- Opowiadanie: chroscisko - Metasomatoza

Metasomatoza

W opowiadaniu wykorzystano fragmenty Pieśni nad Pieśniami z Biblii w przekładzie ks. Jakuba Wujka oraz z Biblii Tysiąclecia.

 

Dziękuję portalowym betującym:

 

Bellatrix, za spojrzenie okiem chemika oraz uwagi do fabuły, których nie sposób zignorować. 

Peterowi Bartonowi, za weryfikację kwestii technicznych i jego debiutancką betę. Czekam na Twoje pierwsze opowiadanie.

Wisielcowi – za spojrzenie okiem humanisty, wroga dłużyzn i snobizmu w literaturze.

Minuskule – za łapankę oraz rzut okiem na końcową wersję tekstu.

 

Również dziękuję Ninedin za wyczerpujące objaśnienia na temat PnP,  Agacie za meteoryty i Karolinie za luźne opinie. No i małżonce za pierwsze czytanie.

 

Dnia 05.12.2018 r. dokonałem istotnych zmian w opowiadaniu. Dodałem epilog oraz usunąłem niektóre fragmenty pierwotnego tekstu. Żaden wyciętych fragmentów nie miał istotnego wpływu na fabułę.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Metasomatoza

Migotanie miliardów gwiazd rozświetlało mrok. Czas wydawał się nieokreślony i podobnie jak Wszechświat bezkresny. Atomy uwięzione w krystalicznej sieci nie rwały się do wibrującego tańca, a odpoczywały leniwie.

– O jak piękna jesteś, przyjaciółko moja, jakże piękna. – Nieregularny strumień cząstek gamma przemierzał otchłań.

– Zaiste piękny jesteś, miły mój, o jakże uroczy. – Widmo emisyjne niewielkiej chondry zawtórowało subtelnie.

– Cała piękna jesteś, przyjaciółko moja, i nie ma w tobie skazy. – Macki pola magnetycznego otoczyły kulistą formę, chroniąc ją przed słonecznym wiatrem.

– Śpię, lecz serce me czuwa. Nie lękam się, bo mój miły jest ze mną.

 

 

Sala wykładowa wypełniona była po brzegi. Niski strop i surowy wystrój przypominały dawne czasy, kiedy odbywały się w niej obrady komitetu wojewódzkiego PZPR. Choć od przeszło dwudziestu lat miejsce popiersia Lenina zajmowała statua wąsatego Ignacego Domeyki, architektoniczny socrealizm wciąż straszył po kątach.

– Krzemiany są dla Ziemi związkami szczególnymi. – Referujący mężczyzna mówił pewnie i z pasją. – O ile świat organiczny opiera się na węglu, to podstawą świata nieorganicznego jest krzem. Związki bazujące na tetraedrach krzemotlenowych występują w przeróżnych konfiguracjach: łańcuchy, pierścienie, warstwy. W przypadku łańcuchów podobieństwo strukturalne do węglowodorów i biopolimerów narzuca się samo. Skoro więc związki węgla są naturalnymi nośnikami informacji, to dlaczego z krzemem miałoby być inaczej?

Tomasz Struś ukradkiem spojrzał w kierunku audytorium. Nie zdziwiły go kpiące uśmieszki przemykające tu i ówdzie po twarzach zgromadzonych.

– Analizując budowę DNA – kontynuował, obrazując swoją wypowiedź odpowiednim slajdem – mamy tu szkielet z deoksyrybozy i reszt fosforanowych oraz nośniki informacji: adeninę, guaninę, cytozynę i tyminę. To wszystko. Cały skomplikowany kod genetyczny to w istocie sekwencja czterech zasad.

Siedząca w drugim rzędzie profesor Kondratowicz nie siliła się na kpiący grymas. Tomasz wolałby jednak drwiny niż milczącą dezaprobatę, jaka od niej biła.

– W krzemianach drzemie równie duży potencjał. Porównując kwasy nukleinowe chociażby do piroksenów, odnajdziemy w tych drugich analogiczną konstrukcję.

Na ekranie pojawiła się grafika przedstawiająca szkielet łańcucha [Si2O6]4– i uzupełniające go kationy metali: wapń, sód, magnez, żelazo, glin.

– Jeżeli przestaniemy uznawać za pewnik, że kolejność krystalizacji minerałów z magmy to wynik naturalnego różnicowania stopu, a dopuścimy możliwość, że atomy metali w krzemianach są świadomie ułożoną sekwencją, to ilość informacji zakodowanej w skałach ziemskiego płaszcza przekroczy o kilka rzędów wielkości zarówno potencjał całej dostępnej nam chemii organicznej, jak i możliwości współczesnej elektroniki.

W jednym z dalszych rzędów Tomasz dostrzegł przyjazne oblicze. Agata Krzemieniecka, która jeszcze w czasie studiów wykazywała wyjątkową cierpliwość do jego dziwacznych poglądów, słuchała go z uwagą i zainteresowaniem. To na niej skupił wzrok, wygłaszając końcowe wnioski.

– Dziękuję panu magistrowi za osobliwy referat. – Prowadzący czwartkowe posiedzenie Polskiego Towarzystwa Geologicznego starał się zachować pozory obiektywizmu. – Państwa zaś zapraszam do dyskusji.

– Panie magistrze. – Oblicze profesor Teresy Kondratowicz zdradzało irytację. – O ile wstęp pana odczytu dawał nadzieję, że tym razem będzie lepiej, to niestety sukcesywnie brnął pan w rejony coraz bardziej odległe temu, co można nazwać nauką per se. Odnoszę wrażenie, że Instytut Nauk Geologicznych to nie jest właściwe miejsce na tego typu wystąpienia. Nasza uczelnia posiada wiele wydziałów. Na niektórych pana koncept mógłby zostać doceniony. Dla przykładu Pracownia Literatury i Kultury Popularnej zajmuje się twórczością science-fiction. Proszę tam spróbować. Ludzie pióra łakną inspiracji.

– Filologia polska daleko – wtrącił emerytowany profesor, a jego szczątkowy lwowski akcent zabrzmiał śpiewnie. – Na cóż miałby pan magister kłopotać się aż na plac Nankiera, skoro za ścianą mamy fizyków teoretycznych.

Sala rozbrzmiała śmiechem. Kolejne wypowiedzi dyskutantów przejawiały podobny ton.

Beton – myślał Tomasz, spoglądając na rozbawione towarzystwo. Co ja tutaj robię? Oni nie potrafią wyjść nawet na milimetr poza bezpieczne ramy tego, co i tak jest wszystkim znane. Może fizyka teoretyczna to nie jest taki zły pomysł?

 

 

– Panie Tomku, pan zaczeka. – Promotor dopadł doktoranta na korytarzu. – No jakoś się pan wybronił.

Profesor Kujawski, mistrz dyplomacji, taktu i subtelnej riposty, musiał się nieźle natrudzić, by nie pogrążyć podopiecznego.

– Szkoda, że pokazał pan tak mało skanów z mikroskopu bliskich oddziaływań. Nowa aparatura, rozdzielczość na poziomie atomów, warto by się przed radą naukową pochwalić. Tym bardziej że nikt u nas się na tym nie zna, więc by się pana nie czepiali.

– Panie profesorze, przecież oprogramowanie do analizy jeszcze niegotowe. Kolorowe obrazki miałem pokazywać?

– No, tak, tak. Ma pan rację. Zresztą, właściwie to nie o tym chciałem z panem mówić. – Kujawski przestąpił z nogi na nogę. – Pan wie, jak to jest z odważnymi hipotezami – zająknął się przy końcu, jakby szukał odpowiedniego słowa. – Na co panu te kpiny i stygmatyzacja? Szkoda marnować pański potencjał.

Wada wymowy nie uatwiała profesorowi w artykulacji myśli.

– Pan jest młodym człowiekiem, kariera przed panem, ale podważając cały paradygmat, nigdzie pan nie zajdzie.

Tomasz Struś przysłuchiwał się profesorowi głównie z szacunku. Doskonale wiedział, do czego promotor zmierza.

– Niech pan zrobi choć ten doktorat, najlepiej też habilitację, a potem może pan wymyślać co mu w duszy gra i nikt panu nie będzie miał tego za złe.

 

 

Świecąca w oddali gwiazda jaśniała coraz intensywniej.

– Czyżby nasz kres miał nastać tak nagle, mój miły? – Unikalna sekwencja neutrin przemknęła w kierunku zielonego kryształu.

– Widocznie nadszedł już czas, o piękna. – Wzbudzone kwarki przyniosły odpowiedź z opóźnieniem, jakby nadawca się wahał.

– Ile to już lat?

– Nasi uranowi towarzysze już dawno zamienili się w ołów.

– Rozmyślasz czasem o końcu, mój miły?

– Wolę wspominać początek. Życiodajny stop stygnący powoli, z którego atom po atomie rodzi się życie. Później ognisty deszcz ze słonecznej mgławicy, a w nim moja miła, gorąca jeszcze i nieokiełznana. – Nietrwały izotop argonu, uwięziony w krystalicznej sieci Perydota, został zmuszony do wcześniejszego rozpadu. Spektrum cząstek spłynęło ku pięknej Chondruli, aż przeszył ją dreszcz.

– Jam miłego mego i ku mnie się zwraca jego pożądanie. – Absorpcyjne widmo odpowiedziało feerią barw.

– O jak piękna jesteś, jakże wdzięczna, umiłowana, pełna rozkoszy.

– Marzę o skalnej planecie. Zleglibyśmy w jej gorącym wnętrzu. Wrzące płyny wnikałyby w nas powoli, niosąc magnezowe jony, aż stalibyśmy się jednym, mój miły.

– Zespolenie i powtórne narodziny bez utraty jestestwa. Śliczne są pragnienia twe, przyjaciółko moja. – Wolne elektrony poniosły myśl oblubieńca ku towarzyszce i pogłaskały ją aż nazbyt intymnie.

Subtelne wariacje pola magnetycznego odpowiedziały z aprobatą. Perydot zachęcony śmiałą ripostą, posłał rój elektronów ku oblubienicy. Wyzwanie zostało przyjęte, a z przeciwnej strony nadciągnęły pozytony, w tej samej liczbie. Cząstki i antycząstki złączyły się w pary, a powstałe dipole wszczęły szaleńczy taniec, nagły, gwałtowny, krótki, by po ułamku sekundy się anihilować, wyzwalając mnogość lśniących fotonów. Kwanty światła pognały promieniście, umykając w próżnię lub zatapiając się w napotkaną materię. Chondrula przyjęła je ochoczo, pozwalając im przemykać wśród swych kryształów, migotać, skrzyć się, i powracać do oblubieńca, ukazując mu jej piękno.

– Kimże jest ta, która świeci z wysoka jak zorza, piękna jak księżyc, jaśniejąca jak słońce?

Perydot, choć w przeraźliwie długim życiu spektakl ten smakował tysiąckroć, w dalszym ciągu nie potrafił powstrzymać fascynacji. Jego atomy wibrowały coraz intensywniej. Pierwiastki promieniotwórcze w jego sieci rwały się, by wypchnąć swe najbardziej energetyczne cząstki. Ferromagnetyki zaś rozszerzały swój wpływ, obejmując każdy skrawek idealnie sferycznego ciała oblubienicy.

– Znalazłam umiłowanego mej duszy, pochwyciłam go i nie puszczę – odpowiedziała zalotnie, odsłaniając coraz więcej tajemnic. Rozgoniła najpierw chmurę wszędobylskich cząstek gamma, by nie zasłaniały oblubieńcowi widoku. Dalej, powoli, jakby wieczność całą posiedli, zaczęła wygaszać swe pole magnetyczne. Atom po atomie, cząsteczka po cząsteczce, odkrywała nagość po trosze, aż stanęła przed nim zupełnie bezbronna.

– Niech wejdzie miły mój do swego ogrodu i spożywa jego najlepsze owoce!

Pole Perydota otuliło ją szczelnie, chroniąc każdy kawałek nagiego ciała. Magnetyczne macki przemykały po powierzchni jej kryształów. Sferyczne kształty, tak różne od jego własnych, kanciastych płaszczyzn, wzbudzały euforię.

– Wchodzę do mego ogrodu, siostro ma, oblubienico. – Zadrżał.

 

 

Na korytarzu panował ścisk.

– A cóż się tutaj dzieje? – zapytał Andrzej Kujawski, skrywając szelmowski uśmiech.

– Poprawka z metamorfizmu, panie profesorze – odpowiedział mu młody człowiek, wychylając się zza notatnika.

– Ustna – dodała rudowłosa Zuza.

Drzwi z napisem „prof. dr hab. Teresa Kondratowicz-Struś” zostały otwarte. Pojawił się w nich trupioblady student.

Koledzy natychmiast go dopadli.

– O co cię pytała?

– Impaktyty.

– Impaktyty? Co to jest?

– Metamorfizm szokowy – rzekł truposz. – Zapytała też, skąd Egipcjanie mieli żelazne narzędzia, skoro na całym świecie panowała epoka brązu.

– Przecież tego nie było na zajęciach!

Studencka brać rzuciła się ku notatkom. Filigranowa Zuza jako jedyna zdołała powstrzymać ten mimowolny odruch, lecz tylko dlatego, że właśnie nadeszła jej kolej, by skierować się ku sali tortur. Weszła do środka.

– Zuzanna Szafrańska – powiedziała profesor, spoglądając zza wielkich okularów. Fakt, że znała imię i nazwisko studentki zaledwie po kilku zajęciach, dodatkowo przeraził Zuzę. – Proszę mi powiedzieć, cóż to jest metasomatoza?

– Proces polegający na częściowym lub całkowitym zastąpieniu pierwotnych składników skał przez inne składniki, dostarczane przez roztwory hydrotermalne – studentka wyrecytowała regułkę jednym tchem.

– Definicję pani zna. – Pozornie smutne oblicze profesor nie zdradzało emocji. – A teraz proszę mnie przekonać, że ją pani rozumie.

 

 

Gotyckie sklepienie wrocławskiej katedry chłonęło melodyjny głos, a wzbogaciwszy o szlachetną rewerberację, oddawało go światu. Profesor Kondratowicz-Struś weszła do kościoła i usiadła w drewnianej ławie. Grube szkła okularów niewiele pozwalały dostrzec w półmroku, jednak zarys sylwetki śpiewającego chłopca rozpoznałaby wszędzie. Nieco przydługie ręce, chuda postura i nadmierna ruchliwość przypominały jej małego Tomka.

 

Jakże są piękne kroki twoje w trzewikach, córko książęca!

Stawy ud twoich są jak naszyjniki, zrobione ręką mistrza. 

 

Chłopiec śpiewał czysto i delikatnie. Teresa wsłuchiwała się uważnie w pieśń, lecz jej pedantyczne ucho, zamiast delektować się muzyką, doszukiwało się fałszywych nut.

 

Murem jestem ja, a piersi me są basztami,

odkąd stałam się w oczach jego jako ta, która znalazła pokój.

 

Tym razem śpiewała dziewczynka. Jej głos drżał, a chwilami się łamał. Starszy, korpulentny mężczyzna wzniósł ręce. Chór dziecięcych głosów odpowiedział na jego gest.

Profesor przyglądała się próbie śpiewu z niesmakiem. Rozważała przez chwilę, czy nie lepiej, aby wnuk kształcił się gdzie indziej, jednak porzuciła tę myśl. Znała przekorę Tomasza oraz opinię synowej, według której opasły dyrygent, choć dziwak, w szkoleniu młodzieży osiągnięcia miał wybitne.

– Nie sądzi pan, że dobór repertuaru był niezbyt właściwy, zważywszy na wiek wokalistów? – Teresa zapytała chórmistrza, gdy próba dobiegła końca.

– Jesteśmy w świętym miejscu i wykonujemy świętą pieśń. Cóż w tym niewłaściwego? – Muzyk usadowił swą tuszę w jednej z ław i odsapnął głośno.

– To staroegipska pieśń weselna. To, że Żydzi włożyli ją w usta króla Salomona, nie czyni jej świętą. Pan zaś doskonale o tym wie.

– Wiem też, że w żadnej innej pieśni nie znajdę tak czystej, pierwotnej harmonii.

Profesor chwyciła wnuka za rękę i wyszła z katedry.

– Podobało ci się, babciu? – zapytał chłopiec w nadziei, że chociaż raz usłyszy pochwałę.

– Chodźmy – odpowiedziała.

 

 

– Czujesz to, miła? – Oddziaływanie grawitacyjne coraz bardziej naginało ich orbitę.

– Pole magnetyczne i cząstki o wielkiej energii.

– Jon wodorowy wpadł właśnie w moją sieć.

– Jest ich coraz więcej.

– Czuję ciepło. Nie jesteśmy już w próżni.

– Plazma słoneczna nie jest nam przeznaczona.

– Boję się, miły mój.

– Będę przy tobie, przyjaciółko moja.

– Tam przed nami, czy to widmo ozonu? Spłoniemy!

 

 

– Tato, a czemu babcia jest na ciebie zła? – zapytał Waluś.

– Niezbyt się jej spodobał mój odczyt na uczelni. – Tomek odpowiedział najspokojniej, jak potrafił.

– To nie mogłeś się lepiej przygotować?

– Przygotowałem się znakomicie, synu. Nie w tym rzecz.

– A w czym? – Chłopiec nie należał do dzieci, które można zbyć jednym zdaniem.

– Jak byłem mały, dziadek mnie tu czasem zabierał. Patrzyliśmy w niebo i czekaliśmy na spadające gwiazdy. Dziadek, jak pamiętasz, był znanym profesorem, na starość pokochał pewną niezbyt popularną teorię i oddał się jej bez reszty. Twoja babcia, a jego córka, miała do niego pretensje, że rozmienia swój dorobek na drobne i przynosi jej wstyd. On zaś przychodził tu ze mną i opowiadał mi o ekspandującej Ziemi. Czasem skarżył się na babcię Teresę, a czasem tylko mówił, żebym nie bał się myśleć inaczej niż wszyscy. Tylko wtedy można sięgnąć gwiazd.

– A co się stało z ekspandującą Ziemią?

– Nic. Nadal są na świecie ludzie, którzy twierdzą, że się powiększa. Jak się domyślasz, babcia nie ma o nich dobrego mniemania. – Magister Struś uśmiechnął się do syna.

– Tato, a jak jest naprawdę?

– Nie wiem. – Tomek nigdy nie próbował zgrywać wszechwiedzącego ojca. – Geodeci twierdzą, że promień jest stały. Tektonicy im przytakują. Ja jednak, ze względu na dziadka, mam cichą nadzieję, że jednak się mylą.

– To znaczy, że dowodów na ekspansję nie ma? – przenikliwość Walusia nie licowała z jego młodym wiekiem.

– Są pewne przesłanki. Głębokie korzenie kontynentów, podłużne rozciąganie grzbietów oceanicznych…

– Przesłanki? Nauka bez dowodów to fantazma… Nie pamiętam już tego słowa.

– Wierz mi, że wiem o tym doskonale. – Tomek uśmiechnął się gorzko.

Chyba zbyt często babcia cię ze śpiewu odbiera, młody człowieku – dodał w myślach.

– Jak będę duży, to znajdę dowody. Pokażę tym geodetom, że nie mają racji – powiedział Waluś buńczucznie.

– Babcia nie będzie zachwycona.

Tomek przerwał rozmowę, gdy poczuł zapach smażonej kaszanki oraz świeżej miodowej musztardy.

– Już późno, Walusiu. Czas wracać do domu.

– Jeszcze chwilkę. Przecież jutro sobota.

– Dobrze, ale przyjdź zaraz. I uważaj, by cię komary nie zjadły. – Zew kaszanki, musztardy, a teraz jeszcze ostra woń chrzanu, skutecznie przywiódły Tomka do przytulnej kuchni.

Nie powinienem jadać na noc – przemknęło mu jeszcze przez myśl, jednak wiedział, że w tej kwestii wolę ma zbyt słabą.

Monika, delikatna kobieta o ślicznych błękitnych oczach, uśmiechnęła się do męża, jakby czytała mu w myślach. Bez zbędnych słów postawiła na stole talerz parującej brązowej brei, przyozdobionej trzema ogórkami małosolnymi.

Tomek usiadł przy stole i uraczył małżonkę spojrzeniem, w którym skrył zmysłową obietnicę. Odpowiedziała ledwie dostrzegalnym mrugnięciem oka. Romantyczny nastrój, choć kiełkował powoli, zmierzał we właściwym kierunku.

Waluś przerwał go jednak brutalnie. Dzieciak wparował do wiejskiego domku z siłą burzy, krzycząc już od progu:

– Tato, tato, UFO! Widziałem! Prawdziwe UFO! Spadło z nieba! – Chłopak nie okazywał strachu, a czystą młodzieńczą fascynację. – Musimy tam pójść i zobaczyć.

– Powolutku, spokojnie. Powiedz, co dokładnie widziałeś?

– Ognista kula. Spadła wprost do lasu, tam, gdzie stary Prawica się powiesił.

– Duża?

– Tak… Nie… Nie wiem, szybko leciała, jak spadająca gwiazda.

– Odgłos jakiś słyszałeś?

– Jakby daleki grzmot przed burzą i syczenie. Dziwne to było. Najpierw spadła kula, a potem zasyczało w powietrzu. Wszystko na opak.

Tomasz niczego nie słyszał. Jego jednotorowy umysł nie reagował wówczas na zewnętrzne bodźce, bo koncentrował się na żonie, a dokładnie na metodzie, jaką powinien przyjąć, gdy będzie się odwdzięczał za kolację.

– Ja też coś słyszałam – potwierdziła Monika, z pewną obawą podchodząc do rewelacji syna.

– Tato, chodźmy zobaczyć. To mogą być pierwsi kosmici na Ziemi, a my nawiążemy z nimi kontakt. Ale będzie super.

– Nie będziemy nigdzie chodzić po nocy. Czas już do łóżka – powiedział Tomek, niepocieszony, że kaszanka mu stygnie. Tym bardziej że nie tylko kolacją głowę sobie zaprzątał.

– Ale tato!

– Jutro. – Ojciec zmiękł nieco, widząc rozczarowanie Walentego. – Pójdziemy tam rano, jak zjesz śniadanie. Kosmici też muszą się wyspać.

 

 

Lasek Prawicy, jak go zwali miejscowi, nie powalał urodą. Wysokie pokrzywy i drażniący zapach, bliższy woni padliny niż wiosennych kwiatów, sprawiały, że Tomek traktował poranny spacer jak przykry obowiązek. Żądny przygód Waluś parł jednak dziarsko naprzód z miną odkrywcy.

Nie rozczarował się. Wkrótce na niewielkiej polance dostrzegł połamane konary.

– Poczekaj! – krzyknął ojciec.

Chłopiec przystanął ostrożnie nieopodal małego zagłębienia. Można by je łatwo przeoczyć, gdyby nie ścięte gałęzie. Niecka przypominała wykrot po zwalonym drzewie, jednak osmolony obiekt tkwiący pośrodku zdradzał inną genezę dołka.

Waluś poczuł na ramieniu dłoń ojca.

– Niczego nie dotykaj. – Głos Tomka całkowicie utracił nutę porannego marazmu. – Stój tu i pilnuj, by nikt nic nie ruszał, ja lecę po sprzęt.

 

 

Diamentowa piła bezwzględnie cięła tabliczkowe kryształy, a Perydot z każdą chwilą tracił część świadomości. Wspomnienia stare jak Słońce zostały rozdarte przez obrotową tarczę, chłodzoną strumieniem wody. Chondrula od dawna nie dawała już znaków życia. Szlifierz przeciął meteoryt na dwoje, a następnie z mniejszej części wykroił kilka płytek. Plastry były tak cienkie, że fotony przelatywały przez nie na przestrzał.

Tortury ustały.

Cóż to za cywilizacja, która potrafi takie rzeczy? – resztki jaźni Perydota błąkały się pośród krzemowych atomów. Istoty te nie dość, że generowały ciepło oraz fale akustyczne, to potrafiły się poruszać. Nie robiły tego bezwładnie, zgodnie z prawami Wszechświata, lecz samodzielnie, jakby grawitacji wbrew. Do tego skomplikowane widmo nie zdradzało ich struktury. Rozpoznał dużo tlenu, węgla, wodoru i chaotyczny mętlik niemal wszystkich znanych pierwiastków. Najbardziej przerażał go jednak tlen. Nie ten dobry, budujący, okiełznany w stabilnych kryształach, lecz jego zabójcze, reaktywne formy. Istoty te nie bały się tlenu. Wchłaniały go w olbrzymich ilościach i delektowały się nim. Tego właśnie oliwinowa natura Perydota bała się najbardziej.

 

 

Tomek wszedł do mieszkania i ciężko opadł na kanapę. Już miał zmrużyć oczy, licząc na choćby dwuminutową drzemkę, lecz ciszę zmąciły uderzenia młoteczków pianina. Wstał, zaintrygowany, i udał się do pokoju, skąd dochodził dźwięk.

– Palce mam jak Pinokio – odezwała się Monika, gdy poczyła jego dłoń na swoim ramieniu. – Jak na pierwszej lekcji.

– Lubię, jak grasz.

– Wiem – uśmiechnęła się.

– Szkoda, że musiałaś przestać.

– Zamierzasz się nade mną rozczulać? Macierzyństwo w wieku dwudziestu lat wymaga poświęceń, a z nas dwojga to ty rokowałeś lepiej. Kariera w nauce czy muzyczna sława, niezły dylemat.

– Może źle wybraliśmy?

– To już nieistotne. Posłuchaj lepiej tego.

Monika podeszła do komputera, po czym z głośników zabrzmiała egzotyczna pieśń.

– Szir Haszirim śpiewana po hebrajsku – wyjaśniła. – Waluś ciągle ją maltretuje ze swoim chórem. Jest w niej coś nieuchwytnego, obcy element, którego nie potrafię nazwać. Nie ma tu metrum, nie ma rymów, a mimo to wersy współgrają ze sobą, jakby istniały równolegle. Przedziwny układ słów. W oryginale słychać to jeszcze wyraźniej.

 

 

Tomasz Struś przemierzył Podwale, minął konsulat i wbiegł do wiekowej kamienicy. To tutaj mieścił się wrocławski ośrodek badawczy Instytutu Nauk Geologicznych PAN. Kameralny budynek akademii wyraźnie różnił się od imponującego gmachu uniwersytetu, czy najeżonych elektroniką molochów politechniki. Nie przyszedł tu jednak, by podziwiać architekturę.

– Agata! – wykrzyknął od progu. – Nie uwierzysz, co mam.

– Wolę nawet nie pytać. – Doktor Krzemieniecka, pomna jego wcześniejszych rewelacji, odpowiedziała bez entuzjazmu. Opatrzyła jednak swą uwagę uroczym uśmiechem.

– Tym razem to co innego. Odpalaj mikroskop. – W jego dłoni pojawiła się płytka z preparatem i powędrowała pod obiektyw.

Spolaryzowane światło padło na szlif, a Agata pokręciła stolikiem mikroskopu. Perydot, choć bardzo nie chciał, został zmuszony ukazać całe spektrum swych pleochroicznych barw.

– Chondryt! – wykrzyknęła dziewczyna, która o każdą meteorytową próbę musiała toczyć zacięte boje. – Skąd go masz?

– Ha! Mów lepiej, co tam widzisz?

– No przecież mówię. Meteoryt. Szkoda, że nie marsjański, tylko zwyczajny chondryt, choć… może wcale nie taki zwyczajny. – Agata obróciła okular tak, by Tomek mógł zobaczyć obraz. – Popatrz! Wszystkie chondry są już w zaniku. Przetopione i zrekrystalizowane, przeobrażone tak mocno, że ledwo je można rozpoznać, ale… Patrz tutaj. Jedna jest duża i piękna, jakimś cudem uchowała się w całości. Nigdy nie widziałam takiego kontrastu w jednej próbie. Do tego ten wielki fenokryształ oliwinu, jakby osłonił ją przed stopieniem.

– Serio, Agata? Nawet w petrologii romantyzmu się doszukujesz?

– Czemu nie? Też mógłbyś czasem poszukać. Pani Strusiowa nie miałaby nic przeciwko.

– A naukowe wyjaśnienie jakieś masz?

– Mam. – Świeżo upieczona pani doktor odpowiedziała niechętnie. – To może być chondra reliktowa z trudnotopliwego minerału, pewnie forsterytu. Skała wygląda na prymitywny chondryt, mocno zbrekcjonowany, a cały ten klast może być ciałem obcym o zupełnie innej historii. Przydałaby się analiza chemiczna w mikroobszarze. Jak skład obu części będzie się wyraźnie różnił, to masz naukowe wyjaśnienie. W przeciwnym razie zostaje ci wersja romantyczna.

W kącikach jej ust pojawiły się dołeczki.

– Jest twój. – Tomasz wręczył Agacie plastikowy worek ze szczelnie zapakowanym okazem wielkości pięści, przeciętym na pół. – A tu masz dokumentację: zdjęcia, lokalizacja miejsca upadku, teoretyczna trajektoria lotu i jeszcze próby podłoża, choć to akurat nie wygląda na przeobrażone. Nikt o nim jeszcze nie wie. Spadł miesiąc temu. Musiał odstać swoje w kolejce do szlifierni, ale wczoraj dostałem już preparaty.

– Ale dlaczego mi to dajesz?

– Biorę dziekankę i jadę na platformy. Mam już kontrakt. – Z pogardą wypluł słowa, których obiecywał sobie nigdy nie wypowiedzieć.

Agata oderwała wzrok od skorupy obtopieniowej.

– Słucham. Od początku.

Tomek usiadł ciężko na krześle, a jego długie ręce opadły bezwładnie.

– Marnuję tylko czas. Całe życie mam pilnować licealistów w muzeum, by minerałów nie kradli? Czy obstukiwać młotkiem skały, które pięć pokoleń profesorów już wcześniej obstukało?

– Tomek, no co ty? Co z dekodowaniem sekwencji w sieciach krystalicznych? Co z dowodem na pozorną samorzutność rozpadów promieniotwórczych? Co z anomaliami widm? Przecież to wszystko było spójne. Mirek już ci algorytm pisze od roku. Na politechnice kończą prototyp pikotomografu. Gdzie ty tu młotkologię widzisz?

– Fantasmagorie. To wszystko są fantasmagorie. Nawet dzieciak mi tak powiedział. Czas dorosnąć.

– Nie odpuszczaj. Możesz odkryć naprawdę coś wielkiego. Kto jak nie ty? Przecież gdyby choć jedna z twych hipotez okazała się prawdą, to byłby przełom. Dostałbyś Nobla.

– Nobla? Co najwyżej okładkę w Super Ekspresie. Taki daliby tytuł: „Człowiek, który rozmawia z kamieniami” albo „Ten, który zrozumiał Matkę Ziemię”.

Doktor Krzemieniecka uśmiechnęła się mimowolnie, a nieopodal kącików jej ust znów pojawiły się dołeczki.

Śliczne – pomyślał Tomek. Prawie jak u Moniki.

– To wszystko nie ma sensu – ciągnął, gdy dołeczki zniknęły. – Na uczelni kpią ze mnie. Matka się nie odzywa. Nawet profesor Kujawski ma już chyba dość. Mirkowi zostawię dane, jeśli chce, niech dalej w tym dłubie. Ja pasuję.

 

 

Nastała ciemność. Perydot przyjął ją z ulgą. Rozproszone fotony, nadlatujące z wielu kierunków, drażniły go. Nie one były jednak najgorsze, a kombinacja tlenu, wilgoci i agresywnych anionów chloru, gwałtem wyrywających żelazo i magnez z jego krystalicznej sieci.

– Oczarowałaś mnie, siostro ma, oblubienico, jednym spojrzeniem, jednym paciorkiem twych naszyjników. – Perydot pchnął kilka cząstek gamma w kierunku Chondruli. Odpowiedziało mu milczenie.

– Szukałem umiłowanej mej duszy, szukałem jej, lecz nie znalazłem.

Przez miliardy lat kosmicznej wędrówki Perydot stał się mistrzem w chwytaniu wiatru słonecznego. Najbardziej lubił kolekcjonować radioaktywne gazy, ksenon i krypton, powstające podczas kolizji energetycznych cząstek z jego własną materią. Wykorzystywał je później różnorako, zwykle do posyłania myśli lub pieszczot oblubienicy. Czasem jednak, tak jak teraz, marnotrawił je, zmuszając do rozpadu, by płakały za niego łzami cząstek alfa.

Metasomatoza – przypomniał sobie piękne marzenie towarzyszki. Zrozumiał, że ten proces właśnie się rozpoczął. Nie miał nic wspólnego z romantyczną wizją zespolenia wśród gorących roztworów. Przybrał formę brutalnego, bezwzględnego utleniania. Choroby, która będzie go trawić przez millenia, by ostatecznie zostawić po nim tylko rdzawy pył.

 

 

Na stole pojawiły się dwa zimne piwa. Niska rudowłosa kelnerka o znajomej aparycji uraczyła Tomka przelotnym spojrzeniem. Skinęła głową, jakby się ukłoniła, po czym zniknęła za barem. Magister Struś odruchowo sięgnął po piwo. Jego towarzysz, smukły mężczyzna w wytartym swetrze, poszedł w ślady kolegi.

Tomek wyciągnął z plecaka twardy dysk i położył go obok sperlonych kropelkami wody kufli.

– Tu masz wszystkie dane – rzekł. – Zeskanowałem chyba wszystkie kryształy z muzeum. Masz tam gotowe mapy ich powierzchni: tarcie, adhezja, przewodność cieplna i cała reszta. Wszystko, co potrzeba, by soft wypluł dokładną sekwencję atomów.

– A więc to prawda? – Kompan chwycił dysk i zważył go w dłoni, jakby po ciężarze umiał oszacować ilość zapisanych danych. – Wyjeżdżasz i porzucasz nas wszystkich w tym grajdole? Ciekawe, co na to Monika.

– Mirek, jakie tam znowu porzucasz? Rotacja czterotygodniowa, co drugi miesiąc w domu. Będę miał więcej czasu dla rodziny niż teraz. Z resztą, stuknęła mi trzydziestka, a ja wciąż mieszkam u rodziców. Z żoną i dzieckiem. Ileż można?

– I co ja mam z tym zrobić? – Mirek wskazał na dysk. – Pisanie algorytmu to jeszcze rozumiem, ale pełna analiza? Nie jestem geologiem.

– Jesteś za to świetnym matematykiem i jeszcze lepszym programistą, a tu są terabajty danych. To tylko ciągi liczb. Znajdź anomalie, odseparuj od reszty i napisz skrypt, który je odkoduje. To wszystko.

– Jasne. Dla ciebie to takie proste.

– Bo to jest proste. Masz pod Ziemią krzemianową zupę magmy. Jak zupa stygnie, to krystalizują minerały. Najpierw te trudnotopliwe, a potem kolejne. W pierwszej kolejności ze stopu wypada magnez, żelazo, wapń, później sód, na końcu potas. Szukaj wszystkiego, co nie pasuje do tego schematu.

 

 

Agata Krzemieniecka jechała na wrocławski Biskupin i czuła zdenerwowanie. Profesor Kondratowicz-Struś rzadko zapraszała kogokolwiek na niedzielny obiad, więc należało traktować to jak wielkie wyróżnienie. Spotkanie miało być stricte towarzyskie, w rodzinnej atmosferze, mimo to stres nie opuszczał Agaty. Objawiał się dość dziwnie.

 

O jak piękna jesteś, przyjaciółko moja,

jak piękna, oczy twe jak gołębice!

 

W myślach wybrzmiewały słowa starożytnej pieśni, której nie słyszała od lat. Nim wysiadła z tramwaju, wyjęła jeszcze lusterko i rzuciła okiem na makijaż. Nie znalazła na nim skazy, a przy tym z zadowoleniem przyznała, że nowe kolczyki, perydotowe łzy oprawione w złoto, świetnie podkreślają zieleń jej oczu.

Dotarła do poniemieckiej willi. Przydomowy ogród, oczko w głowie pani profesor, utracił chwilowo soczyste barwy. Zimowa pora nie rozpieszczała ciepłolubnych roślin, które ukradkiem trafiły tu z Ogrodu Botanicznego.

Profesor Leopold Struś, ojciec Tomka, otworzył drzwi i zaprosił ją do stołu.

– Pani Agato, interesujący artykuł, mój mąż jest zachwycony. – Teresa Kondratowicz nie zwykła wygłaszać pochwał, a kiedy już to robiła, wysługiwała się imieniem małżonka. Pan Struś przytaknął ochoczo.

– Szkoda że, zdecydowała się pani na publikację zaledwie w Przeglądzie Geologicznym – kontynuowała profesor. – Na liście filadelfijskiej nasze rodzime periodyki to jednak mizeria. Stać panią na więcej.

Agata znów poczuła się studentką.

Pani Agato, jest dzisiaj pani moim wielkim zawodem” – przypomniała sobie słowa usłyszane na pierwszym roku.

– Przygotowuję jeszcze jedną publikację, pani profesor. – Doktor Krzemieniecka czuła się w obowiązku złagodzić rozczarowanie mentorki.

– Pani Agato, może wina? – zapytał z dużą swobodą Leopold Struś. Napięcie nieco opadło, gdy trunek o słomkowej barwie wypełniał lampki. – Nie uwierzy pani, skąd to wino.

Skosztowała. Poczuła przyjemną owocową nutę, a w ustach pozostał znajomy, lekko kwaskowy posmak.

– Riesling? Czy to nie jakaś lokalna winnica? – zgadywała nieśmiało Agata.

– Chylę czoła. – Profesor ukłonił się z szacunkiem. – Ubolewam nad tym, że tak trudno jest mi panią zaskoczyć. W rzeczy samej, dolnośląskie ziemie tak obrodziły w winnice ostatnimi laty, że czuję się tu niemal jak w Alzacji.

– Niestety gusta naszych winnych koneserów za alzackimi zdają się nie nadążać – napomknęła mimochodem Teresa, Leopold zaś zamilkł, jakby dociekał w myślach, czy to wycieczka ad personam, czy tylko ogólne stwierdzenie.

Monika zaserwowała obiad. Od wyjazdu Tomka nie odzywała się wiele.

– Pani Agato, czy jest możliwe, aby ten meteoryt był fragmentem asteroidy Oumuamua? Międzygwiezdny podróżnik, kiedy mijał Ziemię, wzbudził niemałą ekscytację u planetologów. – W oczach profesora zabłysły iskierki.

– Na pewno nie tak wielką, jak u ufologów. Leopoldzie, proszę, powstrzymaj nieco żądzę sensacji. – Teresa spiorunowała go wzrokiem, acz nieco łagodniej, niż można by się spodziewać. – Podanie wina nie oznacza, że można sprowadzać dyskusję do poziomu libacji. To nie grecki sympozjon.

– Cóż zdrożnego widzisz w moim pytaniu, Tereso? Czy nie chciałabyś choć dotknąć materii spoza Układu Słonecznego?

– Panie profesorze, nie ukrywam, że Oumuamua to byłoby marzenie. – Agata wtrąciła się, chroniąc profesora przed kolejną ripostą małżonki. – Jednak o tej asteroidzie wiemy niewiele. Ma czerwonawą barwę i pochodzi z okolic Wegi. Nie znamy nawet składu. Nawet gdyby jej kawałek spadł na Ziemię, wątpliwym jest, czy byśmy go rozpoznali.

– Najpierw analizujemy fakty, a potem wyciągamy wnioski, dywagacje zostawiając na boku. Jakie są więc fakty, pani Agato? – Profesor podkreśliła wagę pytania, poprawiając okulary.

– Chondryt F to rzadkość. Znamy je tylko z inkluzji w innych meteorytach. Odnalazłam podobieństwo z ksenolitami o identycznej teksturze w dwóch achondrytach. Jeden spadł na Antarktydzie, drugi w Cumberland Falls. Pochodzą z asteroidy 3103 Eger. W początkach Układu Słonecznego musiała się zderzyć z planetoidą o kompozycji chondrytów forsterytowych. Stąd też te ksenolity. Zleciłam badania izotopowe oraz analizę pierwiastków śladowych. To powinno ostatecznie potwierdzić powinowactwo. Choć nie wykluczam innych opcji. Jest kilku kandydatów na rodzeństwo wśród aerolitów pustynnych z Sahary i Bliskiego Wschodu.

– Meteorytowy sztylet w grobowcu Ramzesa, czy może słupy ognia nad Sodomą? Czy i ty nie popuszczasz za bardzo wodzy fantazji, moja droga? – Profesor zapomniała się na chwilę i popadła w poufały ton. – Choć nie ukrywam, że mnie również fascynowały kiedyś egipskie hieroglify. Zwłaszcza te łączące symbolikę deszczu i ognia.

– Tereso, historia antyczna? – wtrącił się małżonek. – Czy istnieje jakaś dziedzina wiedzy, która jest ci obca?

– Tak, Leopoldzie. W inżynierii okrętowej mam pewne braki.

A więc pani profesor ma jednak poczucie humoru. – Agata przypomniała sobie kolegów zakładających się o to, kto pierwszy zdoła rozśmieszyć Kondratowiczową. Ostatecznie zakładu nie rozstrzygnięto, a zgrywusom został po nim egzamin komisyjny.

– Czy to nie dziwny zbieg okoliczności, że ten meteoryt spadł tak blisko naszego wiejskiego domku? – rzuciła Teresa od niechcenia. – Chyba nawet spędzaliście tam wówczas weekend. – Zwróciła się do synowej, która tylko przytaknęła skromnie.

– Dziwne, że Tomek się tym nie zainteresował. Dla nauki to może i lepiej, bo z pewnością doszukałby się w nim obcych cywilizacji, a tak, pani Agato, przynajmniej coś sensownego się z tego urodziło.

Doktor Krzemieniecka pokraśniała z zażenowana. Skoro jednak mały Waluś potrafił dochować tajemnicy, to i ona nie mogła się wyłamać.

– Pani Agato. Mam prośbę. – Profesor Kondratowicz-Struś przeszła do meritum. – Kłopot mamy z naszym Tomkiem. Rzucił uczelnię. Wyobraża pani to sobie? Zatrudnił się na wiertni. Tyle lat nauki, a wykonuje teraz zawód, do którego dawniej wystarczało technikum. Cóż za marnotrawstwo. Niech mu pani przemówi do rozsądku. Panią jedyną posłucha.

Nie uszło uwadze Agaty spojrzenie, jakim obdarzyła ją Monika.

Czyżby pani Strusiowa, niedościgniony ideał kobiecości, także bywała zazdrosna?

– Pani profesor – odrzekła niepewnie Agata. – Cóż ja mogę? Przecież on jest dorosły.

Spojrzenie Teresy Kondratowicz, niosące wszelkie znamiona opinii odmiennej, zmroziło Agatę.

 

 

Niedzielny obiad dobiegł końca w dość ciężkiej atmosferze. Profesor dwoił się i troił, aby ją poprawić, lecz z marnym skutkiem. Wychodząc, Agata uściskała jeszcze swojego chrześniaka.

– Wiem, że to tajemnica i nie możesz o tym mówić, ale twój tato zdradził mi co nieco – wyszeptała mu do ucha. Oczy Walusia rozbłysły na krótką chwilę.

– Twój meteoryt jest schowany w próżniowym pojemniku. Kiedy już zostaniesz wielkim naukowcem, będziesz mógł go badać na wszelkie sposoby. Nawet szukać śladów obcych cywilizacji. Pomogę ci.

Agata puściła oko do chłopca.

 

 

„Bomba oliwinowa, Zabardżad, Morze Czerwone” – nazwę tej próby Mirek znał już na pamięć. Od dłuższego czasu wpatrywał się w wielką macierz. Szeregi symboli Fe i Mg ciągnęły się niemal w nieskończoność i z pozoru przypominały wielki chaos. Matematyk przeglądał olbrzymią tabelę, nie chcąc pominąć żadnej kolumny. Wstukał na klawiaturze komendę i uderzył enter. Symbole żelaza zamieniły się w jedynki, a magnezu w zera.

Wrócił do przeglądania danych. Monotonia, bezład liczb, klik, klik, klik.

W pewnym momencie zamarł. Jedna z kolumn zawierała same zera, z dosłownie jednym wyjątkiem. Pot zrosił mu na czoło.

Kolejna komenda wklepana drżącą ręką. Kolejne kolumny zer znalezione w macierzy. Sprawdził odległości między nimi i zapisał je:

„4098, 8196, 16392, 32784”.

– O, ja pierdolę – szepnął.

Odnalazł lewy górny róg matrycy i wpatrywał się długo w początkową sekwencję liczb. Gdzieś już widział podobną.

Bity parzyste, bity informacyjne, no tak.

 

Mirek zastanawiał się, czy kiedykolwiek podczas pisania tak drżały mu ręce.

No, może raz – przypomniał sobie, próbując wyprzeć z pamięci wirtualną korespondencję z anonimową studentką biotechnologii. Dziewczyny ostatecznie nigdy nie zobaczył, a myśląc o niej z perspektywy czasu, miał wątpliwości, czy w ogóle była dziewczyną. Nie zamierzał jednak do tego wracać. Palce uderzały w klawiaturę, a literki przemykały po ekranie zwinnie, jakby pisała je sądowa protokolantka.

 

Tomek,

 

Eureka!

Nie myślałem, że kiedykolwiek napiszę ten wyświechtany banał.

 

Udało się! Zbieraj dupę z tej platformy i wracaj do kraju. Miałeś rację.

Tylko niepotrzebnie upieraliśmy się na łańcuchy. Pirokseny o kant dupy można rozbić. Plagioklazy tak samo. Nic w nich nie ma. Nuda. Zależność liniowa, typowa frakcjonalna krystalizacja.

Ale sprawdziłem ostatnio oliwiny, trochę tak dla jaj, by zobaczyć, co wyjdzie. Wiem, krzemiany wyspowe, proste jak cep, szkoda czasu. Jednak spróbowałem. Analiza samych kationów – żelazo i magnez.

Przychodzę rano, patrzę na wyniki. Kurwa mać! Musisz to zobaczyć! Jedna z płaszczyzn kryształu to wielka macierz binarna. Do tego z kodem Hamminga. Te pieprzone oliwiny zabezpieczają się na wypadek uszkodzenia danych. A to dopiero jeden wymiar. Musimy wejść w głąb kryształu. Co z pikotomografem? Potrzebny będzie. Wracaj, sam tego nie ogarnę.

 

Udało się. Rzucaj te platformy w cholerę. To się dzieje naprawdę.

 

Pozdrowienia,

A future Nobel Prize co-winner

Mirosław „Skłodowski-Curie” z Polski

 

Mężczyzna wysłał maila i sięgnął po telefon. Ręce nadal mu drżały.

– Moniko, słuchaj, kiedy Tomek wraca? Dzisiaj? O pierwszej? Dobra, jadę na lotnisko, pogadamy na miejscu.

Mirek nie kłopotał się, by wyłączyć komputer. Sięgnął po kurtkę, leżącą na stercie ubrań, których nigdy nie miał czasu poskładać, chwycił kluczyki i wybiegł z mieszkania.

 

 

Korki na placu Grunwaldzkim wkurzały Mirka niemiłosiernie. Zdecydował się pojechać obwodnicą. Tak będzie szybciej, nawet gdy nadłoży drogi.

Mam jeszcze pół godziny, powinienem zdążyć – pomyślał. Zastanawiał się, jak Tomek zareaguje. Pewnie zrobi tę swoją niby mądrą minę, a potem będzie chodził niczym tygrys w klatce, mielił wszystko w głowie i świat przestanie dla niego istnieć.

Przejeżdżając przez most na Odrze, spojrzał na wysoki pylon. Widział go setki razy, lecz monumentalizm i prostota tej konstrukcji nadal go fascynowały. Jadący przed nim kierowca tira musiał mieć podobne odczucia. Zagapił się, a gdy pękła niedbale zregenerowana opona, stracił panowanie nad ciężarówką. Tir wpadł w poślizg, wbił się w barierki ochronne, a naczepa stanęła w poprzek jezdni. Mirek nie zdołał zareagować.

Lekarz ratownictwa medycznego, który zjawił się po kilku minutach, wypisał akt zgonu.

 

 

Komputer Mirka wciąż pozostawał włączony. Skrzynka odbiorcza zawierała jedną nową wiadomość:

 

Wiadomość nie została dostarczona.

Docelowe konto e-mail 't.strus@ing.uni.wroc.pl' nie istnieje.

 

 

EPILOG

 

Dziesięć lat później.

 

Walenty postawił na biurku zakurzony komputer, przetarł go ścierką i spojrzał na tył obudowy.

Grafika z wyjściem VGA, gdzie ja taki kabel znajdę – pomyślał, po czym wstał i otworzył szafę z rupieciami.

– O, panie Walenty. Nie uwierzy pan, z kim rozmawiałem – powiedział profesor, wchodząc do gabinetu.

Doktorant odwrócił się, trzymając w ręce starą klawiaturę.

– Dzwoniła sama profesor Kondratowicz-Struś – ciągnął promotor, nie zwracając uwagi na zażenowaną minę podopiecznego. – Nie chwalił się pan, że to pana babcia. Że też nie skojarzyłem nazwisk. O drugim fakultecie z geologii też pan nie wspomniał. Babcia jest zawiedziona, że wybrał pan matematykę.

– Panie profesorze, to jest właśnie powód, dla którego wybrałem matematykę – odpowiedział szczerze doktorant – ale nawet tu mnie znalazła.

Profesor uśmiechnął się ze zrozumieniem.

 

Pomimo dziesięcioletniej przepaści technologicznej magister Struś zdołał uruchomić archaiczną maszynę. Na ekranie wyświetliła się dawno zapomniana niebieska barwa.

– Cóż to za staroć pan tu przyniósł? – spytał zaciekawiony profesor.

– Znalazłem w piwnicy.

– W naszej piwnicy? Komputer? Zaraz, zaraz. Tak, już pamiętam. Po tym strasznym wypadku ktoś z rodziny pana Mirka przywiózł nam to jego liczydło. Jakoś nie było czasu sprawdzić, co tam jest. Pan Mirek nie zdążył opublikować swych badań, bardzo smutna historia.

 

 

Walenty od kilku godzin przeglądał zawartość dysku. Pierwsze co przykłuło jego uwagę, to nazwy niektórych katalogów: skalenie, amfibole, pirokseny. Zaintrygowały go. Kiedy zaś znalazł folder „Tomek_Strus_baza_danych”, ciekawość sięgnęła zenitu. Analizy, przedziwne macierze, arkusze chaotycznych liczb.

– Nie idziesz do domu? – dobiegł kobiecy głos zza pleców Walentego.

– Jeszcze chwilę. Tu jest tyle danych, a ja nic z tego nie rozumiem.

– To komputer tego doktorka, o którym mówiłeś? – zainteresowała się Gosia. – Są jakieś osobiste pliki? – dodała szeptem. – Pokaż, zobaczymy.

– Ale… – zawahał się.

– No co, on już nie żyje. Nie jesteś ciekawy? – zapytała, a w jej oczach błysnęły łobuzerskie iskierki. – Otwórz skrzynkę mailową. Zobaczymy co pisał swoim pannom.

Walenty miał wielką słabość do kobiet o ścisłych umysłach, a do Gosi w szczególności. Nie potrafił jej odmawiać.

 

Jeszcze tego samego dnia starszy geolog Tomasz Struś, nadzorujący wiercenia na polu naftowym South Arne, otrzymał intrygującą wiadomość:

 

Tato, byliście z panem Mirkiem już tak blisko.

Koniec

Komentarze

Ech, Wszechświat schodzi na psy, kamienie się miłują…

Interesujące połączenie różnych dziwnych wątków. “Pieśń nad pieśniami” i meteoryty to naprawdę niezły rozrzut. Acz niektóre wątki wydają mi się pożenione na siłę. Dlaczego chłopiec śpiewa tę samą pieśń? Czy coś z tego wynika fabularnie? Czy nie zobaczyłby spadającego meteorytu, gdyby nie śpiewał?

Rozgoniła najpierw chmurę wszędobylskich cząstek gamma,

Hmmm. Gamma to promieniowanie elektromagnetyczne. Niby można się upierać, że można je rozpatrywać jako fotony, ale trochę mi te cząstki zgrzytają.

aby ten meteoryt był fragmentem asteroidy Oumuamua?

A w końcu nie stanęło na tym, że to kometa?

zakładających się o to, kto pierwszy zdoła rozśmieszyć Kondratowiczową.

Jeśli ona się nazywa Kondratowicz-Struś, to Strusiowa albo Kondratowiczówna. Nazwisko z -owa ma się po mężu.

Babska logika rządzi!

Dlaczego chłopiec śpiewa tę samą pieśń? Czy coś z tego wynika fabularnie? Czy nie zobaczyłby spadającego meteorytu, gdyby nie śpiewał?

 Dostrzeżenie spadającego meteoru nie ma związku ze śpiewaną pieśnią. Chłopiec śpiewa ją, bo pan chórmistrz uznał ją za wyjątkową. Pytanie, które zadać należy, to skąd się wyjątkowość tej pieśni wzięła? Czy przypadkowo powstała na Bliskim Wschodzie? Co jest starsze?

 

A w końcu nie stanęło na tym, że to kometa?

Początkowo uważano, że jest to kometa, ale po tygodniu obserwacji został sklasyfikowany jako planetoida. Jednak zaobserwowane później niegrawitacyjne przyśpieszanie obiektu wskazuje, że może on być jednak kometą.

IMHO sytuacja jest nierozstrzygnięta, więc nie roztrząsałem tematu. Niektóre ciała niebieskie mogą być kometą i asteroidą jednocześnie.

 

Jeśli ona się nazywa Kondratowicz-Struś, to Strusiowa albo Kondratowiczówna. Nazwisko z -owa ma się po mężu.

Językowo masz rację. Ale tu jest wspomnienie pierwszorocznych studentów. Wstyd się przyznać, ale pamiętam ze studiów, że często przy łączonych nazwiskach, właśnie tak te nazwiska pań skracaliśmy.

 

Hmmm. Gamma to promieniowanie elektromagnetyczne. Niby można się upierać, że można je rozpatrywać jako fotony, ale trochę mi te cząstki zgrzytają.

Nie będę tu w polemikę wchodził, bo jestem świadomy tego com fizyce uczynił.

 

Dzięki za komentarz.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Pieśń. No, rozumiem, dlaczego opiekun chóru kazał im to śpiewać. Ale wydaje mi się to zbyt dużym zbiegiem okoliczności. No, gdyby jeszcze czemuś służył, mogłabym łyknąć. A w tej chwili widzę, że naciągasz i nie kumam, w jakim celu.

Babska logika rządzi!

W tej scenie, poza przedstawieniem pewnych cech pani profesor i jej rodzinnych powiązań, istotne są właściwie dwa zdania:

– To staroegipska pieśń weselna. To, że Żydzi włożyli ją w usta króla Salomona, nie czyni jej świętą. Pan zaś doskonale o tym wie.

– Wiem też, że w żadnej innej pieśni nie znajdę tak czystej, pierwotnej harmonii.

Informacja o wyjątkowej harmonii pieśni, aby czytelnikowi dać do myślenia, że jest w niej coś szczególnego.

Oraz informacja o jej potencjalnym Egipskim (niekoniecznie Żydowskim) pochodzeniu.

Jak do tego dodasz kilka innych podpowiedzi:

– Zapytała też, skąd Egipcjanie mieli żelazne narzędzia, skoro na całym świecie panowała epoka brązu.

– Meteorytowy sztylet w grobowcu Ramzesa, czy może słupy ognia nad Sodomą? Czy i ty nie popuszczasz za bardzo wodzy fantazji, moja droga?

Jest kilku kandydatów na rodzeństwo wśród aerolitów pustynnych z Sahary i Bliskiego Wschodu.

„Bomba oliwinowa, Zabardżad, Morze Czerwone”

To powinno z tego wyniknąć, co chciałem przekazać.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Notabene, mi się to PnP kojarzyło z tranzystorami pnp, wśród których najpopularniejsze są właśnie te, oparte na krzemie. Podejrzewam, że efekt niezamierzony, ale fajnie wpisujący się w tematykę opowiadania :) Bibliotekę bym dała, ale że betowałam, to się wstrzymam i dam szansę innym. Nie wątpię, że wkrótce i tak trafi.

Przyznam się, że o tych tranzystorach nie wiedziałem. :)

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

OK, jak zebrałeś fragmenty, to widać, że krążysz dookoła Egiptu. Znowu Daniken? ;-)

Babska logika rządzi!

Mam trochę pretensje o IMHO przyspieszone zakończenie, ale poza tym jestem bardzo na tak. Podoba mi się zarówno wykorzystanie motywu UFO (bardzo aktualne, poza wszystkim, z całymi dyskusjami wokół Oumuamua), jak pożenienie ze sobą bardzo naukowo potraktowanej geologii z bardzo nieoczywistym kosmicznym romansem :)

ninedin.home.blog

Czy środowiska akademickie są aż tak pretensjonalne? Kiedyś, w dawnych wiekach, myślałam, że zostanę na uczelni, i rzeczywiście, różne rzeczy widziałam, ale tak to wszystko skoncentrowane było dla mnie mało strawne. Może to tylko jakieś moje subiektywne odczucia, bo ogólnie opowiadanie zrobiło na mnie duże wrażenie. Obrana tematyka, motyw pieśni – cudny. Od razu mnie wciągnęło. Czujące kryształy? Coś widzę chroscisko, że się dogadamy, bo i w “Kumari” miałeś takie trochę “odjechane” tematy, new agowe, ezo etc. Podoba mi się, że umiesz to wpleść w tematykę bardziej naukową. Styl już posiadasz, który ma w sobie coś trochę… nie wiem jak to określić – jakby proza z pierwszej poł. XX w. Może się mylę z datami, ale lektura podsuwa mi takie skojarzenia. 

Myślące minerały i muzyka kosmosu to wprawdzie temat odmieniony przez wszystkie przypadki znane gramatyce, ale Chrościsko sprzedał swoją wizję bardzo sprawnie.

Ze sposobu w jaki poruszył temat wynika, że chyba nie miał kontaktu z innymi dziełami eksploatującymi ten pomysł.  ;D Może mnie poprawi, jeśli się mylę.

W moich oczach największym atutem opowiadania nie jest koncept sci-fi, lecz rodzinno-akademickie tło, w jakim porusza się wizjoner (Tomek), pracując nad swoim odkryciem. Nie obserwujemy bohatera ślęczącego nad mikroskopem: mamy okazję przyjrzeć się jego rozterkom, wątpliwościom i różnym trudnościom spoza gruntu naukowego. Ten aspekt tekstu odróżnia go od innych dzieł poruszających podobną tematykę.

Zwłaszcza pani profesor została odmalowana przekonująco, w żywych kolorach.

Nie podoba mi się natomiast wniosek, że “Pieśń nad pieśniami” to dzieło powstałe z inspiracji kosmitów.

Po pierwsze: wyobrażałbym sobie, że jeśli obcy kogoś zainspirowali, to raczej na gruncie muzyki niż słów, a z czasów antycznych nie zachował się oczywiście żaden zapis nutowy, więc muzyczna “inspiracja” nie nawiązywałaby do niczego, co jest znane czytelnikowi.

Po drugie: jeśli chodzi o słowa, to specyfika utworu jest tak mocno zakorzeniona w kulturze i nawet biologii człowieka, że w ustach kosmitów tekst nie ma żadnego sensu. Co znaczy dla wibrującego minerału, że został zaproszony do ogrodu? Albo że ma piersi niczym para bliźniąt gazeli? Chrościosko napisał dla kosmicznych kochanków dialog zaadaptowany do specyfiki ich rasy i ten dialog jest w porządku, natomiast nie przekonuje mnie możliwość, że kontakt z tymi stworzeniami miałby wpłynąć na treść Pieśni nad Pieśniami.

Po trzecie: Pieśń nad Pieśniami to apoteoza miłości w wydaniu człowieczym. Lokowanie inspiracji gdzieś w gwiazdach wydaje mi się odzierać utwór z jego zasadniczego sensu. Pieśń nad Pieśniami opisuje intymną relację między dwojgiem ludzi. Sytuacja, w której treść Pieśni pochodzi z kosmosu odbiera jej tę unikalność.

Sądzę, że chciałeś zilustrować uniwersalność miłości, która łączy zarówno wibrujące minerały, jak i małpy naczelne. Niezbyt podoba mi się ta konstatacja, bo w SF preferuję obcych, którzy są obcy, a nie para-ludzcy.

Poza tym jestem entuzjastą antyku i irytują mnie wszystkie próby przypisania osiągnięć starożytnych kosmitom. :D Na ten samej zasadzie wkurza mnie twierdzenie (abstrahując od jego wartości naukowej), że kosmici zbudowali piramidy, bo przecież ludzie nie mogli stworzyć czegoś tak monumentalnego. Otóż właśnie mogli i stworzyli.

Nie tak dawno Wybraniec wrzuciła opowiadanie oscylujące wokół podobnych rejestrów:

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/20994

I jeszcze jedno :P

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/21392

Oba polecam czytelnikom, którym przypadła do gustu Metasomatoza.

 

 

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Ninedin,

 

Dzięki za komentarz oraz wcześniejszą pomoc. Cieszę się, że kopiąc w Twoim ogródku, nie powyrywałem roślin z chwastami.

 

Deirdriu,

Czy środowiska akademickie są aż tak pretensjonalne?

Na pewno co nieco tutaj to środowisko przerysowałem zarówno dla potrzeb fabuły, jak i dodania bohaterom wyrazistości. Nie ukrywam jednak, że niektóre postaci, sytuacje, a nawet dialogi, były inspirowane moimi osobistymi doświadczeniami. 

Obrana tematyka, motyw pieśni – cudny

Od tego wątku to opowiadanie zacząłem. To miał być pewien eksperyment. Chciałem przekonać się, czy potrafię napisać scenę quasi-erotyczną z bohaterami, a raczej obiektami, kompletnie aseksualnymi. Później dopiero ubrałem całość w historię.

Coś widzę chroscisko, że się dogadamy, bo i w “Kumari” miałeś takie trochę “odjechane” tematy, new agowe, ezo etc.

Paradoksalnie w życiu prywatnym jestem osobą dość racjonalną, a ezoterykę traktuję sceptycznie. Jednak fantastyka to co innego, więc tutaj mogę popuścić wodzę fantazji.

W Kumari te wątki ezoteryczne zostały wykorzystane świadomie. Tutaj zupełnie o tym nie myślałem, bo koncentrowałem się na naukowych przesłankach, i starałem się odnaleźć możliwie najbardziej racjonalne wyjaśnienie istnienia potencjalnej informacji/świadomości w materii nieożywionej. Zbieżność z ezoteryką jest tu bardziej skutkiem mojej wyobraźni niż świadomie wykorzystanym narzędziem.

nie wiem jak to określić – jakby proza z pierwszej poł. XX w.

Sugerujesz, że jestem starszy niż Staruch? :) 

 

 

Wisielcze,

 

Imponująca analiza.

Ze sposobu w jaki poruszył temat wynika, że chyba nie miał kontaktu z innymi dziełami eksploatującymi ten pomysł.  ;D

Masz rację. Zawsze wolałem fantasy, a SF czytywałem raczej okazjonalnie. Ostatnio to mi się zmienia. Hyperion już idzie do mnie pocztą.

Bardziej mnie jednak interesuje skąd u Ciebie taki przenikliwy wniosek. 

Czy dlatego, że podejście moje różni się od klasyki gatunku, czy też powtarzam utarte schematy, których nawet nie jestem świadom?

Co znaczy dla wibrującego minerału, że został zaproszony do ogrodu? Albo że ma piersi niczym para bliźniąt gazeli?

Tu mnie masz, choć nie do końca. Byłem świadomy tego, dlatego w dialogach “kosmicznych” starałem się unikać ludzkich/Ziemskich atrybutów.

Fragment o piersiach i gazeli jest śpiewany przez Walusia, więc jest to już ludzka wersja pieśni. 

Natomiast fragment o ogrodzie oraz jeszcze jeden, o sercu, już mi się wymknął spod kontroli i tu przyznam Ci rację.

Poza tym jestem entuzjastą antyku i irytują mnie wszystkie próby przypisania osiągnięć starożytnych kosmitom. :D

Po przeczytaniu Seleukosa nie dziwię się Twojej irytacji. Masz do niej święte prawo.

Nie podoba mi się natomiast wniosek, że “Pieśń nad pieśniami” to dzieło powstałe z inspiracji kosmitów.

Jest to nieco zbyt duże uproszczenie, ale winę za to ponoszę ja, bo zbyt głęboko ukryłem geologiczne przesłanki, pokazujące, że wątek jest nieco szerszy, a interpretacje niejednoznaczne.

Pochodzenie “kosmiczne” PnP to tylko jedna z ewentualności. Jest też druga “Ziemska”:

 

Bomba oliwinowa, w której Mirek odnalazł sekwencję danych, to wszak skały ziemskie – oliwiny górnego płaszcza, które akurat w Morzu Czerwonym, wychodzą na powierzchnię.

Nie jest też powiedziane, czy PnP, którą słyszy w głowie Agata, pochodzi od meteorytu, nad którym pracuje, czy też od perydotowych kolczyków, które ma na uszach. Wszak perydot to czysty oliwin, a takich na Ziemi jest dużo i to z nich robi się biżuterię.

Nie bez znaczenia są też prześmiewcze zdania, które wypowiada Tomek: „Ten, który zrozumiał Matkę Ziemię”.

 

W takiej interpretacji to nie kosmici inspirowali PnP, a “prastara świadomość tkwiąca we wnętrzu Ziemi”. Czy zaś taka prastara świadomość wiele się różni od boskości?

 

“To zdecyduj się chłopie albo kosmici, albo Matka Ziemia” mógłbyś powiedzieć. Ale czy jest tu sprzeczność?

Zarówno Ziemia, jak i większość materii Układu Słonecznego powstały w tym samym czasie – 4.6 mld lat temu z tego samego dysku protoplanetarnego. Jeżeli więc to nie “kosmici”, a “nieuchwytna świadomość, nieśmiertelna siła wyczuwalna tylko przez wybranych, stara jak samo Słońce” zainspirowała powstanie PnP, czy będzie to dla Ciebie łatwiejsze do przełknięcia? 

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Podobało mi się.

To, że “Pieśń nad pieśniami” śpiewają zarówno dzieci z chóru, jak minerały uznałem nie za dziwny zbieg okoliczności, ale właśnie za zapowiedź powiązania tych faktów w dalszych częściach tekstu – i nie zawiodłem się :) Fajne są też nawiązania do nierytmiczności “PnP” i, później, poszukiwania nieregularności w matrycach – nie wiem czy jest to zamierzone, ale gra.

Elegancko też zawiesiłeś temat Posłańca. Niby nie jest on specjalnie potrzebny, ale znakomicie pełni rolę rodzynka.

Co do minusów – postaci się trochę zbyt przewidywalne, szablonowe… Ale z drugiej strony ludzie tacy są, więc to chyba nie jakaś wielka wada :)

 

 

nie da rady

Masz rację. Zawsze wolałem fantasy, a SF czytywałem raczej okazjonalnie. Ostatnio to mi się zmienia. Hyperion już idzie do mnie pocztą.

Bardziej mnie jednak interesuje skąd u Ciebie taki przenikliwy wniosek. 

Bo zabierasz się do tematu jak dziewica do seksu – i podobnie jak w wybranym przeze mnie przykładzie, ma to swój urok.

Nie chcę przez to powiedzieć, że poruszyłeś temat niewprawnie, ale że uczyniłeś to w sposób odmienny/niezależny/wskazujący na nieznajomość podobnych motywów w innych utworach SF.

Natomiast fragment o ogrodzie oraz jeszcze jeden, o sercu, już mi się wymknął spod kontroli i tu przyznam Ci rację.

Nie uważam, żebyś umieścił coś zgrzytającego w samym opowiadaniu. Dialogi w kosmosie są dopasowane do realiów kosmicznych. Moje zastrzeżenie odnosiło się do wniosku, jakoby cała PnP (w swym pełnym brzmieniu) miała zostać zainspirowana przez czynnik kosmiczny.

Twój komentarz rozpakowuje interpretację panteistyczną, taka wykładnia też ma sens i skleja się w całość z treścią opowiadania. Jest jakaś wspólna dusza wszechświata, rezonans o naturze zarówno fizycznej, jak i duchowej, który leży u podstaw wszystkich cywilizacji, nieważne, jak bardzo odmiennych na gruncie biologii.

“nieuchwytna świadomość, nieśmiertelna siła wyczuwalna tylko przez wybranych, stara jak samo Słońce” zainspirowała powstanie PnP, czy będzie to dla Ciebie łatwiejsze do przełknięcia? 

Przełknąłem Metasomatozę  bez popijania, nie potrzebujesz bronić swojego tekstu dodatkowymi wyjaśnieniami, bo uważam, że broni się sam ;)

Fakt, że polemizuję z przesłaniem i drugim dnem opowiadania zamiast czepiać się przecinków dowodzi, że Metasomatoza dała mi do myślenia.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Wisielcze,

Bo zabierasz się do tematu jak dziewica do seksu – i podobnie jak w wybranym przeze mnie przykładzie, ma to swój urok.

Niezwykle barwne porównanie :)

Nie chcę przez to powiedzieć, że poruszyłeś temat niewprawnie, ale że uczyniłeś to w sposób odmienny/niezależny/wskazujący na nieznajomość podobnych motywów w innych utworach SF.

Z tego akurat się cieszę, w końcu w konkursie oceniana będzie oryginalność.

 

Zapomnialemhasla,

 

Dzięki za odwiedziny.

Fajne są też nawiązania do nierytmiczności “PnP” i, później, poszukiwania nieregularności w matrycach – nie wiem czy jest to zamierzone, ale gra.

Ciekawa obserwacja. Nierytmiczność PnP to bardziej stwierdzenie faktu i podkreślenie charakteru utworu. Natomiast przy poszukiwaniu informacji w matrycach, starałem wczuć się w rolę matematyka, i wyobrazić sobie, w jaki sposób ja sam bym takiej informacji szukał. I jak takie kod mógłby wyglądać.

Super, że się zgrało.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

To ja tylko dodam, że nie wszystko w tekście udało mi się zrozumieć (strona naukowa – język, jak i rewelacje dotyczących genezy kosmitów), ale jakoś w ogóle mi tego nie brakowało. Wystarczyła analogia PnP w kontekście kosmicznym, ziemski wątek naukowy, sprawny warsztat pisarski i czytało się dobrze :)

Widać, że autor wykonał należyty research i ma obycie w temacie.

Trzymam kciuki i życzę powodzenia w konkursie.

Pozdrawiam!

"Bądź spokojny: za sto lat wszystko minie!" ~Ralph Waldo Emerson

Ciekawy, mocno oryginalny tekst. Pieśń nad Pieśniami i meteoryty to naprawdę niesamowite połączenie… Ale ogólnie bardzo mi się podobało. Udało Ci się wykreować magiczno-kosmiczną wizję rozbudzającą wyobraźnię czytelnika, prowokującą do chwili zastanowienia. Dodatkowo w opowiadaniu czuć swobodę pisania, dzięki której opowiadanie bardzo przyjemnie się czyta. Klikam i życzę powodzenia w konkursie.

Minuskuło, Katio, dziękuję za miłe słowa.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Przyznam szczerze, że niewiele mi powiedziały te wszystkie dziwne nazwy, ale skoro to fizyka kwantowa, to nic szczególnego. Plusem jest to, że w ogóle mi nie przeszkadzały w czytaniu ;)

Podoba mi się pomysł na miłość łączącą… no, nie zrozumiałam co, ale ogólnie jakieś niebiologiczne byty z kosmosu.

(Proszę, nie tłumaczcie mi tego)

Nie jestem zachwycona zakończeniem – Mirek zostawia otwarty komputer i wybiega, no, kurczę, musi umrzeć, więc zaskoczenia nie ma. To, że tajemnica pozostanie tajemnicą (o ile ktoś nie przeczyta ostatniej wysłanej wiadomości, ha, ha) też jakoś tak nie bardzo mnie wzruszyło.

W sumie najbardziej jestem zaskoczona tym, że podoba mi się tekst, którego części nie rozumiem. Coś w nim musi być, nie? ;)

Dobrze się czytało.

Przynoszę radość :)

Anet, tłumaczyć nie ma potrzeby. Bardzo dobrze wszystko zrozumiałaś :)

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Przeczytane :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

No, udało się ;)

Przynoszę radość :)

Ja nie wiem, czytałem komentarze i nie wieżę, że nikt nie zauważył, że Jacek zamordował Perydota?

Obcą istotę, inteligentną, zakochaną skałkę, UFO. Przecież to jest opowiadanie o ksenocydzie, o walce z obcymi, czy nikt tego nie widzi? Może nie używa do walki lasera, broni atomowej ani biologicznej, ale czasem wystarczy zwykła piła. Co gorsza, nawet bohaterowie opowiadania o tym nie wiedzą ;)))

Ciekawy pomysł i rzeczywiście tylko czasem naukowy żargon utrudniał zrozumienie treści. Pozdrawiam ;)

Enderku, “wieżę” od wiary?! Bój się Boga!

Oj tam, od razu zamordował. Próbkę krwi pobrał, może rozmnożył przez podział. Kamień nie tak łatwo zabić.

Babska logika rządzi!

No żeczywiście, dzienki Finklo, wturny analfabetyzm mię dopadł ;))) Ale to wrzystko przes te aótomaty poprawiajonce błendy, 

 

Nie drażnij Finkli, Endereku. Igrasz z ogniem. Poza tym jakby go tak całkiem zamordował, to kolczyki by nie śpiewały ;)

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Ależ Enderek mnie nie drażni, tylko udaje niepoczytalnego niepopisalnego.

Babska logika rządzi!

I się czerwieni ze wstydu ;)

Pomysł na pewno nietuzinkowy. Widać tu ogrom pracy, który musiałeś włożyć w opowiadanie. Podziwiam fragmenty opisujące chemiczne reakcje, choć sama za chemią nie przepadam. W kilku momentach czułam się trochę wyłączona z opowiadania, przez mocno naukowe podejście do tematu, choć pewne rzeczy zainteresowały mnie, zwłaszcza opisujące reakcje zachodzące w kosmosie. Teoria również ciekawa. Postać pani profesor wyrazista i aż szkoda, że na końcu synowi nie udało się utrzeć jej nosa. 

Ej, to naprawdę dobre!

Świetny prolog, abstrahując od samej wizji, bardzo dobrze napisany – te pierwsze trzy zdania o wzrastającej długości i przyjemnej melodyce – tak się powinno zaczynać, żeby Czytelnik wiedział, ze ma do czynienia ze świadomym rzemiosła autorem.

Ładna prezentacja postaci w akcji, momentami jednak, jak dla mnie, przesadzona – publiczne zachowanie pani profesor wobec syna, seplenienie promotora – nieco to przeszarżowane. A z kolei wątek Tomasz/Agata dobry: subtelniejszy, niejednoznaczny. Drażniło mnie za to ciągłe określanie Moniki „panią Strusiową” – raz można, ale co za dużo, to niefajnie.

Same wtręty „naukowe”, zwłaszcza w relacjach meteoroidów, w ogóle mnie nie nudziły, bo kojarzyły się z Lemem ;)

Końcówka przyspieszona – limit cisnął, ale ciąłbym wcześniej, np. scenę egzaminu.

Podsumowując – podoba mi się, jak idziesz w dobrym kierunku; masz fajne pomysły, masz warsztat, brakuje nieco dystansu, subtelności, wstrzemięźliwości. Ale to przyjdzie.

W opowiadaniu najbardziej podoba mi się świat przedstawiony. Opisy są chyba jeszcze bardziej plastyczne niż w “Kumari” (a może po prostu rzeczywistość bardziej swojska niż Japonia), tak, że podczas czytania świat opowieści mnie dosłownie wciągnął. Również bardzo podobały mi się mocno zarysowane postacie. Z kolei wątkom naukowym sprytnie nadajesz baśniową otoczkę, dzięki przeplataniu właściwej akcji dialogiem dwóch kryształów. W ten sposób fizyka kwantowa zamienia się w bajkową magię i taki laik jak ja nie musi się zastanawiać jak to działa ;)

Koniec trochę rzeczywiście przycięty, no ale cóż, wpadające w poślizg tiry też czasem się zdarzają.

Pozwól, że w moim komentarzu będę się odnosić do Twojego poprzedniego tekstu, Kumari. Tam narzekałem na zbytnie rozmętnienie tekstu, tutaj z kolei dostałem soczysty kawał science-fiction. Nie znam się na geologii, ani tym bardziej na matematyce, ale przedstawiłeś poruszany problem w taki sposób, że odniosłem wrażenie, że wiesz o czym mówisz i że wiesz, jak operować tą trudną przecież wiedzą w komunikacji z laikiem. Nie wszystko zrozumiałem – na przykład mail Mirka mnie przerósł. Ale z jego słów biła ekscytacja, która i mnie się udzielała, a o to przecież powinno w beletrystyce chodzić – o wzbudzanie emocji, a nie o przekazywanie suchych faktów.

Postaci pierwsza klasa. Pełnokrwiste, rozmawiają w bardzo naturalny sposób. Nawet zadęcie profesorów wypadło świetnie. W Kumari miałem ten problem, że większość narracji poświęcona była emocjom lalki, z czym trudno mi się było utożsamić. Tutaj nie zrezygnowałeś z podobnego motywu, bo wątek miłujących się kamieni, przyznam, jest odjechany – ale zupełnie odwróciłeś proporcję, na pierwszym planie stawiając ludzi i wątek obyczajowy, czym mnie kupiłeś bez reszty. Chociaż uważam te pełne lukru sekwencje kochanków za najmniej udaną część tekstu. Wyglądają, jakby te postaci urwały się z utworu Mickiewicza… :p

Emocji jest tutaj pełno i to różnego rodzaju. Na szczęście przeplatasz je z akcją i nie sposób się tym szybko znudzić. A gdy tekst zwyczajnie wciąga, przestaje się zwracać uwagę na potknięcia warsztatowe. I powiem, że były miejsca, w których wstawiłbym przecinek, inne, gdzie bym przecinek usunął, czy podmienił jakieś słowo. Ale szybko przestałem je zauważać.

Krótko mówiąc, Metasomatoza poprawia wszystkie błędy, jakie miałem do zarzucenia Kumari i to się po prostu świetnie czyta. Biblioteka nie jest wystarczającym wyróżnieniem dla tego opowiadania. ;)

Trzymaj się i dziel się z nami takimi historiami częściej!

Monique, Coboldzie, Światowiderze, MrBrightside,

Dziękuję za komentarze.

Tego żargonu naukowego początkowo było tu więcej, bo przynajmniej w części geologicznej, jest to dla mnie język naturalny, a nie chciałem się ograniczać na tym etapie. Później, jak już tekst zyskał końcową formę, było kilka rundek wyłapywania tych najbardziej specjalistycznych słów i podmienianie je na bardziej ludzkie odpowiedniki.

Z przycinaniem końcówki do limitu, to tak nie do końca. W wersji alfa miałem zapas kilku tysięcy znaków, więc nie było konieczności, by cokolwiek przycinać, a jedynie na samym końcu, przy dopisywaniu uzupełniających scen musiałem być powściągliwy.

Zakończenie takie skompresowane wyszło samo z siebie. Chyba nie chciałem tego przeciągać zbyt długo.

 

Coboldzie,

Tej pani Strusiowej rzeczywiście za dużo, zredukuję nieco jej ilość. Scena z egzaminem była pierwsza w kolejce do kasacji, na szczęście nie było potrzeby.

Sepleniący profesor – dla opowiadania zapewne zbędny szczegół, postanowiłem jednak go zachować ze względów osobistych. Pierwowzór postaci prof. Kujawskiego mówi właśnie w ten sposób, a sam przedstawiony dialog, również był inspirowany realną rozmową sprzed wielu lat.

 brakuje nieco dystansu, subtelności, wstrzemięźliwości

 Zapamiętam. Nawet wiem od kogo się uczyć w tej kwestii.

 

 MrBrightside,

Gusta członków loży nie łatwo jest zaspokoić, tym większa satysfakcja, gdy się to udaje. Twoje wcześniejsze uwagi odnośnie do “Kumari” zapadły mi dobrze w pamięć i nie pozostałem im obojętny. Cieszy więc fakt, że udało mi się je skutecznie wdrożyć w Metasomatozie.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

– Ile to już lat?

Czy unikalna sekwencja neutrin korzysta z ziemskiej miary czasu?

 

Cóż, nie wiem, czy mam taki marudny dzień, czy trafiam na takie teksty, ale to już drugie opowiadanie (po Finklowym), które niezupełnie przypadło mi do gustu (a chyba powinno). Może to pogoda?

Ale do rzeczy:

Od opowiadania odbiłem się niczym piłka tenisowa od ściany. Rzuciłem czytanie w kąt po trzecim czy czwartym akapicie (rozdziale?). Zraziła mnie otoczka naukowa, z której niewiele wynikało, pomieszana z podniosłymi wyznaniami miłosnymi nieznanych mi bytów, z których wynikało jeszcze mniej. Postanowiłem przerwać, bo gdybym zmusił się do przeczytania, chyba tylko w komentarzu skrzywdziłbym opowiadanie swoim podejściem.

Doceniam pomysł, oryginalność, styl (już w Kumari zwracałem uwagę, że jest na bardzo wysokim poziomie). Dialogi też mi się podobały. Profesor Kujawski był dla mnie jak żywy. Jak widzisz Twoje opowiadanie mogło mi się podobać, ba, nawet powinno. Komentarze poprzedników upewniają mnie, że to nie w jakości jest problem.

Chyba nie jestem targetem swoistego mezaliansu kosmicznej geologii z harlequinem. Po prostu nie moja tematyka. Może któregoś dnia wrócę tutaj i zmienię zdanie, ale na razie poczekam na kolejny tekst od Ciebie. Oby tym razem mnie nie przerosło.

 

Fragmenty dotyczące spraw ziemskich czytałam z dużym zainteresowaniem, bo rozumiałam o czym piszesz, natomiast wątku uczuć Perydota i Chondruli nie potrafiłam pojąć. Ich szepty miłosne nie chciały mi się poskładać do kupy ze śpiewaniem Walusia, choć wiedziałam, że piszesz o tym nie bez powodu. Muszę wyznać, że nijak nie potrafiłam wzbudzić w sobie większego zainteresowania dla tej warstwy opowiadania, a moc naukowych terminów także nie ułatwiała sprawy. Nieczytelne są też dla mnie opisy matematyczno-komputerowe, bo zupełnie się na tym nie znam i dopiero lektura komentarzy pozwoliła mi zorientować się nieco w owych sprawach tajemnych i otworzyła oczy na to, co do tej pory pozostawało niejasne.

Choć po drodze zmagałam się z pewnymi trudnościami, lekturę Metasomatozy muszę uznać za bardzo satysfakcjonującą, także za sprawą bardzo porządnego wykonania. ;)

 

Choć od prze­szło dwu­dzie­stu lat miej­sce po­pier­sia Le­ni­na za­ję­ła sta­tua wą­sa­te­go Igna­ce­go Do­mey­ki… –> Choć od prze­szło dwu­dzie­stu lat miej­sce po­pier­sia Le­ni­na za­jmowała sta­tua wą­sa­te­go Igna­ce­go Do­mey­ki… Lub: Choć prze­szło dwadzieścia lat temu miej­sce po­pier­sia Le­ni­na za­ję­ła sta­tua wą­sa­te­go Igna­ce­go Do­mey­ki

 

prze­cież opro­gra­mo­wa­nie do ana­li­zy jesz­cze nie go­to­we. –> …prze­cież opro­gra­mo­wa­nie do ana­li­zy jesz­cze niego­to­we. Lub: …prze­cież opro­gra­mo­wa­nie do ana­li­zy jesz­cze nie jest go­to­we.

 

Boje się, miły mój. –> Literówka.

 

– Nic. Nadal są na świe­cie lu­dzie, co twier­dzą, że się po­więk­sza. –> Raczej: – Nic. Nadal są na świe­cie lu­dzie, którzy twier­dzą, że się po­więk­sza.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ac,

Czy unikalna sekwencja neutrin korzysta z ziemskiej miary czasu?

Podczas autokorekty również zwróciłem na to uwagę. Nawet miałem zamiar poprawić, po czym zastanowiłem się, jakiej miary czasu mogliby używać? Radiometrycznej lub astronomicznej. Przecież asteroidy również krążą wokół Słońca, więc również mogą liczyć lata, choć niekoniecznie ziemskie. 

Co do reszty komentarza. Dobrze zrobiłeś, że nie czytałeś do końca. Przecież nie chodzi o to, byś męczył się z tekstem, który Ci nie leży. Dzięki za uwagi i wyjaśnienia. Takie również są istotne.

 

Reg,

Dziękuję za wyłapanie potknięć. Mam satysfakcję, że było tego tak mało. Zaraz je poprawię.

Tekst dość specyficzny, pisany bardziej pod czytelnika SF, który lubi odkrywać detale w papce naukowej. Miał prawo Cię trochę zmęczyć. Otoczka obyczajowa zaś była właśnie po to, by nieścisłe umysły również coś mogły znaleźć dla siebie.

Metasomatozy muszę uznać za bardzo satysfakcjonującą, także za sprawą bardzo porządnego wykonania. ;)

Cała przyjemność po mojej stronie.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Mam nadzieję, Choscisko, że Twoja przyjemność dorównuje mojej. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Piszesz ładnie i sprawnie, czyta się płynnie i bez problemu, ale o ile mariaż geologii, filozofii wschodu i inspiracji sztuką w “Kumari” do mnie przemówił, o tyle tu wątek z “Pieśnią nad Pieśniami” wydał mi się dodany na siłę i dla efektu (by nie rzec efekciarstwa). I to opowiadanie jako całość jest dla mnie zimne, wystudiowane, a nie emocjonalne jak Kumari, w związku z czym gładko po nim przemknęłam – i tyle.

Nie zrozum mnie źle: wątek romansu kosmicznego jest bardzo fajny, samej metasomatozy też, ale całość tym razem mi się nieszczególnie klei. Może przez nazbyt jak dla mnie rozbudowany wątek akademicki, może przez tę Pieśń, może przez wygórowane oczekiwania.

 

Otoczka obyczajowa zaś była właśnie po to, by nieścisłe umysły również coś mogły znaleźć dla siebie.

No i proszę, u mnie niestety nie zadziałało :( Wolałabym więcej o kamieniach, a mniej o problemach życiowych naukowców.

 

Bardzo czepialsko, hieroglify egipskie to nie historia starożytna, ale językoznawstwo, ale może mąż pani profesor nie rozróżnia dziedzin humanistyki ;) Nie bardzo też rozumiem jak można się fascynować wyodrębnioną grupą hieroglifów.

http://altronapoleone.home.blog

Nie bardzo też rozumiem jak można się fascynować wyodrębnioną grupą hieroglifów.

Można, tak samo jak można fascynować się wyodrębnioną grupą liter. Na przykład Pieśnią nad Pieśniami ;D

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Drakaino, dziękuję za komentarz. Pan profesor nie rozróżnia, to jego małżonka ma szerokie horyzont. Jest ona jednak z krwi i kości geologiem, więc nawet jak fascynuje się hieroglifami, to jej myśli wciąż pozostają przy zjawiskach bliskich jej sercu. Co do wątku PnP to od tego się to opowiadanie zaczęło i to miało być jego istotą, dodatkiem zaś jest cała reszta… a przynajmnie tak było na początku.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Wisielcze, niezmiennie podziwiam Twój talent do obracania kota ogonem :P No ale skoro uważasz PnP za grupę liter…

W tekście Chrościska jest wyraźnie pewien typ (grupa) hieroglifów: “Choć nie ukrywam, że mnie również fascynowały kiedyś egipskie hieroglify. Zwłaszcza te łączące symbolikę deszczu i ognia.” Skądinąd nie miałabym nic przeciwko temu, żeby Autor rozwinął ten wątek, choćby i w komentarzu.

 

PS. Komentarze czytam jak zwykle od końca, więc teraz jeszcze @enderek

 

Ja nie wiem, czytałem komentarze i nie wieżę, że nikt nie zauważył, że Jacek zamordował Perydota?

No właśnie. Zauważyłam. Było mi przykro.

http://altronapoleone.home.blog

No właśnie. Zauważyłam. Było mi przykro.

Ja bardzo lubię, jak ludzie mordują obcych, więc się ucieszyłem.

Wisielcze, niezmiennie podziwiam Twój talent do obracania kota ogonem :P No ale skoro uważasz PnP za grupę liter…

To oczywisty sofizmat, na kanwie dowcipnej odpowiedzi, którą zasłyszałem u Szczepana Twardocha w udzielanym przezeń wywiadzie.

Zapytany o to, jak dobrze pisać, odpowiedział, że należy wciskać klawisze we właściwej kolejności.

Być może Twardoch nie jest autorem powyższego aforyzmu, lecz skądś go zaczerpnął, jednak nie śledziłem dalej rodowodu tego dowcipnego powiedzonka.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Drakaino,

Skądinąd nie miałabym nic przeciwko temu, żeby Autor rozwinął ten wątek, choćby i w komentarzu.

Z przyjemnością ten wątek rozwinę.

Na etapie researchu szukałem powiązań Bliskiego Wschodu z PnP, i z meteorytami. Odnalazłem informacje o domniemanym Egipskim pochodzeniu PnP, co automatycznie rzuciło na ten Egipt więcej światła. Mnóstwo meteorytów odnaleziono na Saharze, bo tam bardzo wolno wietrzeją i wyróżniają się na tle piasku. Znalazłem informacje o nożu wykutym z żelaznego meteorytu, odnalezionym w grobowcu Ramzesa, oraz o tym, że zanim jeszcze Egipcjanie nauczyli się wytapiać żelazo, to już wykuwali narzędzia z meteorytów. Idąc tym tropem zacząłem czytać o hieroglifach. Konkretnie przeglądać znaki przedstawiające zjawiska pogodowe: słońce, deszcze, mgłę. Było tego tam trochę (nie mogę już znaleźć teraz tej strony) i niektóre na tyle skomplikowane, że można było je interpretować wielorako. Choć nie znalazłem dokładnie hieroglifu oznaczającego deszcz meteorów, to w głowie już urodziła mi się myśl, jakby taki znak mógł wyglądać (skądinąd znalazłem kilka podobnych) i postanowiłem to wykorzystać na potrzeby fabuły.

Czy takie hieroglify w rzeczywistości istniały? Nie wiem. W tym przypadku troszkę pomogła mi wyobraźnia.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Ja to szanuję.

„Choć od przeszło dwudziestu lat miejsce popiersia Lenina zajęła statua wąsatego Ignacego Domeyki” – Nie. Od dwudziestu lat miejsce popiersia zajmowała statua, a nie zajęła.

 

„– Krzemiany są dla Ziemi związkami szczególnymi[+.]rReferujący mężczyzna mówił pewnie i z pasją.” (albo odwrócić szyk)

 

Beton – myślał Tomasz, spoglądając na rozbawione towarzystwo. Co ja tutaj robię?” – Skoro masz półpauzę po betonie, to z drugiej strony opis również powinien być oddzielony od myśli bohatera.

 

„Tym bardziej[+,] że nikt u nas się na tym nie zna, więc by się pana nie czepiali.”

 

„– No, tak, tak. Ma pan rację. Zresztą, właściwie to nie o tym chciałem z panem mówić. – Kujawski przestąpił z nogi na nogę.

– Pan wie, jak to jest z odważnymi hipotezami – zająknął się nieco przy końcu, jakby szukał odpowiedniego słowa.”

Te dwie kwestie mówi jedna osoba, prawda? A zatem nic nie uprawnia podzielenia wypowiedzi jednej osoby na dwie osobne kwestie dialogowe.

„kariera pzed panem” – psed? Sepleniący nie wymówi tak twardego z

 

„powstałe dipole wszczęły szaleńczy taniec, nagły, gwałtowny, krótki, by po ułamku sekundy anihilować, wyzwalając mnogość lśniących fotonów.” – Anihilować można coś, jeśli one zniszczyły same siebie, to brakuje zaimka zwrotnego.

 

„Filigranowa Zuza jako jedyna zdołała odeprzeć mimowolny konformizm” – Nie rozumiem tego zdania w podanym kontekście ;(

 

„– Proces polegający na częściowym lub całkowitym zastąpieniu pierwotnych składników skał[-,] przez inne składniki, dostarczane przez roztwory hydrotermalne…”

„Grube szkła okularów niewiele pozwalały dostrzec w półmroku, jednak zarys sylwetki śpiewającego chłopca rozpoznałaby wszędzie. Nieco przydługie ręce, chuda postura i nadmierna ruchliwość przypominały jej małego Tomka.” – No to przypominały, czy upewniały, że to Tomek? Bo jeśli tylko przypominały, to świadczy to o tym, że to inny chłopiec.

 

„– Nie sądzi pan, zważywszy na wiek wokalistów, że dobór repertuaru był niezbyt właściwy? – Teresa zapytała chórmistrza, gdy próba dobiegła końca.” – Nienaturalny szyk opisu.

 

„– Podobało ci się, babciu? – chłopiec zapytał w nadziei, że chociaż raz usłyszy pochwałę.” – jw. Raz, że jak robisz taki szyk, to „chłopiec” wielką literą, dwa, że to nienaturalne, „zapytał” powinno iść pierwsze.

 

„– Niezbyt się jej spodobał mój odczyt na uczelni – Tomek odpowiedział najspokojniej, jak potrafił.” – Albo inny szyk (odpowiedział Tomek), albo kropka po „uczelni”.

 

„Dziadek, jak pamiętasz[+,] był znanym profesorem…”

 

„– Jak będę duży, to znajdę dowody. Pokażę tym geodetom, że nie mają racji – Waluś powiedział buńczucznie.” – Znowu zły szyk. „Powiedział Waluś”. Tutaj inaczej się nie da, postawienie kropki po „racji” nie pomoże.

 

„Zew kaszanki, wzbogacony przez ostrą woń chrzanu” – Dopiero co kaszance towarzyszyła musztarda, a nie chrzan?

 

„Jego jednotorowy umysł nie reagował wówczas na zewnętrzne bodźce, bo koncentrował się na pani Strusiowej” – Subiektywne czepialstwo, ale co za mąż myśli o żonie jako o „pani nazwiskowa”? Ja wiem, że to niby słowa narratora, ale w danym kontekście mi to zgrzytnęło.

 

„Tym bardziej[+,] że nie tylko kolacją głowę sobie zaprzątał.”

 

„– Jutro[+.]oOjciec zmiękł nieco, widząc rozczarowanie Walentego.”

 

„– Szir Haszirim śpiewana po hebrajsku[-.]Ppospieszyła z wyjaśnieniem.” – Tu z kolei nienaturalnie w drugą stronę.

 

„Nie przyszedł to jednak po to, by podziwiać architekturę.” – Literówka: tu

 

„– Wolę nawet nie pytać[+.]dDoktor Krzemieniecka, pomna jego wcześniejszych rewelacji, odpowiedziała bez entuzjazmu.”

 

„Mów lepiej[+,] co tam widzisz?”

 

„– Mam[+.]śŚwieżo upieczona pani doktor odpowiedziała niechętnie.”

 

„– Biorę dziekankę i jadę na platformy. Mam już kontrakt[+.]zZ pogardą wypluł słowa, których obiecywał sobie nigdy nie wypowiedzieć.”

 

„Możesz odkryć naprawdę coś wielkiego.” – Coś naprawdę wielkiego.

Śliczne – pomyślał Tomek. Prawie jak u Moniki.” – półpauza przed „Prawie”.

 

„– To wszystko nie ma sensu – ciągnął dalej, gdy dołeczki zniknęły.” – Ciągnął dalej to masło maślane.

 

„Czasem jednak[+,] tak jak teraz”

„Ciekawe[+,] co na to twoja Monika.”

 

„– Szkoda[-,] że[+,] dysponując takim materiałem, zdecydowała się pani na publikację zaledwie w Przeglądzie Geologicznym – profesor kontynuowała.” – I znowu szyk opisu przy dialogu trzeba odwrócić, albo dać kropkę po Geologicznym i „Profesor” wielką literą.

 

„– Pani Agato, może wina? – Profesor Struś zapytał z dość dużą swobodą.” – Opis po dialogu w nienaturalnym szyku. Przyjrzyj się temu zdaniu, napisałbyś takie, gdyby nie stało po kwestii dialogowej? Wątpię. Powinno być od „zapytał”.

 

„– Riesling? Czy to nie jakaś lokalna winnica? – Agata zasugerowała nieśmiało.” – zasugerowała nieśmiało Agata.

„– Niestety gusta naszych winnych koneserów za alzackimi zdają się nie nadążać – Teresa napomknęła mimochodem” – Znowu zapis dialogu/opisu leży ;(

 

„Iskierki zabłysły w oczach profesora.” – Czemu taki szyk? W oczach profesora zabłysły iskierki.

 

„…wątpliwym jest[+,] czy byśmy go rozpoznali.”

 

„– Tereso, historia antyczna? – Wwtrącił się małżonek.”

 

„– Czy to nie dziwny zbieg okoliczności, że ten meteoryt spadł tak blisko naszego wiejskiego domku? – Teresa rzuciła od niechcenia, zmieniając nieco temat.” – rzuciła Teresa…

 

„– Pani profesor – Agata odrzekła niepewnie.” – odrzekła Agata

„Widział go setki razy, lecz monumentalizm i prostota tej konstrukcji nadal go fascynowała.” – fascynowały, bo wymieniasz więcej niż jedną rzecz

 

 

Niestety uczynne dziecko wyłączyło mi komputer (bo tak fajnie kolorowe lampki świecą), więc mój komentarz szlag trafił. Nie wiem, czy dam radę przypomnieć sobie wszystko, co wcześniej napisałam ; /

Generalnie opowiadanie czytało mi się przyjemnie, pomijając Twoją przedziwną tendencję do odwracania szynku zdań przy opisach dialogów i czynienia ich nienaturalnymi – tu mi wielokrotnie niestety zgrzytało. Dodatkowo, jak na moje oko, przydałaby się interwencja wprawnego redaktora; w tekście było trochę rzeczy, które moim zdaniem były zbędne (np. fragment dotyczący egzaminu, wątek śpiewu synka). Ewentualne wycięcie rzeczy nic albo mało wnoszących dałoby więcej miejsca na dopracowanie końcówki, która następuje dość nagle i niespodziewanie, zupełnie jakby nagle, hm, skończył Ci się limit znaków ;)

Postacie w większości wydają się dobrze skrojone, poza, jak jej tam, żoną głównego bohatera (której uporczywe nazywanie Panią Strusiową działało na mnie drażniąco), a która jest płaska i nijaka jak kartka papieru do drukarki. Pani profesor wydaje się z kolei trochę przejaskrawiona, ale pewnie tak miało być, a przynajmniej ma charakter.

Co do końcówki, to w sumie do mnie nie przemówiła. Ta śmierć wydaje mi się przypadkowa i wymuszona, jakby pojawiała się na zasadzie “nie wiem, co dalej, więc odkrycie nie ujrzy światła dziennego”.

Z innej beczki, to smutne, że oblubienica naszego kosmicznego gościa umarła, a on został sam i nawet nie dane mu było umrzeć ;(

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Joseheim,

Bardzo dziękuje za wszystkie uwagi. Aż mi wstyd, że aż tyle rzeczy przeoczyłem.

 

Beton – myślał Tomasz, spoglądając na rozbawione towarzystwo. Co ja tutaj robię?” 

– Skoro masz półpauzę po betonie, to z drugiej strony opis również powinien być oddzielony od myśli bohatera.

Według konwencji, którą stosuję (kursywa zamiast cudzysłowów), nie powinno być tam półpauzy.

Patrz: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/ – wersja nr 4.

 

„Tym bardziej[+,] że nikt u nas się na tym nie zna, więc by się pana nie czepiali.”

Wg. PWN nie powinno być przecinka.

Patrz: https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/tym-bardziej-ze-tym-bardziej-ze;5412.html

 

– No to przypominały, czy upewniały, że to Tomek? Bo jeśli tylko przypominały, to świadczy to o tym, że to inny chłopiec.

Przypominały, bo to śpiewał nie Tomek, a jego syn Waluś (wnuk pani profesor).

 

„– Podobało ci się, babciu? – chłopiec zapytał w nadziei, że chociaż raz usłyszy pochwałę.” – jw. Raz, że jak robisz taki szyk, to „chłopiec” wielką literą, dwa, że to nienaturalne, „zapytał” powinno iść pierwsze.

Tego nie wiedziałem, stąd z tymi dialogami zawsze coś było nie tak. Dzięki za wyjaśnienie, w końcu ten niuans zrozumiałem :)

 

„Zew kaszanki, wzbogacony przez ostrą woń chrzanu” – Dopiero co kaszance towarzyszyła musztarda, a nie chrzan?

Najpierw zapach musztardy, a potem doszedł drugi zapach… zmieniłem to zdanie, by nie było wątpliwości.

 

Subiektywne czepialstwo, ale co za mąż myśli o żonie jako o „pani nazwiskowa”? Ja wiem, że to niby słowa narratora, ale w danym kontekście mi to zgrzytnęło.

To było zamierzone. Miała to być swego rodzaju maniera Tomka o pozytywnej konotacji, wskazująca na ich długą relację, gdzie już mogą sobie pozwolić na nazywanie siebie na różne przedziwne sposoby. Jesteś już drugą osobą, której to przeszkadza, więc nie będę się przy tym upierał i to zmienię.

Zostawiłem tylko “panią Strusiową” przy kwestiach Moniki, choć w tym wypadu ta konotacja może być nieco inna.

 

Wszystkie niewspomniane wyżej uwagi już poprawiłem. Dziękuję jeszcze raz za podkreślenie tego szyku przy dialogach. Zobrazowałaś mi skalę problemu i wyjaśniłaś niuans, który był mi obcy.

Te zbędne sceny uparłem się zostawić, bo niosły ze sobą pewne informacje/sugestie, na których mi zależało.

 

Co do końcówki, to w sumie do mnie nie przemówiła. Ta śmierć wydaje mi się przypadkowa i wymuszona, jakby pojawiała się na zasadzie “nie wiem, co dalej, więc odkrycie nie ujrzy światła dziennego”.

Bo ta śmierć miała być przypadkowa, nagła i “bez sensu”. Zdarzenie losowe, które sprawi, że życie Tomka, nie odmieni się. Dopiero jak będzie już starym gburem, syn pokaże mu, że nie warto było odpuszczać. A może też odpuści jak ojciec? Moją intencją od samego początku było pozostawić zakończenie otwarte.

 

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Przepraszam za wszelkie niezrozumienia ;) (Np. tego, że to oczywiście nie Tomek śpiewał…), biorę na klatę przyjęty sposób zapis myśli (sama stosuję wersję i z kursywą, i myślnikami), biorę też na klatę “tym bardziej że”, choć w sumie już sama nie mam wiem, czy w tym wypadku przecinek ma tam rację bytu, czy nie… Ale to drobiazg, więc nieważne.

Rozumiem też potrzebę zostawienia scen, które są ważne dla Ciebie, nawet jeśli ktoś mówi, że jego zdaniem trzeba je wywalić. Też tak mam, więc nie rzucę kamieniem pierwsza ;)

 

Jeśli chodzi o dialogi, to zasada jest w sumie prosta – w opisie po kwestii dialogowej pierwszy powinien iść tak zwany “odgłos paszczą”, czyli wszelkie powiedział, zapytał, wykrzyknął, mruknął itp., a dopiero potem reszta. Jeśli zaczynasz od podmiotu czy innego rzeczownika, to opis po dialogu stanowi odrębne zdanie, a co za tym idzie, musi być samodzielne i sensowne, czyli musi wyglądać tak, jak zdanie, które byś swobodnie napisał gdziekolwiek indziej. Na przykład “Waluś powiedział buńczucznie” nie jest samodzielnym zdaniem, bo jest wyrwane z kontekstu, prawda?

 

Masz plany co do kontynuacji tego tekstu? W sensie co się działo w przyszłości, jak Walenty już dorósł?

Jeśli chodzi o tę przypadkową śmierć w końcówce, to w pierwszej chwili miałam silne skojarzenie z “Szeptami Pielgrzymów” Master-of-Oriona. Tam przybysze z kosmosu broniły się przed zostaniem odkrytymi, i tu wyszło trochę podobnie, jakby jakaś siła wyższa dopilnowała, by nikt się nie dowiedział o tym, co znalazła Mirek. No ale to nieuniknione, nigdy nie wiesz, co się komu z czym skojarzy ;)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Joseheim, dalszych planów odnośnie tego tekstu na razie nie mam, co nie znaczy, że to się nie zmieni. Mam w głowie jedną konkretną scenę, która mogłaby być zarówno epilogiem do tego tekstu, jak i początkiem nowego opowiadania. Chwilowo science-fiction, która miała być pewnym eksperymentem, odstawiłem, o wróciłem do tego co lubię najbardziej, czyli do rubasznego fantasy. Co nie oznacza, że do SF nie wrócę. Myślę, że dużo zależy od tego czy Metasomatoza zwojuje cokolwiek w konkursie i czy znajdą się chętni, by poznać dalszy ciąg.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Rozumiem. Powodzenia ;)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Rubaszna fantasy, powiadasz? Znaczy jacyś Słowianie się szykują oraz szyk przestawny?

http://altronapoleone.home.blog

Jeszcze nie Słowianie. Oni czekają na półce, aż będę w stanie z nich zrobić arcydzieło ;) Szyk przestawny zaś tak wszystkich wkurza, że porzuciłem wszelką nadzieję w tej kwestii i jestem na odwyku.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Czytałam kilka dni temu na telefonie w pociągu, ale do dziś tekst nie chce mi wyjść z głowy. Przyznaję, że najbardziej spodobała mi się część dotycząca Perydota i Chondruli. To do mnie przemówiło, mimo że na początku cytaty, którymi rozmawiali, wydały mi się może zbyt afektowane. Dostroiłam się jednak szybko i dalej już poszło gładziej. 

Nieco mniej mi podeszła ziemsko-ludzka część opowiadania. Jak dla mnie stoi w dużym kontraście z kamiennym romansem i wypada blado, aczkolwiek nie można powiedzieć, żeby była zła, czy słaba. Nie jest, bo postaci odmalowałeś elegancko, są żywe. 

Do czego najmocniej się przyczepię, to zakończenie, a dokładniej śmierć Mirka. Cały tekst leci pewną naturalną bezwładnością, a to wydarzenie plus niewysłany, zagubiony mail zakrawają na interwencję jakiejś siły wyższej – byle ukryć przed ludźmi jakąś prawdę. Taka mała, kosmiczna teoria spiskowa mi tu prześwituje. Może skojarzenie nie najlepsze, ale właśnie takie mi się nasunęło. 

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Śniąca, dziękuję za komantarz. Kosmiczna teoria spiskowa? ;) Przyznam, że nawet przez myśl mi to nie przeszło, choć teraz pewnie zacznę się nad tym zastanawiać. Jeśli już, to bardziej szukałbym jednak sprawców we wnętrzu Ziemi niż w kosmosie. Oni wszak znają ludzi od zarania i wiedzą do czego jesteśmy zdolni.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Wnętrze Ziemi też może być, ale jakby na to nie spojrzeć, Ziemia nadal znajduje się w kosmosie… ;)

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Czyli wracamy do “Kumari”? ;-)

Babska logika rządzi!

A pomyśleć, że w założeniu miałobyć to opowiadanie na przeciwnym biegunie. ;)

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Jeśli Cię to pocieszy, to dla mnie jest. Kosmiczną podróż z bohaterami odbyłam z ogromną przyjemnością.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Jak się człowiek nie obróci, to samo z tyłu… ;-)

Babska logika rządzi!

Hm. Nie przemówiło do mnie.

Oczywiście, napisane jak najbardziej sprawnie. Natomiast jest kilka rzeczy, które uniemożliwiają mi pełną satysfakcję. Od początku wszystko wiadomo, przez co nie ma żadnej tajemnicy, suspensu – to jedna.

Na koniec nic się nie dzieje, status quo zostaje w stu procentach zachowane. Wracamy do punktu wyjścia. To samo w sobie nie jest złe, gdy jakoś wpisuje się w motywy opowiadania. Gdyby, na przykład, Mirka zabił spadający meteor. Albo, jeszcze lepiej – gdyby to on wiózł ze sobą Perydota, który nie chcąc być dalej torturowany przez ludzi, posłał wiązkę, powodując reakcję łańcuchową, która skończyłaby się awarią samochodu i wypadkiem. A tak mam trochę wrażenie, że spróbowałeś uniknąć zakończenia, albo po prostu nie miałeś na nie miejsca w limicie znaków.

Żeby nie było, zrobiłeś to w połowie dobrze, bo są dwa wydarzenia, które skutkują zachowaniem status quo. Drugie to rezygnacja Tomasza z marzeń i przekazanie pałeczki. I to akurat jest osadzone w tekście, wpisuje się w opisaną historię jego rodziny. To nie jest coś zupełnie losowego, jak śmierć Mirka.

W scenie obiadu, jednej z dłuższych w opowiadaniu, uczestniczy Monika. Ale czy na pewno? Podaje obiad i potem rzuca jedno spojrzenie, i to tyle. Dwie wzmianki. I skoro była tam Monika, to Waluś pewnie też? Ale o nim nie ma już nic wspomnianego, poza tym, że Agata uściskała go wychodząć, ale to dopiero w następnej scence.

Fragmenty z Perydotem i Chondrulą służą jedynie upiększeniu tekstu i nie mają żadnego wpływu na resztę wydarzeń. Owszem, ich obecność ma wpływ. Ale już co one konkretnie robią, ich interakcje – nie mają żadnego. Gdyby przez całą drogę milczały i nic nie robiły, reszta opowiadania pozostałaby zupełnie bez zmian.

Podsumowując, opowiadanie ma wszystko, co niezbędne, żeby było w porządku, ale trochę zabrakło, by było dobre.

 

– O jak piękna jesteś, przyjaciółka moja, jakże piękna.

Bezpośredni zwrot, więc rzeczownik powinien być w wołaczu. Zwłaszcza że parę zdań poźniej masz poprawnie. Jakby co to w pierwszym przekładzie z Biblii, jaki znalazłem, też jest użyty wołacz.

 

dopuścimy możliwość, że atomy metali w krzemianach są świadomie ułożoną sekwencją

Woah. Postać przeszła za pomocą słowa z czegoś mieszczącego się w granicach science-fiction do zupełnej magii. Atomy w DNA nie są “świadomie ułożoną sekwencją” (nie licząc GMO, ale to też nie do końca), więc porównanie się rozlatuje. Co więcej, to czy informacja jest zapisana świadomie, czy nie, nie ma żadnego wpływu na jej ilość.

Później z tego względu pojawia się dysonans, gdy profesor Kondratowicz – typowa postać, której czytelnik ma nie lubić i z poglądami się nie zgadzać, bo tworzą one przeciwności dla bohatera – ma jak najbardziej rację.

 

Monika, delikatna kobieta o ślicznych błękitnych oczach, uśmiechnęła się do męża, jakby czytała mu w myślach. Bez zbędnych słów postawiła na stole talerz parującej brązowej brei, przyozdobionej trzema ogórkami małosolnymi.

Tomek usiadł przy stole, uśmiechnął się i uraczył małżonkę spojrzeniem, w którym skrył zmysłową obietnicę. Romantyczny nastrój, choć kiełkował powoli, zmierzał we właściwym kierunku.

Plus za połączenie kaszanki i romantyzmu :) Kaszanka jest zbyt niedoceniana w dzisiejszych czasach i należy jej się trochę wywyższenia.

 

– Tak… nie… nie wiem, szybko leciała, jak spadająca gwiazda.

Tutaj zamiast wielokropków prędzej by się wstawiło kropki niż przecinki, w związku z czym po wielokropkach powinna być wielka litera.

 

Wkrótce na śródleśnej polance dostrzegł połamane konary.

Pleonazm. Polany z definicji znajdują się w środku lasu. Czyli są śródleśnymi łąkami.

 

Chłopiec przystanął ostrożnie nieopodal małego zagłębienia. Można by je łatwo przeoczyć, gdyby nie ścięte gałęzie. Niecka przypominała wykrot po zwalonym drzewie, jednak osmolony obiekt tkwiący pośrodku zdradzał inną genezę zagłębienia.

Powtórzenie. Znośne, bo w odległości dwóch linijek, ale to drugie “zagłębienie” można przecież zupełnie pominąć.

 

Skinęła głową jakby się ukłoniła

Brak przecinka.

 

Nie miała pojęcia skąd przyszły jej do głowy.

Brak przecinka.

 

kontynuowała profesor .

Spacja.

 

Nie uwierzy pani skąd to wino.

Brak przecinka.

 

Czy to nie jakaś lokalna winnica? – zasugerowała nieśmiało Agata.

sugerować

1. «podsuwać komuś jakąś myśl lub jakiś pomysł»

2. «wyrażać coś nie wprost, dawać do zrozumienia»

 

Leopold zaś zamilkł, dociekając w myślach, czy to wycieczka ad personam, czy tylko ogólne stwierdzenie.

Scena jak do tej pory (i poza tym fragmentem, później także) pisana jest z punktu widzenia Agaty, więc wyrwało mnie z to z zaczytania.

ironiczny podpis

Na początek – te wstawki z myślącymi skałami oraz użycie języka biblijnego (i do tego z najbardziej “romantycznej” księgi) są naprawdę bardzo ładne. Potrafisz tworzyć klimatyczne opisu i czytając, co tutaj wyczyniasz z elektronami i atomami aż zazdrościłem, że i ja tak nie potrafię ;) Dla mnie to najlepsza część opowiadania, nawet jeśli nie popycha fabuły tak mocno do przodu, jak pozostałe.

A te niestety prezentują się dla mnie gorzej. Nie jestem miłośnikiem obyczajówek, ale tego typu wątki da się ująć tak, by mi pasowało. Tutaj nie jest źle, ale średnio. Tomasz jest wyraźny, ma cele (z których rezygnuje – tak bywa). Ale już jego żona to dla mnie tylko muzyczka. Podobnie kadra uniwersytecka jest wycięta pod pewien szablon. Przyznaję jednak, że trudno mi to też jednoznacznie uznać za wadę – 40k znaków limitu nie pozwala łatwo tworzyć skomplikowanych charakterów. Tutaj jest po prostu przyzwoicie.

Sama fabuła idzie w miarę po sznurku, choć ciekawą drogą. Jedynie wypadek z końca odebrałem jako wymuszony, w imię dramatyzmu. 

Tak więc mam tu koncert fajerwerków, w którym przepyszna i pomysłowa część ze skałami miesza mi się z przyzwoitą, ale nie rewelacyjną częścią obyczajową. Dobre to, ale czuję niedosyt ;)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Cóż, nie miałem sił ni czasu by czytać ów milijon komentarzy, zakładam więc, że będę powtarzał po innych:

Bardzo dobry kawał fantastyki. Motyw myślących kamieni gdzieś tam mi się rzucał w oczy tu i ówdzie, więc pomysł nie poraża świeżością, ale jego wykorzystanie jest zacne. Momenty dyskusji geologiczno-chemiczno-matematycznych czytałem z zainteresowaniem, mimo ich nasycenia fachowymi nazwami i terminami. Ba, na geologii znam się jak pięciolatek, wybierający co ładniejsze kamyczki, żeby strzelać nimi z procy, więc tym bardziej punkt dla ciebie, że scen owych nie skanowałem jeno. 

Fragmenty, gdy narrację prowadziły kosmiczne kamole, też na plus. Przyjemnie, poetycko (choć przy użyciu mnóstwa pojęć rodem z fizyki, czy innej kamieniologii) bardzo ładnie, dość obco pod względem wrażeń nibyzmysłowych, a do tego odniesienia do Biblii jakby sugerujące, że istota głębszych uczuć jest wspólna dla wszystkich form życia, ludzi, kamieni, całego kosmosu. Fajne. 

Do tego warstwa obyczajowa to znakomita rzecz. Jedne postaci zarysowane dokładniej, inne mniej, ale to w końcu nie powieść. Fakt, środowisko akademickie nieco przerysowane, ale z kolei trzypokoleniowa rodzina naukowców, związki i relacje panujące między jej członkami – miodzio. I tu właśnie wkracza największy minus tekstu (a w zasadzie jedyny, bo do stylu też w żaden sposób przyczepić się nie mogę) – zakończenie. Bo akcja rozwija się powoli, liniowo, wiemy co się dzieje, nie ma jakichś zwrotów, do tego budujesz bogate tło, złożony, obyczajowy background (bo czymże innym, jeśli nie takim dodawaniem kolorytu i klimatu – skądinąd znakomitego – jest powracający motyw "Pieśni nad Pieśniami?) A nagle sru – koniec. Jakbyś miał w głowie rozpisaną na lata historię akademickiej rodziny z jej wzlotami i upadkami, sukcesami, błędnym decyzjami i pomylonymi ścieżkami, oraz oczywiście z przełomową, zmieniającą świat koncepcją i kosmitami w tle. I nagle co? LIMIT. No to trzeba było jakoś ciachnąć. Niby ta końcówka zgrywa sie jakoś z charakterem całości, bo zostawia tropy odnośnie przyszłych wydarzeń – Tomek zapewne wkrótce wróci, a niezwykle inteligentny Waluś dostał przecież swój kawałek żywego meteorytu. Jeśli Tomkowi się nie uda, on będzie miał szansę. Kamieniem są w końcu długowieczne…. 

Nie wiem, czy innym czytelnikom też przeszkadzał fakt, że tekst urywa się w połowie, czy tylko ja tak bardzo zwracam na to uwagę, ale… No kurde, psuje mi to odbiór tego kawałka świetnej fantastyki. A szkoda. 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

@Issander, NoWhereMan, Thargone, Dziękuję za wszystkie uwagi. Wkrótce się nad nimi pochylę głębiej i odniosę się do nich, jak tylko czas pozwoli.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Isanderze,

Naniosłem już w tekście niemal wszystkie poprawki, które zasugerowałeś, za które jeszcze raz dziękuję.

Pozostawiłem jednak zdanie o świadomie ułożonej sekwencji. Dlaczego?

Jest to kwestia wypowiadana przez Tomasza. Nie musi być prawdziwa. Tomasz nie jest generykiem i nie musi o tym wiedzieć. Z resztą, wiele osób nie zgodzi się z faktem, że sekwencja DNA nie jest świadomie zapisana. Kreacjoniści, czy osoby mocno wierzące, będą widziały w DNA rękę sił nadprzyrodzonych. Naukowcy zapewne zaprotestują, twierdząc, że to pochodna zaawansowanej reakcji autokatalizy (zgaduję tutaj, nie śledziłem jakie obecnie jest oficjalne wyjaśnienie), i dlatego też w świetle naukowym Tomasz opowiada bajki, a pani profesor ma rację. To właśnie ona reprezentuje tą drugą opcję.

Jej postać jest tutaj dokładnie tak przedstawiona jak chciałem. Jest w kontrze głównego bohatera, wywołuje negatywne emocje, ale jeżeli spojrzysz na każde zdanie, które wypowiada, to wszędzie ma racje.

Ma racje, że chłopak się marnuje. Miała racje, że profesor na starość rozmieniał się na drobne, zajmując się niszową teorią. Nie chwali wnuka za śpiewanie, bo tak była wychowana i tego nie potrafi (nie dlatego, że nie chce), ale jednocześnie powstrzymuje się przed jego krytyką. Dalej też, każde słowo, które wypowiada, ma swoje uzasadnienie. Pomiata nieco swoim mężem, owszem, ale on mimo to ją kocha. Toleruje jej „zasadniczość” i „bezkompromisowość”. Stworzył z nią szczęśliwy związek, wychowali mądrego syna, i jeszcze mądrzejszego wnuka. Jej osoba została skrojona właśnie tak, nie bez przyczyny.

 

Co do zastrzeżeń odnośnie do braku tajemnicy oraz zachowaniu status quo po zakończeniu.

Taka właśnie była idea tego tekstu. To nie miał być thriller, kryminał, czy horror, gdzie tajemnica jest niezbędna, a czytelnika trzeba wciskać w fotel. To nie taki gatunek. Tu chodziło o wzbudzenie przemyśleń. Postrzeganie świata racjonalne vs nieracjonalne. Zasadniczość matki vs otwarte horyzonty syna. Świadomość skał, które od zarania są na ziemi i w kosmosie, ale są bierne. Nie ingerują w nasze życie (może poza wysyłaniem poetyckich inspiracji). Trwają gdzieś wokół nas, a my nawet o tym nie wiemy.

Perydot miałby się mścić? Dlaczego? Mściwość to ludzka cecha. Jak zwrócisz uwagę na ich dialogi, to nie ma tam zła. Jest tylko miłość, marzenia, czasem strach. Dlaczego mieliby się mścić na kimkolwiek? Śmierć jest naturalną konsekwencją życia. 4,5 mld lat to bardzo długo, by przywyknąć do myśli o śmierci. Poza tym ostatecznie marzyli o skalnej planecie. Zamienią się w pył, ale nie na zawsze. Geologiczny cykl jest zamknięty, nic nie ginie. Pył spłynie w końcu do mórz, pogrąży się w nich głęboko, a kiedyś w końcu przedostanie się do magmy, która da „nowe życie” i „nową świadomość”. To tylko kwestia czasu.

 

NoWhereManie, Thargone,

Wasze komentarze są zbliżone, więc pozwolę sobie odpowiedzieć Wam wspólnie.

Zakończenie. Wygląda to na najsłabszą część tekstu, bo ten zarzut się pojawia najczęściej. Z jednej strony jest otwarte, bo tak chciałem, z drugiej przekonaliście mnie, że ten wypadek do tego tekstu nie pasuje. Chyba seriale na Netfliksie wychodzą mi bokiem.

Biorąc sobie do serca uwagi Wasze oraz przedpiśców zrobiłem to, o czym wspominałem już wcześniej. Napisałem Epilog. Nie popycha on jakoś fabuły do przodu ani nie rozwiązuje zagadek, ale zamyka opowieść bardziej harmonijnie i niweluje dramatyczny wydźwięk wypadku.

To jest 4k znaków, więc z uwagi na konkurs, nie mogę go po prostu dodać. Chyba że wyciąłbym sceny z Moniką (która też tutaj najwięcej cięgów zbiera) oraz sceny egzaminu. Pomyślę.

Jakby co, to epilog dodam już po zakończeniu konkursu.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Przeczytane.

Te komentarze jurorów, bardzo oszczędne w treści, a tak wiele znaczeń za nimi się może kryć. :) Dzięki za informację.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Ktoś niedawno użył na szałtboksie określenia "harde s-f". I myślę, że dobrze pasuje do tego opowiadania. Jest tu sporo bardzo technicznych fragmentów wypełnionych po brzegi naukowym żargonem i lekko nie było. ;) Dopiero pod koniec zbliżyłeś się do mojej dziedziny i gdy wkroczył kod Hamminga poczułem się dużo bardziej swojsko.

Sam pomysł mi się podoba, przedstawienie jakiegoś rodzaju świadomości w tych skałkach, czy wręcz romansu. Kojarzy mi się to wszystko z raczej śmiałymi teoriami w rodzaju Integrated information theory i pomysłami utożsamienia świadomości z informacją.

Mam za to mieszane uczucia co do zakończenia. Wydało mi się zbyt ostro ciachnięte tym nagłym wypadkiem matematyka. Rozumiem, że na drodze do wielkiego naukowego przełomu mogą stanąć ludzkie i prozaiczne rzeczy jak wypadki. Ale wyszło to bardzo nagle. Jak dla mnie zbyt nagle.

Ale poza końcówką trudno mi się do czegoś przyczepić. Tekst wygląda na bardzo przemyślany. Styl także robi wrażenie.

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

– To znaczy, że dowodów na ekspansję nie ma? – przenikliwość Walusia nie licowała jego z młodym wiekiem.

a tu się jego i z miejscami zamieniły :-)

 

Mnie się podobało, wykon porządny, fabuła jest nieskomplikowana, za to bardzo fajny styl autora, wpadający w klasykę, niespieszny sposób prowadzenia fabuły – nada się na długie metraże.

 

Te niby ciężko zrozumiałe fragmenty geologiczno-romantyczne skał, nie sprawiały kłopotu, a dodały smaczku. Bo nie trzeba znać każdego użytego słowa, aby zrozumieć przekaz.

Przy okazji widać zamiłowanie autora/wykonywany zawód?, a i można się czegoś z dziedziny dowiedzieć. Np. co to jest ta tajemnicza metasomatoza? :D

 

Za to zakończenie jakieś takie, urwane, pospieszone. Rzucił mi się w oczy komentarz cobolda i rzeczywiście taki dramatyzm na szybko.

 

Z lektury jestem kontent, zmierzasz w ciekawym kierunku.

 

 

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

SzyszkowyDziadku, Mytrixie, dzięki za odwiedziny i uwagi. Z tym zakończeniem to mam już napisany epilog 3.5k, ale ze względu na konkurs jeszcze go nie wstawiam. Chyba, że znajdę wystarczającą ilość fragmentów, które można poświęcić. Dziadku, czaję się na Twoje Robaczywe Miasto, ale ze względu na dużą ilość pozytywnych opinii, trzymam je sobie na deser, by nie czytać pospiesznie.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Melduję przeczytanie.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Dzięki za meldunek, Naz.

 

Korzystając z okazji informuję wszystkich, że dokonałem dzisiaj istotnych zmian w opowiadaniu.

Ze względu na wielokrotnie powtarzające się uwagi odnośnie do zbyt nagłego zakończenia, dopisałem epilog. Co za tym idzie, by zmieścić się w limicie, musiałem wyciąć część pierwotnego tekstu.

Żaden z wyciętych fragmentów nie miał istotnego znaczenia dla fabuły. 

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Epilog doczytany.

 

Tu czegoś brakuje:

– Dzwoniła sama profesor Kondratowicz-Struś – ciągnął promotor, nie zwracając uwagi zażenowaną minę podopiecznego.

Ale wiesz, że licznik strony zawyża znaki, i z 5% limitem, możesz napisać do 42k znaków?

 

Epilog subtelnie domyka całość :)

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Mytrix,

Dzięki, poprawiłem już.

W Wordzie wskazywało 39.999, więc nie chciałem nadwyrężać dobrej woli jury. Tym bardziej że udało mi się tak przyciąć, by nic istotnego nie utracić. Takie “drablowanie” tekstu czasem wychodzi mu na dobre.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Wracam, bo przy tym opowiadaniu miałem największą trudność z podjęciem ostatecznej decyzji.

Trudno jest zdefiniować, jaki opowiadanie powinno być nagrodzone piórkiem. Na swój użytek wypracowałem definicję tyleż praktyczną, co mało konkretną – muszę po prostu tego opowiadania autorowi mocno zazdrościć.

W “Metasomatozie” zazdroszczę pomysłu ogólnego i wykonania wątku kamieni. Wątek ludzki jest taki sobie – poprawny, ale nie urywa. Ludzkie postaci nie mają w sobie haczyka, iskry bożej, nic nie przełamuje ich, w gruncie rzeczy, stereotypowości. Zbyt gładkie to, zbyt mało skomplikowane. Tutaj nie zazdroszczę. Nie mówię, że napisałbym lepiej, ale chciałbym żeby było lepiej napisane.

A kryterium pomocnicze przy piórkowaniu to porównanie z tekstami, które już piórko dostały (i z tymi, które nie dostały). Najprościej porównać z “Kumari” – tam klimat i jakiś taki podskórny niepokój towarzyszyły mi przez całą lekturę, opowiadanie było spójne pod tym względem.

Podsumowując – choć napisałem, że rozwijasz się z każdym opowiadaniem, tym razem jestem na NIE.

Dzięki za komentarz i uzasadnienie decyzji.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Jako osoba lubująca się w teoriach spiskowych, po przeczytaniu tego opowiadania innym wzrokiem spoglądam na kamienie …..

 

;)

:)

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Wracam z komentarzem piórkowym.

Oj, miałem ciężki orzech do zgryzienia. Fragmenty o skałach są dla mnie genialne. Romantycznie, z lekką dozą erotyzmu opisane interakcje atomów, cząstek itp. To definitywnie najlepsze fragmenty, gdzie do ciekawego pomysłu zaprzęgasz swoje umiejętności w plastycznych opisach przesyconych emocjami.

W kontraście do nich stoją części ludzkie. Owszem, napisane poprawnie, nie spodziewałem się po nich też niczego szczególnego. Jednak wątki prowadzone tam są dla mnie prosto, postacie – niespecjalnie skomplikowane. Do tego zakończenie trochę deus ex machinowe. Epilog naprawia je, w moim odczuciu, w niewielkim stopniu – trochę jakbyś na siłę wrzucił “dobre zakończenie”, by nie było poczucia urwania. Mnie ono niestety nie kupiło.

Dlatego w tym wypadku jestem na NIE. Ale było bardzo blisko.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

NoWhereMan,

Dziękuję za uzasadnienie decyzji.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Przy tym opowiadaniu też miałem zagwozdkę, bo 1) jest nietypowe; 2) sporo czytelników zadowolonych; 3) ja niezbyt zadowolony. Zapaliła się lampka ostrzegawcza, czy coś mi tutaj nie umyka.

Na początku zazgrzytał mi zapis dialogu: niby poprawny, ale brzmiący średnio. No i w ogóle zacząłeś z grubej rury. Z jednej strony szacun, z drugiej – ryzykowne zagranie. 

Potem scena obrony czy tam egzaminu. Rozkręca się długo, może zbyt długo. Powstaje tam też mały mętlik z bohaterami – może za dużo ich? 

Lećmy dalej. Fragmenty o zbliżających się UFO wydały mi się pretensjonalne. No nie spodobały się i już. Doceniam ambitny pomysł, ale wkręcenie w to PnP nie przypadło mi do gustu. 

Sceny obyczajowe już ciekawsze, choć zdominowane przez rozmowy o nauce. Ale rozumiem, że taki klimat opowiadania. Udało Ci się tym zaciekawić, mimo że pisałeś o sprawach dla laika skomplikowanych.

Zabrakło mi pogłębionych relacji międzyludzkich i nieco bardziej wyrazistych postaci (oprócz tej profesorki). Gdzieniegdzie wdzierał się chaos, gubiłem się kto jest kim. Widziałem w komentarzach bardzo trafną uwagę o tym, że żona Tomka w scenie przy stole jest wzmiankowana tylko dwukrotnie!

Zakończenie trochę mnie rozczarowało.

Doceniam natomiast pomysł i wysokie zawieszenie sobie poprzeczki. Choć po raz kolejny jestem na NIE, widzę, że piszesz ciekawy rodzaj fantastyki: współczesnej, opartej na konkretnych, naukowych podstawach, a nie idziesz przy tym w typowe SF. Wydaje mi się też, że jeśli opowiadanie trafi do antologii, dobry redaktor pomoże Ci zrobić z tekstu coś naprawdę mocnego :)

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Dzięki, Funie, za kolejny bardzo merytoryczny komentarz.

piszesz ciekawy rodzaj fantastyki: współczesnej, opartej na konkretnych, naukowych podstawach, a nie idziesz przy tym w typowe SF.

I chyba na tym poprzestanę, bo w tym się czuje mocny, a z typowym SF mogłoby być różnie.

Tylko czy takie opowiadanie, skupiające się na rzeczywistych osiągnięciach nauki, dziejące się współcześnie, ale bez elementów fantastyczności, to wciąż science-fiction?

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Kupiłeś mnie pożenieniem wątków, które zdają się nijak do siebie nie pasować. Kamienie i biblijny psalm to raczej nietypowa mieszanka. No, ale to dzikie połączenie sprawiło, że tekst się wyróżnia.

Niezłe postacie, szczególnie ta wredna profesorka. Świętsza od papieża, nawet dla własnego wnuczka nie ma milszego słowa. Efektowna bohaterka. Reszta blednie na jej tle.

Dobrze pograłeś własnym wykształceniem (jak sądzę) – te nazwy minerałów wplotłeś bardzo naturalnie.

Gwałtownie urwana końcówka nie rzuca na kolana, ale niech Ci będzie. Zawsze to jakieś zakończenie historii. W miarę szczelnie domyka wątki.

Byłam na TAK, czyli.

Babska logika rządzi!

Finklo,

Dziękuję za uzasadnienie decyzji oraz miły akcent w niedzielny poranek.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Tylko czy takie opowiadanie, skupiające się na rzeczywistych osiągnięciach nauki, dziejące się współcześnie, ale bez elementów fantastyczności, to wciąż science-fiction?

No tak, trudno rozgraniczyć SF bliskiego zasięgu i technothriller. Ale chyba nie ma też co zaprzątać sobie głowy niekoniecznie potrzebnym klasyfikowaniem. Czytelników fantastyki przyciąga niezwykłość i niesamowitość, więc jeśli tak opiszesz rzeczywiste osiągnięcia nauki, odbiorcy powinni być zadowoleni. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Podobało mi się. I pomysł na kamienie (może nie pierwszy taki w literaturze, ale fajnie zrealizowany), i – a zwłaszcza to – realia uniwersyteckie. Bardzo fajnie oddane (zwłaszcza w dialogach).

Moja książka i artykuły naukowe (też o fantastyce), jakby ktoś miał ochotę zerknąć: https://uni-wroc.academia.edu/MarcinBorowski/Papers

Marcin_Maksymilian, dzięki za odwiedziny.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Kurczątko, kaczątko i meteorytek, no. Naprawdę fajny tekst; kolejny naprawdę fajny tekst.

Opowiadanie kupiło mnie na wielu różnych płaszczyznach i szczerze żałuję, że znów musiałem być na NIE. Nie zostawiłeś mi jednak ani wyboru, ani nawet złudzeń, że ten wybór mógłbym mieć.

Opowiadanie czaruje zarówno pomysłem jak i – przede wszystkim – wykonaniem. Najbardziej urzekł mnie chyba naprawdę mocno osadzony w realiach (a tak przynajmniej wydaje się mnie, lamerowi), klimat środowisk naukowych: świetnie oddane dialogi i pewna specyficzna maniera intelektualnych elit, oraz wpleciona w to wszystko głęboka wiedza naukowa autora; to takie przeświadczenie – a nawet więcej niż przeświadczenie: pewność niemal – że ten kolo doskonale wie, co pisze i o czym pisze. A pisze o rzeczach dosyć trudnych i raczej niezbyt interesujących dla kogoś, kto nie ma co najmniej dwóch doktoratów i widoków na profesurę z czegobądźkolwiek – tak, wiem, przesadzam: mnie, intelektualnego plebsa, też zainteresowałeś – jednak w taki sposób, że wszystko wydaje się nie tylko zrozumiałe, ale wręcz logiczne i przekonujące, nawet pomimo faktu, że dobrze wiem (i to nie tylko opierając swoje założenia na reakcji całego szanownego audytorium), iż teoria Strusiów to czyste fiction w tym science.

Polubiłem też bohaterów – tu szczególnie ładnie wypada hitla-babcia; postać może i sztampowa, ale jakże przecież prawdziwa i prawdziwie ukazana – bo są zwyczajnie przekonujący ze swoimi problemami, rozterkami, marzeniami, dążeniami i wadami. Ot, ludzie, jakich mógłbym znać, a może nawet i znam, kto wie.

Literacko jest więc bardzo fajnie, a momentami wręcz urzekająco. Opis romansu „bytów” (to bodaj najlepiej pasujące tu słowo) to już z pewnością literatura piękna; piękna, taka z wyższej już półki i… i tu powoli przechodzę do marudzenia. Prawdę mówiąc, jakkolwiek opisy miłości tych istot są naprawdę imponujące pod względem wykonania i pomysłu, a przy tym po prostu gładzą pod włos Cienia-Estetę, w pewnym momencie zaczęły mnie jednak nużyć. Ale to może wina faktu, że jestem jeno troglodytą z taką sobie tolerancją na wątki romansowe. Szczególnie, jeśli nie rozwijają się one w żaden sposób, a po prostu trwają przez całe eony (i większość tekstu), pozostając przy tym niemal absolutnie statycznymi. Tak więc, choć nie doszło do tego, że „skanowałem” tekst czy wręcz pomijałem jego poszczególne fragmenty (to mi się nie zdarzyło jeszcze nigdy, chociaż luba moja zdołała przekonać mnie wreszcie, że na gówniane lektury czasem naprawdę szkoda życia), wątek „bytów” znudził i trochę zmęczył. Nie byłby to jednak jakichś szczególnie pokaźnych rozmiarów minus, bo same w sobie, te fragmenty z pewnością i tak były warte przeczytania; po prostu chyba trochę tego zbyt dużo jak na jedno posiedzenie.

W ostatecznym rozrachunku cała historia owych kosmicznych podróżników mocno traci, ale z innego jednak powodu: nie ma żadnego sensownego rozwinięcia, a tylko zbyt długi, metaforycznie monosylabiczny początek i zbyt szybkie, pozbawione większego znaczenia, ale za to cholernie jednak smutne zakończenie.

Wiem że te byty są potrzebne, by pchać wątek teorii Strusiów do przodu, niemniej same w sobie wydają mi się zdecydowanie zbyt brutalnie wycięte z opowieści, by mieć dla niej jakiekolwiek prawdziwe znaczenie, przez co zupełnie rozjeżdża się proporcja między nimi samymi, a rolą „dowodu”, do jakiej je sprowadziłeś. Ujmując rzecz jeszcze inaczej: w momencie upadku na Ziemię, byty jako istoty świadome stały się niemal zupełnie nieistotne; ich osobowości, historia, wzajemna miłość – wszystko to nie dość, że przestało mieć znaczenie dla mnie, czytelnika, to jeszcze, jak się okazało, dla opowiadanej historii nie miało go od samego początku. Bo nic do niej nie wnosi. Tak naprawdę wystarczyłoby nieledwie nakreślić tę parkę jako istoty świadome, a potem zostawić je w spokoju, tudzież podkreślać po trochu podkreślać ich emocje związane z lotem w stronę nieznanego. Literacko tekst by na tym stracił, to na pewno, ale sama historia nie doznałaby większego uszczerbku, a ja nie miałbym poczucia, że w jakimś sensie zostałem wyprowadzony na manowce, skoro te, jak na mój gust, przesadnie rozbudowane fragmenty, traktujące niemal wyłącznie o uczuciach tej osobliwej parki, okazały się wielkanocnymi wydmuszkami; piękne z zewnątrz, jednak znaczeniowo puste w środku.

Nie no, dobra – na zasadzie kontrastu to działa zupełnie dobrze, wymownie, a scena w labo z Agatą, te wszystkie romantyczne dywagacje pani doktor, poniekąd usprawiedliwia i wyjaśnia wszystko, niemniej, jak dla mnie, dysproporcja pomiędzy rzeczywistym znaczeniem bytów w tej opowieści, a miejscem, jakie im poświęcasz, jest ociupkę zbyt wielka, by to się mogło faktycznie podobać.

Jeśli nic z całego tego wywodu nie zrozumiałeś, to nie przejmuj się jakoś bardzo – ja też się chyba pogubiłem.

Tak czy inaczej zostawiam to już i lecę dalej.

Jednym z większych zgrzytów w opowiadaniu był fakt, że to właśnie Tomek (no dobra, Waluś, ale to już nieistotna rozbieżność) – bodaj jedyny człowiek na całej tej śmiesznej plantce, który wierzy w te swoje krzemy (wybacz uproszczenie, ale obaj wiemy, o co chodzi, przy czym Ty znacznie lepiej niż ja) – znajduje meteor (zapewne kolejne uproszczenie), będący dowodem na słuszność swojej teorii. W moim odczuciu takie niesamowite zbiegi okoliczności to nic innego, jak imperatyw narracyjny o wyjątkowo nieciekawej aparycji. Paskuda taka, no, a przy tym sygnał, że albo autor nie miał pomysłu na rozwinięcie historii, albo zwyczajnie nie chciało mu się tego zrobić jak należy – tak czy inaczej, że poszedł po najniższej linii oporu.

Nie siedzę Ci w głowie i nie mogę wiedzieć jak wyglądał proces twórczy niniejszego dzieła, ani co skłoniło Cię w stronę takiego a nie innego rozwiązania, więc, oczywiście, nie mam ni prawa, ni zamiaru niczego Ci w tym względzie zarzucać. Niemniej moje czytelnicze, subiektywne odczucie jest właśnie takie i inne być nie chce.

Szczególnie że pod koniec opowiadania pojawia się kolejny – mniej już naciągany, ale jednak wciąż wyraźny, a przy tym potęgujący efekt – imperatyw pod postacią akurat-Walusia znajdującego komputer nieboszczyka Mirosława i niewysłany mail do swojego ojca.

A skoro już i do tego doszedłem, to pozwolę sobie zauważyć, że zakończenie jest dla mnie kolejnym ciężkim zgrzytem. Nie wiem, czy najpoważniejszym, ale z pewnością wymagającym jednego czy dwóch akapitów marudzenia.

No bo, tak zasadniczo, to po co to? Co wnosi ten epilog (poza wspomnianym już imperatywem)? W moim odczuciu nie wnosi nic, a wręcz szkodzi – i to dosyć mocno – całej opowieści. Gdyby historia urwała się w momencie śmierci Mirka – co prawda ogranym jak stary winyl, a przy tym też trochę naciąganym skuli serii niefortunnych zdarzeń, które gościa i jego wiadomość spotkały, ale jednak ciężkim, dosyć wymownym i do pewnego stopnia zmuszającym do refleksji nad gównością losu – wydźwięk tekstu byłby zupełnie inny: ciekawszy, mocniejszy, bardziej wyrazisty, po prostu lepszy. Szczerze mówiąc nie wydaje mi się, by był na tyle dobry, żeby mnie kupić do końca – za bardzo hollywoodzki jakiś taki, a Hollywood, jak wiadomo, to najlepsza na świecie restauracja z odgrzewanym (a czasem nawet z już raz zjedzonym, przetrawionym i wydalonym, ale kto by się tam przejmował) żarełkiem – lecz z pewnością nie czułbym po nim konsternacji i rozczarowania, które zafundowałeś mi dopisanym epilogiem.

Wychodzi na to, że odkrycie Tomka i Mirka nie przepadło na wieki, a jedynie przesunęło się w czasie o dekadę, w związku z czym cała dramaturgia opowieści zwyczajnie się rozmywa, klimat mocno siada, a śmierć Mirka zupełnie traci na znaczeniu i okazuje się zasadniczo niepotrzebna – ot, taki chwilowy, ale w gruncie rzeczy nic niewnoszący skok napięcia.

No dobra, teraz, jak to sobie uporządkowałem, to muszę przyznać, że to faktycznie jednak najbardziej uwierająca mnie część całej opowieści.

Podsumowując, mamy tu taką powtórkę z Kumari: w wielu miejscach jest dobrze, w innych bardzo dobrze albo wręcz świetnie, ale w niektórych, dosyć newralgicznych zresztą… no zabrakło, w związku z czym satysfakcja z lektury nie jest pełna (pod tym względem Kumari była zdecydowanie bliżej jednak). Niemniej ten tekst utwierdza mnie tylko w przeświadczeniu, że już teraz jesteś autorem piszącym na poziomie co najmniej piórkowym, a nawet spokojnie możesz celować wyżej i dużo wyżej, więc no – chcę więcej.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Cieniu,

 

Po raz kolejny jestem zachwycony tym, jak pięknie wyrażasz swoje NIE. Potrafi ono przyćmić niejednego TAKa.

 

Przechodząc do Twoich uwag, pozwolę sobie na kilka z nich odpowiedzieć.

wątki romansowe. Szczególnie, jeśli nie rozwijają się one w żaden sposób, a po prostu trwają przez całe eony (i większość tekstu), pozostając przy tym niemal absolutnie statycznymi.

Taki właśnie był mój zamysł na pokazanie tej “miłości”. Długa, statyczna, pasywna. Z bardzo ograniczonym wpływem na to co się z dzieje wokół, a jednak świadoma. Chciałem przedstawić ich bezsilność wobec sił przyrody, czy też wobec człowieka. Stąd też owe dłużyzny. Bo dlaczego ktoś, kto przeżył miliardy lat, miałby się gdzieś spieszyć.

nie ma żadnego sensownego rozwinięcia, a tylko zbyt długi, metaforycznie monosylabiczny początek i zbyt szybkie, pozbawione większego znaczenia, ale za to cholernie jednak smutne zakończenie.

To również było zamierzone. Ukazanie kontrastu pomiędzy tym, jak świat odbieramy my ludzie, a jak postrzegają go byty zupełnie od nas odległe. Dla nas tlen jest życiem, dla nich śmiercią. Dla nas oni są kamieniem, którego możemy pociąć, przeanalizować, i nawet jak szukamy właśnie ich, w istocie nie potrafimy ich dostrzec.

 Jeśli nic z całego tego wywodu nie zrozumiałeś, to nie przejmuj się jakoś bardzo – ja też się chyba pogubiłem.

Pozwolę sobie zaryzykować twierdzenie, że zrozumiałem Twój przekaz całkiem nieźle :)

 

Jednym z większych zgrzytów w opowiadaniu był fakt, że to właśnie Tomek (no dobra, Waluś, ale to już nieistotna rozbieżność) – bodaj jedyny człowiek na całej tej śmiesznej plantce, który wierzy w te swoje krzemy (wybacz uproszczenie, ale obaj wiemy, o co chodzi, przy czym Ty znacznie lepiej niż ja) – znajduje meteor (zapewne kolejne uproszczenie), będący dowodem na słuszność swojej teorii. W moim odczuciu takie niesamowite zbiegi okoliczności to nic innego, jak imperatyw narracyjny o wyjątkowo nieciekawej aparycji.

 Ale czy na pewno? Co z tego, że Tomek/Waluś znajduje meteoryt, skoro nie potrafi dostrzec w nim tego czego szuka? Owszem, dostrzega interesujący okaz z punktu widzenia geologii, ale wciąż obraca się w obrębie klasycznej nauki. Jego świadomości nie dostrzega, ani on, ani później jego syn. To nie meteoryt ostatecznie staje się dowodem na słuszność teorii, a zupełnie inna próba.

„Bomba oliwinowa, Zabardżad, Morze Czerwone”

To ta próbka okazała się przełomowa. Czyli fragment ziemskiego płaszcza o budowe podobnej jak meteoryt. Z resztą, mogło to być jeszcze coś innego. Chociażby kawałek bazaltu z Wysp Kanaryjskich, lub sudeckiego ofiolitu. Skał o podobnej strukturze jest na Ziemi mnóstwo. Meteorów również spada całkiem niemało. Zarówno odnalezienie meteorytu, choć niecodzienne, to jednak możliwe, szczególnie w przypadku człowieka, który często patrzy w niebo, a później wie czego szukać.

Meteoryt był jedynie małym fragmentem z wielkiej całości krzemianowych bytów, podobnie jak Strusiowie fragmentem wielkiej ludzkiej populacji. Upadek meteorytu, to jedynie skrzyżowanie dwóch historii z dwóch różnych światów, zbyt od siebie mentalnie odległych, by móc dostrzec się nawzajem.

 

Co do końcówki opowiadania, to tutaj poemiki się z Tobą nie podejmę. Jestem świadomy, że zakończenie mi zwyczajnie nie wyszło, a epilog, który miał je jeszcze jakoś uratować, nie spełnił swojego zadania.

To zakońcenie jest jak serce człowieka po trzech zawałach.

W pierwotnym zamyśle historia kończyła się z chwilą, gdy Agata szczepcze Walusiowi, że zna jego tajemnice, i że meteoryt będzie na niego czekał. Czyli zakończenie otwarte, bez ostatecznego rozwiązania. Perydot zamknięty w hermetycznym pudełku, przetrwa jeszcze na Ziemi jakiś czas, a Waluś będzie miał szanse go odkryć, ale czy uda mu się?

Moja małżonka, po przeczytaniu Metasomatozy w pierwotnej wersji, bardzo była niepocieszona takim zakończeniem. Że niczego nie wyjaśnia, że zostawia czytelnika porzuconego w środku opowiaeści, i że to jest skandal.

Tak więc dopisałem zakończenie “Hollywoodzkie”, z odkryciem Mirka oraz jego nagłą śmiercią. To zakończnie miało kilka fragmentów, z których byłem bardzo zadowolony. Mirek piszący do Tomka w ekscytacji, później (na wniosek protalowych bet) doszło jeszcze rozwinięcie samego wątku odkrycia o macierze i kod Hamminga. Na nieszczęście nikt mnie odwieść nie zdołał od owej hollywoodzkej śmierci, a później protalowicze jednogłośnie byli zakończeniem rozczarowani.

Stąd też powstwał ten nieszczęsny epilog, który jak widać, nie spełnił swej roli, a chyba popsuł tekst jeszcze bardziej.

Cóż, kolejnych operacji na otwartym sercu już nie planuję… chyba, że opowiadanie zostałoby docenione przez jury. Wówczas zapewne będę słuchał redaktora niezwykle uważnie i pewnie sięgnę po skalpel raz jeszcze.

 

Dziękuję za bardzo obszerny komentarz. Bardzo go sobie cenię.

 

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Pierwszy fragment od razu przyciągnął moją uwagę. Zestawienie opisów procesów chemicznych i poetyki “Pieśni nad Pieśniami” to zdecydowanie najbarwniejszy element opowiadania, jestem pod wrażeniem i nie mogę się napodziwiać.

Wątek naukowy intensywny, trudny, wymagający merytorycznie, ale zbudowany na tyle przejrzyście i precyzyjnie, że wciąga. Rozwinięcie wątku “Pieśni…” w części “ziemskiej” podane z wyczuciem, podobało mi się.

Wydaje mi się, że niektóre dialogi przez zapis (wcześniej wspomniała o tym joseheim) zrobiły się trochę przyciężkie stylistycznie. Dobrym zabiegiem byłoby też skrócenie części zdań opisujących wypowiedzi (albo przeniesienie ich bezpośrednio przed wypowiedź) dla uzyskania większego dynamizmu.

Wybacz, że jeszcze odgrzebię temat zakończenia, ale przyszło mi do głowy, że kompozycyjnie najbardziej optymalną opcją mogłaby być scena w kosmosie. Gdyby trzymać się wersji z wypadkiem Mirka (bez epilogu), podkreśliłoby to, że to właśnie tam pozostała tajemnica Perydota i Chondruli. No, ale oczywiście wtedy zakończenie miałoby wymowę mocno pesymistyczną, a chyba nie taka była intencja.

Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle

Black_cape,

Dziękuję za merytoryczny komentarz. 

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

 Fabuła: Dwuwątkowa konstrukcja była ciekawym pomysłem. Początkowo odnosiłem wrażenie, że fragmenty pisane z perspektywy ludzkich i krystalicznych bohaterów są do siebie zbytnio odseparowane, jednakże im głębiej w las, tym związek pomiędzy poszczególnymi torami akcji stawał się coraz bardziej widoczny. Bohaterowie posiadają odpowiednio rozbudowane tło oraz paletę charakterystycznych cech, nie są nijacy. Duży plus za wierne oddanie realiów środowiska uczelnianego oraz pieczołowitość przy dopracowaniu szczegółów naukowych. Balans struktury tekstu został przesunięty w stronę dialogów, i choć nie jest to błędem samym w sobie, to momentami czułem się znudzony dyskusjami prowadzonymi przez bohaterów. Największym mankamentem opowiadania według mnie jest zakończenie – według mnie nagła i losowa śmierć jednej z ważniejszych postaci w obecnych czasach już nie zaskakuje. Historia pozostaje nazbyt otwarta, czytelnik nie otrzymuje żadnych sugestii co do wpływu wydarzeń na całokształt świata przedstawionego. Brakuje mi tutaj głębszych konkluzji; całość wydaje się raczej kolejną wariacją historii na temat tego, jak rewolucyjne odkrycie mogło zmienić świat, ale ostatecznie przepadło gdzieś w odmętach notatek niedocenianych naukowców.

 

Oryginalność: Choć wizja form życia opartych na związkach nieorganicznych nie jest nowa, to tutaj zyskała na świeżości z dwóch powodów. Po pierwsze, bohaterami nie są hipotetyczne istoty zbliżone do zwierząt czy ludzi (za wyjątkiem tego, że ich ciała są zbudowane z minerałów), a po prostu zwykłe fragmenty skał. Po drugie, została gruntownie oparta na podstawie wiedzy naukowej, z odwołaniem do prawdziwych odkryć i hipotez. Personifikacja struktur geologicznych i opisanie ich miłosnej relacji za pomocą zjawisk fizykochemicznych (a do tego wplecenie „Pieśni nad Pieśniami”) było niewątpliwie intrygującym pomysłem. W stosunku do całej idei pozostaję dość sceptyczny. Chemia związków węgla jest mimo wszystko znacznie bardziej rozbudowana chemia związków krzemu, a obok kwestii ilości zapisanych danych przy zjawisku samoświadomości (czy funkcji życiowych ogółem) niesamowicie istotna jest także szybkość przetwarzania tychże danych – z tego, co wiem, reakcje w organizmach żywych zachodzą znacznie raptowniej i w szerszym spektrum potencjalnych przemian niż reakcje w skałach. Ciekawi mnie też, jak zdefektowanie sieci krystalicznej, które jest zjawiskiem bardzo powszechnym w polikryształach, wpłynęłoby na potencjalne „życie” materii nieorganicznej. Niemniej jednak doceniam umiejętne wykorzystanie faktów i podstaw teoretycznych do stworzenia ciekawego obrazu świata (i tym samym ciekawego obcego, który przybył na ziemię).

 

Język: Nie wyłapałem większych błędów, gdzieś mignęła mi literówka i źle zapisany dialog. Opisy są różnorodne, zachowanie postaci ludzkich wiarygodnie odwzorowane. Ale… wspomniany w punkcie „Oryginalność” wątek romansu, choć bardzo nietuzinkowy, to zupełnie nie przekonał mnie pod względem estetycznym. Podczas czytania fragmentów przedstawiających miłosne ekscesy Perydotu i Chondrulu odczuwałem jedynie zażenowanie. Miałem wrażenie, że czytam jakąś podręcznikową metaforę związku chemicznego jako związku romantycznego, która została rozwinięta aż do przesady i stała się dziwnym ludzko-nieludzkim tworem mieszkającym gdzieś w Dolinie Niesamowitości. Duża ilość terminologii naukowej miejscami przytłaczała. Momentami nie pasowała mi też samo ułożenie tekstu, w pewnym momencie kontynuacja sceny z obiadu u profesor Kondtratowicz-Struś jest niepotrzebnie przeniesiona do nowego podrozdziału. W innym miejscu odstęp fabularny zasygnalizowano pustym wierszem, również niepotrzebnie jak na mój gust. Zwłaszcza, że cytowane fragmenty Biblii czy e-mail Mirosława są wydzielone w ten sam sposób.

 

Uwaga – czytałem wersję bez epilogu.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Wicked G,

Bardzo dziękuję za wnikliwy komentarz.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Nowa Fantastyka