- Opowiadanie: Volthar - Piłem z Panem Bogiem (cz. 2)

Piłem z Panem Bogiem (cz. 2)

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Piłem z Panem Bogiem (cz. 2)

Od ilu to już lat nie czuła się tak naprawdę beznadziejnie.

 

Jak ten czas szybko leci, pomyślała Lena, leżąc na podłodze kuchni, pośród potłuczonych naczyń, obiema rękoma dociskając głowę poduszką, marząc – utonąć, udusić się w tęsknym bezmiarze zapomnienia.

Osiem lat małżeństwa, trzeci miesiąc ciąży, której tak naprawdę nie chciała… Will chciał, czekał od dawna. I nawet nie wiedział.

Łzy się skończyły, jak każda rzecz na świecie, miały swój limit – trzy godziny ciągłego płaczu wyczerpywały je niemal na amen. I tylko te czerwone oczy…

Te trzęsące się dłonie, cisza, zatracenie w beznadziei.

Nie miała już nic. Nie chciała mieć. Nie teraz, w końcu… dojrzała. Teraz wreszcie mogła to zrobić.

Dlaczego nigdy mu nic nie powiedziała? Parę razy spytał o jej przeszłość, o jej rodzinę, ale zawsze, widząc jej przerażenie i pojawiające się łzy, przestawał pytać, i skończyło się tak, że nie znał nawet imion jej rodziców. Nie wiedział właściwie nic o jej przeszłości, nigdy nie musiał wiedzieć. Jakby go to nie interesowało. Nie wiedział, że urodziła się na Ukrainie, w małym, nic nie znaczącym, miasteczku Chmielnicki, niedaleko Kijowa. Że mając zaledwie pięć lat, wyprowadziła się z rodziną do Stanów. A tym bardziej nie wiedział nic o wypadku. Nie miał pojęcia. O ile nie sprawdził tego w jej aktach (był w końcu policjantem), ale w to szczerze wątpiła. Z jednej strony Lena cieszyła się z tego, z drugiej jednak czuła się zawiedziona. Że nie może mu nic powiedzieć, nic wyjawić.

A tak bardzo go kochała…

Teraz wszystko nie miało sensu. A czy on ją kochał? Tych osiem, niemal dziewięć lat…

Kiedy się poznali była bardzo młoda, on już podchodził pod trzydziestkę, ona dopiero studiowała. Byłam łakomym kąskiem, zaśmiała się w duchu, krzywiąc się i drętwiejąc jednocześnie. Śliczna, złotooka brunetka, zgrabna, wysportowana…

Potem wszystko przeminęło z wiatrem. Znalazła dobrze płatną pracę i nie było jej całe dnie, on z kolei był zajęty łapaniem bandziorów. Tak zawsze jej imponował!

Teraz go nienawidziła. Tyle miała okazji, tyle możliwości! Szefowie tyle razy proponowali jej wysokie stanowiska, wystarczyło, żeby tylko z którymś…

Jak łatwo zdobyć faceta, myślała, jak łatwo odurzyć i ogłupić.

Ale nie zrobiła tego, bo to byłoby niemoralne. Wbrew jej zasadom, wbrew jej żywej miłości.

Ale to teraz nie ma znaczenia. Teraz się Z NIMI połączy. Ucieknie z tego padołu łez.

Z tej wiecznej trumny, przerażającej skorupy smutku i cierpienia.

Poczuła woń ulatniającego się gazu z kuchenki. Uśmiechnęła się dziko, zamknęła oczy.

– Obyś cierpiał nie mniej ode mnie i naszego dziecka… – wyszlochała ostatkami sił, złączyła dłonie i zapaliła zapałkę.

Rozbłysło.

I nie było już nic.

***

 

Kończył trzecie piwo i już miał wołać po barmana, gdy spostrzegł, że ktoś siedzi tuż obok, na taborecie, przy kontuarze.

Z głośników leciało teraz „When a Blind Man Cries" – Deep Purple.

– Zaraz wróci – oznajmił obcy, ten sam, w australijskim kapeluszu, który jeszcze pół godziny temu zdawał się być jedynie tworem wyobraźni Twardy'ego.

Billy chwiejnie odwrócił się w prawo. Obok niego siedział długowłosy szatyn. Wyglądał na faceta w średnim wieku, ale miał pewnie około trzydziestki – postarzała go długa broda.

– A ty kto? – zapytał William. – Jezus Chrystus?

Parsknął śmiechem.

– Nie, ale piłem z nim wczoraj. W San Francisco – odpowiedział nieznajomy.

Will tęsknie zajrzał do pustego kufla i wolno podrapał się po głowie.

– A z Szatanem piłeś?

– On nie pija alkoholu, woli kawę.

Tajemniczy osobnik uśmiechnął się, szczerząc równe, mlecznobiałe zęby.

– To napij się i ze mną – burknął detektyw Twardy; nigdy nie miał mocnej głowy, toteż w jego głosie ujawniał się już malutki sznaps-baryton. – Niewiele gorszy ze mnie kompan. Tylko zawołaj tego cholernego barmana, bo pójdę zaraz do kościoła i nie wyjdę stamtąd, dopóki ksiądz nie da mi antałka świeżej krwi Chrystusa.

Obcy pokiwał głową, nie przestając się uśmiechać. Nim zdążył krzyknąć, barman zjawił się, niosąc czyste szklanki. Postawił je na ladzie, jedną na drugiej, w formacji przypominającej piramidę.

– Jak miałeś na imię? – wybełkotał Will do sprzedającego.

– Joe Malvin, stary pijaku. Podać coś jeszcze?

– No, Joe, cholera, jasne, że podać! Mam tu znajomego – Twardy wskazał na brodacza. – On się ze mną napije.

Barman nieco niepewnie spojrzał na nowego i w milczeniu pokiwał głową.

– Powiedz mu, żeby podał coś specjalnego – obcy szepnął do Williama.

– A właśnie, daj nam coś specjalnego!

Joe na chwilę zniknął pod kontuarem, po chwili wyciągając polską wódkę „żołądkową gorzką". Zapełniwszy dwie długie szklanki do połowy, dolał trochę red bulla i sprite'a.

Zręcznie wymieszał i postawił naprzeciwko.

 

***

 

Niecierpliwie spojrzał na zegarek – dochodziło wpół do drugiej w nocy. Telefon co jakiś czas rozbrzmiewał w kieszeni podstarzałego gliniarza. Nie zwracał na to uwagi – dawno już wjechał do Devil Forest i był właściwie na miejscu. Z dala ujrzał migające, niebieskie światła ambulansów, radiowozy i nieoznakowane limuzyny federalnych. Jeden pas jezdni i pobocze odgrodzono dobrze widzialną taśmą foliową.

Zaparkował tuż pod takim ogrodzeniem. Wyłączył silnik i wysiadł z auta. Zaraz zobaczył, jak kilku agentów ruszyło w jego stronę. Wśród mężczyzn w garniturach rozpoznał wysokiego, wychudłego Titusa Dunduna, idącego żwawym krokiem, widocznie zadowolonego z wizyty detektywa.

 

***

 

Czuła, że zbliża się koniec. Że umiera. Skuwał ją lód. Cudem przebudziła się z kilkuminutowego snu. Gdyby zasnęła na dłużej, najpewniej siedziałaby tak dalej, zamarznięta na kość, do momentu, aż przejeżdżający szeryf, bądź ktokolwiek inny, ujrzałby ją, pośród szalejących zasp śniegu. I stwierdziłby jej zgon z powodu wychłodzenia organizmu. I gdy miała ponownie zanurzyć się w lodowatym, ostatnim śnie, ujrzała przed sobą, w głębi szarego lasu jakieś światło.

Nie wiedziała, jakim sposobem, ale udało jej się wysiąść z auta i stanąć na bosych stopach. Zanurzyła się po łydki w twardym, ostrym śniegu.

Ruszyła przed siebie. Nie miała pojęcia, co czeka ją na końcu, gdy już dotrze do świateł. Miała tylko nadzieję, że leśniczy lub ktoś, kto mógł mieszkać w tej kompletnej głuszy, nie ucieknie ze strachu – pozwoli ogrzać zmarznięte ciało, da herbaty, pozwoli zadzwonić po pomoc…

Nie czuła bólu, chociaż normalnie w takich warunkach, jeszcze kilka godzin temu, nie wytrzymałaby ani minuty, ani nawet sekundy. Była silna. Biegła i biegła.

Nie zorientowała się, że wpadła w pułapkę, że potrzask zacisnął się na jej prawej kostce, miażdżąc i tak już odmrożoną nogę. Nie poczuła, jak stopa odrywa się od reszty kończyny. Dopiero po kilkunastu metrach dalszego biegu, przewróciła się, nie zdając sobie sprawy, co się tak naprawdę dzieje.

 

***

 

William zaśmiał się szyderczo.

Kończąc polskiego drinka, poprosił o polanie mu kieliszka Jacka Danielsa.

Tajemniczy nieznajomy nie ustępował mu kroku, wraz z nim wznosząc toasty i pochłaniając coraz to większe dawki odurzającego trunku.

– Przyznaj się… – zawołał Twardy, kołysząc się na stołku – robisz mnie w balona, zasnę i obudzę się spłukany jak mysz kościelna, a ty będziesz ćpał heroinę za moją miesięczną pensję, jedyną kasę, jaka mi teraz pozostała…

Brodacz wybuchł śmiechem, wypił naprawdę dużo, ale Bill odnosił wrażenie, że trzyma się o wiele lepiej od niego. Machnął na to ręką.

– Nie potrzebuję twoich pieniędzy, przyjacielu – podjął obcy, wypiwszy kieliszek dobrej whiskey z Tennessee. – Ja chcę ci pomóc.

Detektyw zdał się nie dosłyszeć ostatnich słów towarzysza, ponownie napełnił kieliszek i przechylił go jednym haustem.

– Oj, szkoda, że Mercury tu nie może być… Chętnie przepiłby swoją pensję wraz ze mną. Tacy to już są przyjaciele…

– Wiem, że zdradzasz żonę, że od prawie roku ścigasz seryjnego mordercę, który po kolei, w regularnych odstępach czasu pozbywa się wpływowych ludzi w policji Miasta-Gomorrah, albo bliskich z ich rodzin. W twoim przypadku bliskiej… znajomej.

Oczy Billy'ego zaszkliły się tajemniczo, spojrzał podejrzliwie na rozmówcę i mimowolnie parsknął śmiechem.

– Pracujesz dla Dunduna? – spytał pobłażliwie. – Jesteś z FBI? Kto by się, patrzcie, kurwa, spodziewał.

Mężczyzna w kapeluszu pokręcił głową, szczerząc się od ucha do ucha.

– Mylisz się, przyjacielu. Nie pracuję dla nikogo. Podróżuję po świecie, widzialnym i niewidzialnym, materialnym i astralnym. Widzę i słyszę wszystko.

– A więc musisz być aniołem! – zażartował William. – No, dobra, gadaj. Mów, proszę, jaśnie panie. Cóż takiego chcesz mi poradzić!

Twarz brodacza momentalnie spoważniała. Nie spuszczając przenikliwego wzroku z przymróżonych oczu Twardy'ego, rzekł:

– Jeżeli chcesz przeżyć, jeżeli chcesz naprawić swoje błędy, gotów jestem zawrzeć z tobą przymierze. Ale musisz mi zaufać. Pod żadnym pozorem nie oglądaj się przez ramię, kiedy już tam będziesz. Zrozumiesz, o jakie chodzi miejsce. Nie zawiedź mnie. „Cokół się łamie, miąższ z ciebie ubywa… Toń, toń i toń… Chyba, że wzrok swój uchowasz złakniony"… – zacytował tekst zagadki Kłusownika.

– I pan wiedział, że to, co czynił, było dobre! – zawołał wesoło detektyw, przechylając kolejny kieliszek burbona. Ostatni. Po nim bowiem zasnął.

Tajemniczy kapelusznik uśmiechnął się ponownie, ukazując śnieżnobiałe zęby.

 

***

 

I tonął, tonął i tonął w utopii wszechkoloru.

Obudziło go coś lepkiego, macającego po twarzy – psi język, skonstatował. Czuł potworny ból głowy. Był w jakimś pomieszczeniu, na pryczy. Wokół panował mrok. Spróbował odgonić kundla, ten jednak zaczął warczeć i szczekać. Zaraz potem, znajdujące się kilka stóp dalej, drzwi uchyliły się skrzypliwie, wpuszczając do środka promienie światła.

Po kilku sekundach, gdy wzrok Williama jako tako przyzwyczaił się do jasności, detektyw stwierdził, że pies stojący obok to stary wyżeł. W drzwiach zaś stał wysoki, ekscentryczny starzec.

– Nareszcie, obudziłeś się – wyszeptał porywacz, jego głos wydał się Billy'emu w pierwszej chwili dziwnie znajomy, jednak prędko przestał się zastanawiać nad tym, skąd ów głos kojarzy, kiedy staruszek zapalił światło w pomieszczeniu.

Teraz detektyw Twardy instynktownie zerwał się na równe nogi, badawczo przyglądając się psu, a w szczególności przerażająco brzydkiej facjacie mężczyzny stojącego w drzwiach.

Przy okazji błyskawicznie zlustrował pokój, w którym dane mu było się obudzić.

Wokół starej, śmierdzącej pryczy, na której spał, stały kuriozalne żelazne instrumenty, łudząco przypominające znane mu z filmów średniowieczne machiny i narzędzia tortur – począwszy od ciężkich toporów, poprzez ławy do rozciągania stawów, specjalne krzesła do duszenia, zwane garotami, kaski z paskami kneblującymi, umożliwiającymi także zaciskanie się na głowie ofiary, na gilotynach i kilku ogromnych, rozgrzanych piecach kończąc. Nie wspominając o walających się, tu i tam, na stolikach, batach z przeróżnymi ostrymi zakończeniami, wszelakich metalowych drągach, szpikulcach, tępych mieczach i łopatach.

– Dobrze się spisałeś, Człowiek – Gospodarz zbliżył się do wyżła i pogłaskał go po łepetynie. Ten zamerdał kikutem i znacząco łypnął na Williama. Starzec pokiwał głową z dziwnym wyrazem twarzy.

Wstał powoli i ponownie zwrócił się do Twardy'ego:

– Zapewne musisz być bardzo głodny…

– Niczego od ciebie nie zjem, psychopato! – warknął Billy i aż przeszły po nim dreszcze, kiedy zobaczył minę mordercy. Była nieodgadniona, jakby sztuczna i łudząco nieludzka.

 

***

 

Natalie leżała w kałuży bordowej krwi. Naga, zmarznięta.

Teraz znajdowała się w zamkniętym pomieszczeniu. Wokół niej walało się mnóstwo ludzkich i zwierzęcych ciał z poobcinanymi lub nadrąbanymi kończynami.

Gdzieś tam leżało obdarte ze skóry zwierzę – pies bądź wilk – zaraz obok na czerwonych flakach i odbarwionych fekaliach spoczywał trup młodego chłopca, również nagiego, z rozwartą klatką piersiową i wystającym przekrwionym okiem.

Panowała niska temperatura, zupełnie, jakby dziewczyna znalazła się w swego rodzaju zamrażarce.

W pierwszej chwili pisnęła na całe gardło. Trzęsąc się z niewyobrażalnego przerażenia i zimna, omal nie zemdlała. Zaraz zwymiotowała. Nagle wszystko zaczęło się jej przypominać, wszystko zaczęło wracać. William, las, światło… – myślała kurczowo – gdzie ja jestem?!

I poczuła przeszywający na wskroś ból w prawej nodze, rozchodzący się po nerwach, przez rdzeń kręgowy i głowę, momentalnie uderzający straszliwym osłabieniem.

Zebrała się w sobie i uniosła głowę, by zobaczyć przyczynę cierpienia.

Spostrzegła, że brakuje jej prawej stopy, fala zimna przelała się wewnątrz jej ciała. Zrozumiała, że ma także odmrożone ręce, nogi, piersi, i że wcale nie może się poruszyć.

Jaki jest ten sens życia, o którym tyle nasłuchałam się kiedyś na nabożeństwach? – myślała – Czy Boga to bawi? Bawi go ból? A ja chciałam tylko wreszcie zacząć normalnie żyć… Jeśli nie mogę, dlaczego nie jest mi dane zwyczajnie umrzeć? Szybko, bezboleśnie? Przecież nikogo nie zabiłam! Dlaczego…

– Bo taki jest świat – powiedział głos znikąd.

I zasnęła, by już więcej się nie obudzić.

 

***

 

– Cieszy mnie, że przybyliście, panie Mercury. – Agent Dundun uśmiechnął się tajemniczo, wyciągając dłoń w stronę detektywa. Adam White uścisnął ją ostrożnie i przyjrzał się badawczo swemu rozmówcy.

– Zastanawia mnie, cóż takiego ważnego się tutaj stało, że wzywacie mnie, wy, federalni, w środku nocy, bez żadnych instrukcji, co się, po co się, stało… – powiedział, kierując spojrzenie naprzeciwko, ku obleganej przez policjantów zgniłozielonej, zasypanej śniegiem półciężarówce.

– Przekonacie się, detektywie White – obiecał Titus i gestem pokazał, aby Mercury udał się przodem. Kilku innych agentów FBI obserwowało rozmowę z umiarkowanym zainteresowaniem.

Zbliżyli się najpierw do zabezpieczonego radiowozu, potem zaś podeszli do ciężarówki. Agent specjalny Dundun odgonił grupkę kryminalnych i laboratoryjnych i zaprowadził detektywa na tyły dużego pojazdu. Jednemu z podwładnych rozkazał otworzyć pakę i poświecić.

Oczom Mercury'ego ukazała się nieprzyjemna scena – pośrodku leżało wyciągnięte na wznak ciało człowieka odzianego w futra oraz podobnie jak poprzednia ofiara, pozbawionego twarzy, z widoczną umięśnioną, unerwioną i ukrwioną czaszką, bez śladów okaleczeń, tak jakby człowiek od zawsze, od urodzenia pozbawiony był skóry na głowie.

Adam, krzywiąc się dodatkowo od niemożebnego smrodu, odruchowo odwrócił się i zwymiotował w śnieg. Agent Titus wydawał się być w jak najlepszym nastroju, zagadnął zaraz z półuśmieszkiem:

– Czy wiecie, kim jest ten nieboszczyk?

– Zaraza go wie… – odparł policjant, opierając się lewą ręką o tył ciężarówki, ramieniem prawej zasłaniając usta i nos. Z nieopisanej przyczyny ciągle wpatrywał się w martwego, jakby zahipnotyzowany.

– Znaleźliśmy dokumenty. Przed nami leży Lasota Rastislav Novák, okoliczny kłusownik, pochodzenia czeskiego, od wielu lat poszukiwany przez policję jako sprawca brutalnych morderstw leśnych zwierząt, w tym zaliczany do wąskiego grona podejrzanych o ostatnie jakże ciekawe zbrodnie.

– To on? Teraz zatem został wykluczony, jak mniemam. Wąskie grono zmalało.

– Wąskie grono przestało istnieć. – Agent specjalny uśmiechnął się zagadkowo. – To był ostatni potencjalny sprawca.

– I jesteście w ciemnej dupie – podsumował Mercury i sięgnął za pazuchę po whisky.

– Cóż, jest wiele niewyjaśnionych spraw. Wielu rzeczy człowiek nie dociecze, nawet ja.

Detektyw upił łyk z flaszki i zakasłał, po chwili wybuchł śmiechem.

– Jaka szkoda, agencie specjalny Dundun! Szkoda, że taki młody i ambitny facet jak ty musi rozczarować swoich szefów już w trakcie pierwszego dochodzenia.

Titus wyszczerzył krzywe zęby i pokiwał głową.

– Życie. Chodźmy, odprowadzę pana do samochodu.

Miał już iść, gdy Mercury zatrzymał go.

– Zaraz, zaraz, to tyle?

– Śledztwo zostaje zawieszone do czasu kolejnych morderstw. Nic w tej chwili nie mamy do roboty, ciał zaginionych policjantów, podporucznika Nelsona i posterunkowego Boyle'a, najpewniej długo nie znajdziemy. Oczywiście nasi ludzie już przeczesują okoliczne lasy, przeszukują dom zamordowanego staruszka. Ale ostatnie poszlaki zostały zatarte… niestety. Jesteśmy, jak pan to zgrabnie ujął, w ciemnej dupie. Ale pan, panie White, niech się już tym wszystkim nie przejmuje. Zwłaszcza, że sprawa nie należy już do pana. Sprawy nie ma. Chodźmy.

Teraz Mercury spojrzał uważnie na agenta.

– Mam jedno pytanie, zanim stąd pójdę.

Titus uniósł wzrok, czekając.

– Dlaczego mnie tutaj sprowadziłeś? – niemal wyszeptał detektyw. – Odebrałeś nam, mnie i Twardy'emu, sprawę. Dlaczego więc, wtajemniczasz mnie teraz w dalszy ciąg śledztwa?

Agent specjalny uśmiechnął się, jakby spodziewał się takiego pytania od dłuższego czasu.

– Zauważyłem, że zabraliście coś cennego z miejsca zbrodni, detektywie White. Pergamin z zagadką, której do tej pory nie otrzymaliśmy, ale której w istocie nie potrzebujemy. Nic bowiem ona nie oznacza. Tym samym pokazaliście nam, że macie zamiar prowadzić śledztwo na własną rękę. W tej chwili, nie chcąc dopuścić do waszego nadmiernego zainteresowania sprawą, postanowiłem, że ujawnię wam końcowy trop. Aby was przekonać. Zorientujecie się, że to już nie ma sensu, tym samym, może zniechęceni, zaprzestaniecie pracy na własną rękę. Jak miło mi to słyszeć. Dobrze wiedzieć, że znajomi nie błądzą. Czyż nie tak, detektywie White?

 

***

 

Siedzenie w izolatce nie było przyjemne.

W ciągu wszystkich lat służby w policji wsadził tylu przestępców, że nie był w stanie zliczyć. Nigdy się nie zastanawiał, jak im tam jest. Czy wygodnie, czy są smutni. Bo i po co? Każdy gwałciciel, morderca czy nawet zwykły ćpun zasługuje na więzienie. Ale ja? – pomyślał teraz Twardy, przywiązany do krzesła, rozglądając się po pustym pomieszczeniu bez okien. Jedyne światło pochodziło z małego prostokątnego otworu u dołu wielkich metalowych drzwi, służącego do karmienia porwanych ofiar.

Przez krępujące go sznury nie miał jak tam podejść, jak się zbliżyć. A ciepłe danie stygło tuż pod jego nosem. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej uświadamiał sobie, że od dawna nie jadł. Skręcało go z głodu. Ile ja tutaj jestem? – zastanawiał się, wodząc błędnym wzrokiem po mrocznych zakamarkach izolatki – Dzień? Dwa? A może więcej? I w ogóle gdzie, do ciężkiej cholery, mnie wywiózł ten skurwysyn?! Zakneblował mi usta. Po co? Czyżby bał się, że ktoś mnie usłyszy?

Ułowił uchem jakieś odgłosy dochodzące z góry – pogwizdywanie osoby schodzącej po głucho skrzypiących schodach. I istotnie, po niedługiej chwili zobaczył podłużny cień wystający spod drzwi, odezwał się dźwięk otwieranego zamka. Przekręcanego kluczyka.

To był on, paskudny staruch. Niósł ze sobą jaśniejącą lampę naftową i myśliwski nóż. Detektyw chciał coś krzyknąć i wzdrygnął się, gdy zdał sobie sprawę, że miast słów wydaje z siebie głuche pomruki. Porywacz powiesił lampkę na drucie w ścianie i uśmiechnął się upiornie. Zbliżył się i zdjął ofierze knebel z ust.

– Zabiję cię!! – wrzasnął Twardy od razu słabym głosem i zaniósł się kaszlem.

Kłusownik wybuchł śmiechem – jakże Willowi znajomym – i podniósł talerz z ciepłym jeszcze jedzeniem.

– Zjedz, słabniesz.

– Niczego nie zjem! Ile mnie już tutaj trzymasz, co? Gdzie ja, kurwa, jestem?!

– Jedz, bo umrzesz.

– Przecież tego właśnie chcesz, prawda? Tego chcesz, psycholu! – wyrzęził Bill. – Mów, gdzie jesteśmy! Jak się tutaj znalazłem?!

– Na razie potrzebuję cię żywego – odpowiedział starzec niesamowicie spokojnym głosem. – Nie jadłeś od tygodnia. Jesteś osłabiony.

– Odpowiadaj!

– Idę dać jedzenie Człowiekowi, on to chętnie zje. – Porywacz zabrał naftową lampę i skierował się do wyjścia. – A i przy okazji, twoja żona nie żyje. Spłonęła w pożarze zanim tu trafiłeś, popełniła samobójstwo.

– Nigdzie nie idź! Co jej zrobiłeś, sukinsynu!

– Ja? A ty? Czy to nie ty ją do tego doprowadziłeś? Nie ty?

Drzwi zamknęły się z hukiem, więzienie spowiła ciemność.

A Will chyba po raz pierwszy od wielu lat…

zapłakał.

 

***

 

Mercury po jakimś czasie dał sobie spokój z wydzwanianiem do Twardy'ego. Dowiedział się w pracy o smutnym końcu Leny i jak większość mieszkańców Miasta-Gomorrah, niechętnie uległ złudzeniu, że William przepadł na zawsze. Jak reszta ofiar Kłusownika z Doliny Siddim.

Jedna tylko rzecz osobliwie go zaniepokoiła – mianowicie, łatwość z jaką FBI poddało sprawę. To właśnie skłoniło go do włamania się kolejnej nocy na komisariat. Na służbie była wtedy tylko jedna osoba, medyk kryminalny Paul Sanchez, którego zdążył już poznać wcześniej.

– Nieładnie – szepnął, zakradłszy mu się za plecy. Meksykanin aż podskoczył, kiedy zorientował się, że nie jest jedynym gościem w gabinecie inspektora.

– S-skąd się tu w-wziąłeś? – wyjąkał, chowając akta, które właśnie przeglądał.

– Przyszedłem sprawdzić, jak się miewasz.

– Skąd wiedziałeś…

– Przysłał mnie inspektor Wimple – skłamał detektyw Mercury. – Lepiej oddaj to, co trzymasz za plecami, bo sięgnę po broń.

Paul przestraszony posłusznie oddał plik papierów z widniejącym nań podpisem „Lasota Rastislav Novák". Adam wzdrygnął się – szukał dokładnie tych akt.

– Skąd to wziąłeś? Po co ci to? – spytał, prędko wyciągając pistolet i mierząc nim w medyka.

– Nie strzelaj! Oddałem ci to, więc puść mnie wolno!

Mercury odciągnął kurek broni.

– Zostaw mnie! – wykrzyknął Sanchez. – Ja nie mam z tym nic wspólnego!

– Albo się w tej chwili uciszysz, albo odstrzelę ci łeb. Ktoś nas jeszcze usłyszy. Gadaj szybko, z czym nie masz nic wspólnego, pókim dobry!

Medyk nieznacznie zaczął cofać się w kierunku biurka.

– Nie przysłał cię inspektor.

– Stój, kurwa, bo cię zastrzelę! A, daję słowo, nie sprawi mi przyjemności sprzątanie szczątków twojej czaszki i mózgu ze ścian tego gabinetu!

– Nie strzelisz – Paul uśmiechnął się blado. – Jesteś tu tak samo nielegalnie jak ja. Kiedy ktoś usłyszy strzały, momentalnie zjawi się tu więcej policji, będziesz siedzieć.

Huknęło. Sanchez zawył, łapiąc się za lewe ramię, barwiąc na karminowo koszulę i, niestety, orientalnie zdobiony dywanik szefa Mercury'ego.

– Za-zapłacili mi za zatarcie śladów! – zapłakał medyk, zwijając się z przerażającego bólu.

– Za głupotę także?

– Co?

– Kto ci zapłacił! Mów, bo tym razem strzelę nieco powyżej nóg, w takie miejsce, którego pewnie z racji twego młodego wieku nie zdążyłeś zbyt wiele poużywać.

– B-błagam, n-nie!

– Kto?!

– FBI!

 

***

 

Titus Dundun wstał ze skórzanego fotela, przez ramię przewiesił strzelbę winchester kaliber dwanaście i pogłaskał psa po łepetynie. Wyżeł zamerdał kikutem ogona. Zaszczekał. Kłusownik z Doliny Siddim uśmiechnął się pod wąsem i otworzył schowaną pod niedźwiedzim futrem klapę w podłodze, prowadzącą do piwnicy. Zabrał płonącą lampę naftową, nowy talerz gotowanego mięsa i zszedł po kamiennych schodach do miejsca rzeźni.

Jak się spodziewał, zastał Twardy'ego półżywego. Nie jadł od ponad dziesięciu dni, pił niewiele. Jak na tak krótki czas wychudł niesamowicie, wcześniej rysujący się znacznie mięsień piwny jak gdyby zmalał, twarz wyszczuplała, a kości policzkowe zdawały się wystawać mu przez skórę. Długie włosy jakby zrzedły, od bladego światła zdawały się być siwe.

– Jaki piękny, a zarazem żałosny jest to widok – szepnął Titus zadowolony i położył talerz na kolanach związanej ofiary. – Już nie jesteś taki twardy, co, panie Twardy?

Krótki śmiech zabrzmiał echem po kamiennej izolatce i okolicznych lochach.

William, mający dotąd zamknięte oczy, jak gdyby spał, rozwarł szeroko powieki i spojrzał z nienawiścią na swego oprawcę.

– Już wiem, gnido, kim jesteś… – powiedział przez zęby, zrzucając talerz z pożywieniem na chłodną posadzkę. – Dundun, skurwysynu…

Titus na chwilę spoważniał. Jednak zaraz znowu zaczął rechotać straszliwym głosem. Złapał obydwoma rękoma za tył głowy i nachyliwszy się, zdjął lepiącą się mu do szczupłej, wąsatej twarzy, maskę starego myśliwego Lasoty. Na moment wzniósł ją, pokazując dokładnie detektywowi, po czym rzucił gdzieś w mroczny kąt więziennej sali.

– Sprytnie, sprytnie, detektywie Twardy.

Policjant resztkami sił splunął w stronę porywacza.

– I szkoda, że się zmarnuje… – westchnął Kłusownik, spoglądając na rozbity talerz i resztki stygnącego obiadu. – Potrawka z Natalie. Szczególnie przypadła mi do gustu.

William miał już wykrzyknąć kolejne wyzwiska w stronę oprawcy, gdy ten podszedł i uderzył go kolbą strzelby w skroń.

 

***

 

Podążali tą samą drogą, co wcześniej Mercury. Zbliżali się do Devil Forest, miejsca kryjówki Kłusownika z Doliny Siddim. Paul prowadził, z prowizorycznym opatrunkiem z postrzępionego materiału, detektyw White siedział z tyłu, czytając akta z pieczołowitą uwagą.

– Lasota Rastislav Novák – przeczytał. – Urodzony 13 stycznia 1933 roku na północy Czechosłowacji, w małej wsi Chvalkovice…

 

***

 

– Od małego był regularnie bity przez swojego ojca, alkoholika – mówił Titus Dundun, coraz mocniej kręcąc korbą machiny do rozciągania, do której przytwierdzony był właśnie, boleśnie zaciskający zęby, detektyw Twardy. Oprawcy sprawiało to niemałą radość. – Młody Lasota niejednokrotnie uciekał z domu, w głębokie puszcze, z dala od przerażającej rzeczywistości. Miał jeszcze sześcioro rodzeństwa, więc kiedy zniknął po raz kolejny, w wieku zaledwie siedmiu lat, zarówno matka jak i ojciec prędko o nim zapomnieli. Zagubiony chłopiec został przygarnięty przez Cyganów, którzy, jak się pewnie domyślasz, mój drogi detektywie, zaniepokojeni nadchodzącą wojną, kryli się po lasach. Wtedy też nadano mu imię Lasota, wcześniej bowiem, w rodzinnej wsi, wołano nań Ratislav. Wśród nowych przyjaciół wkrótce nauczył się życia z tego, co ludzie przez swą dobroć podarują – albo raczej, co chciałby, żeby przez swą dobroć mu podarowali. Od swojego przybranego ojca nauczył się także posługiwania bronią palną i od tej pory wiele czasu spędzał na polowaniach, z początku na drobną, z biegiem lat na większą, dużo większą zwierzynę. Pewnej nocy jednak zdarzyło się, że na trop Cyganów natrafili hitlerowcy. Jak wiadomo, mając nakaz łapania wszelkich Żydów i Cyganów, musieli pozbawić kryjących się włóczęgów wolności i życia. Jeden tylko jedenastoletni już chłopak został oszczędzony i, jako Czech, wcielony do niemieckiego wojska. Po roku postanowił zdezerterować. Na jego szczęście wojna rychło się skończyła i nie będąc szukanym przez mściwe władze nieistniejącej już III Rzeszy, udał się do swojego starego domu, do Chvalkovic. Tam jednak dowiedział się, że wszyscy jego krewni zostali wymordowani przed kilku laty. – Kłusownik przerwał na chwilę, zamyślił się i znowu zaczął kręcić kołkiem, opowiadając dalej, śród kakofonii krzyków bólu Williama.

– Pewnie dziwisz się, że opowiadam ci to wszystko? Wkrótce przekonasz się, detektywie, do czego tak naprawdę zmierzam. Przez kilka lat Lasota sam pracował na roli w Chvalkovicach. Kiedy jednak skończył siedemnaście lat, z niewiadomych przyczyn postanowiono go wygnać. Ponownie wylądował na ulicy. Teraz jednak, mój drogi, będąc niemal dojrzałym młodzieńcem, potrafił sobie radzić samodzielnie. Do prawie trzydziestego roku życia utrzymywał się z myślistwa i – tak, dobrze myślałeś, panie Twardy – z kłusownictwa, ze sprzedaży skór i futer. Doszło do tego, że w 1965 roku dorobił się całkiem sporego majątku i osiedlił się na stałe w Pradze. Tam też wkrótce zaręczył się z turystką ze Stanów Zjednoczonych – Teraz porywacz uśmiechnął się szeroko, ukazując krzywe zęby. – A miała ona na imię Emily… Dundun. Akurat przyjechała w odwiedziny do swej babki, Czeszki. W rok później Lasota, wraz z Emily, postanowił wyjechać do Stanów, gdzie osiedlili się w wiosce Plainfield, na północy, w Dolinie Siddim. W roku 1973, czyli rok po twoich urodzinach, Williamie, urodziły im się bliźniaki – pierwszy Milos, drugi Titus, to właśnie byłem ja. Los chciał, że moja matka, przez powikłania, zmarła kilka dni po porodzie, zaś Milos, mój brat, z niewiadomych przyczyn, w trzy miesiące później.

Lasota sam postanowił się mną zająć. Przez wiele lat pracował na roli oraz polował, by utrzymać nasz dom. Jednak w Plainfield, ponownie jak przed laty w Chvalkovicach, mieszkańcy także nie byli zadowoleni z mego i mojego ojca ekscentryzmu – nigdy z nikim nie rozmawialiśmy, nie przychodziliśmy na nabożeństwa i często znikaliśmy na wiele dni, wracając potem z dziwacznymi znaleziskami. Nikt nie wiedział, co dzieje się w naszym gospodarstwie, toteż wkrótce po wiosce zaczęły krążyć niewyobrażalne historie na nasz temat. Nigdy nie potwierdzono, czy owe opowiastki były prawdziwe, ale mawiano, że z cmentarza w Plainfield znikają ciała, przejezdni turyści, zapuszczający się na koniec wsi, do gospodarstwa Lasoty, w niewyjaśnionych okolicznościach przepadają bez wieści, a krowy, psy i koty znajduje się z uciętymi głowami, nadal żyjące i poruszające się spazmatycznie.

Z biegiem czasu w końcu zapadła cisza. Wszyscy zapomnieli o Lasocie i o mnie.

Ustały nawet legendy mieszkańców wsi. Jednak po latach, kiedy ktoś w końcu przypomniał sobie o nas, całe Plainfield odetchnęło z ulgą, gdy zobaczyło, iż nasze gospodarstwo stoi zakurzone i niezamieszkane.

 

***

 

– W roku 1983 Lasota Ratislav Novák ginie w tajemniczych okolicznościach – dokończył czytać Mercury. – Jego jedyny syn Titus zostaje adoptowany przez dziadków. Zmienia nazwisko…

– I tak za pieniądze staruszków – wtrącił się nagle Paul – idzie do najlepszych szkół Miasta-Gomorrah, zdobywa wykształcenie prawnicze i psychologiczne, podejmuje pracę w policji…

– Miałeś prowadzić, zapomniałeś? – Detektyw szturchnął medyka lufą pistoletu, ten pokiwał nerwowo głową. – Ale z kolei jak wyjaśnić – podjął zaraz Adam White – że ten sukinsyn, Lasota, jeszcze przed tygodniem żył? Mamy rok dwa tysiące ósmy. Wyszedł z grobu, czy co?

– Musieli upozorować je-jego śmierć…

– Cicho miałeś być. – Mercury ponownie szturchnął Sancheza pistoletem. – Hmm, niech pomyślę. Pewnie upozorowano śmierć. – Uśmiechnął się ponuro. – I przez wiele lat, do teraz, obaj Kłusownicy z Doliny Siddim współpracowali razem…

Medyk zatrzymał samochód, zmacał opatrunek.

– To-to tu, dalej musimy iść pieszo.

 

***

 

Will był na skraju wytrzymałości, kiedy psychopata skończył go torturować. Praktycznie przestał cokolwiek czuć. Przestał o czymkolwiek myśleć. Leżał na wznak na grubych deskach machiny do rozciągania i ledwo słyszalnie, miarowo oddychał.

– Skończone – rzekł w końcu Dundun, przyglądając się detektywowi, widocznie zadowolony z rezultatu. – Twoje stawy są teraz mocno naderwane, wystarczyłoby jeszcze jedno przekręcenie korbką o dziewięćdziesiąt stopni i popękałyby ci kości.

– Jak to się dzieje… – wyszeptał nagle Twardy charkliwym, acz nieustępliwym głosem – że mordercy, tacy jak ty… zawsze są takimi pieprzniętymi idiotami…

– Wcale nie jestem idiotą – zaprotestował Titus, zdejmując łańcuchy z umęczonych kończyn ofiary, cały czas spokojnym, opanowanym tonem, dając jednak po sobie poznać zauważalne podniecenie na widok ledwo poruszającej się ofiary. – Mój ojciec był idiotą. Zabijał każdego, bez względu na konsekwencje, wszystkich identycznie – za pomocą pułapek, sideł na dzikie zwierzyny. Kiedy nazwali nas Kłusownikiem, jasne się stało, że głównymi podejrzanymi staną się oczywiście wszyscy myśliwi i kłusownicy z okolic Miasta-Gomorrah. Nie mogłem dopuścić do tego, żeby byleco skierowało policję na mój trop. Więc, najpierw zabiłem swojego… swojego psa, pekińczyka. Biedny Orzeł. Ale musiałem to zrobić. Obdarłem go ze skóry i w ten sposób jakoś odsunąłem od siebie podejrzenia.

– Nie pomyślałeś tylko o jednym – wysapał William, nabierając sił. – Twój ojciec nigdy nie obdzierał ofiar ze skóry. Jego ofiary znajdowano pokaleczone przez myśliwskie narzędzia albo nie znajdowano ich wcale. Odnalezione zwłoki często pozbawione były części ciała, organów wewnętrznych, pojedynczych kończyn. Twoje zaś, trzy ostatnie, pozbawiłeś twarzy, szatan wie tylko, w jaki bestialski sposób. Do tego pozostawiałeś informacje, zagadki. Pisane na ludzkiej skórze.

– To akurat nie było moim dziełem – Oprawca uśmiechnął się podle. – Ale trafnego użył pan określenia, panie Twardy, że tylko szatan wie, jak to się stało. Tylko szatan.

 

***

 

Dla bezpieczeństwa kazał rannemu Paulowi zostać w aucie, skuwszy go wcześniej kajdankami. Zabrał pistolet oraz latarkę i przedzierając się przez ubity śnieg, pobiegł w stronę świateł majaczących daleko w leśnej głuszy.

Czuł, że może jeszcze uratować Billa. Mimo że, od ostatniego spotkania z nim mijało już ponad dziesięć dni, w głębi serca czuł, że detektyw Twardy nie podda się bez walki. Po prostu go znał. I miał nadzieję, że go jeszcze kiedyś ujrzy, że znowu, jak dawniej, będą mogli razem napić się kawy, pośmiać i powspominać stare czasy. Chciałby wrócić lata, gdy był jeszcze młody, gdy jego żona Anna była mu bezgranicznie oddana i gdy dzieci go kochały. Lata wolne od przerażającej, ale zasłużonej, nienawiści.

Przecież to minęło. Popełnił wiele błędów, ale srogo je teraz odpokutowywał.

Już nigdy nie pójdzie z chłopakami na mecz Gomorrah Wasters, nigdy nie uśmiechnie się do siebie, jadąc samochodem, nucąc starą bluesową piosenkę.

Musi tylko zrobić tę jedną dobrą rzecz.

 

***

 

Kiedy dotarł do chaty Kłusownika, zbliżał się brzask. Po cichu zakradł się pod jedyne widoczne drzwi i wyważył je z głuchym łomotem. Zaraz spostrzegł, że coś w mroku izby szczerzy ostre kły i warczy nań ostrzegawczo. Nie zastanawiając się wiele, pod wpływem impulsu, wycelował i strzelił. Wyżeł stoczył się w dół schodów, barwiąc drewniane deski czarną cieczą.

Detektyw zbiegł na dół. Wiedział, że to tam. Czuł to w kościach. Wparował do kamiennej sali przez uchylone, żelazne drzwi. Wokół było pełno narzędzi tortur, po środku, na cudacznej machinie, spoczywał William, słabnący z każdą chwilą.

Mercury bez słowa wziął go na ramiona, wybiegł z więzienia. Ruszył przed siebie mrocznym tunelem. Próbował poświecić latarką, ale stwierdziwszy, że to niemożliwe, bo niósł partnera, schował ją i pistolet do kieszeni. Ponownie podjął marsz przez cuchnące ścieki, podziemne korytarze Miasta-Gomorrah. Chciał uciec jak najdalej. Zanieść Billa do szpitala.

– Nie obracaj się za siebie, za nic na świecie! – krzyknął omdlały Twardy, nagle odzyskując zdolność racjonalnego myślenia. – Inaczej zginiesz.

– Nie pleć bzdur… jesteś poważnie ranny.

– Słuchaj mnie… w ten sposób mogę uratować…

Coś huknęło i świsnęło nad ich głowami.

– Goni nas. – Mercury zatrzymał się, chcąc sięgnąć po broń.

– Nie odwracaj się!!

Mercury odwrócił się w stronę Kłusownika.

Znowu zabrzmiał strzał.

Pocisk rozorał głowę Adama.

 

***

 

Zerwał się jakby ktoś ukłuł go igłą w plecy. Tępo rozejrzał się wokoło. Rozmazany obraz z sekundy na sekundę stawał się coraz bardziej wyraźny. Do uszu Williama dotarła muzyka AC/DC z szafy grającej i głosy z telewizji, w której właśnie mecz dobiegał końca. Gomorrah Wasters i Sodom Foxes zremisowali.

– Obudziłeś się wreszcie, kolego? – Znajomy, natrętny głos Joe Malvina, barmana z „Haeven In Hell". – Cała klientela już zbiera się do domów, ty też powinieneś. Ale wpadnij jeszcze któregoś razu – sporo pijesz i hojnie płacisz.

– Spałem?

– No z godzinkę, czy półtorej leżałeś mi tu za kontuarem, strasząc bywalców swoimi rzygowinami i majaczeniem przez sen.

– A gdzie ten facet, co ze mną pił?

– Jaki znowu facet, chłopie. Jeszcze jesteś pijany? Przecież przez cały wieczór piłeś sam!

– Sam? Nie, niemożliwe…

– Ha! Może piłeś z samym Panem Bogiem! – zawołał szynkarz, zanosząc się niepohamowanym, świńskim śmiechem.

 

***

 

Wsiadł na motocykl i w świetle neonów Miasta-Gomorrah udał się przed siebie. Zatrzymał się już pod domem Mercury'ego. Tam przypomniał sobie, że w małym bagażniku harleya ma ukryty rewolwer. Załadował go, zakręcił bębenkiem i wszedł przez otwarte drzwi mieszkania swego przyjaciela. Zobaczył tam dziwaczną scenę, równie dziwaczną jak we śnie – Titus Dundun, ubrany w czarny prochowiec, celował do bezbronnego Mercury'ego z pistoletu.

Przyjaciel dostrzegł Twardy'ego kątem oka i począł się śmiać.

Bill wymierzył i wystrzelił, prosto w gardło Kłusownika z Doliny Siddim.

 

Koniec

Komentarze

Wciągająca historia, choć miejscami sprawia wrażenie nie do końca przemyślanej i tak sobie napisanej, wątek fantastyczny również raczej słaby, ale to wszystko nie zmienia faktu, że fabuła jest świetna.

Gratuluję! bardzo dobre opowiadanie!

Hmmm. Fantastyki cały czas nie ma. Sposób rozwiązania zagadki też na kolana nie rzuca.

Babska logika rządzi!

No cóż, druga część również obeszła się bez fantastyki, a i horroru, mimo opisów drastycznych scen, było jak na lekarstwo. Wplecenie sennych wizji także nie podniosło jakości opowiadania, więc nie mogę powiedzieć, że to była satysfakcjonująca lektura. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka