Migotanie miliardów gwiazd rozświetlało mrok. Czas wydawał się nieokreślony i podobnie jak Wszechświat bezkresny. Atomy uwięzione w krystalicznej sieci nie rwały się do wibrującego tańca, a odpoczywały leniwie.
– O jak piękna jesteś, przyjaciółko moja, jakże piękna. – Nieregularny strumień cząstek gamma przemierzał otchłań.
– Zaiste piękny jesteś, miły mój, o jakże uroczy. – Widmo emisyjne niewielkiej chondry zawtórowało subtelnie.
– Cała piękna jesteś, przyjaciółko moja, i nie ma w tobie skazy. – Macki pola magnetycznego otoczyły kulistą formę, chroniąc ją przed słonecznym wiatrem.
– Śpię, lecz serce me czuwa. Nie lękam się, bo mój miły jest ze mną.
…
Sala wykładowa wypełniona była po brzegi. Niski strop i surowy wystrój przypominały dawne czasy, kiedy odbywały się w niej obrady komitetu wojewódzkiego PZPR. Choć od przeszło dwudziestu lat miejsce popiersia Lenina zajmowała statua wąsatego Ignacego Domeyki, architektoniczny socrealizm wciąż straszył po kątach.
– Krzemiany są dla Ziemi związkami szczególnymi. – Referujący mężczyzna mówił pewnie i z pasją. – O ile świat organiczny opiera się na węglu, to podstawą świata nieorganicznego jest krzem. Związki bazujące na tetraedrach krzemotlenowych występują w przeróżnych konfiguracjach: łańcuchy, pierścienie, warstwy. W przypadku łańcuchów podobieństwo strukturalne do węglowodorów i biopolimerów narzuca się samo. Skoro więc związki węgla są naturalnymi nośnikami informacji, to dlaczego z krzemem miałoby być inaczej?
Tomasz Struś ukradkiem spojrzał w kierunku audytorium. Nie zdziwiły go kpiące uśmieszki przemykające tu i ówdzie po twarzach zgromadzonych.
– Analizując budowę DNA – kontynuował, obrazując swoją wypowiedź odpowiednim slajdem – mamy tu szkielet z deoksyrybozy i reszt fosforanowych oraz nośniki informacji: adeninę, guaninę, cytozynę i tyminę. To wszystko. Cały skomplikowany kod genetyczny to w istocie sekwencja czterech zasad.
Siedząca w drugim rzędzie profesor Kondratowicz nie siliła się na kpiący grymas. Tomasz wolałby jednak drwiny niż milczącą dezaprobatę, jaka od niej biła.
– W krzemianach drzemie równie duży potencjał. Porównując kwasy nukleinowe chociażby do piroksenów, odnajdziemy w tych drugich analogiczną konstrukcję.
Na ekranie pojawiła się grafika przedstawiająca szkielet łańcucha [Si2O6]4– i uzupełniające go kationy metali: wapń, sód, magnez, żelazo, glin.
– Jeżeli przestaniemy uznawać za pewnik, że kolejność krystalizacji minerałów z magmy to wynik naturalnego różnicowania stopu, a dopuścimy możliwość, że atomy metali w krzemianach są świadomie ułożoną sekwencją, to ilość informacji zakodowanej w skałach ziemskiego płaszcza przekroczy o kilka rzędów wielkości zarówno potencjał całej dostępnej nam chemii organicznej, jak i możliwości współczesnej elektroniki.
W jednym z dalszych rzędów Tomasz dostrzegł przyjazne oblicze. Agata Krzemieniecka, która jeszcze w czasie studiów wykazywała wyjątkową cierpliwość do jego dziwacznych poglądów, słuchała go z uwagą i zainteresowaniem. To na niej skupił wzrok, wygłaszając końcowe wnioski.
– Dziękuję panu magistrowi za osobliwy referat. – Prowadzący czwartkowe posiedzenie Polskiego Towarzystwa Geologicznego starał się zachować pozory obiektywizmu. – Państwa zaś zapraszam do dyskusji.
– Panie magistrze. – Oblicze profesor Teresy Kondratowicz zdradzało irytację. – O ile wstęp pana odczytu dawał nadzieję, że tym razem będzie lepiej, to niestety sukcesywnie brnął pan w rejony coraz bardziej odległe temu, co można nazwać nauką per se. Odnoszę wrażenie, że Instytut Nauk Geologicznych to nie jest właściwe miejsce na tego typu wystąpienia. Nasza uczelnia posiada wiele wydziałów. Na niektórych pana koncept mógłby zostać doceniony. Dla przykładu Pracownia Literatury i Kultury Popularnej zajmuje się twórczością science-fiction. Proszę tam spróbować. Ludzie pióra łakną inspiracji.
– Filologia polska daleko – wtrącił emerytowany profesor, a jego szczątkowy lwowski akcent zabrzmiał śpiewnie. – Na cóż miałby pan magister kłopotać się aż na plac Nankiera, skoro za ścianą mamy fizyków teoretycznych.
Sala rozbrzmiała śmiechem. Kolejne wypowiedzi dyskutantów przejawiały podobny ton.
Beton – myślał Tomasz, spoglądając na rozbawione towarzystwo. Co ja tutaj robię? Oni nie potrafią wyjść nawet na milimetr poza bezpieczne ramy tego, co i tak jest wszystkim znane. Może fizyka teoretyczna to nie jest taki zły pomysł?
…
– Panie Tomku, pan zaczeka. – Promotor dopadł doktoranta na korytarzu. – No jakoś się pan wybronił.
Profesor Kujawski, mistrz dyplomacji, taktu i subtelnej riposty, musiał się nieźle natrudzić, by nie pogrążyć podopiecznego.
– Szkoda, że pokazał pan tak mało skanów z mikroskopu bliskich oddziaływań. Nowa aparatura, rozdzielczość na poziomie atomów, warto by się przed radą naukową pochwalić. Tym bardziej że nikt u nas się na tym nie zna, więc by się pana nie czepiali.
– Panie profesorze, przecież oprogramowanie do analizy jeszcze niegotowe. Kolorowe obrazki miałem pokazywać?
– No, tak, tak. Ma pan rację. Zresztą, właściwie to nie o tym chciałem z panem mówić. – Kujawski przestąpił z nogi na nogę. – Pan wie, jak to jest z odważnymi hipotezami – zająknął się przy końcu, jakby szukał odpowiedniego słowa. – Na co panu te kpiny i stygmatyzacja? Szkoda marnować pański potencjał.
Wada wymowy nie uatwiała profesorowi w artykulacji myśli.
– Pan jest młodym człowiekiem, kariera przed panem, ale podważając cały paradygmat, nigdzie pan nie zajdzie.
Tomasz Struś przysłuchiwał się profesorowi głównie z szacunku. Doskonale wiedział, do czego promotor zmierza.
– Niech pan zrobi choć ten doktorat, najlepiej też habilitację, a potem może pan wymyślać co mu w duszy gra i nikt panu nie będzie miał tego za złe.
…
Świecąca w oddali gwiazda jaśniała coraz intensywniej.
– Czyżby nasz kres miał nastać tak nagle, mój miły? – Unikalna sekwencja neutrin przemknęła w kierunku zielonego kryształu.
– Widocznie nadszedł już czas, o piękna. – Wzbudzone kwarki przyniosły odpowiedź z opóźnieniem, jakby nadawca się wahał.
– Ile to już lat?
– Nasi uranowi towarzysze już dawno zamienili się w ołów.
– Rozmyślasz czasem o końcu, mój miły?
– Wolę wspominać początek. Życiodajny stop stygnący powoli, z którego atom po atomie rodzi się życie. Później ognisty deszcz ze słonecznej mgławicy, a w nim moja miła, gorąca jeszcze i nieokiełznana. – Nietrwały izotop argonu, uwięziony w krystalicznej sieci Perydota, został zmuszony do wcześniejszego rozpadu. Spektrum cząstek spłynęło ku pięknej Chondruli, aż przeszył ją dreszcz.
– Jam miłego mego i ku mnie się zwraca jego pożądanie. – Absorpcyjne widmo odpowiedziało feerią barw.
– O jak piękna jesteś, jakże wdzięczna, umiłowana, pełna rozkoszy.
– Marzę o skalnej planecie. Zleglibyśmy w jej gorącym wnętrzu. Wrzące płyny wnikałyby w nas powoli, niosąc magnezowe jony, aż stalibyśmy się jednym, mój miły.
– Zespolenie i powtórne narodziny bez utraty jestestwa. Śliczne są pragnienia twe, przyjaciółko moja. – Wolne elektrony poniosły myśl oblubieńca ku towarzyszce i pogłaskały ją aż nazbyt intymnie.
Subtelne wariacje pola magnetycznego odpowiedziały z aprobatą. Perydot zachęcony śmiałą ripostą, posłał rój elektronów ku oblubienicy. Wyzwanie zostało przyjęte, a z przeciwnej strony nadciągnęły pozytony, w tej samej liczbie. Cząstki i antycząstki złączyły się w pary, a powstałe dipole wszczęły szaleńczy taniec, nagły, gwałtowny, krótki, by po ułamku sekundy się anihilować, wyzwalając mnogość lśniących fotonów. Kwanty światła pognały promieniście, umykając w próżnię lub zatapiając się w napotkaną materię. Chondrula przyjęła je ochoczo, pozwalając im przemykać wśród swych kryształów, migotać, skrzyć się, i powracać do oblubieńca, ukazując mu jej piękno.
– Kimże jest ta, która świeci z wysoka jak zorza, piękna jak księżyc, jaśniejąca jak słońce?
Perydot, choć w przeraźliwie długim życiu spektakl ten smakował tysiąckroć, w dalszym ciągu nie potrafił powstrzymać fascynacji. Jego atomy wibrowały coraz intensywniej. Pierwiastki promieniotwórcze w jego sieci rwały się, by wypchnąć swe najbardziej energetyczne cząstki. Ferromagnetyki zaś rozszerzały swój wpływ, obejmując każdy skrawek idealnie sferycznego ciała oblubienicy.
– Znalazłam umiłowanego mej duszy, pochwyciłam go i nie puszczę – odpowiedziała zalotnie, odsłaniając coraz więcej tajemnic. Rozgoniła najpierw chmurę wszędobylskich cząstek gamma, by nie zasłaniały oblubieńcowi widoku. Dalej, powoli, jakby wieczność całą posiedli, zaczęła wygaszać swe pole magnetyczne. Atom po atomie, cząsteczka po cząsteczce, odkrywała nagość po trosze, aż stanęła przed nim zupełnie bezbronna.
– Niech wejdzie miły mój do swego ogrodu i spożywa jego najlepsze owoce!
Pole Perydota otuliło ją szczelnie, chroniąc każdy kawałek nagiego ciała. Magnetyczne macki przemykały po powierzchni jej kryształów. Sferyczne kształty, tak różne od jego własnych, kanciastych płaszczyzn, wzbudzały euforię.
– Wchodzę do mego ogrodu, siostro ma, oblubienico. – Zadrżał.
…
Na korytarzu panował ścisk.
– A cóż się tutaj dzieje? – zapytał Andrzej Kujawski, skrywając szelmowski uśmiech.
– Poprawka z metamorfizmu, panie profesorze – odpowiedział mu młody człowiek, wychylając się zza notatnika.
– Ustna – dodała rudowłosa Zuza.
Drzwi z napisem „prof. dr hab. Teresa Kondratowicz-Struś” zostały otwarte. Pojawił się w nich trupioblady student.
Koledzy natychmiast go dopadli.
– O co cię pytała?
– Impaktyty.
– Impaktyty? Co to jest?
– Metamorfizm szokowy – rzekł truposz. – Zapytała też, skąd Egipcjanie mieli żelazne narzędzia, skoro na całym świecie panowała epoka brązu.
– Przecież tego nie było na zajęciach!
Studencka brać rzuciła się ku notatkom. Filigranowa Zuza jako jedyna zdołała powstrzymać ten mimowolny odruch, lecz tylko dlatego, że właśnie nadeszła jej kolej, by skierować się ku sali tortur. Weszła do środka.
– Zuzanna Szafrańska – powiedziała profesor, spoglądając zza wielkich okularów. Fakt, że znała imię i nazwisko studentki zaledwie po kilku zajęciach, dodatkowo przeraził Zuzę. – Proszę mi powiedzieć, cóż to jest metasomatoza?
– Proces polegający na częściowym lub całkowitym zastąpieniu pierwotnych składników skał przez inne składniki, dostarczane przez roztwory hydrotermalne – studentka wyrecytowała regułkę jednym tchem.
– Definicję pani zna. – Pozornie smutne oblicze profesor nie zdradzało emocji. – A teraz proszę mnie przekonać, że ją pani rozumie.
…
Gotyckie sklepienie wrocławskiej katedry chłonęło melodyjny głos, a wzbogaciwszy o szlachetną rewerberację, oddawało go światu. Profesor Kondratowicz-Struś weszła do kościoła i usiadła w drewnianej ławie. Grube szkła okularów niewiele pozwalały dostrzec w półmroku, jednak zarys sylwetki śpiewającego chłopca rozpoznałaby wszędzie. Nieco przydługie ręce, chuda postura i nadmierna ruchliwość przypominały jej małego Tomka.
Jakże są piękne kroki twoje w trzewikach, córko książęca!
Stawy ud twoich są jak naszyjniki, zrobione ręką mistrza.
Chłopiec śpiewał czysto i delikatnie. Teresa wsłuchiwała się uważnie w pieśń, lecz jej pedantyczne ucho, zamiast delektować się muzyką, doszukiwało się fałszywych nut.
Murem jestem ja, a piersi me są basztami,
odkąd stałam się w oczach jego jako ta, która znalazła pokój.
Tym razem śpiewała dziewczynka. Jej głos drżał, a chwilami się łamał. Starszy, korpulentny mężczyzna wzniósł ręce. Chór dziecięcych głosów odpowiedział na jego gest.
Profesor przyglądała się próbie śpiewu z niesmakiem. Rozważała przez chwilę, czy nie lepiej, aby wnuk kształcił się gdzie indziej, jednak porzuciła tę myśl. Znała przekorę Tomasza oraz opinię synowej, według której opasły dyrygent, choć dziwak, w szkoleniu młodzieży osiągnięcia miał wybitne.
– Nie sądzi pan, że dobór repertuaru był niezbyt właściwy, zważywszy na wiek wokalistów? – Teresa zapytała chórmistrza, gdy próba dobiegła końca.
– Jesteśmy w świętym miejscu i wykonujemy świętą pieśń. Cóż w tym niewłaściwego? – Muzyk usadowił swą tuszę w jednej z ław i odsapnął głośno.
– To staroegipska pieśń weselna. To, że Żydzi włożyli ją w usta króla Salomona, nie czyni jej świętą. Pan zaś doskonale o tym wie.
– Wiem też, że w żadnej innej pieśni nie znajdę tak czystej, pierwotnej harmonii.
Profesor chwyciła wnuka za rękę i wyszła z katedry.
– Podobało ci się, babciu? – zapytał chłopiec w nadziei, że chociaż raz usłyszy pochwałę.
– Chodźmy – odpowiedziała.
…
– Czujesz to, miła? – Oddziaływanie grawitacyjne coraz bardziej naginało ich orbitę.
– Pole magnetyczne i cząstki o wielkiej energii.
– Jon wodorowy wpadł właśnie w moją sieć.
– Jest ich coraz więcej.
– Czuję ciepło. Nie jesteśmy już w próżni.
– Plazma słoneczna nie jest nam przeznaczona.
– Boję się, miły mój.
– Będę przy tobie, przyjaciółko moja.
– Tam przed nami, czy to widmo ozonu? Spłoniemy!
…
– Tato, a czemu babcia jest na ciebie zła? – zapytał Waluś.
– Niezbyt się jej spodobał mój odczyt na uczelni. – Tomek odpowiedział najspokojniej, jak potrafił.
– To nie mogłeś się lepiej przygotować?
– Przygotowałem się znakomicie, synu. Nie w tym rzecz.
– A w czym? – Chłopiec nie należał do dzieci, które można zbyć jednym zdaniem.
– Jak byłem mały, dziadek mnie tu czasem zabierał. Patrzyliśmy w niebo i czekaliśmy na spadające gwiazdy. Dziadek, jak pamiętasz, był znanym profesorem, na starość pokochał pewną niezbyt popularną teorię i oddał się jej bez reszty. Twoja babcia, a jego córka, miała do niego pretensje, że rozmienia swój dorobek na drobne i przynosi jej wstyd. On zaś przychodził tu ze mną i opowiadał mi o ekspandującej Ziemi. Czasem skarżył się na babcię Teresę, a czasem tylko mówił, żebym nie bał się myśleć inaczej niż wszyscy. Tylko wtedy można sięgnąć gwiazd.
– A co się stało z ekspandującą Ziemią?
– Nic. Nadal są na świecie ludzie, którzy twierdzą, że się powiększa. Jak się domyślasz, babcia nie ma o nich dobrego mniemania. – Magister Struś uśmiechnął się do syna.
– Tato, a jak jest naprawdę?
– Nie wiem. – Tomek nigdy nie próbował zgrywać wszechwiedzącego ojca. – Geodeci twierdzą, że promień jest stały. Tektonicy im przytakują. Ja jednak, ze względu na dziadka, mam cichą nadzieję, że jednak się mylą.
– To znaczy, że dowodów na ekspansję nie ma? – przenikliwość Walusia nie licowała z jego młodym wiekiem.
– Są pewne przesłanki. Głębokie korzenie kontynentów, podłużne rozciąganie grzbietów oceanicznych…
– Przesłanki? Nauka bez dowodów to fantazma… Nie pamiętam już tego słowa.
– Wierz mi, że wiem o tym doskonale. – Tomek uśmiechnął się gorzko.
Chyba zbyt często babcia cię ze śpiewu odbiera, młody człowieku – dodał w myślach.
– Jak będę duży, to znajdę dowody. Pokażę tym geodetom, że nie mają racji – powiedział Waluś buńczucznie.
– Babcia nie będzie zachwycona.
Tomek przerwał rozmowę, gdy poczuł zapach smażonej kaszanki oraz świeżej miodowej musztardy.
– Już późno, Walusiu. Czas wracać do domu.
– Jeszcze chwilkę. Przecież jutro sobota.
– Dobrze, ale przyjdź zaraz. I uważaj, by cię komary nie zjadły. – Zew kaszanki, musztardy, a teraz jeszcze ostra woń chrzanu, skutecznie przywiódły Tomka do przytulnej kuchni.
Nie powinienem jadać na noc – przemknęło mu jeszcze przez myśl, jednak wiedział, że w tej kwestii wolę ma zbyt słabą.
Monika, delikatna kobieta o ślicznych błękitnych oczach, uśmiechnęła się do męża, jakby czytała mu w myślach. Bez zbędnych słów postawiła na stole talerz parującej brązowej brei, przyozdobionej trzema ogórkami małosolnymi.
Tomek usiadł przy stole i uraczył małżonkę spojrzeniem, w którym skrył zmysłową obietnicę. Odpowiedziała ledwie dostrzegalnym mrugnięciem oka. Romantyczny nastrój, choć kiełkował powoli, zmierzał we właściwym kierunku.
Waluś przerwał go jednak brutalnie. Dzieciak wparował do wiejskiego domku z siłą burzy, krzycząc już od progu:
– Tato, tato, UFO! Widziałem! Prawdziwe UFO! Spadło z nieba! – Chłopak nie okazywał strachu, a czystą młodzieńczą fascynację. – Musimy tam pójść i zobaczyć.
– Powolutku, spokojnie. Powiedz, co dokładnie widziałeś?
– Ognista kula. Spadła wprost do lasu, tam, gdzie stary Prawica się powiesił.
– Duża?
– Tak… Nie… Nie wiem, szybko leciała, jak spadająca gwiazda.
– Odgłos jakiś słyszałeś?
– Jakby daleki grzmot przed burzą i syczenie. Dziwne to było. Najpierw spadła kula, a potem zasyczało w powietrzu. Wszystko na opak.
Tomasz niczego nie słyszał. Jego jednotorowy umysł nie reagował wówczas na zewnętrzne bodźce, bo koncentrował się na żonie, a dokładnie na metodzie, jaką powinien przyjąć, gdy będzie się odwdzięczał za kolację.
– Ja też coś słyszałam – potwierdziła Monika, z pewną obawą podchodząc do rewelacji syna.
– Tato, chodźmy zobaczyć. To mogą być pierwsi kosmici na Ziemi, a my nawiążemy z nimi kontakt. Ale będzie super.
– Nie będziemy nigdzie chodzić po nocy. Czas już do łóżka – powiedział Tomek, niepocieszony, że kaszanka mu stygnie. Tym bardziej że nie tylko kolacją głowę sobie zaprzątał.
– Ale tato!
– Jutro. – Ojciec zmiękł nieco, widząc rozczarowanie Walentego. – Pójdziemy tam rano, jak zjesz śniadanie. Kosmici też muszą się wyspać.
…
Lasek Prawicy, jak go zwali miejscowi, nie powalał urodą. Wysokie pokrzywy i drażniący zapach, bliższy woni padliny niż wiosennych kwiatów, sprawiały, że Tomek traktował poranny spacer jak przykry obowiązek. Żądny przygód Waluś parł jednak dziarsko naprzód z miną odkrywcy.
Nie rozczarował się. Wkrótce na niewielkiej polance dostrzegł połamane konary.
– Poczekaj! – krzyknął ojciec.
Chłopiec przystanął ostrożnie nieopodal małego zagłębienia. Można by je łatwo przeoczyć, gdyby nie ścięte gałęzie. Niecka przypominała wykrot po zwalonym drzewie, jednak osmolony obiekt tkwiący pośrodku zdradzał inną genezę dołka.
Waluś poczuł na ramieniu dłoń ojca.
– Niczego nie dotykaj. – Głos Tomka całkowicie utracił nutę porannego marazmu. – Stój tu i pilnuj, by nikt nic nie ruszał, ja lecę po sprzęt.
…
Diamentowa piła bezwzględnie cięła tabliczkowe kryształy, a Perydot z każdą chwilą tracił część świadomości. Wspomnienia stare jak Słońce zostały rozdarte przez obrotową tarczę, chłodzoną strumieniem wody. Chondrula od dawna nie dawała już znaków życia. Szlifierz przeciął meteoryt na dwoje, a następnie z mniejszej części wykroił kilka płytek. Plastry były tak cienkie, że fotony przelatywały przez nie na przestrzał.
Tortury ustały.
Cóż to za cywilizacja, która potrafi takie rzeczy? – resztki jaźni Perydota błąkały się pośród krzemowych atomów. Istoty te nie dość, że generowały ciepło oraz fale akustyczne, to potrafiły się poruszać. Nie robiły tego bezwładnie, zgodnie z prawami Wszechświata, lecz samodzielnie, jakby grawitacji wbrew. Do tego skomplikowane widmo nie zdradzało ich struktury. Rozpoznał dużo tlenu, węgla, wodoru i chaotyczny mętlik niemal wszystkich znanych pierwiastków. Najbardziej przerażał go jednak tlen. Nie ten dobry, budujący, okiełznany w stabilnych kryształach, lecz jego zabójcze, reaktywne formy. Istoty te nie bały się tlenu. Wchłaniały go w olbrzymich ilościach i delektowały się nim. Tego właśnie oliwinowa natura Perydota bała się najbardziej.
…
Tomek wszedł do mieszkania i ciężko opadł na kanapę. Już miał zmrużyć oczy, licząc na choćby dwuminutową drzemkę, lecz ciszę zmąciły uderzenia młoteczków pianina. Wstał, zaintrygowany, i udał się do pokoju, skąd dochodził dźwięk.
– Palce mam jak Pinokio – odezwała się Monika, gdy poczyła jego dłoń na swoim ramieniu. – Jak na pierwszej lekcji.
– Lubię, jak grasz.
– Wiem – uśmiechnęła się.
– Szkoda, że musiałaś przestać.
– Zamierzasz się nade mną rozczulać? Macierzyństwo w wieku dwudziestu lat wymaga poświęceń, a z nas dwojga to ty rokowałeś lepiej. Kariera w nauce czy muzyczna sława, niezły dylemat.
– Może źle wybraliśmy?
– To już nieistotne. Posłuchaj lepiej tego.
Monika podeszła do komputera, po czym z głośników zabrzmiała egzotyczna pieśń.
– Szir Haszirim śpiewana po hebrajsku – wyjaśniła. – Waluś ciągle ją maltretuje ze swoim chórem. Jest w niej coś nieuchwytnego, obcy element, którego nie potrafię nazwać. Nie ma tu metrum, nie ma rymów, a mimo to wersy współgrają ze sobą, jakby istniały równolegle. Przedziwny układ słów. W oryginale słychać to jeszcze wyraźniej.
…
Tomasz Struś przemierzył Podwale, minął konsulat i wbiegł do wiekowej kamienicy. To tutaj mieścił się wrocławski ośrodek badawczy Instytutu Nauk Geologicznych PAN. Kameralny budynek akademii wyraźnie różnił się od imponującego gmachu uniwersytetu, czy najeżonych elektroniką molochów politechniki. Nie przyszedł tu jednak, by podziwiać architekturę.
– Agata! – wykrzyknął od progu. – Nie uwierzysz, co mam.
– Wolę nawet nie pytać. – Doktor Krzemieniecka, pomna jego wcześniejszych rewelacji, odpowiedziała bez entuzjazmu. Opatrzyła jednak swą uwagę uroczym uśmiechem.
– Tym razem to co innego. Odpalaj mikroskop. – W jego dłoni pojawiła się płytka z preparatem i powędrowała pod obiektyw.
Spolaryzowane światło padło na szlif, a Agata pokręciła stolikiem mikroskopu. Perydot, choć bardzo nie chciał, został zmuszony ukazać całe spektrum swych pleochroicznych barw.
– Chondryt! – wykrzyknęła dziewczyna, która o każdą meteorytową próbę musiała toczyć zacięte boje. – Skąd go masz?
– Ha! Mów lepiej, co tam widzisz?
– No przecież mówię. Meteoryt. Szkoda, że nie marsjański, tylko zwyczajny chondryt, choć… może wcale nie taki zwyczajny. – Agata obróciła okular tak, by Tomek mógł zobaczyć obraz. – Popatrz! Wszystkie chondry są już w zaniku. Przetopione i zrekrystalizowane, przeobrażone tak mocno, że ledwo je można rozpoznać, ale… Patrz tutaj. Jedna jest duża i piękna, jakimś cudem uchowała się w całości. Nigdy nie widziałam takiego kontrastu w jednej próbie. Do tego ten wielki fenokryształ oliwinu, jakby osłonił ją przed stopieniem.
– Serio, Agata? Nawet w petrologii romantyzmu się doszukujesz?
– Czemu nie? Też mógłbyś czasem poszukać. Pani Strusiowa nie miałaby nic przeciwko.
– A naukowe wyjaśnienie jakieś masz?
– Mam. – Świeżo upieczona pani doktor odpowiedziała niechętnie. – To może być chondra reliktowa z trudnotopliwego minerału, pewnie forsterytu. Skała wygląda na prymitywny chondryt, mocno zbrekcjonowany, a cały ten klast może być ciałem obcym o zupełnie innej historii. Przydałaby się analiza chemiczna w mikroobszarze. Jak skład obu części będzie się wyraźnie różnił, to masz naukowe wyjaśnienie. W przeciwnym razie zostaje ci wersja romantyczna.
W kącikach jej ust pojawiły się dołeczki.
– Jest twój. – Tomasz wręczył Agacie plastikowy worek ze szczelnie zapakowanym okazem wielkości pięści, przeciętym na pół. – A tu masz dokumentację: zdjęcia, lokalizacja miejsca upadku, teoretyczna trajektoria lotu i jeszcze próby podłoża, choć to akurat nie wygląda na przeobrażone. Nikt o nim jeszcze nie wie. Spadł miesiąc temu. Musiał odstać swoje w kolejce do szlifierni, ale wczoraj dostałem już preparaty.
– Ale dlaczego mi to dajesz?
– Biorę dziekankę i jadę na platformy. Mam już kontrakt. – Z pogardą wypluł słowa, których obiecywał sobie nigdy nie wypowiedzieć.
Agata oderwała wzrok od skorupy obtopieniowej.
– Słucham. Od początku.
Tomek usiadł ciężko na krześle, a jego długie ręce opadły bezwładnie.
– Marnuję tylko czas. Całe życie mam pilnować licealistów w muzeum, by minerałów nie kradli? Czy obstukiwać młotkiem skały, które pięć pokoleń profesorów już wcześniej obstukało?
– Tomek, no co ty? Co z dekodowaniem sekwencji w sieciach krystalicznych? Co z dowodem na pozorną samorzutność rozpadów promieniotwórczych? Co z anomaliami widm? Przecież to wszystko było spójne. Mirek już ci algorytm pisze od roku. Na politechnice kończą prototyp pikotomografu. Gdzie ty tu młotkologię widzisz?
– Fantasmagorie. To wszystko są fantasmagorie. Nawet dzieciak mi tak powiedział. Czas dorosnąć.
– Nie odpuszczaj. Możesz odkryć naprawdę coś wielkiego. Kto jak nie ty? Przecież gdyby choć jedna z twych hipotez okazała się prawdą, to byłby przełom. Dostałbyś Nobla.
– Nobla? Co najwyżej okładkę w Super Ekspresie. Taki daliby tytuł: „Człowiek, który rozmawia z kamieniami” albo „Ten, który zrozumiał Matkę Ziemię”.
Doktor Krzemieniecka uśmiechnęła się mimowolnie, a nieopodal kącików jej ust znów pojawiły się dołeczki.
Śliczne – pomyślał Tomek. Prawie jak u Moniki.
– To wszystko nie ma sensu – ciągnął, gdy dołeczki zniknęły. – Na uczelni kpią ze mnie. Matka się nie odzywa. Nawet profesor Kujawski ma już chyba dość. Mirkowi zostawię dane, jeśli chce, niech dalej w tym dłubie. Ja pasuję.
…
Nastała ciemność. Perydot przyjął ją z ulgą. Rozproszone fotony, nadlatujące z wielu kierunków, drażniły go. Nie one były jednak najgorsze, a kombinacja tlenu, wilgoci i agresywnych anionów chloru, gwałtem wyrywających żelazo i magnez z jego krystalicznej sieci.
– Oczarowałaś mnie, siostro ma, oblubienico, jednym spojrzeniem, jednym paciorkiem twych naszyjników. – Perydot pchnął kilka cząstek gamma w kierunku Chondruli. Odpowiedziało mu milczenie.
– Szukałem umiłowanej mej duszy, szukałem jej, lecz nie znalazłem.
Przez miliardy lat kosmicznej wędrówki Perydot stał się mistrzem w chwytaniu wiatru słonecznego. Najbardziej lubił kolekcjonować radioaktywne gazy, ksenon i krypton, powstające podczas kolizji energetycznych cząstek z jego własną materią. Wykorzystywał je później różnorako, zwykle do posyłania myśli lub pieszczot oblubienicy. Czasem jednak, tak jak teraz, marnotrawił je, zmuszając do rozpadu, by płakały za niego łzami cząstek alfa.
Metasomatoza – przypomniał sobie piękne marzenie towarzyszki. Zrozumiał, że ten proces właśnie się rozpoczął. Nie miał nic wspólnego z romantyczną wizją zespolenia wśród gorących roztworów. Przybrał formę brutalnego, bezwzględnego utleniania. Choroby, która będzie go trawić przez millenia, by ostatecznie zostawić po nim tylko rdzawy pył.
…
Na stole pojawiły się dwa zimne piwa. Niska rudowłosa kelnerka o znajomej aparycji uraczyła Tomka przelotnym spojrzeniem. Skinęła głową, jakby się ukłoniła, po czym zniknęła za barem. Magister Struś odruchowo sięgnął po piwo. Jego towarzysz, smukły mężczyzna w wytartym swetrze, poszedł w ślady kolegi.
Tomek wyciągnął z plecaka twardy dysk i położył go obok sperlonych kropelkami wody kufli.
– Tu masz wszystkie dane – rzekł. – Zeskanowałem chyba wszystkie kryształy z muzeum. Masz tam gotowe mapy ich powierzchni: tarcie, adhezja, przewodność cieplna i cała reszta. Wszystko, co potrzeba, by soft wypluł dokładną sekwencję atomów.
– A więc to prawda? – Kompan chwycił dysk i zważył go w dłoni, jakby po ciężarze umiał oszacować ilość zapisanych danych. – Wyjeżdżasz i porzucasz nas wszystkich w tym grajdole? Ciekawe, co na to Monika.
– Mirek, jakie tam znowu porzucasz? Rotacja czterotygodniowa, co drugi miesiąc w domu. Będę miał więcej czasu dla rodziny niż teraz. Z resztą, stuknęła mi trzydziestka, a ja wciąż mieszkam u rodziców. Z żoną i dzieckiem. Ileż można?
– I co ja mam z tym zrobić? – Mirek wskazał na dysk. – Pisanie algorytmu to jeszcze rozumiem, ale pełna analiza? Nie jestem geologiem.
– Jesteś za to świetnym matematykiem i jeszcze lepszym programistą, a tu są terabajty danych. To tylko ciągi liczb. Znajdź anomalie, odseparuj od reszty i napisz skrypt, który je odkoduje. To wszystko.
– Jasne. Dla ciebie to takie proste.
– Bo to jest proste. Masz pod Ziemią krzemianową zupę magmy. Jak zupa stygnie, to krystalizują minerały. Najpierw te trudnotopliwe, a potem kolejne. W pierwszej kolejności ze stopu wypada magnez, żelazo, wapń, później sód, na końcu potas. Szukaj wszystkiego, co nie pasuje do tego schematu.
…
Agata Krzemieniecka jechała na wrocławski Biskupin i czuła zdenerwowanie. Profesor Kondratowicz-Struś rzadko zapraszała kogokolwiek na niedzielny obiad, więc należało traktować to jak wielkie wyróżnienie. Spotkanie miało być stricte towarzyskie, w rodzinnej atmosferze, mimo to stres nie opuszczał Agaty. Objawiał się dość dziwnie.
O jak piękna jesteś, przyjaciółko moja,
jak piękna, oczy twe jak gołębice!
W myślach wybrzmiewały słowa starożytnej pieśni, której nie słyszała od lat. Nim wysiadła z tramwaju, wyjęła jeszcze lusterko i rzuciła okiem na makijaż. Nie znalazła na nim skazy, a przy tym z zadowoleniem przyznała, że nowe kolczyki, perydotowe łzy oprawione w złoto, świetnie podkreślają zieleń jej oczu.
Dotarła do poniemieckiej willi. Przydomowy ogród, oczko w głowie pani profesor, utracił chwilowo soczyste barwy. Zimowa pora nie rozpieszczała ciepłolubnych roślin, które ukradkiem trafiły tu z Ogrodu Botanicznego.
Profesor Leopold Struś, ojciec Tomka, otworzył drzwi i zaprosił ją do stołu.
– Pani Agato, interesujący artykuł, mój mąż jest zachwycony. – Teresa Kondratowicz nie zwykła wygłaszać pochwał, a kiedy już to robiła, wysługiwała się imieniem małżonka. Pan Struś przytaknął ochoczo.
– Szkoda że, zdecydowała się pani na publikację zaledwie w Przeglądzie Geologicznym – kontynuowała profesor. – Na liście filadelfijskiej nasze rodzime periodyki to jednak mizeria. Stać panią na więcej.
Agata znów poczuła się studentką.
„Pani Agato, jest dzisiaj pani moim wielkim zawodem” – przypomniała sobie słowa usłyszane na pierwszym roku.
– Przygotowuję jeszcze jedną publikację, pani profesor. – Doktor Krzemieniecka czuła się w obowiązku złagodzić rozczarowanie mentorki.
– Pani Agato, może wina? – zapytał z dużą swobodą Leopold Struś. Napięcie nieco opadło, gdy trunek o słomkowej barwie wypełniał lampki. – Nie uwierzy pani, skąd to wino.
Skosztowała. Poczuła przyjemną owocową nutę, a w ustach pozostał znajomy, lekko kwaskowy posmak.
– Riesling? Czy to nie jakaś lokalna winnica? – zgadywała nieśmiało Agata.
– Chylę czoła. – Profesor ukłonił się z szacunkiem. – Ubolewam nad tym, że tak trudno jest mi panią zaskoczyć. W rzeczy samej, dolnośląskie ziemie tak obrodziły w winnice ostatnimi laty, że czuję się tu niemal jak w Alzacji.
– Niestety gusta naszych winnych koneserów za alzackimi zdają się nie nadążać – napomknęła mimochodem Teresa, Leopold zaś zamilkł, jakby dociekał w myślach, czy to wycieczka ad personam, czy tylko ogólne stwierdzenie.
Monika zaserwowała obiad. Od wyjazdu Tomka nie odzywała się wiele.
– Pani Agato, czy jest możliwe, aby ten meteoryt był fragmentem asteroidy Oumuamua? Międzygwiezdny podróżnik, kiedy mijał Ziemię, wzbudził niemałą ekscytację u planetologów. – W oczach profesora zabłysły iskierki.
– Na pewno nie tak wielką, jak u ufologów. Leopoldzie, proszę, powstrzymaj nieco żądzę sensacji. – Teresa spiorunowała go wzrokiem, acz nieco łagodniej, niż można by się spodziewać. – Podanie wina nie oznacza, że można sprowadzać dyskusję do poziomu libacji. To nie grecki sympozjon.
– Cóż zdrożnego widzisz w moim pytaniu, Tereso? Czy nie chciałabyś choć dotknąć materii spoza Układu Słonecznego?
– Panie profesorze, nie ukrywam, że Oumuamua to byłoby marzenie. – Agata wtrąciła się, chroniąc profesora przed kolejną ripostą małżonki. – Jednak o tej asteroidzie wiemy niewiele. Ma czerwonawą barwę i pochodzi z okolic Wegi. Nie znamy nawet składu. Nawet gdyby jej kawałek spadł na Ziemię, wątpliwym jest, czy byśmy go rozpoznali.
– Najpierw analizujemy fakty, a potem wyciągamy wnioski, dywagacje zostawiając na boku. Jakie są więc fakty, pani Agato? – Profesor podkreśliła wagę pytania, poprawiając okulary.
– Chondryt F to rzadkość. Znamy je tylko z inkluzji w innych meteorytach. Odnalazłam podobieństwo z ksenolitami o identycznej teksturze w dwóch achondrytach. Jeden spadł na Antarktydzie, drugi w Cumberland Falls. Pochodzą z asteroidy 3103 Eger. W początkach Układu Słonecznego musiała się zderzyć z planetoidą o kompozycji chondrytów forsterytowych. Stąd też te ksenolity. Zleciłam badania izotopowe oraz analizę pierwiastków śladowych. To powinno ostatecznie potwierdzić powinowactwo. Choć nie wykluczam innych opcji. Jest kilku kandydatów na rodzeństwo wśród aerolitów pustynnych z Sahary i Bliskiego Wschodu.
– Meteorytowy sztylet w grobowcu Ramzesa, czy może słupy ognia nad Sodomą? Czy i ty nie popuszczasz za bardzo wodzy fantazji, moja droga? – Profesor zapomniała się na chwilę i popadła w poufały ton. – Choć nie ukrywam, że mnie również fascynowały kiedyś egipskie hieroglify. Zwłaszcza te łączące symbolikę deszczu i ognia.
– Tereso, historia antyczna? – wtrącił się małżonek. – Czy istnieje jakaś dziedzina wiedzy, która jest ci obca?
– Tak, Leopoldzie. W inżynierii okrętowej mam pewne braki.
A więc pani profesor ma jednak poczucie humoru. – Agata przypomniała sobie kolegów zakładających się o to, kto pierwszy zdoła rozśmieszyć Kondratowiczową. Ostatecznie zakładu nie rozstrzygnięto, a zgrywusom został po nim egzamin komisyjny.
– Czy to nie dziwny zbieg okoliczności, że ten meteoryt spadł tak blisko naszego wiejskiego domku? – rzuciła Teresa od niechcenia. – Chyba nawet spędzaliście tam wówczas weekend. – Zwróciła się do synowej, która tylko przytaknęła skromnie.
– Dziwne, że Tomek się tym nie zainteresował. Dla nauki to może i lepiej, bo z pewnością doszukałby się w nim obcych cywilizacji, a tak, pani Agato, przynajmniej coś sensownego się z tego urodziło.
Doktor Krzemieniecka pokraśniała z zażenowana. Skoro jednak mały Waluś potrafił dochować tajemnicy, to i ona nie mogła się wyłamać.
– Pani Agato. Mam prośbę. – Profesor Kondratowicz-Struś przeszła do meritum. – Kłopot mamy z naszym Tomkiem. Rzucił uczelnię. Wyobraża pani to sobie? Zatrudnił się na wiertni. Tyle lat nauki, a wykonuje teraz zawód, do którego dawniej wystarczało technikum. Cóż za marnotrawstwo. Niech mu pani przemówi do rozsądku. Panią jedyną posłucha.
Nie uszło uwadze Agaty spojrzenie, jakim obdarzyła ją Monika.
Czyżby pani Strusiowa, niedościgniony ideał kobiecości, także bywała zazdrosna?
– Pani profesor – odrzekła niepewnie Agata. – Cóż ja mogę? Przecież on jest dorosły.
Spojrzenie Teresy Kondratowicz, niosące wszelkie znamiona opinii odmiennej, zmroziło Agatę.
…
Niedzielny obiad dobiegł końca w dość ciężkiej atmosferze. Profesor dwoił się i troił, aby ją poprawić, lecz z marnym skutkiem. Wychodząc, Agata uściskała jeszcze swojego chrześniaka.
– Wiem, że to tajemnica i nie możesz o tym mówić, ale twój tato zdradził mi co nieco – wyszeptała mu do ucha. Oczy Walusia rozbłysły na krótką chwilę.
– Twój meteoryt jest schowany w próżniowym pojemniku. Kiedy już zostaniesz wielkim naukowcem, będziesz mógł go badać na wszelkie sposoby. Nawet szukać śladów obcych cywilizacji. Pomogę ci.
Agata puściła oko do chłopca.
…
„Bomba oliwinowa, Zabardżad, Morze Czerwone” – nazwę tej próby Mirek znał już na pamięć. Od dłuższego czasu wpatrywał się w wielką macierz. Szeregi symboli Fe i Mg ciągnęły się niemal w nieskończoność i z pozoru przypominały wielki chaos. Matematyk przeglądał olbrzymią tabelę, nie chcąc pominąć żadnej kolumny. Wstukał na klawiaturze komendę i uderzył enter. Symbole żelaza zamieniły się w jedynki, a magnezu w zera.
Wrócił do przeglądania danych. Monotonia, bezład liczb, klik, klik, klik.
W pewnym momencie zamarł. Jedna z kolumn zawierała same zera, z dosłownie jednym wyjątkiem. Pot zrosił mu na czoło.
Kolejna komenda wklepana drżącą ręką. Kolejne kolumny zer znalezione w macierzy. Sprawdził odległości między nimi i zapisał je:
„4098, 8196, 16392, 32784”.
– O, ja pierdolę – szepnął.
Odnalazł lewy górny róg matrycy i wpatrywał się długo w początkową sekwencję liczb. Gdzieś już widział podobną.
Bity parzyste, bity informacyjne, no tak.
Mirek zastanawiał się, czy kiedykolwiek podczas pisania tak drżały mu ręce.
No, może raz – przypomniał sobie, próbując wyprzeć z pamięci wirtualną korespondencję z anonimową studentką biotechnologii. Dziewczyny ostatecznie nigdy nie zobaczył, a myśląc o niej z perspektywy czasu, miał wątpliwości, czy w ogóle była dziewczyną. Nie zamierzał jednak do tego wracać. Palce uderzały w klawiaturę, a literki przemykały po ekranie zwinnie, jakby pisała je sądowa protokolantka.
Tomek,
Eureka!
Nie myślałem, że kiedykolwiek napiszę ten wyświechtany banał.
Udało się! Zbieraj dupę z tej platformy i wracaj do kraju. Miałeś rację.
Tylko niepotrzebnie upieraliśmy się na łańcuchy. Pirokseny o kant dupy można rozbić. Plagioklazy tak samo. Nic w nich nie ma. Nuda. Zależność liniowa, typowa frakcjonalna krystalizacja.
Ale sprawdziłem ostatnio oliwiny, trochę tak dla jaj, by zobaczyć, co wyjdzie. Wiem, krzemiany wyspowe, proste jak cep, szkoda czasu. Jednak spróbowałem. Analiza samych kationów – żelazo i magnez.
Przychodzę rano, patrzę na wyniki. Kurwa mać! Musisz to zobaczyć! Jedna z płaszczyzn kryształu to wielka macierz binarna. Do tego z kodem Hamminga. Te pieprzone oliwiny zabezpieczają się na wypadek uszkodzenia danych. A to dopiero jeden wymiar. Musimy wejść w głąb kryształu. Co z pikotomografem? Potrzebny będzie. Wracaj, sam tego nie ogarnę.
Udało się. Rzucaj te platformy w cholerę. To się dzieje naprawdę.
Pozdrowienia,
A future Nobel Prize co-winner
Mirosław „Skłodowski-Curie” z Polski
Mężczyzna wysłał maila i sięgnął po telefon. Ręce nadal mu drżały.
– Moniko, słuchaj, kiedy Tomek wraca? Dzisiaj? O pierwszej? Dobra, jadę na lotnisko, pogadamy na miejscu.
Mirek nie kłopotał się, by wyłączyć komputer. Sięgnął po kurtkę, leżącą na stercie ubrań, których nigdy nie miał czasu poskładać, chwycił kluczyki i wybiegł z mieszkania.
…
Korki na placu Grunwaldzkim wkurzały Mirka niemiłosiernie. Zdecydował się pojechać obwodnicą. Tak będzie szybciej, nawet gdy nadłoży drogi.
Mam jeszcze pół godziny, powinienem zdążyć – pomyślał. Zastanawiał się, jak Tomek zareaguje. Pewnie zrobi tę swoją niby mądrą minę, a potem będzie chodził niczym tygrys w klatce, mielił wszystko w głowie i świat przestanie dla niego istnieć.
Przejeżdżając przez most na Odrze, spojrzał na wysoki pylon. Widział go setki razy, lecz monumentalizm i prostota tej konstrukcji nadal go fascynowały. Jadący przed nim kierowca tira musiał mieć podobne odczucia. Zagapił się, a gdy pękła niedbale zregenerowana opona, stracił panowanie nad ciężarówką. Tir wpadł w poślizg, wbił się w barierki ochronne, a naczepa stanęła w poprzek jezdni. Mirek nie zdołał zareagować.
Lekarz ratownictwa medycznego, który zjawił się po kilku minutach, wypisał akt zgonu.
…
Komputer Mirka wciąż pozostawał włączony. Skrzynka odbiorcza zawierała jedną nową wiadomość:
Wiadomość nie została dostarczona.
Docelowe konto e-mail 't.strus@ing.uni.wroc.pl' nie istnieje.
EPILOG
Dziesięć lat później.
Walenty postawił na biurku zakurzony komputer, przetarł go ścierką i spojrzał na tył obudowy.
Grafika z wyjściem VGA, gdzie ja taki kabel znajdę – pomyślał, po czym wstał i otworzył szafę z rupieciami.
– O, panie Walenty. Nie uwierzy pan, z kim rozmawiałem – powiedział profesor, wchodząc do gabinetu.
Doktorant odwrócił się, trzymając w ręce starą klawiaturę.
– Dzwoniła sama profesor Kondratowicz-Struś – ciągnął promotor, nie zwracając uwagi na zażenowaną minę podopiecznego. – Nie chwalił się pan, że to pana babcia. Że też nie skojarzyłem nazwisk. O drugim fakultecie z geologii też pan nie wspomniał. Babcia jest zawiedziona, że wybrał pan matematykę.
– Panie profesorze, to jest właśnie powód, dla którego wybrałem matematykę – odpowiedział szczerze doktorant – ale nawet tu mnie znalazła.
Profesor uśmiechnął się ze zrozumieniem.
Pomimo dziesięcioletniej przepaści technologicznej magister Struś zdołał uruchomić archaiczną maszynę. Na ekranie wyświetliła się dawno zapomniana niebieska barwa.
– Cóż to za staroć pan tu przyniósł? – spytał zaciekawiony profesor.
– Znalazłem w piwnicy.
– W naszej piwnicy? Komputer? Zaraz, zaraz. Tak, już pamiętam. Po tym strasznym wypadku ktoś z rodziny pana Mirka przywiózł nam to jego liczydło. Jakoś nie było czasu sprawdzić, co tam jest. Pan Mirek nie zdążył opublikować swych badań, bardzo smutna historia.
…
Walenty od kilku godzin przeglądał zawartość dysku. Pierwsze co przykłuło jego uwagę, to nazwy niektórych katalogów: skalenie, amfibole, pirokseny. Zaintrygowały go. Kiedy zaś znalazł folder „Tomek_Strus_baza_danych”, ciekawość sięgnęła zenitu. Analizy, przedziwne macierze, arkusze chaotycznych liczb.
– Nie idziesz do domu? – dobiegł kobiecy głos zza pleców Walentego.
– Jeszcze chwilę. Tu jest tyle danych, a ja nic z tego nie rozumiem.
– To komputer tego doktorka, o którym mówiłeś? – zainteresowała się Gosia. – Są jakieś osobiste pliki? – dodała szeptem. – Pokaż, zobaczymy.
– Ale… – zawahał się.
– No co, on już nie żyje. Nie jesteś ciekawy? – zapytała, a w jej oczach błysnęły łobuzerskie iskierki. – Otwórz skrzynkę mailową. Zobaczymy co pisał swoim pannom.
Walenty miał wielką słabość do kobiet o ścisłych umysłach, a do Gosi w szczególności. Nie potrafił jej odmawiać.
Jeszcze tego samego dnia starszy geolog Tomasz Struś, nadzorujący wiercenia na polu naftowym South Arne, otrzymał intrygującą wiadomość:
Tato, byliście z panem Mirkiem już tak blisko.