcu przejścia ktoś kie­dyś po­sta­wił wy­so­kie ogro­dze­nie z siat­ki

 

Po­czuł falę cie­pła, prze­le­wa­ją­cą się przez jego ciało. –> Po­czuł falę cie­pła, prze­le­wa­ją­cą się przez ciało.

 

miał pro­blem się w nim zmie­ścić. –> …miał pro­blem, aby się w nim zmie­ścić.

 

udało im się prze­do­stać górną część ciała Mar­ci­na. –> …udało im się przecisnąć/ przepchnąć górną część ciała Mar­ci­na.

 

Tak samo jak ich ubiór – ciem­no-bor­do­wy, luźny… –> Tak samo jak ich ubiór – ciem­nobor­do­wy, luźny

 

okra­da­ją­cy je z kształ­tów przy­na­leż­nych do ich płci. –> …okra­da­ją­cy je z kształ­tów przy­na­leż­nych ich płci.

 

Mar­cin cięż­ko prze­łknął ślinę. –> Mar­cin z trudem prze­łknął ślinę.

 

Wie­dział, że tak na­praw­dę są utkwie­ni w pro­gra­mie… –> Raczej: Wie­dział, że tak na­praw­dę tkwią/ utknęli w pro­gra­mie

 

łóżka w stylu szpi­tal­nym, kopii kil­ku­na­stu po­dob­nych, obec­nych na sali. –> Nie wydaje mi się, aby o łóżkach można mówić, że są obecne na sali.

Proponuję: …łóżka szpitalnego, kopii kil­ku­na­stu po­dob­nych, stojących na sali.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mam wrażenie, że tekst byłby ciekawszy, gdyby zaczął się od sceny z chłopcem. Może warto rozwinąć pomysł z programem? Zabrakło spójności w treści i w stylu. W pierwszej części przeskakujesz od poetyckich opisów do języka potocznego. Miałam wrażenie, że to będzie historia obyczajowa. Moim zdaniem, druga część jest lepsza, ale zakończenie rozczarowuje, bo reguły świata nie zostały wyjaśnione.

Co do uwag fabularnych – moje podejrzenia jak widać się sprawdziły. Fakt faktem świat mógłby być lepiej wyjaśniony i początkowy zamysł miał zmierzać w tym kierunku, ale w pewnym momencie stanąłem przed wyborem: albo skupiam się na bohaterze i zachowuję formę opowiadania (w miarę krótką) , albo rozbudowuję świat i robię z tego tekstu mini powieść, czego wolałem uniknąć. Jednak mimo wszystko przyznaję, że świat przedstawiony mógłby być, no cóż… lepiej przedstawiony ;]. Może się tym zajmę w przyszłości, chociaż na razie pracuję nad czymś innym (to opowiadanie leżakowało swoje w wirtualnej szufladzie).

Jeśli chodzi o zakończenie – będę go bronił, bo naprawdę mi się podoba. Zamyka opowiadanie w loopie (pętli), co dodaje smaczku całości.

I finalnie dziękuję za łapankę, większość poprawiłem (oprócz wytkniętych błędów jeszcze kilka innych, zauważonych przy czytaniu). Takie niestety są efekty zbyt szybkiej redakcji tekstu – wiele się pomija. Co do tych kilku przypadków, w których miałem wątpliwości – wypisuję je poniżej:

jej okulary. Nie mógł nie zauważyć jej okularów… –> Czy to powtórzenie jest konieczne?

Konieczne? Pewnie nie, ale jak dla mnie jest całkiem ładnym wzmocnieniem.

 

ich połączenie na jego łóżku, w jego sypialni… –> Czy, skoro rzecz dzieje się w mieszkaniu Marcina, mogli korzystać z cudzego łóżka i cudzej sypialni?

Słusznie, chociaż kiedy przeczytałem ten fragment kilkukrotnie uznałem, że 2x jego dobrze tam pasuje. Dodaje pewnej dosadności do reszty akapitu ;]

 

zdecydowała się poprawić włosy, objąć je chwałą swojej dłoni i naciągnąć za siebie… –> Na czym polega chwała dłoni? Jak naciąga się włosy za siebie?

Chwała dłoni polega na spójności z całym akapitem, w którym partnerka Marcina jest opisywana jako bogini. Wkradło się trochę poezji ;]. Co do naciągania – oczywiście poprawione.

 

elewacja od lat wymagała ścisłego remontu. –> Co to jest ścisły remont?

Generalny, oczywiście chodziło o generalny. Chociaż (może to tylko ja) ścisły remont nie brzmi źle – można by używać tego synonimicznie.

 

Ubrał wiekowe – choć wciąż niemal idealnie sprawne od wyjątkowo rzadkiego używania – trampki… –> W co ubrał trampki?

Trampki, tak jak inne buty, można włożyć, założyć, wzuć, ubrać się w nie, można się obuć, ale nie można ich ubrać!

Za ubieranie ubrań i butów grozi sroga kara – trzy godziny klęczenia na grochu, w kącie, z twarzą zwróconą ku ścianie i z rękami w górze! ;)

Posypuję głowę popiołem ;]

 

na człowieku nie widzącym słońca od dekady. –> …na człowieku, niewidzącym słońca od dekady.

Oczywiście poprawione, ale bez dodatkowego przecinka – wydawał mi się zbędny.

 

nie mogły zadośćuczynić za brak żywych ludzi. –> …nie mogły być zadośćuczynieniem za brak żywych ludzi.

Znowu nie widzę problemu – obie wersje wydają mi się poprawne.

 

Głupi był, mając nadzieję, że znajdzie tu jakiegoś człowieka, pomyślał i zaraz zatęsknił za swoim mieszkaniem. –> Tu znajdziesz poradnik, jak zapisywać myśli bohaterów: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

Różni pisarze różnie to robią: jedni wyróżniają je kursywą, jedni cudzysłowem, jedni oddzielają przecinkiem, jedni myślnikiem – wybór jest spory. U siebie poprawiłem ten fragment, bo zauważyłem, że wcześniej oddzielałem je myślnikiem, więc gwoli spójności…

Jednak IMO taka wersja sama w sobie zła nie jest.

Chwa­ła dłoni po­le­ga na spój­no­ści z całym aka­pi­tem, w któ­rym part­ner­ka Mar­ci­na jest opi­sy­wa­na jako bo­gi­ni. Wkra­dło się tro­chę po­ezji ;].

Rozumiem odczucia, których doświadcza Marcin, ale chwała dłoni pozostaje dla mnie osobliwym sformułowaniem. Czy napisałbyś, że chwałą swych żeber olśniła jego wzrok, albo: chwałą swych pośladków siadła na jego udach? Wybacz, ale moim zdaniem to nie poezja, to raczej czysta grafomania.

 

Różni pi­sa­rze róż­nie to robią: jedni wy­róż­nia­ją je kur­sy­wą, jedni cu­dzy­sło­wem, jedni od­dzie­la­ją prze­cin­kiem, jedni myśl­ni­kiem – wybór jest spory.

Nie znam Cię, Masz­kyn­ty, a to Twoje  pierwsze opowiadanie i nie umiem zgadnąć, czy wiesz, że istnieją różne sposoby zapisywania myśl bohaterów. Stąd link. Nie twierdzę, że myśli Marcina zapisałeś błędnie, choć, moim zdaniem, wybrałeś sposób najmniej czytelny.

 

Dodam jeszcze, że moje uwagi, pomijając wskazania ewidentnych błędów, to zawsze tylko propozycje i sugestie. Miło będzie, jeśli skorzystasz choćby z jednej, ale zrozumiem, gdy pozostaniesz przy własnych sformułowaniach. To w końcu Twoje opowiadanie.

Mnie przeszkadza w lekturze np.: nadmiar zaimków, potykam się na powtórzeniach i wcale nie uważam, że ich częste użycie powoduje wzmocnienie opisu, czy w szczególny sposób podkreśla jakąś sytuację, ale, jak już wspomniałam – to Twoje opowiadanie i wyłącznie od Ciebie zależy, jakimi słowami będzie napisane. :)  

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Maszkynty, wybacz, że nie zrobię ci łapanki tak jak reg, niestety nie mam na to możliwości (kopiowanie i wklejanie, a później zaznaczanie w celu pogrubienia wielu fragmentów bez myszki to mordęga), ale z drugiej strony w porównaniu do innych debiutów, ten napisany jest poprawnie, nie miałem strasznych zgrzytów z pisownią czy stylem. Wręcz uważam, że ze wszystkich elementów z tym radzisz sobie najlepiej.

Oczywiście, to nie znaczy, że jest idealnie. W trakcie czytania takich zdań jak to:

Co prawda skryła się za chmurami (zachmurzenie tego dnia było spore), ale i tak sprawiała wrażenie

od razu przychodzi mi na myśl pewien poradnik. Przeczytaj i wyciągnij takie wnioski, jakie uznasz za stosowne :)

 

O ile w warstwie prezentacji twój tekst jako tako sobie radzi, to niestety w kolejnych już nie. Jest on, mówiąc krótko, bardzo nudny.

Spróbuj w ramach ćwiczenia wypisać sobie po kolei wszystkie wydarzenia dziejące się w twoim opowiadaniu. Następnie weź jakieś inne podobnej długości (albo fragment książki) i zrób to samo, potem porównaj.

Dla przykładu, poświęcasz aż czterysta sześćdziesiąt siedem słów (czyli niecałe dwie strony!) na opis zjedzenia jajecznicy. Czy naprawdę jest ona aż tak istotna? W trakcie tej scenki przekazujesz czytelnikowi dwie istotne z punktu widzenia fabuły informacje: pierwszą, że wirtualna rzeczywistość nie jest idealna, bo nie potrafi oddać smaku, drugą, że w prawdziwym świecie mieszkańców (mężczyzn) ledwo stać na to, by mieć dość pożywienia. Czy naprawdę potrzebujesz na to dwóch stron tekstu?

Dłużyzny to jedna składowa nudy. Druga to brak czegoś, co zainteresowałoby czytelnika. Przedmówcy zwrócili uwagę na to, że naszkicowałeś świat, ale niczego nie wyjaśniłeś. Rozwinę trochę ten problem. Sama tajemnica bowiem nie jest zła. Da się stworzyć dzieło, które wcale nie odpowiada na dręczące odbiorców pytania, a i tak jest dobre (na przykład ”The Cube” albo “The Signal” – po ich obejrzeniu wiadomo co, ale nie wiadomo dlaczego oraz jak). Jednak nawet w tych filmach co jakiś czas czytelnikowi podrzucane są jakieś informacje, rozbudowujące jego pojęcie o świecie, nawet jeśli nie ma twardych odpowiedzi, to bohaterowie mają swoje podejrzenia i tak dalej.

Teraz wróćmy do twojego opowiadania: w pewnym momencie bohater ma pewne przypuszczenia na temat radiowozów, policji. Później okazuje się, że prawda jest w stu procentach taka sama, jak te przypuszczenia. Gdzie tu dawkowanie, gdzie tu budowanie napięcia?

Proponuję, byś wziął dwie książki, albo dwa filmy – taki, który cię wciągnął oraz taki, który cię znudził – i poświęcił trochę czasu na analizę, dlaczego stało się właśnie tak, a nie odwrotnie. Jeśli zastosujesz wnioski w kolejnych opowiadaniach, to będzie dobrze – bo podstawowe umiejętności pisarskie już masz.

 

ironiczny podpis

Obiema rękami podpisuję się pod komentarzem Issandera. Zwłaszcza w kwestii budowania napięcia – to jest coś, czego najbardziej potrzebuje każdy tekst, by trzymać uwagę czytelnika. Przy czym owo napięcie nie musi wynikać z zagrożenia, konfliktu itp. Wystarczy, że pobudzisz wyobraźnię czytelnika na tyle, by chciał koniecznie zobaczyć, co dalej :)

Od siebie daję jeszcze przydatne linki:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Poradnik Issandera, jak dostać się do Biblioteki ;)

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842782 

Powodzenia!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dziękuję za uwagi i za porady, opowiadanie może faktycznie zgubiło gdzieś po drodze pomysł, na którym się opierało (albo oparło się na nim zbyt płytko), ale jak to mówią: nie to, to kolejne ;].

W ostatnim czasie nazbierało się u mnie trochę tekstów, więc niedługo podzielę się innym, lepszym (mam nadzieję).

Poradniki – oczywiście – przejrzę w wolnej chwili.

A przy okazji: szczęścia i pomyślności w nowym roku – dla tych co poświęcili czas na mój tekst i dla tych, co (jeszcze) tego nie zrobili.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka