- Opowiadanie: Ajzan - Trzy imiona wiatru

Trzy imiona wiatru

Ponieważ z tematyką latających spodków od lat mi nie po drodze, zabrałam się za temat od innej, bardziej fantastycznej strony. Mam nadzieję, że zaprezentowane w tym opowiadaniu ujęcie zagadnienia mieści się w granicach interpretacji dowolnej motywu przewodniego konkursu. Jeśli nie, to usunę tag UFO.

Za betę bardzo dziękuję maggotsinside i enderkowi.

 

EDIT: Dodałam ilustracje. Miały być trzy, ale na ostatnią nie starczyło mi czasu.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Trzy imiona wiatru

Zaczęło się od tego, że zaginął pies.

Kluch był starym, tłustym owczarkiem kulejącym na przednią łapę. Z tych powodów rzadko opuszczał  najbliższe otoczenie budy. Mieszkańcy wsi Dąbki nie potrafili zrozumieć, czemu stolarz trzymał psa, z którego ani strażnik obejścia, ani łowca szkodników.

Noc, kiedy zniknął, była wyjątkowo wietrzna. Pochowano, co się dało, pozamykano okna, zatrzaśnięto okiennice, pod drzwi przesunięto meble. Nikt nic nie słyszał poza świstem wichru i łomotem łamanych gałęzi uderzających o dachy.

Jak tylko wicher przybrał na sile, rzemieślnik wyszedł po psa, lecz ten gdzieś przepadł. Mężczyzna, bardziej zdziwiony niż zaniepokojony, szukał zwierzęcia po całym podwórzu dopóki olbrzymia gałąź nie spadła tuż obok niego. Wrócił wtedy do środka, bo dla głupiego kundla nie chciał ryzykować własnym życiem, niemniej to zdarzenie jeszcze przez długi czas nie dawało mu spokoju.

Znał dobrze Klucha. Ten kulawy tłuścioch nie mógłby nigdzie uciec, nawet gdyby chciał, więc w jaki sposób zniknął?

Następnego dnia próbował porozmawiać o tym z ludźmi ze wsi, ale nikt nie przejął się albo nie uwierzył w opowieść stolarza. Poszkodowani przez wichurę ludzie mieli dużo poważniejsze zmartwienia. Szczególny sceptycyzm wyrażał miejscowy osiłek. Nie tak dawno dla żartu postanowił podnieść Klucha. Czynu tego o mały włos nie przypłacił złamanym kręgosłupem.

– Jeśli ja nie dałem rady unieść tej beczki sadła, to tym bardziej wiatr nie mógłby go porwać – stwierdził z absolutną pewnością.

 

*

 

Drzwi skrzypnęły cicho i ciepły blask słońca musnął twarz Wesmy. Dziewczynka poprawiła opaskę na oczach. Najpierw boso poszła zimną ścieżką, potem z rozpostartymi ramionami wkroczyła na skropioną rosą łąkę. W powietrzu unosił się zapach letniego poranka.

Kiedy usłyszała, jak ptak wzbija się do lotu z niedalekiego drzewa, dała susa do przodu, potem następnego i jeszcze jednego. Wyobrażała sobie, że sama lata. Och, jak bardzo chciała naprawdę szybować w powietrzu! Napawała się każdą sekundą lekkości, zanim lądowała na ziemi.

Poranny wietrzyk popychał zachęcająco w głąb łąki.

Nie powinna odchodzić tak daleko od domu.

Nie mogła jednak się powstrzymać.

Musiała zawrócić. Jeśli zrobi to teraz, może ominą ją kłopoty?

Ale latanie, choćby bardzo krótkie, było takie cudowne.

– Wesma!

Dziewczynka omal nie straciła równowagi przy lądowaniu. Powoli obróciła głowę w kierunku skąd dochodził głos.

– Wracaj tu!  – wołała z daleka mama.

Powłócząc nogami Wesma ruszyła w stronę chaty. Wiatr nie popychał jej już tak chętnie, jak przed chwilą.

 

 

Po drugiej stronie izby mama szykowała śniadanie. Wesma siedziała przy stole, ściskając w dłoniach opaskę.

Nie powiedziała nic na swoje usprawiedliwienie. To nie miało sensu, tylko powtórzyłaby starą śpiewkę. Na przeprosiny również się nie zdobyła. Nawet jeśli teraz było jej przykro z powodu nieposłuszeństwa, to za jakiś czas znowu zrobiłaby to samo. Mama o tym wiedziała.

Deski zaskrzypiały. Wesma ani drgnęła, kiedy mama uklękła przed nią.

– Wiesz, że nie wolno ci samej wychodzić? – zapytała spokojnie, ze słyszalnym w jej głosie zmęczeniem.

Dziewczynka kiwnęła głową.

– Wiesz, że na zewnątrz jest niebezpiecznie?

– Na łące jest bezpiecznie.

Mama wciągnęła powietrze nosem.

– A jakby  ktoś tam był i cię zobaczył? – nadal mówiła spokojnie.

– Założyłam opaskę. – To był absolutny nakaz. Bez zasłoniętych oczu Wesma nie mogła wyjść poza próg chaty.

– A co gdyby ktoś zerwał ci ją z głowy?

Dziewczynka wiedziała, że mama ma rację, siedziała więc cicho.

Para ramion objęła ją.

– Tak bardzo się o ciebie boję, córeczko. Proszę, zrozum to.

– Rozumiem – potwierdziła Wesma szczerze. – Nie lubię cię martwić, mamo, ale… to silniejsze ode mnie. – Poczuła, że zbiera jej się na płacz.

– Wiem, kochanie – szepnęła mama. – Taka po prostu już jesteś.

 

*

 

– Dziś w nocy znów będzie wiało – mruknął do siebie magister Nykom, patrząc na ciemne chmury w oddali. Przypominały mu odległe góry.

Jego dom stał w połowie drogi między  dwiema osadami. Lokalizacja bardzo dogodna dla badacza pragnącego ciszy i spokoju po latach studiów w szumie wielkiego miasta. Nie  uprawiał roli ani nie posiadał trzody, toteż nie miał wielkich zmartwień, co najwyżej o trzymany w stodole automobil.

Zawrócił do domu z postanowieniem upomnienia służącego, by dokładnie wszystko pozamykał.

 Stare gospodarstwo wytrzymało bez większych strat ostatnią wichurę, ale mieszkańcy wiosek nie mieli tyle szczęścia. Wiatr zniszczył dachy, połamał gałęzie, powywracał słabe drzewa i rozwalił wątłe konstrukcje. W Mielniku na wschodzie urwał skrzydło wiatraka, a w Dąbkach na zachodzie ponoć porwał psa.

Wśród poszkodowanych niewielu było skłonnych do rozmowy, zwłaszcza z „wielkomiejskim mądralą”, jednak ci nieliczni wyznali uczonemu, że takiej zawieruchy jeszcze nigdy w tych okolicach nie było.

Paru mieszkańców Mielnika wspomniało jeszcze o czymś, co zaintrygowało magistra na tyle, że musiał to dokładniej zbadać.

 

*

 

Dom Wesmy i jej mamy wczorajsza wichura szczęśliwie ominęła. Chata stała na łące pod lasem, z dala od zniszczonych wiosek, w pobliżu miasta Lesnygród. Kiedy w południe poszły na targ uzupełnić zapasy, pochwyciły krążące miedzy ludźmi plotki. Uczepiona spódnicy mamy Wesma słuchała ich wystraszona. Najbardziej szkoda jej było psa stolarza z Dąbków.

Pod wieczór ciągnący z daleka chłodny wiatr przyniósł coś więcej niż tylko zapachy lasu. Stojąc na progu chaty, dziewczynka słyszała w szeleście koron groźbę. Dziś wichura ich nie ominie.

Powiedziała o tym mamie, która podwinęła rękawy.

– W takim razie przygotujmy się – oznajmiła, po czym uspokajająco położyła dłoń na ramieniu córki. – Wszystko będzie dobrze, kochanie – dodała pocieszająco. – Poradzimy sobie.

Wesma w to uwierzyła.

 

*

 

Kiedy służący poszedł spać do piwnicy, magister Nykom udał się do swej pracowni na poddaszu, gdzie otworzył okno. Silny podmuch niemal powalił go na podłogę, ale zdołał zablokować rozwarte okiennice i zatrzasnąć z powrotem okno. Rozrzucone papiery postanowił uporządkować później. Zmniejszył ogień w lampie naftowej, by wyraźniej widzieć świat za szybami.

Stąd był dobry widok na łąki i pola pod Dąbkami. Takiej potęgi żywiołu uczony jeszcze nigdy nie doświadczył. Kłęby czarnych chmur sunęły po niebie niezwykle szybko. Przypominały dym buchający z kominów zakładów przemysłowych. Pomimo zatrzaśniętego okna, świsty i szum przeszywały uszy. Unieruchomione okiennice stukały wściekle.

Wicher dął od strony falistego pasma lasu za Dąbkami. Według kronik dziejów tej krainy, w od wieków nietkniętych ludzką stopą gęstwinach kryły się pozostałości prastarych świątyń. Magister Nykom studiował dawne wierzenia, ale jak dotąd nie zdołał zorganizować odpowiedniej wyprawy w te nieprzebadane tereny, nad czym bardzo ubolewał.

Choć stare kulty odeszły w zapomnienie, zepchnięte przez postęp i rozum, pozostawiły po sobie ślady, szczególnie na terenach wiejskich. Jak zauważył badacz, mieszkańcy Dąbków i Mielnika niechętnie wycinali las pod nowe pola, a jak już musieli, to zostawiali w spokoju najstarsze i najpotężniejsze drzewa. Tak im nakazywał rozsądek oraz przekazywane z pokolenia na pokolenie przesądy oraz bajki o duchach mieszkających w konarach.

Duży liść niespodziewanie uderzył w szybę. Magister Nykom przesunął głowę, by mieć lepszy widok. Zdążył akurat, by dojrzeć, jak coś wyrasta ponad las. W pierwszej chwili przypomniało mu to żagle odległego statku, które jako pierwsze widać na morskim horyzoncie. Tyle że to było szybsze od jakiegokolwiek okrętu. Następnie pomyślał, że to być może ptak, ale przecież żaden ze znanych gatunków nie mógł być aż tak wielki.

 

*

 

Benka zamierzała czuwać do samego rana. Chata nie posiadała piwnicy, więc nie miały z Wesmą gdzie się schować. Nawet pod łóżkiem nie byłoby dość miejsca.

Musimy jakoś przetrwać tę noc – myślała, tuląc córkę i słuchając jak drewniane ściany skrzypią smagane przez wiatr. Nawet nie zauważyła, kiedy sama zaczęła drzemać. Ocknęła się, gdy poczuła jak ktoś nią szarpie. Dotychczas śpiąca zdumiewająco spokojnie Wesma walczyła z czymś zażarcie. Stękała i łapała desperacko powietrze, jakby ją duszono.

– Wesma! – Benka wypuściła córkę i usiadła na sienniku.

Oswobodzona dziewczynka również się poderwała. Jęk przeszedł w krzyk, potem płacz.

– Co się dzieje, kochanie? – zapytała przerażona Benka, ale dziewczynka nie przestawała chlipać.

– Mamo?

– Jestem tu. – W mroku wymacała dłoń córki i delikatnie uścisnęła. – Nic ci nie grozi. – Zapewniła wśród wszechogarniającego świstu i stukotu. – To tylko sen, to tylko sen.

– Tam był potwór. – Przełknęła ślinę. – Latałam, a on mnie złapał i…

Ze strachu Wesma nie potrafiła dokończyć zdania. Benka przyciągnęła ją do siebie.

– Już dobrze. Tutaj nie ma potwora. Jestem przy tobie.

Dziewczynka nie próbowała powiedzieć nic więcej. Wtulona w pierś mamy wypłakiwała się w jej koszulę.

Benka gładziła córkę po głowie i całowała, gdy tymczasem wzrok powoli oswajał się z mrokiem. Zaczynała dostrzegać słabe zarysy mebli. Właśnie wpatrywała się w ciemnosiny kwadrat okna przed sobą, gdy nagle zapadła zupełna ciemność. Wiatr zaskowyczał niczym dzika bestia a drewniane ściany głośniej trzeszczały mu do wtóru. Za chwilę mógł zerwać dach. Benka przycisnęła córkę do siebie i czekała. Grunt, by były teraz razem w tej roztrzęsionej chacie.

– To on – pisnęła Wesma.

– Idź sobie – warknęła przez zaciśnięte zęby Benka. – Przestań męczyć moje dziecko.

Wiatr wkrótce zaczął słabnąć aż w końcu ucichł całkowicie. Powróciło blade światło nocy.

Benka wydała z siebie westchnienie ulgi.

– Już go nie ma – powiedziała najspokojniej jak umiała. – Udało się.

 

*

 

Przy świetle lampy naftowej magister Nykom szkicował zawzięcie w swym dzienniku. Pozornie bezładne kreski z czasem utworzyły niewiele czytelniejszy obraz. Ktoś postronny wziąłby te bazgroły za ciemną chustę porwaną przez wiatr, latawiec, w najlepszym razie sylwetkę ptaka o ogromnych skrzydłach.

Uczony żałował, że nie może lepiej oddać ogromu szkicowanego obiektu. W tej chwili przepełniała go całkowita pewność, że to samo widzieli również poprzedniej nocy mieszkańcy Mielnika. Wspominali o cieniu czarniejszym niż chmury na nocnym niebie, pędzącym razem z wichurą. Choć postronni, przysłuchujący się relacjom tych ludzi, pukali się w czoła i kręcili głowami, magister Nykom im uwierzył. Może nie całkowicie, ale świadkowie byli absolutnie pewni, że tajemniczym obiektem nie mógł być żaden ptak ani porwany przez wiatr śmieć. Od dziecka badacza interesowały wszelkie dziwne zjawiska, więc to również był chętny sprawdzić i cóż, wyniki obserwacji dosłownie przerosły jego oczekiwania.

Stwór ze szkicu przeleciał nad jego domem rycząc wściekle. Tym razem to nie mogło skończyć się tylko na kilku oderwanych dachówkach, nie wspominając już o… Aż zadrżał na myśl o tym, co za dnia zobaczy w wioskach.

 

*

 

Podwórze przypominało pobojowisko. Najgorzej wyglądał pokryty strzechą dach chaty. Na oko Benki, jeśli nie zostanie szybko naprawiony, podczas najbliższej ulewy będzie przeciekał jak sito, a już na pewno zostanie zerwany zupełnie przez następną wichurę.

– Czy to możliwe? – zapytała kobieta cicho samą siebie.

Gdy tylko izbę sypialną wypełniło blade światło poranka, wydarzenia sprzed zaledwie paru godzin wydały się tylko najokropniejszym z możliwych koszmarów sennych, które jednak nie potrafiły tak łatwo odejść. W głowie Benki nadal dudnił usłyszany nocą ryk. Był zbyt rzeczywisty, niemal zwierzęcy.

– Co takiego, mamo?

Wesma stanęła drzwiach, zaciskając palce stóp na krawędzi progu. Pamiętała, by zawiązać opaskę wokół oczu.

– Nic takiego – odparła matka z nadzieją, że córka nie będzie się dopytywać. – Czemu nie śpisz? – Z powodu nocnych przeżyć dziewczynka dostała lekkiej gorączki, więc Benka poleciła jej zostać w łóżku.

– Nie chcę już.

– Dobrze, ale wróć do środka. Zimno jest. – Sama ruszyła w stronę chaty.

– Widziałaś go? – Spytała przejęta Wesma, kiedy weszły do głównej izby.

– Kogo? – To głupie pytanie, pomyślała za późno Benka, bo przecież wiedziała.

– Potwora.

– Nie. Potwór nie wrócił. – Z nadzieją, że zdołała przekonać Wesmę, dodała: – Przygotuję coś do jedzenia, a potem posprzątamy wokół domu, dobrze?

– Dobrze – odparła po chwili namysłu dziewczynka, ale bez entuzjazmu. Zasmuciło to Benkę, która zapragnęła uklęknąć przed Wesmą, ściągnąć jej z oczu opaskę i gorąco zapewnić, że potwór odszedł na dobre. Jednak prawdę powiedziawszy, sama nie była tego całkowicie pewna.

 

*

 

Ani w Mielniku, ani w Dąbkach nie ostało się domostwo, które nie ucierpiało. Żaden człowiek nie poniósł śmierci, ale rannych nie brakowało. Natomiast mnóstwo zwierząt zginęło, w obu znaczeniach tego słowa. W powstałym chaosie hodowcy odkryli zniknięcie kilku krów. Najprawdopodobniej przeczuwając katastrofę, bydło w panice rozbiło drzwi obór i uciekło zanim drewniane konstrukcje uległy zawaleniu. Niemniej przykra niespodzianka czekała rolników, kiedy przyszli obejrzeć stan pól. Wiatr zrównał z ziemią zboże, a gdy patrzyło się z wysoka, ślady pogiętej trawy przypominały dziecięce bohomazy.

Nad wsiami unosiło się widmo gniewu, rozpaczy i niedowierzania. Niektórzy próbowali uprzątnąć skutki wichur, lecz większość postanowiła uciec do pobliskiego Lesnygrodu. Liczyli, że wysokie miejskie mury uchronią ich przed dalszymi nieszczęściami. Nikt nie miał wątpliwości, że to jeszcze nie koniec.

Jeśli magister Nykom mógł coś zrobić, to pomagał. Wbrew temu, co inni mogli o nim sądzić, nie był nieczuły na cudze nieszczęścia. Ci, którzy wczoraj przeganiali go, widząc w nim natręta, dziś dziękowali z całego serca, przy okazji dzieląc się swoimi przeżyciami.

Wielkiego latającego stwora nie uważano już za brednie ani w Mielniku, ani w Dąbkach. Jeśli ktoś nie widział upiornego cienia, to z całą pewnością słyszał upiorny ryk. Świadkowie rozpoznawali bestię na rysunku Nykoma. Kolejne strony jego dziennika zapełniały nowe szczegóły, w tym szkice śladów w zbożu. Niektóre kształty z jakiegoś powodu wydawały mu się znajome. Będzie musiał je dokładniej zbadać.

 

*

 

Po południu wyruszył automobilem do Lesnygrodu. Jak tylko ujrzał bramę miejską, zrozumiał, że nieprędko dostanie się do centrum. Postanowił zatem rozejrzeć się na obrzeżach, gdzie potworna wichura również dała się we znaki.

– To na pewno sprawka tej wiedźmy – stwierdziła wypytywana przez uczonego starsza kobieta.

Zaintrygowany uczony zdołał rozdzielić najpewniejsze fakty od wypowiadanych z pełnym przekonaniem domysłów. Badając dalej ten wątek, starannie dobierał wypowiadane słowa, bo nie chciał zasiać w głowach nieszczęśliwych ludzi idei linczu.

Wedle słów kobiety i jej sąsiadów, tajemnicza kobieta mieszkała razem z kaleką córką w samotnej chacie na łące pod lasem, niezbyt daleko piechotą od Lesnygrodu.

Magister Nykom wyjął z kieszeni zegarek. Uznał, że skoro już jest w okolicy, to zajrzy również do rzekomej czarownicy. Jeśli wszystko pójdzie dobrze i pogoda mimo wszystko dopisze, wróci do siebie najpóźniej o zmierzchu.

Nawet jeśli niczego nowego się nie dowie, to przynajmniej sprawdzi, czy żyjąca na odludziu samotna matka i dziecko przetrwały bez szwanku noc.

Z tym postanowieniem ruszył wskazaną mu drogą poza przedmieścia. U stóp leśnego wzniesienia droga zrobiła się zbyt wąska dla automobilu, więc dalej poszedł na piechotę.

 

*

 

Benka zamiatała liście przed drzwiami i rozmyślała, jakich zniszczeń wicher dokonał w Lesnygrodzie. Mogła na własne oczy się przekonać, ale wolała nie schodzić przez jakiś czas do miasta. Dobrze znała opinię o sobie w okolicy. Już wczoraj niektórzy ludzie na przedmieściach posyłali jej złowrogie spojrzenia, jakby to ona odpowiadała za straty na wsi.

Z kolei Wesma nie wyrażała chęci wyjścia na łąkę. Benka chciała wierzyć, że to wczorajsza reprymenda przemówiła córce do rozumu, ale przecież znała prawdziwy powód.

Coś wielkiego przeleciało nad ich domem. To był ten sam potwór, który we śnie porwał Wesmę ze sobą. Tak podpowiadało Bence przeczucie, choć nie chciała uwierzyć. Byłaby jednak głupia, gdyby próbowała dalej zaprzeczać. To byłoby tak, jakby w ogóle nie znała własnej córki.

Wiedziała też, że nie mają dokąd przed nim uciec. Potwór był zbyt potężny i prędzej czy później znów by je zaatakował. Mogły tylko trzymać się razem.

Zasępiona tą myślą i zmęczona porządkami Benka przerwała zamiatanie. Wsparta na miotle zaczęła obserwować Wesmę tańczącą po drugiej stronie podwórza. Podskakiwała, wirowała, a gałązki i liście nieśmiało razem z nią.

Na twarzy Benki po raz pierwszy od dłuższego czasu pojawił się uśmiech. Ucieszyło ją, że pomimo strasznych przeżyć i lęku przed tym, co jeszcze może nadejść, jej córka na powrót odnalazła się w swym żywiole, przynajmniej na chwilę. To było naprawdę silniejsze od niej.

Również sobie Benka pozwoliła na chwilowe zapomnienie o obecnych zmartwieniach. Przymknęła oczy.

 

*

 

Wiatr targał kolorowymi wstęgami i proporcami zdobiącymi teren zabawy. Młodzi mężczyźni przywiązali do ubrań owcze dzwonki, dziewczyny zaś trzymały w dłoniach wachlarze z piór. Dobrani w pary tańczyli wokół wielkiego ogniska w takt muzyki. Zmierzchało.

Zrozpaczona Benka nie tańczyła. Ignorowano ją jak zwykle, umyślnie odwracano wzrok ilekroć do kogoś podeszła. Nawet w taki dzień nie była dla innych niczym więcej niż tylko córką lokalnej wariatki oraz owocem romansu, który nigdy nie powinien mieć miejsca.

Na domiar złego zgubiła swój wachlarz. Specjalnie na ten dzień wyrwała z ogona ślepej gęsi matki kilka piór. Naprawdę wierzyła, że ten dzień będzie inny, że zmieni jej życie na lepsze. Och, jak bardzo się myliła.

W czasie, gdy desperacko szukała zguby, dzwon na odległej wieży zegarowej wybił godzinę szóstą. Głośne bicie słychać było w tle muzyki wiejskiej orkiestry.

Ktoś delikatnie stuknął Benkę w ramię. Zaskoczona dziewczyna odwróciła się. Jako pierwsze zobaczyła gęsie pióra związane razem w prymitywny wachlarz, potem spojrzała ponad nie. Na początku sądziła, że widzi z bliska dwie jasne gwiazdy na nocnym niebie, ale nie mogło być przecież aż tak późno. Zrozumiała, iż patrzy w oczy znalazcy.

– To chyba twój wachlarz – powiedział wesoło nieznajomy.

Na oko mógł być niewiele starszy od Benki. Jego długie, płowe włosy odbijały blask ognia. Na ramiona miał zarzucony stary płaszcz podróżny. U paska wisiał złoty dzwonek, zupełnie różniący się od owczych. Żaden pasterz nie zawiesiłby czegoś tak ładnego na szyi zwierzęcia, nawet czempionki.

Benka z zakłopotaniem przyjęła swoją zgubę. Tuż obok podskakiwały roztańczone pary. Tempo muzyki ani intensywność ognia nie osłabły, a tylko ich dwojga nie porwała zabawa.

– Jak ci na imię? – spytał życzliwie nieznajomy.

– Benka – wydusiła z siebie z trudem. Tak przywykła do okazywanej jej pogardy, że uprzejmość okazana przez nieznajomego wzbudziła w niej więcej strachu niż radości. Kim był ten wędrowiec? Musiał przybyć z bardzo daleka, skoro się nią zainteresował i był miły. Czego chciał?

– Jestem Wetar. – Ukłonił się. – Czy mogę prosić?

Poprosił ją do tańca. Benka nie mogła w to uwierzyć nawet wtedy, gdy poprowadził ją bliżej ogniska. Wirowali razem z innymi parami. Muzyka zdawała się dochodzić zewsząd, lecz dziewczyna zwracała uwagę głównie na jasne oczy partnera. Patrzył na nią jak nikt inny wcześniej.

W pewnym momencie, poczuła, że traci grunt pod nogami. O dziwo, nie bała się już. Po raz pierwszy w życiu była tak szczęśliwa.

 

*

 

Chwila błogości trwała krótko. Zakłócił ją podobny do kichnięcia odgłos. Wesma przestała tańczyć, a wyrwana z rozmyślań Benka nabrała czujności Spojrzała na ścieżkę wiodącą do Lesnygrodu, po czym przywołała do siebie córkę. Wesma wyszła z utworzonego z porzuconych liści oraz gałązek kręgu.

– Ktoś tu idzie?– szepnęła.

– Tak. – Benka nie odrywała wzroku od powoli zbliżającej się do nich postaci.

– Kto to? Poznajesz?

– Nie, kochanie, ale zaraz się dowiemy, czego chce.

 

*

Jakaś drobinka musiała wpaść magistrowi do nosa i nie zdążył powstrzymać kichnięcia. Wycierając nos, ocenił pobieżnie chatę. Wicher nie oszczędził również i tego miejsca, ale nie było tak źle jak w innych gospodarstwach, które dziś oglądał. Wicher powykrzywiał część sztachet w płocie oraz uszkodził dach. Duże gałęzie zostały zebrane w kącie podwórza.

Magister Nykom zaczął iść dalej. Mieszkanki chaty już go oczekiwały.

– Dzień dobry – przywitał się przyjaźnie. Za późno uświadomił sobie, że tuż po katastrofie to nie najlepszy dobór słów.

Młoda kobieta patrzyła na niego uważnie, nawet podejrzliwie. Choć trzymała w rękach miotłę, nie wyglądała na czarownicę. Spod chusty zawiązanej na głowie wystawały kosmyki długich, czarnych włosów. W koszuli i męskich płóciennych spodniach tkwiły źdźbła ze strzechy pokrywającej zniszczony dach. Stojąca blisko kobiety dziewczynka wyglądała jak mniejsza, na oko siedmioletnia, kopia matki. Wokół oczu miała zawiązaną opaskę.

– W jakiej sprawie pan przychodzi? – zapytała Benka niespecjalnie ukrywając, że nieproszony gość nie cieszy jej w tym momencie.

Uczony przedstawił się, po czym dodał:

– Interesują mnie dawne wierzenia i lokalne przesądy. Obecnie badam również dziwne wichury…

– Jeśli te staruchy z przedmieść pana tu skierowały – przerwała mu stanowczo kobieta – to nie jest to moja sprawka. – Miotłą pokazała dach. – Sama bym sobie tego raczej nie zrobiła.

Magister zapewnił, iż o nic jej nie oskarża. Przed następną wypowiedzią wziął głębszy wdech. Jak się już zorientował, w tej sytuacji dobieranie właściwych słów miało szczególne znaczenie.

– Wielu świadków obwinia nadprzyrodzoną bestię…

Na wzmiankę o potworze dziewczynka zadrżała. Matka przygarnęła ją bliżej siebie. Podejrzliwość i wrogość zniknęły z jej nagle bladej twarzy.

– Proszę, niech pan wejdzie. – Przepuściła go do środka.

 

*

 

Wesma słuchała kroków przybysza, pana Nykoma. Nie wyczuwała od niego wrogości i wydawał się miły.

– Przyniosę kompotu – oznajmiła mama. – Proszę usiąść. – Sama poszła na drugi koniec izby.

Przy stole stały trzy stołki, z których jeden był ulubionym Wesmy. W obawie, że gość zajmie właśnie ten, pierwsza na nim zasiadła. Mężczyzna usiadł po drugiej stronie.

– Lubisz kompot? – zapytał pan Nykom przyjaźnie.

Wesma wahała się przez chwilę. Rzadko rozmawiała z obcymi, zazwyczaj tylko słuchała rozmów mamy. A skoro ona jest w pobliżu, to chyba nic złego się nie stanie.

– Tak, lubię. – Dodała też już śmielej: – Mama robi najlepszy.

Magister zaśmiał się cicho.

– Zaraz sam spróbuję.

Po chwili mama dołączyła do nich z dzbankiem i trzema kubkami. Nalała dla wszystkich.

– Bardzo dobry, proszę pani. Pani córka…

– Wesma – wtrąciła wspomniana.

– Wesma ma rację.

– Dziękuję. – Dziewczynka była pewna, że mama się uśmiechnęła.

Podobał jej się panujący teraz nastrój, ale wiedziała, że niedługo pryśnie. Pan Nykom nie przyszedł do nich tylko na kompot. Bała się, a jednocześnie była ciekawa, co ma do powiedzenia na temat potwora.

Mama także nie chciała dłużej odkładać tego tematu.

– Proszę opowiedzieć o wichurach.

Zaciskając palce na kubku, Wesma słuchała o tym, jak w ciągu ostatnich dwóch nocy wiatr zmiótł domy i drzewa, porwał zwierzęta. Powróciły wspomnienia ze snu i nie mogła już dłużej powstrzymywać drżenia. Mama musiała chwycić ją za rękę, co nie uszło uwadze gościa.

– Czy mam mówić dalej? – spytał.

Zanim mama zdążyłaby odpowiedzieć za nią, Wesma energicznie pokręciła głową.

– Wystarczy, wiem co potwór zrobił! Latałam a on mnie zabrał ze sobą!

Mama wstała i przytuliła dziewczynkę.

– To był tylko sen, kochanie. Byłaś tu ze mną przez cały czas.

Pan Nykom milczał przez chwilę, po czym powiedział:

– Ludzie, którzy nie spali tej nocy, również widzieli latającego potwora. Sam też ujrzałem go wczoraj.

– Jak wyglądał? – zapytała mama dziwnym, niespokojnym głosem. Jednocześnie rozluźniła uścisk.

Pan Nykom zakasłał nerwowo.

– Ciężko mi go teraz dokładniej opisać, ale mam rysunek odpowiadający temu, co ja i inni widzieliśmy.

Szelest wyciąganego papieru, przesuwanie kartki po blacie. Wtulona w pierś mamy Wesma usłyszała szybsze bicie serca, potem głos Pana Nykoma:

– Czy rozpoznaje pani to stworzenie?

– Co to? – dopytywała przejęta Wesma. Niemal krzyknęła, ale mama nie reagowała, jakby nie słyszała.

 

*

 

Prowadzona w podniebnym tańcu Benka opadła powoli na środek pola. Łuna świątecznego ogniska rozjaśniała horyzont.

– Moje imię nic ci nie mówi? – spytał Wetar.

– Nie – odparła zgodnie z prawdą.

Mężczyzna skinął głową, jakby właśnie takiej odpowiedzi się spodziewał.

– Na pewno chcesz wiedzieć, kim jestem?

Chciała, więc Wetar rozpoczął opowieść o tym, jak to w odległych czasach uroczystość ogniska, dzwonków i wachlarzy nie była tylko świętem zakochanych, ale też wyrazem wdzięczności mieszkańców tych ziem dla boga dobrego wiatru za wszystkie jego błogosławieństwa: za chłodną bryzę w upalny dzień, za przeganianie ciemnych chmur, za roznoszenie nasion…

– To musi być okropne – przyznała współczująco Benka – kiedy powoli przestają się tobą interesować, aż w końcu już dla nich nie istniejesz… Równie dobrze mógłbyś być martwy. – Przełknęła ślinę. – Sama wiem coś o tym – dodała cicho, jakby nie chciała by to usłyszał.

Ciepły wietrzyk musnął Benkę, kiedy bóg wiatru objął ją ramieniem w geście pocieszenia.

– Zapomniani bogowie nie umierają – powiedział.

Benka zamrugała zdziwiona.

– Nie? To co się z nimi dzieje?

Wetar wzruszył ramionami.

– Zaszywają się gdzieś.

– By pewnego dnia wrócić?

– Jeśli im zależy.

– A tobie?

– Zawsze byłem tułaczem, więc obecny los mi odpowiada. Ale nie wątpię, że niektórzy z nas zapragną o sobie przypomnieć i zaznać dawnej chwały.

Tym razem Benka zawahała się zanim zadała kolejne pytanie, niepewna, czy chce poznać odpowiedź.

– Kto na przykład?

Bóg dobrego wiatru spochmurniał. Tym razem skórę Benki musnął chłodny powiew wieczoru.

– Wiker, mój… brat, jak by tak to ująć. Kapryśny władca niszczycielskich wichrów, żądny krwawych ofiar za swą łaskę. Po tym, jak setki lat temu ludzcy władcy zakazali oddawania mu czci, odszedł, lecz pewnego dnia wróci.

– Oby nie – mruknęła Benka

– Jak go znam, nie chce pozostać zapomnianym na wieczność. Kiedyś znów poszybuje, swymi skrzydłami niszcząc co popadnie.

Usiedli w zbożu. Wetar wciąż ją obejmował ramieniem. Kiedy mówił o potyczkach ze swym bratem, Benka mogłaby przysiąc, że widzi w jego oczach cień bestii o wielkich skrzydłach.

 

*

 

Ten sam kształt ujrzała na kartce papieru podsuniętej przez uczonego.

– Zapomniani bogowie nie umierają – powtórzyła cicho słowa Wetara.

– O czym pani mówi? – zapytał magister Nykom.

Benka spojrzała na niego. Jeśli rzeczywiście badał dawne wierzenia, to powinien się domyślić.

– Wiker. – To imię chodziło za nią od rana niby cień, domysł, ale dopiero teraz, pierwszy raz po tylu latach je wymówiła.

Za późno przeczucie podpowiedziało, że nie powinna była tego robić.

Przytuloną do niej Wesmą wstrząsnął kolejny atak dreszczy, tym razem o wiele silniejszy. Równocześnie na zewnątrz coś uderzyło o dom z hukiem.

– Co się dzieje?! – Magister Nykom wstał.

– Potwór wraca! – jęknęła Wesma.

 

*

 

Głęboko w lesie, na szczycie wzniesienia, stała opuszczona nieduża świątynia poświęcona bogu niepowstrzymanych wichur. Minęły wieki od ostatniej przeprowadzonej tu ceremonii, ale dopiero dziś legła w gruzach.

Wiker pędził ponad koronami drzew. Wśród jęków rozpaczy, dochodzących do niego z siedzib śmiertelników, usłyszał swe imię. Ktoś w końcu zrozumiał jego znaki! Rozpoznano go! Nie powrócił na marne!

Nie żałował zniszczenia swego starego gniazda, bo wiedział, że wkrótce zostanie mu postawiona nowa, o wiele wspanialsza świątynia, z której ołtarzy nie przestanie spływać krew ofiar. Ofiar bardziej treściwych od tłustego psa i paru krów, którymi próbował zaspokoić podsycany wieloletnią stagnacją głód.

 

*

 

Z każdą chwilą wiatr przybierał na sile. Drzwi łomotały wściekle pomimo zamknięcia na rygiel. Magister Nykom podsunął pod nie stół.

– Czy jest tu piwnica albo coś podobnego?! – zawołał do Benki, która próbowała uspokoić przerażoną córkę.

– Nie! – krzyknęła, po czym mówiła dalej do Wesmy: – Nie bój się, kochanie, będzie dobrze… – Kojące słowa zatonęły w coraz większym hałasie.

Uczony nerwowo rozejrzał się w poszukiwaniu jeszcze czegoś, czym mógłby zablokować drzwi. Obiecująco wyglądała wielka szafa w rogu izby, ale nawet z pomocą Benki miałby trudności z przesunięciem jej.

Dlaczego nie uciekły do Lesnygrodu, kiedy miały na to czas?! Dlaczego ja sam tego nie zrobiłem?! – zastanawiając się nad tym, magister podszedł ostrożnie do okienka obok drzwi wejściowych.

To niewiarygodne, jak szybko niebo pociemniało od chmur. W półmroku dostrzegł rozrzucane po całym podwórzu gałęzie – te same, które wcześniej zostały uprzątnięte na jedną kupę.

Wiker, tak powiedziała Benka. Słowo brzmiało znajomo. Przeczytał je gdzieś? Usłyszał? 

Zapomniani bogowie nie umierają…

Czy Wiker był bogiem tak starym, że niewiele o nim było wiadomo? Uczony musiał kiedyś trafić na przynajmniej wzmiankę o nim, tylko gdzie? Niestety, nie umiał myśleć jednocześnie o swojej pracy naukowej oraz szalejącej za ścianą wichurze.

Spojrzał na dwie wtulone w siebie postacie. Matka próbowała zachować zimną krew, dziewczynka płakała. Uczony ze zdziwieniem zauważył, że wokół nich wirują kurz i okruchy.

To pewnie przez podmuchy wpadające przez szczeliny – wmówił sobie. Cała ta sytuacja zaczynała go przerastać. On, kobieta i dziecko zostali uwięzieni w chacie przez szalejący żywioł. Jedyne, co mogli teraz zrobić, to spróbować się jakoś zabezpieczyć i czekać na koniec, obojętnie jaki by nadszedł.

Podszedł bliżej. Benka podniosła na niego bezradny wzrok, Wesma wyciągnęła dłoń. Magister chwycił dziewczynkę bez zastanowienia.

– Trzymajmy się razem. – Mówiąc to, Benka również złapała go za rękę.

Pod wpływem chwili chciał objąć je obie, ale przeszkodził mu huk za plecami.

 

*

 

Drzwi wejściowe nie wytrzymały naporu wiatru. Wyrwane z zawiasów przeleciały na drugi koniec izby razem ze stołem. Magister Nykom pchnął Benkę i Wesmę na ziemię, osłaniając je własnym ciałem. Znad jego ramienia oszołomiona kobieta zobaczyła wpychane przez wiatr do chaty liście i gałęzie. Podmuch porwał też sprzęty domowe oraz pozostałe meble.

– Mamo.

– Jestem tu – odparła Benka, otrząsnąwszy się z szoku. Ulżyło jej, bo przynajmniej Wesma była cała.

Szturchnęła uczonego.

– Nic mi nie jest – sapnął.

Na zewnątrz wiatr zawodził przeciągle.

– On tam jest i czeka – szepnęła Wesma.

– Kto? Na co? – pytał uczony.

Benka zrozumiała szybko.

– Na nas. Daj mi wstać.

Jeden szybki rzut oka na twarz magistra wystarczył, by dostrzec zagubienie, jednakże bez większego oporu pomógł matce i córce stanąć na nogach.

Benka tupnęła parę razy obiema nogami, by je rozprostować. Jeszcze nigdy nie czuła w sobie takiego gniewu.

– Drań zapłaci za to – z tymi słowami ruszyła ku wyjściu, ciągnąc resztę za sobą.

Magister Nykom szarpnął ją za ramię.

– To samobójstwo! – krzyknął jej prosto w twarz.

Benka spojrzała mu prosto w oczy.

– Rozejrzyj się!

Zrobił to, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, co się wokół dzieje. Zobaczył przedmioty szaleńczo fruwające po izbie, ale wyraźnie omijające ich trójkę.

– Ale jak…

Wesma mocniej zacisnęła palce na nadgarstkach obojga dorosłych. Benka zapragnęła nagle powiedzieć córce, by uciekała, pozostawiając ją, ich dom oraz potwora za sobą. Z jakiegoś powodu nabrała pewności, że Wesma zdołałaby dotrzeć bez szwanku bardzo daleko. Nie mogła jednak kazać jej uciec, uświadomiła sobie równie szybko. Jeśli zostaną rozdzielone, zginą wszyscy, zmieceni przez niszczycielskiego boga sprzed wieków.

Pocałowała Wesmę w czoło.

– Jesteś bardzo dzielna i silna, kochanie. Chodź, razem stawimy potworowi czoła.

– Tak, mamo.

Nad nimi dach zaczął skrzypieć i pękać. Potwór nie przestawał wołać.

 

*

 

Magister Nykom nie próbował już niczego pojąć, tylko czekał, co się jeszcze wydarzy.

Trzymając się za ręce, całą trójką przeszli przez próg. Jak tylko stanęli na wydeptanej ścieżce, wokół pojaśniało, jakby podwórze oświetliła wielka lampa.

Uczony spojrzał w górę. Niemal od razu ujrzał ciemniejszy niż reszta nieba cień podobny do tego, co ujrzał poprzedniej nocy. Wisiał kilkadziesiąt, może nawet kilkaset metrów nad łąką – w tej chwili trudno było to ocenić. Przypominał drapieżnego ptaka. To oczy potwora, dwa białe punkty podobne do gwiazd, świeciły tak jasno i groźnie.

Benka przełknęła ślinę.

– Wiem, czego tu chcesz, Wiker! – krzyknęła w stronę bestii. – Chcesz podporządkować sobie tę krainę! Chcesz, by ludzie znów składali ofiary, błagając o łaskę!

Ryk boga przypominał sztorm.

Benka zacisnęła zęby, po czym kontynuowała:

– Gówno dostaniesz! Nikt tu nie zamierza oddawać ci czci! Jesteś zapomnianym bogiem! Równie dobrze mogłeś nadal siedzieć w swojej jamie, czy gdzie tam spędziłeś ostatnie stulecia!

– Tak! – Przytaknęła Wesma, której udzieliły się emocje matki. – Idź sobie stąd! Nikt cię tu nie chce! Tylko straszysz i niszczysz!

Z niewidzialnej paszczy buchnął huragan – wyraz wściekłości i urażonej dumy. W tej chwili szybka śmierć wydała się magistrowi najlepszym wyjściem. Jakakolwiek siła chroniła ich przed żywiołem, tego ataku nie mogła całkowicie zignorować.

Wesma jęknęła i upadłaby, gdyby dorośli jej nie przytrzymali.

Trzaski i łomoty za nimi zasugerowały, że z chaty pozostały ruiny.

– Dość! – sapnęła wyczerpana dziewczynka. – Wystarczy! Przestań!

Białe światło oczu nabrało intensywności, zrobiło się cieplej. Wiatr nie ustawał, zmuszając w końcu magistra i Benkę do padnięcia na kolana, bynajmniej nie w pokłonie. Wesma z jakiegoś powodu zachowała równowagę.

– Nie pozwolę ci wszystkiego zniszczyć! – Głos dziewczynki zmienił się, nabrał siły. Ona sama dygotała ze złości.

Dotknięty zniewagą Wiker poruszył się, gotowy zaatakować ich bezpośrednio, niczym orzeł upatrzonego z wysoka królika.

To koniec – pomyślał magister. Kolejny podmuch przycisnął go oraz Benkę do ziemi. Zamknął oczy w oczekiwaniu na rychłą śmierć.

Gdy wydawało się, że od ostatecznego uderzenia Wikera dzieli ich drobny ułamek sekundy, z dziewczynki trysnęła zupełnie nowa siła. Przeciwna mocy zapomnianego boga energia poleciała w górę razem ze stanowczym okrzykiem:

– WON!

 

*

 

Noc dawno zapadła. Ognisko w oddali wciąż płonęło, a oni – odrzucona przez innych ludzi dziewczyna i pradawny bóg wiatru – leżeli w zbożu.

Wetar wyznał właśnie, że kiedy dojdzie do pożegnania, to najprawdopodobniej już nigdy więcej się nie spotkają. Dla Benki to była straszna myśl.

– Nie idź, proszę – błagała go, podskórnie czując, że to próżny trud. – Nie chcę… być sama.

– Rozumiem. – Wetar pogładził ją czule po policzku. – To prawda, że wkrótce odejdę stąd, ale też nie zamierzam zostawić cię samej. – Odwiązał od paska złoty dzwonek. – Czy mogę prosić o twój wachlarz?

Zaskoczona Benka podała mu związane gęsie pióra, nie zadając żadnych pytań. Wetar obejrzał wacharz z zainteresowaniem.

– Użyłaś własnych włosów jako sznurka, zgodnie z tradycją. To dobrze. Większość panien już tego nie robi. – Przywiązał do wachlarza swój dzwonek. Gotowe dzieło pocałował i wręczył Bence. – Twoja kolej.

Nie zawahała się. Jak tylko ustami musnęła pióra, poczuła jak zmieniają się w coś innego, ciepłego, większego. Żywego.

W ramionach trzymała niemowlę.

– To dziewczynka – powiedział Wetar z dumą. – Po części ja, po części ty. Żaden wicher nie będzie jej straszny.

 

*

 

Jak tylko Benka odzyskała przytomność, pomyślała o córce.

Wesma leżała tuż przed nią, na pozór bez żadnych oznak życia. Opaska na oczy gdzieś zniknęła.

Benka podczołgała się bliżej. Usiadła, by na kolanach ułożyć córkę. Całując ją, gładząc sztywnymi palcami, wołając i błagając, próbowała sprawić, by się obudziła.

Nie zwracała większej uwagi na otoczenie. Tylko kątem oka odnotowała, że ich dom przestał istnieć.

Magister Nykom siedział na ziemi tu obok, nie wiedząc co robić. Ostatnie wydarzenia nie mieściły mu się w głowie. W jednej chwili groziła im pewna śmierć ze strony dawnego boga, w następnej okazało się, że przeżyli dzięki małej dziewczynce.

Niedługo później Wesma cichutko zakasłała.

– Mamo?

– Jestem tu, córeczko. – Benka uśmiechnęła się przez łzy.

– To dobrze – mruknęła dziewczynka i uchyliła powieki. Oczy, podobne do dwóch bladych gwiazd na nocnym niebie, nie patrzyły na nic ani na nikogo. – Przegoniłam go. Już tu nie wróci.

– To cudownie, kochanie – powiedziała Benka i przytuliła mocniej Wesmę. – Ochroniłaś nas. Dziękuję.

– Ja również – przyznał uczony ze szczerym uznaniem. – Gdyby nie ty, to dawno by nas zmiotło i kto wie, do czego by ta bestia jeszcze się posunęła.

Uśmiechnięta Wesma zmrużyła oczy.

– Słońce jeszcze świeci – stwierdziła.

Istotnie. Razem z Wikerem zniknęły wszystkie chmury. Nadchodził wieczór.

 

 

Słońce zniknęło całkowicie za drzewami jeszcze kiedy zmierzali do miejsca, gdzie magister Nykom zaparkował automobil. Szli powoli ścieżką zasłaną zerwanymi gałęziami. Wesma zasnęła w ramionach matki. Uczony zaproponował pomoc w niesieniu dziewczynki, ale Benka odmówiła.

– Dam radę.

Magister ograniczył się zatem do objęcia kobiety ramieniem. Zgodziła się.

Po drodze rozmawiali szeptem. Pod wpływem ostatnich wydarzeń zrezygnowali z formalności.

– Skąd wiedziałaś, jak to coś ma na imię? – zapytał po chwili namysłu.

To wtedy po raz pierwszy usłyszał o spotkaniu Benki z Wetarem. Imię tego dawnego boga znał, bo ślady i wzmianki po jego kulcie, choć niepełne, zostały całkiem dobrze udokumentowane.

Niektóre stare rysunki i teksty sugerowały też, jakoby ten bóg dobrego wiatru, posiadał drugą, złowieszczą tożsamość, przeciwnika czy też brata, zależnie od tłumacza – przypomniał sobie w końcu. Tym właśnie musiał być Wiker.

– Co było potem? – spytał zaciekawiony.

Wedle słów Benki, następnego dnia po święcie zakochanych razem z córką i małym bagażem uciekła z rodzinnej wioski, zanim ktokolwiek by się zorientował, że „pomiot tej pomylonej ladacznicy” ni stąd, ni zowąd ma dziecko o niezwykłych oczach.

– Obiecałam, że będę ją chronić i nie pozwolę by spotkało ją to, co mnie – dodała na koniec, po czym przytuliła mocniej Wesmę.

Magister nie wiedział, jak odpowiedzieć, ale wyczuł, że kobieta drży, więc narzucił jej na ramiona swój płaszcz. Podziękowała.

 

*

 

W mroku ponownie rozbłysła para jasnych świateł, lecz tym razem nie były to oczy pradawnego boga, tylko reflektory automobilu magistra Nykoma. Pomimo najgorszych obaw, machina nie uległa zniszczeniu podczas wichury. Teraz zmierzała w stronę domu uczonego – oby i ten budynek przetrwał jakoś dzisiejszy atak.

Kierowca ominął przedmieścia Lesnygrodu, nie chcąc narażać pasażerek na agresję zdezorientowanych mieszkańców przedmieść. W oddali zobaczył błyski pojedynczych latarni i ognisk oraz sylwetki stojących budynków, w większości mocno uszkodzonych.

Magister westchnął ciężko. Choć Wiker siał zniszczenie tylko przez kilka dni, skutki jego działań będą jeszcze przez długi czas odczuwane. Minie wiele miesięcy, może nawet lat, ale w końcu życie tutaj powróci do prawidłowego rytmu – ta myśl dodała mu trochę otuchy.

 

*

 

Z czasem ruiny świątyni Wikera zarosły trawą i mchem, a małe zwierzątka porobiły sobie w gruzach domy i spiżarnie, czasem wykorzystując do budowy znalezione wśród kamieni kawałki kości.

Pewnego dnia szykująca zimowe zapasy wiewiórka zakopała żołądź w ziemi między dwoma odłamkami ołtarza ofiarnego. Wkrótce o nim zapomniała, jak zresztą i o innych kryjówkach.

Z porzuconego nasiona wykiełkował dąb. Rósł spokojnie przez wiele długich lat, niestrudzenie znosząc kaprysy pogody. Nawet silny wiatr nie był mu straszny.

Koniec

Komentarze

Przeczytane. Całkiem zgrabne. Dobrze się czytało, tylko mam wątpliwości, czy pasuje do tematu ;)

Moja książka i artykuły naukowe (też o fantastyce), jakby ktoś miał ochotę zerknąć: https://uni-wroc.academia.edu/MarcinBorowski/Papers

Już w becie mi to wytknięto, a i po przejrzeniu pozostałych opowiadań konkursowych mam wrażenie, ze znowu odbiegłam od tematu. No trudno. Jak napisałam w przedmowie, najwyżej usunę tag konkursowy.

Ja tam się cieszę, że tu trafiło, bo chociaż przeczytałem;)

Moja książka i artykuły naukowe (też o fantastyce), jakby ktoś miał ochotę zerknąć: https://uni-wroc.academia.edu/MarcinBorowski/Papers

Przeczytane :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Ładne. UFO trochę naciągane, ale jeśli to ma być “niezidentyfikowany obiekt latający”, to chyba się kwalifikuje?

I, jakem przeciwnik fantasy, Twoje opko to powiew świeżości w tym konkursie. Niby nic nowatorskiego, a wciąga. I czytało mi się znakomicie. Wsysło po prostu i ani się zorientowałem, że to już koniec.

 Jedyny minusik jest taki, że zostało Ci sporo śmieci redakcyjnych:

– “skroploną rosą łąkę” – tu ci jakieś masło maślane wskoczyło; rosa to z definicji są krople; może miało być “skropioną”?;

– “ze słyszalnym zmęczeniem” – to może jest i dobrze, ale wolałbym “ze słyszalnym w jej głosie zmęczeniem”;

– “zewnątrz jej niebezpiecznie” – jest;

– “pozrywał strzechy z dachów” – nielogiczne – wcześniej masz, że o te dachy łomotały gałęzie; jeśli łomotały, to nie o strzechy;

– “zapytała przerażona Banka” – literówka;

– “Pozornie bezwładne kreski” – chyba “bezładne”?;

– “relacjom tych ludźmi” – tych ludzi;

– “zapytała kobieta samą siebie cicho” – ten szyk mi się nie podoba – “zapytała kobieta cicho samą siebie”?;

– “mnóstwo zwierząt, w obu znaczeniach tego słowa” – hm, a jakie to dwa znaczenia ma słowo “zwierzę”?;

– “zrównał z ziemią zborze” – Boże, ty to widzisz i nie grzmisz?!;

– “starszya kobieta” – literówka;

– “U leśnego stóp wzniesienia” – szyk coś nie taki;

– “Dobrze znała swoją opinię w okolicy” – swoją opinię to każdy zna, bo jest własna ;); chodziło Ci chyba o “znała opinię o sobie”;

– “spojrzała ponad nie, Na” – kropeczka byc winna;

– “nie oszczędził również i tego miejsca, ale było tak źle jak w innych gospodarstwach” – tu mi coś nie gra: “nie było tak źle” chyba powinno być?; 

– “że nieproszeni goście nie cieszą jej w tym momencie” – ale to był tylko jeden facet; czyli “nieproszony gość”;

– “Mój… brat, jak by to ująć” – też coś tu nie brzzmi: “by tak to ująć” miało być?;

– “Przytulona do niej Wesmą” – ogonka zabrakło;

– “dopiero dziś runęła w gruzach” – albo “runęła w gruzy” albo “legła w gruzach”;

– “że to próżny trud..” – jedna kropka za dużo albo za mało.

 

Czytało się bardzo dobrze, tylko tych babolków trochę ponad miarę…

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Dziękuję, Staruchu. ^^ Poprawiłam byczki.

Całkiem przyjemna opowieść. Językowo przyzwoicie. Całość jest przemyślana i ma w sobie pewien urok, zwłaszcza ta “wiatrowa” mitologia. Zakończenia się domyśliłem. Pierwsza połowa dość długo się rozkręca. Średnio wyszły postacie, Wesma jeszcze ok, broni się (postacie odgrywające w fabule taką rolę jako ona nie potrzebują skomplikowanej osobowości), ale matka bardzo stereotypowa (niewiele o niej można powiedzieć, poza tym, że kocha córkę), badacz też dość nijaki.

Co do ilości UFO w UFO, to coś tam jest, może wystarczy, może nie. Na szczęście to nie ja oceniam.

Zdaję sobie sprawę, że bohaterowie wyszli mocno tak sobie. Nie znalazłam nawet okazji, by sprecyzować, jak magister wygląda ani nawet, ile może mieć lat. Być może to dlatego, że w tak dość krótkim tekście występuje tak wiele znaczących postaci.

Fajny pomysł. Na historię i na boskie rodzeństwo, bo jako UFO nie bardzo mnie przekonuje. Ale niech się Jurki martwią.

Czytało się przyjemnie, ciekawa byłam, jak się opowieść skończy.

Postacie faktycznie na kolana nie rzucają, raczej stereotypowe.

pod drzwi przesunięto meble.

Otwierały się do środka?

Zmniejszył ogień w lampce oliwnej,

Czy w lampce oliwnej można regulować płomień?

 

Edytka: Aha, trochę zaspojlerowałaś pytaniem w wątku pomocowym. :-/

Babska logika rządzi!

Lampkę oliwna zmieniłam na lampę naftową.

Jeśli zaś chodzi o drzwi, to założyłam, że otwierają się do środka.

 

Przepraszam za spoiler, jeśli zepsuł lekturę.

Hmmm. Te drzwi wydają mi się dziwne. Kiedy w dzieciństwie bywałam na wsi, drzwi do budynku zawsze otwierały się na zewnątrz. Zamykały się na skobel z kłódką. I często po wewnętrznej stronie drzwi wisiała jakaś symboliczna osłona przed muchami – kolorowe paski czy kawałek firanki. Przy otwieranych do środka te pożyteczne triki nie przejdą. ;-)

No i wichrowi chyba łatwiej je zniszczyć – wyrywa z zawiasów, zamiast dociskać.

Babska logika rządzi!

Tutaj nie będę się kłócić. Dawno na wsi nie byłam, a w wielkim mieście drzwi otwierane do wewnątrz to standard. Pozostaje tylko pytanie, czy jest to coś, co należałoby poprawić, czy może zostać?

Teraz to już nie wypada poprawiać. Mnie to od pierwszej wzmianki dziwiło… U mnie w bloku otwierają się na zewnątrz. Chyba ogólnie drzwi otwierają się w tę stronę, gdzie jest więcej miejsca – do środka sypialni, ale na zewnątrz łazienki.

Babska logika rządzi!

Wiem, że już nie wolno nanosić poprawek, ale w przypadku lampi oliwnej były to tylko dwie pary słów do zmiany na cały tekst.

Z reguły drzwi powinny otwierać się na zewnątrz, a to ze wzgłędów przeciwpożarowych.

Łatwiej w panice takie drzwi otworzyć (nawet z buta), i nie ma opcji, że się zablokują, zatarasują czy coś w tym stylu.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Jak za jakiś czas wezmę się z powrotem za to opowiadanie, to zmienię kierunek otwierania drzwi. Teraz byłaby to zbyt duża ingerencja w tekst konkursowy po terminie.

Podobnie jak przedpiscy pochwalę opowiadanie za lekkość czytania. Niełatwo tworzyć wciągające fabuły, a to samo “wchodzi”. Przedstawiony świat bardzo mi odpowiada, wioski, Kluch, mała Wesma i jej tajemnica. Fajne bardzo i wzruszające :-)

Zaczęło się dość tajemniczo, od zniknięcia Klucha i wielkiej wichury a potem rzeczywistość zaczęła przeplatać się z motywami baśniowymi, co, moim zdaniem, opowieści wyszło bardzo na dobre. A choć czytało się świetnie, to brakło mi wyraźniejszego zakończenia – co się stało z bohaterami? Domyślam się, że magister wrócił do domu, ale co z Benką i Wesmą? One nie miały dokąd wrócić. Czy dom pana Nykoma stał się ich domem? Czy Wesma już zawsze musiała zasłaniać oczy?

Mam nadzieję, że w stosownym czasie poprawisz usterki, bo nie chciałabym cofać Biblioteki. ;)

 

Pa­mię­ta­ła, by za­wią­zać opa­skę wokół oczu. –> W jaki sposób można coś zawiązać wokół oczu?

Może: Pamiętała, by opaską zasłonić/ przesłonić oczy.

 

Wedle słów ko­bie­ty i jej są­sia­dów, ta­jem­ni­cza ko­bie­ta miesz­ka­ła… –> Powtórzenie.

 

Tak przy­wy­kła do oka­zy­wa­nej jej po­gar­dy, że uprzej­mość oka­za­na przez nie­zna­jo­me­go–> Nie brzmi to najlepiej.

 

– Ktoś tu idzie?– szep­nę­ła. –> Brak spacji po pytajniku.

 

Wokół oczu miała za­wią­za­ną opa­skę. –> ?

 

Cięż­ko mi go teraz do­kład­niej opi­sać… –> – Trudno mi go teraz do­kład­niej opi­sać

 

potem głos Pana Ny­ko­ma: –> Dlaczego wielka litera?

 

za chłod­ną bryzę w upal­ny dzień–> Bryza wieje nad morzem, a do tej pory nic nie wskazuje na to, by rzecz działa się właśnie nad morzem.

 

Ma­gi­ster Nykom pchnął Benkę i Wesmę na zie­mię… –> Są w izbie, więc: Ma­gi­ster Nykom pchnął Benkę i Wesmę na podłogę

No, chyba że w ich chacie było klepisko.

 

krzyk­nął jej pro­sto w twarz.

Benka spoj­rza­ła mu pro­sto w oczy. –> Czy to celowe powtórzenie?

 

od razu uj­rzał ciem­niej­szy niż resz­ta nieba cień po­dob­ny do tego, co uj­rzał po­przed­niej nocy. –> Powtórzenie.

 

– Wiem, czego tu chcesz, Wiker! – krzyknęła w stronę bestii. […] Benka za­ci­snę­ła zęby, po czym kon­ty­nu­owa­ła: –> Krzyczała z zaciśniętymi zębami???

 

Wetar obej­rzał wa­charz z za­in­te­re­so­wa­niem. –> Literówka.

 

Jak tylko usta­mi mu­snę­ła pióra… –> Raczej: Gdy tylko usta­mi mu­snę­ła pióra…

 

Ma­gi­ster Nykom sie­dział na ziemi tu obok… –> Pewnie miało być: Ma­gi­ster Nykom sie­dział na ziemi tuż obok

 

Szli po­wo­li ścież­ką za­sła­ną ze­rwa­ny­mi ga­łę­zia­mi. –> Można zerwać rosnący kwiat/ owoc z drzewa, ale nie wydaje mi się, aby można zrywać gałęzie.

 

Po­mi­mo naj­gor­szych obaw, ma­chi­na nie ule­gła znisz­cze­niu… –> Machina to wielka i ciężka maszyna. Czy to dobre określenie dla automobilu magistra?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, dziękuję za łapankę i punkt do Biblioteki. :-) Popoprawiam błędy po ogłoszeniu wyników. Planuję też rozszerzyć tę historię.

W czasie pisania trochę scen powycinałam. Jedną z nich był epilog osadzony kilka lat później, gdzie, nie wchodząc zbytnio w szczegóły, Wesma i Benka mieszkały u magistra i miały się dobrze. A opaskę dziewczynka nadal by musiała nosić ze względu ślepotę, wrażliwość na światło i oczywiście niecodzienny kolor oczu. Wyjątkiem byłyby tylko sytuacje, gdyby przebywała gdzieś tylko w towarzystwie bliskich (matki oraz Nykoma po wydarzeniach w opowiadaniu).

Ajzan, dziękuję za wyjaśnienia. Nie różnią się one zbytnio od moich wyobrażeń. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ładne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Dziękuję.^^

Przeczytane.

Cześć, bardzo fajnie piszesz. Prosto, klarownie i po prostu ładnie w mojej opinii Jeśli chodzi o samą historię, to mam z nią problem, bo dla mnie jest bardzo przewidywalna, również dlatego, że łączy wątki dość mocno zgrane. Dla mnie, podkreślam. Pewnie gdybym nie czytał wczesniej m.in. Gaimana, czy Rowling i czegośtam jeszcze, czego w tej chwili nie moge sobie przypomnieć, chwaliłbym bardzo.

To nawet nie jest zarzut. Wszyscy się z tym zmagamy – wszystko zostało już napisane i tyle ;) 

 

Coś chyba jest nie tak z tym zdaniem: Jeden szybki rzut oka na twarz magistra wystarczył, by dostrzec zagubienie, jednakże bez większego oporu pomógł matce i córce stanąć na nogach.

W sumie, to dochodzę do wniosku, że ten magister w tym opowiadaniu w ogóle nie jest potrzebny. 

Pozdrawiam.

Szandek, Łosiot, dziękuję za przeczytanie. :-)

Zgadzam się, że magister Nykom w ostatnim akcie niewiele zrobił. Właściwie jest tu jedynie po to, aby pokazać skalę zniszczeć poczynionych przez potwora z szerszej, bo Wesma i Benka ograniczone były w zasadzie do okolic swego domu.

Dobry kawałek literatury, chociaż w pierwszej chwili, podobnie jak reszta, nie widziałem zbyt dużego związku z UFO.

Z drugiej jednak strony odeszłaś od stereotypu latającego spodka i sumarycznie uważam, że jest to na plus. Jedno opowiadanie, które traktuje latający obiekt trochę inaczej na pewno nie zaszkodzi.

Podobają mi się główne bohaterki, trochę mniej magister Nykom, który jest fajnym przestawieniem fabuły jakoby z punktu widzenia czytelnika, który próbuje się dowiedzieć o co w tym wszystkim chodzi, ale gdzieś na końcu traci na ważności i nawet przez chwilę jego rola wydawała mi się zbędna, ale tylko przez chwilę. Ostatecznie opowiadanie jest na plus, dobry klimat, wiarygodnie przedstawione środowisko i niebanalne UFO, które nie zawsze musi się kojarzyć z kosmitami.

Pozdrawiam.

Dziękuję. Darconie. ^^ Miło czytać, że się podobało.

Melduję przeczytanie ;)

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Dziękuję. ^^

Fabuła: Ciekawa dwuwątkowa konstrukcja, aczkolwiek wpisana w dość schematyczne ramy stopniowego odkrywania zawiłej przeszłości jednej z bohaterek. W ostatecznych zmaganiach z potworem brakuje dramaturgii, zwycięstwo przychodzi zbyt łatwo. Zakończenie namalowane w optymistycznych barwach, lecz nieco brakuje mu wyrazu. Momentami tekst jest niepotrzebnie dzielony gwiazdkami w miejscach, w których ciągłość akcji jest zachowana.

 

Oryginalność: Trochę zabrakło mi elementów konstrukcji świata przedstawionego, automobile i miasta wydają się być nieco doklejone na siłę do ogólnie dość baśniowego settingu. Część wątków jest powielona; znowu mamy postać naukowca/badacza, która najwidoczniej nie chce się odczepić od tematyki UFO, motyw romansu śmiertelniczki z bogiem też już dość wyeksploatowany. Fajnie wyszły natomiast „narodziny” Wesmy.

 

Język: Czytało się OK, ale bez głębszych wrażeń estetycznych. Nie bardzo mi pasowało użycie niektórych słów. W tekście wkradły się trochę podwójnych spacji, także jeden błąd ortograficzny: „zborze” zamiast „zboża”. Powtórzenia: „To był ten sam potwór, który we śnie porwał Wesmę ze sobą. Tak podpowiadało Bence przeczucie, choć nie chciała uwierzyć. Byłaby jednak głupia, gdyby próbowała dalej zaprzeczać. To byłoby tak, jakby w ogóle nie znała własnej córki.”

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Dziękuję Wicked G. 

Zgadzam się ze wszystkimi uwagami. Faktycznie, w niektórych miejscach niepotrzebnie podzieliłam tekst. Jeśli zaś chodzi o zakończenie, to miałam w planach epicki pojedynek, ale zabrakło mi na niego miejsca. 

Ciszę się, że “origin story” Wesmy zostało dobrze przyjęte. Musiałam się przy nim nakombinować, bo chciałam aby Wetar był postacią pozytywną, a gdybym poszła bardziej, ekhm, tradycyjną drogą, mogłaby by z tego wyjść jeszcze opowieść o naiwnej dziewczynie i facecie szukającym przygody na jedną noc.

Do tego opowiadania na pewno jeszcze wrócę, bo mam parę pomysłów.

Czytałam z zaciekawieniem. Pomysł na dawnych bogów wiatru, do tego braci, spodobał się mi. Jak dla mnie trochę przydługi wstęp do właściwych wydarzeń. Liczyłam również, że dobry bóg jeszcze się pojawi. Cieszę się, że zakończenie, którego się spodziewałam potwierdziło się w komentarzach smiley.

Nowa Fantastyka