Rozkaszlał się nie na żarty. Drobinki pyłu wdarły się pod maskę, którą ochraniał twarz przed szkodliwym kurzem. Rury, które miały filtrować powietrze, ledwie wyrabiały. Kombajn na przodku pracował pełną parą. Stalowe zęby wgryzały się w ścianę, krusząc wielkie bryły na mniejsze złomki. Urobek spadał na czarną taśmę i jechał dalej. Temperatura była nie do zniesienia, grudki, które nie trafiły na taśmociąg sypały mu się na buty. Robert miał dość, a do końca szychty wciąż pozostawała połowa dniówki.
Hurgot maszynerii był nie do zniesienia, kompania węglowa wciąż przędła jako tako, na ochronniki słuchu nie mieli szans. Maski pyłowe były najlepszym na co mogli liczyć. Czesiek, starszy górnik, który od pierwszego dnia mentorował Robertowi, pilnował taśmociągu, po którym urobek jechał dalej w głąb chodnika.
Licznik stężenia metanu czerwienił się graniczną wartością. Ten kolor zawsze powodował Roberta szybsze bicie serca. Niby wszystko było jasne, dwa procent ani promila więcej. Rzeczywistość wyglądała jednak zupełnie inaczej, zdarzało im się już pracować przy dwóch i pół.
– Robert! – Odwrócił się do Cześka, który machał do niego, ubrany we flanelową koszulę i żółte rękawice.
– Ja, co tam? – zapytał Robert unosząc nieco kask.
– Ciś na ostatnio przerwa. Jeszcze godzina i fajrant, napij się co, potem jo puda.
– Ja, dobre. – Robert uśmiechnął się pod nosem, zasymulował salut do krawędzi kasku.
Odetchnął z ulgą. Przynajmniej przez kilka minut, nie będzie musiał patrzyć na ten przeklęty miernik metanu. Nie cierpiał pracy na przodku, gdzieś z tyłu głowy nieustannie kołatała mu się myśl, że igra ze śmiercią. To nie była spokojna praca na powierzchni, gdzie wypadek mógł spowodować tylko skrajny idiota. Tutaj, kilkaset metrów niżej, wystarczyła chwila nieuwagi, lub naginanie przepisów.
Robert rzucił jeszcze okiem na swoje stanowisko pracy. Ukontentowany ruszył ku spokojniejszej części wyrobiska. Taśmociąg buczał i trzeszczał jak zaprzęgnięta do niewolniczej pracy bestia.
Minął kilku górników, z którymi wymienił pozdrowienia. Hurgot taśmiociągu towarzyszył mu przy każdym kroku, nie było nawet kiedy zsunąć maski, pył drażnił oczy. Wyrobisko było wzmocnione łukowatymi podporami, Robert znalazł swoją torbę narzędziową i wyjął zawiniętą w folię kanapkę. Szczur, który od jakiegoś czasu towarzyszył mu krok w krok, przysiadł na zadku i czekał cierpliwie. Przykucnął oparłszy się plecami o chropowatą ścianę wyrobiska.
– Robert, pozwól na moment. – Rozległo się gdzieś obok.
Górnik podniósł głowę, głos był ledwie słyszalny, jakby ktoś szeptał do ucha. Musiał unieść ponownie kask, by pomóc sobie w lokalizacji źródła dźwięku.
– Robert! – Usłyszał ponownie, tym razem głośniej.
Dostrzegł go, stał na granicy światła, gdzieś pod ścianą wyrobiska. Robert zmrużył oczy, miał ledwie minus jeden, ale nie poznawał człowieka, widział go po raz pierwszy w życiu.
– Nosz kurwa, co zaś… – Stanął na równe nogi, leniwym krokiem ruszył ku nieznajomemu.
Wydawało mu się, że Czesiek jest stary, ale ten górnik na oko miał z siedemdziesiąt lat. Był całkiem wysoki i chuderlawy. Ubrany w niebieski kombinezon i kask z wyłączoną lampą górniczą, wciąż wołał go po imieniu oraz wzywał gestem kościstej dłoni. Długa i bujna siwa broda zasłaniała mu prawie całą szyję.
– Szczynść Boże, my się chyba nie znomy. – Robert skinął na powitanie, gdy zbliżył się na kilka kroków.
– Chodź, pokażę ci coś. – Stary górnik odwrócił się i pewnym krokiem wszedł do wnęki chodnika.
– Dyć tam nic nima. – Robert wzruszył ramionami, ale mimo to poszedł w ślad za starcem.
Załom był płytki i ciasny, dało się w niego wejść na ledwie dwa, może trzy kroki.
– A teraz się nie odwracaj – powiedział stary górnik.
Eksplodujący metan nie przypominał akustyką detonacji bomby lub granatu. Brzmiał jak wizg nadjeżdżającego pociągu, był wysoki, wdzierający się w trzewia, nieubłagany. Robert nie zdążył nawet otworzyć ust, poczuł na plecach piekielny żar. Słup ognia wypełnił przodek, wyrobisko aż w końcu pochłonął halę. Jazgot ogłuszał, Robert upadł na ziemię, nie wiedział kiedy stracił przytomność.
Najpierw uszu doszły go oddalone krzyki, jakby nawoływania. Wciąż widział przed sobą ciemność, czuł jednak na skórze krople zimnego deszczu. Głosy stawały się coraz bliższe, w końcu do gardłowych wrzasków dołączył łomot ciężkich butów.
– Tu jest, momy go! – Rozległo się tuż obok niego.
– Tukej? Dyć mioł być jeszcze na dole, patrz, poparzony… – Ktoś zdumiał się widząc leżącego na betonie, tuż obok szybu Roberta.
– Chryste Panie, jako on wyloz? – zapytał ten pierwszy.
Wzrok wracał bardzo powoli, jakby powieki zalepiał mu gorący jeszcze wosk. Jasne plamy mieszały się ze ambulatoryjnymi kogutami. Ktoś podniósł go, ból szarpał ciałem, przełożyli go na nosze, czuło opinające tors pasy. Dźwięki kolejnych karetek zlewały się z syrenami alarmowymi i coraz większą liczbą podniesionych głosów.
Próbował mrugać, mgła rozrzedzała się, ciemne sylwetki mieszały się z czerwienią medycznych uniformów i kolorami górniczych kombinezonów. Ktoś wsunął go razem z noszami do wnętrza ambulansu.
– Żyjesz, bydzie dobrze! – Sanitariusz klepnął go w ramię. – Słyszysz mie? Możesz godać?
Robert odpowiedział nerwowym skinieniem. Jeszcze nim skrzydła karetki zamknęły się, odcinając go od chaosu, dostrzegł spokojną postać. Robert poczuł jak ciałem wstrząsnęły dreszcze. Kombinezon starca nie był nawet poplamiony. Jego długa broda wciąż pozostawała biała jak śnieg. Zatrzymał się, gdy Robert złowił jego pełne ukojenia spojrzenie. Uśmiechnął się serdecznie, po ojcowsku, jakby dotykał wzrokiem samej duszy. Robert poczuł jak do oczu napłynęły łzy. Słyszał już wycie karetki i przebijający się przez jazgot głos sanitariusza.
– Wszystko bydzie dobrze, żyjesz. Wszystko bydzie dobrze.