- Opowiadanie: maciekzolnowski - Sieczkarkozada: krótka historia pewnej rodziny

Sieczkarkozada: krótka historia pewnej rodziny

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Sieczkarkozada: krótka historia pewnej rodziny

Mój Boże, ileż było takich owianych aurą tajemnicy wydarzeń z dzieciństwa, które – przekazywane z ust do ust przez osoby postronne, plotkarzy, bądź też zatrzymane wyłącznie dla siebie gdzieś na dnie pamięci – z czasem urosły do czegoś w rodzaju legendy. Wszystkich nie pamiętam, a większość nie zasługuje, jak mniemam, na niczyją uwagę, ale cóż począć, skoro świat dziecka rządzi się własnymi prawami i potrafi wyolbrzymiać sprawy najbardziej nawet błahe? Na przykład taka sieczkarka. Rzecz mogłoby się wydawać bez znaczenia, która jednak źle mi się konotuje. Ale zacznijmy może od początku.

Miałem kiedyś starszego kolegę, który mieszkał przy tej samej co ja ulicy Ogrodowej ze swym młodszym rodzeństwem: Basią i Tomkiem. Adam, bo o nim mowa, był ode mnie większy i silniejszy. I bardzo mi imponował. Nie był wcale małym chłopcem, a wprost przeciwnie – w mych oczach, mając za sobą całe trzynaście lat życia, jawił się prawie jako dorosły. Potrafił być rozważny, przewidujący i ostrożny, choć – przynajmniej do pewnego stopnia – wychowywała go ulica. Pochodził z domu, w którym każdy dbał wyłącznie o siebie: rodzice byli więc zajęci swoimi sprawami, a dzieci swoimi.

Czy już czujecie zew romantycznej wolności, żeby nie powiedzieć: dziecięcej anarchii? Doszło do tego, że nawet teraz, po wielu latach, kiedy piszę te słowa, odczuwam zazdrość. Ja takiej swobody nigdy nie zaznałem. Prowadzono mnie na bardzo krótkiej smyczy i miałem mnóstwo obowiązków związanych z nauką w szkole gminnej. Tymczasem u Bochenków można było robić dosłownie wszystko, na przykład bawić się w chowanego albo hau-haua, cokolwiek to oznacza. Można było ganiać po dosłownie całym domu i robić to, czego normalnie robić nie wypada. A sterta ubrań porozrzucanych po podłodze, walających się po wszystkich kątach zawilgoconej rozwalichy, piętrzących się bez ładu i składu aż po sam sufit, stanowiła niezrównaną wprost scenerię dla najbardziej nawet wymyślnych i szalonych zabaw. Do tego jeszcze to pierze sprzed tygodnia albo dwóch wciąż unoszące się w powietrzu – pamiątka po zaszlachtowanym i oskubanym brojlerze.

Ojciec rodziny musiał jeździć codziennie mopikiem do bazy, ówczesnego pegeeru. Matka całymi dniami tylko szlugała i szlugała i piła nałogowo. Później, wszelako nie wcześniej jak przed jedenastą, zabierała się za porządki, gdyż bałagan w domu był nieprzeciętny. Zabierała się także przez całe popołudnia – rzadko na tyle skutecznie, by w ogóle móc choćby tylko pomarzyć o dotknięciu mopa, szufelki i zmiotki. Najmłodszy Tomeczek był niekiedy tak straszliwie głodny, gdy wracał ze szkoły, że brał pomyje za zupę. Robił to oczywiście omyłkowo, ale najgorsze, że mu one bardzo, ale to bardzo smakowały, bardziej od codziennej strawy. Było zawsze wesoło, a człowiek brechtał się dosłownie z byle czego, chichrając przy tym jak żaba Monika z „Teleferii”. Wieczorami oglądało się „Sąsiadów” i to tam po raz pierwszy zakochałem się w „Terminatorze”.

Pamiętam, jak razu pewnego moja babcia przyszła z wyłudą po odrobinę cukru, zapukała do drzwi i oto, co usłyszała:

– E ty, kurwa! Zaraz jak ci puknę, cholero! Aa, to pani, pani Goździkowa. O przepraszam. Myślałam, że to te małe bąki se zabawy urządzają, bo cały czas tylko przyłażą i przyłażą i do mnie walą.

– A nic się nie stało, pani Bochenkowa, nic się nie stało – odparła bardzo elegancko babcia.

Taki to był właśnie wesoły domek, tętniący życiem, rozbrzmiewający poematem symfonicznym bluzgów, w którym maleństwa same się pilnowały albo i nie, wychowywały albo nie. Nie zdziwiło mnie więc, jak razu pewnego dowiedziałem się, że Adasiowi sieczkarka obcięła jeden z palców u ręki. Nie było mnie przy tym, ale wiedziałem, że w tym bajzlu wszystko zdarzyć się może i że prędzej czy później dojdzie do jakiegoś nieszczęścia. Podobno było strasznie zabawnie, kiedy ów członek na powrót mu przyszywano, a wszyscy żartowali. I pielęgniarki, i doktory, a nawet sam zainteresowany śmiali się do rozpuku.

A było to tak: owego feralnego dnia ojciec podawał Adasiowi porcję trawska i jeszcze paru innych roślin oraz warzyw, a on ostrożnie wkładał je do sieczkarki. Miał to być zdaje się pokarm dla królików: jakiś rozdrobniony mlecz albo mlecz z dodatkiem trawy i buraków cukrowych. Bo widzicie: te małe kłapouche smyki wprost uwielbiają polne zielsko. Maszyna wibrowała delikatnie i równomiernie i wystarczyło tylko zgrać się z nią. Tak więc bez czkawek, drgawek i przeskoków pracowała ta dwuosobowa bochenkowa spółdzielnia rolnicza. Lecz coś musiało pójść nie tak, coś złego musiało się stać z samymi nożami, gdyż nagle… podskoczyły i dosłownie rzuciły się na Adasiowe dłonie z kłami, szponami, rogami i kopytami. A ten miast odskoczyć, jął się przysuwać do sieczkarki coraz bliżej i bliżej. Podobno ujrzał gigantycznego królika z zębami zamiast ostrzy i z rozkosznymi oczkami, takimi, jak u pluszaka. No i chciał to źwierzę pogłaskać, musnąć delikatnie po mordce, nakarmić marcheweczką i mleczem. I trach! Coś chrupnęło okropnie i nim się zorientował, co się święci, było po zawodach.

Tego dnia druh mój z Ogrodowej stracił wiele krwi nim zgubę mu przyszyto. I jak tylko odnowiona zaczęła funkcjonować, natychmiast ułożyła się w przyjacielski gest: all right.

Czy to wszystko wydarzyło się naprawdę? Tego nie wiem i chyba się już nie dowiem. Mój Boże, ileż było takich owianych aurą tajemnicy, sensacyjnych wydarzeń w moim nastoletnim życiu, które z czasem urastały do rangi legendy, przekazywane z ust do ust przez osoby postronne i zwykłych, pospolitych plotkarzy. Wszystkich nie zapamiętałem. Większość z nich nie zasługuje, jak sądzę, na uwagę, ale świat dziecka rządzi się swoimi prawami i potrafi niekiedy wyolbrzymiać błahostki. Wyraz „sieczkarka” na przykład: już zawsze będzie mi się nieciekawie kojarzył.

A co do samych Bochenków jeszcze: otóż rodzinka funkcjonowała sobie nadal w perspektywie najdalszości. Tyle że bez matki, bo ta umarła na raka. Wiadomo: papieroski, miłostki, tryb życia beztroski. Bochenkowe dzieci pokończyły wkrótce studia, poznajdowały dobre prace i pozakładały rodziny. I tak żyją po bożemu po dziś dzień, radząc sobie nawet lepiej od piszącego te słowa.

Koniec

Komentarze

Nie jestem pewna, jak się do tego tekstu ustosunkować. Poniekąd mi się podobał, a z drugiej strony troszeczkę niepokoił. Może dlatego, że opisywana rodzina Bochenków była niewątpliwie patologiczna, i beztroska z jaką autor podchodzi do tego problemu, aż przyprawia o dreszcze. Z drugiej strony czytanie smętnego tekstu o tragedii rodziny na polskiej wsi, byłoby niepomiernie męczące, a ten tekst wszedł do głowy gładko. Zastanawiam się też, czy nie jest przypadkiem dobrym odzwierciedleniem naszej rzeczywistości i społecznego przyzwolenia, jak i dziecięcej nieświadomości. 

Parę razy zgrzytnęło stylistycznie, tu i tam zdawało mi się, że interpunkcja powinna wyglądać inaczej, ale nic z tego nie przeszkadzało szczególnie w odbiorze. Ogólnie rzecz biorąc, tekst mi się podobał, choć wzbudził niepokój.

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow, Creeps in this petty pace from day to day, To the last syllable of recorded time; And all our yesterdays have lighted fools The way to dusty death.

Pogodna (i zupełnie niefantastyczna, właściwie nawet nie fabularna) opowieść, podana w charakterystycznym, maćkowym, gawędziarskim stylu. 

Rzeczywiście sporo tam beztroski, być może trochę dlatego, że z perspektywy czterdziestolatka dzieciństwo to okres, gdy trawa była bardziej zielona a gnojówka pachniała bio-eko-organic. 

Z drugiej strony znam wielu takich Bochenków, i faktycznie, była tam bieda, była beznadzieja i ocieranie się o patologię. Ale beztroska też była i miłość również. A bochenkowe dzieci często wychodziły, chciałoby się rzec – mimo wszystko, na bardzo poukładanych ludzi. 

A sieczkarnia to rzeczywiscie kawał złowrogiego ustrojstwa. I jeśli pomyśleć, to aż dziw, że przebrnęło się przez dzieciństwo bez szwanku, szczególnie patrząc z perspektywy dzisiejszego terroru bezpieczeństwa ;-) 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

No dobra, a gdzie tu fantastyka? Sieczkarnia odcięła dzieciakowi palec, a chłopak później opowiadał, że mu się skojarzyła z królikiem. Co z tego nie mogło się zdarzyć?

by w ogóle móc choćby tylko pomarzyć o dotknięciu mopa, łopatki albo zmiotki.

W latach osiemdziesiątych nie było mopów. No, może pod koniec, ale bardzo wątpię.

Aaa, to pani, pani Goździkowa.

A Goździkowa nie jest od etopiryny?

Babska logika rządzi!

Widocznie Goździkowa jest i od etopiryny, i od cukru ;)

Ładne :)

Przynoszę radość :)

Bardzo klimatyczne. Można się w tym zatopić i powspominać beztroskę. ;)

 Przygnębiająca historia z perspektywy lat, niestety nie fantastyczna i to w żadnym tego słowa znaczeniu. Tej krwi też wcale nie tak dużo jak w opisie. Poruszające i niestety bardzo życiowe.

Dzięki za ciekawą dyskusję i bardziej lub mniej miłe słowa! Podoba mi się zwłaszcza interpretacja Thargone. Co rzuciło Wam się w oczy z błędów, np. interpunkcyjnych? W których momentach tekst tracił swój rytm? Kiedy przystawaliście i co Wam zgrzytało?

Cóż, dużo soczystej, purpurowej krwi stracił nim mu go na powrót przyszyli medycy,

Tu by się przydał – po "stracił”. Ale, IMO, nie było źle z przecinkologią.

Babska logika rządzi!

Z właściwą sobie swobodą przedstawiłeś obszerniejszy fragment wspomnień z czasów wczesnego pacholęctwa, a choć o ataku sieczkarki napisałeś już w jednym z wcześniejszych opowiadań, Sieczkarkozadę przeczytałam z przyjemnością. ;)

 

by w ogóle móc choć­by tylko po­ma­rzyć o do­tknię­ciu mopa, ło­pat­ki albo zmiot­ki. –> Czym jest łopatka? Czy chodzi o szufelkę, na którą zmiata się śmieci?

 

pra­co­wa­ła ta dwu­oso­bo­wa Spół­dziel­nia Rol­ni­cza. –> Dlaczego wielkie litery?

 

I chciał to zwie­rze je­dy­nie po­gła­skać… –> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Można było ganiać po całym dosłownie domu

Mi to nie zagrało i parę zdań później jeszcze myślałem czemu ten dom był dosłowny. Po dosłownie całym domu – wydaje mi się o wiele bardziej naturalne. Poza tym płynnie i na fali. ;)

O, wielkie dzięki! Na to czekałem, bo lubię konkrety. Poprawianie byczków, a zwłaszcza literówek bywa niekiedy przyjemniejsze od samego pisania (w sensie siedzenia przed białą, niezapisaną kartką i wymyślanie Bóg wie, czego). Pozdrawiam przy okazji serdecznie! :) 

Niezły kawałek takiej ni to gawędy, ni to fikcyjnej opowieści. Treść nawet mnie wciągnęła, ale na koniec po prostu wzruszyłem ramionami. Ot, opowiastka jak opowiastka, choć sprawnie przekazana.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Bardzo sprawnie poprowadzona opowieść. Z reguły narracje pierwszoosobowe czyta mi się ciężko, bo na ogół w pewnym momencie stają się jakieś takie sztuczne, udawane. U Ciebie na szczęście niczego takiego nie było. Przez tekst niemal “przepłynęłam” i aż się zdziwiłam “ale to już?”.

Natomiast oprócz fantastyki trochę brakowało mi… fabuły. No bo mamy fajnie opowiedzianą historię, w której w zasadzie niezbyt wiele się dzieje, a szkoda.

Przeczytałam z przyjemnością, ale zapomnę pewnie dość szybko.

Podobał mi się styl, sama historia niezbyt mnie porwała. Kontrast pomiędzy jednym i drugim – ciekawy.

Dzięki Wszystkim za cenne uwagi i komentarze! A przy okazji, Iluzja, Zygfryd, NWM, pozdrawiam serdecznie! :)

Nowa Fantastyka