- Opowiadanie: Werwena - Z prochu powstaniesz, Ziemio

Z prochu powstaniesz, Ziemio

Opowiadanie z lipcowego Smokopolitana (nr 11).

Totalnie inny tekst od tego, co zwykle pisuję, i mam wobec niego wiele wątpliwości. Smoko wzięło, co mnie uspokoiło ;) ale zależy mi na opiniach, bo poznałam tylko zdanie betaczytaczy (ukłony dla Cobolda, Morgiany, Nevaza i Śniącej) i to zanim opowiadanie zyskało ostateczny kształt po redakcji. Zatem umieram z ciekawości czy mój papierowy debiut jest jakoś tam zjadliwy.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Z prochu powstaniesz, Ziemio

 

Sądzę, że to nie był pierwszy koniec świata. Wszystko wskazuje na to, że Ziemia jest jak kot albo feniks – potrafi umierać i wracać do życia wraz z tym wszystkim, co ją zamieszkuje. Więc i ludzkość – jeśli tak umownie nazwiemy gatunek dominujący w kolejnych wcieleniach globu – ginęła i odradzała się wielokrotnie. Za każdym razem, jak przypuszczam, w nieco zmienionej formie, zawsze jednak zdolna do tego, by sprowadzić zagładę na swoją żywicielkę.

Tak czy inaczej, Ziemia umarła, a ja byłam jedną z tych, którzy, niczym czerwie, pełzali po jej gnijącym truchle.

Przez pół roku mieszkaliśmy w bunkrze, nie wyściubiając nosów na powierzchnię. Było nas kilkadziesiąt – znajome twarze, sąsiedzi z nieciekawej dzielnicy na przedmieściach. Ci, którzy zdążyli dobiec, kiedy wszystko się zaczęło. Z większością nie łączyła mnie zażyłość bliższa niż codzienne, rzucane od niechcenia „dzień dobry”. W ostatnich latach nauka i medycyna mocno wyprzedziły ludzką mentalność i z takimi jak ja mało kto chciał się spoufalać.

Nie było więc nikogo, komu mogłabym powiedzieć, jak dusi mnie rozpacz. Przez pierwsze godziny wpatrywałam się w zdjęcie Gabi na wyświetlaczu telefonu, chciwie chłonąc widok różowych policzków i drobnego noska. Desperacko usiłowałam połączyć się z jej ojcem, u którego spędzała tamten weekend – dwieście kilometrów na północ kraju. Oczywiście sieci komórkowe nie działały, a resztki mojej nadziei na kontakt zgasły wraz z wyczerpaniem się baterii.

Po sześciu miesiącach ktoś odważył się otworzyć właz. Powód tej szalonej decyzji był przykry, przerażający i cuchnący, a przeważyło raczej to ostatnie. Otóż, gdy pierwszy z Jeźdźców Apokalipsy skończył robotę na górze, pozostali trzej zaczęli ryć umarłą ziemię niczym dziki, w poszukiwaniu takich tłustych kąsków jak nasza betonowa nora. Głód znaczył swą obecność w sposób nieustępliwy, acz mało spektakularny. Chudliśmy, bledliśmy, gubiliśmy zęby, ale mieliśmy grupę naprawdę ogarniętych ludzi, którzy racjonowali konserwy tak, by żarcia starczyło na rok, jak zakładał system. Nawet z górką, bo było nas znacznie mniej, niż przewidziano. Za to Zaraza przyszła nie wiadomo skąd, rozpanoszyła się w try miga i zaprosiła Śmierć. Razem porwały do tańca kilkanaścioro nieszczęśników, no i zaczęły się kłopoty. Smród i panika.

Psiamać, gdyby tamten typ nie otworzył włazu, pewnie sama bym to zrobiła.

Zgłosiłam się na ochotnika do ekspedycji pochówkowej. W skafandrach, w maskach, ciągnęliśmy trupy przez ruiny naszego osiedla. Czułam się jak na obcej planecie. Jak w obcej skórze. Jakbym sama stała się kupką gruzu i popiołu. To był moment, impuls, krótka chwila, w której rzeczywistość wydała się nie do zniesienia. Kiedy ściągnęłam maskę, zauważyłam, że dwóch mężczyzn również to zrobiło. Ich twarze wykrzywiała rozpacz. Byłam pewna, że i na mojej maluje się równie silne pragnienie śmierci. Pozostali przyglądali się nam, niepewni, czy powinni reagować, ostatecznie jednak postanowili uszanować naszą wolę. Tamci dwaj potrzebowali niespełna kilkunastu minut, by dołączyć do wleczonych zwłok. Ja nadal czułam się wyśmienicie, gdy ekspedycja wracała do schronu.

Widzicie, kiedyś chorowałam na kurestwo, które w zastraszającym tempie zżerało mi mięśnie i uśmiercało nerwy. Wówczas wielu ludzi nie akceptowało nowoczesnej medycyny, superskutecznych, acz wątpliwych etycznie metod, które z grubsza opierały się na robieniu z ludzi półcyborgów o zmutowanym DNA, pozwalającym zatrzymać postęp chorób, uważanych wcześniej za nieuleczalne. To, co zdążył już trafić szlag, protezowano i w ten sposób w prawej połowie ciała zamiast większości nerwów miałam kabelki, a mięśnie zastępowało coś na kształt gąbki. Działało świetnie, choć lista możliwych efektów ubocznych zdawała się nie mieć końca. W każdym razie kurestwo przestało być kłopotem – funkcjonowałam nieźle i jedyne, z czym musiałam się pogodzić, to bycie poruszającym się niezbornie dziwadłem, odmieńcem z prześwitującymi spod skóry drucikami, z którym czterech na pięciu sąsiadów nie chce gadać. Żaden problem, dopóki cały świat nie skurczył się do bunkra wypełnionego rzeczonymi. Ot, ironia.

Nie mam pojęcia, jak całe to ustrojstwo wpływało na układ oddechowy czy odporność na unoszący się w powietrzu martwego świata syf. Kabelkom i gąbkom pewnie nic do tego, cały pic musiał polegać na zmienionym kodzie genetycznym.

Podjęcie decyzji o opuszczeniu bunkra zajęło mi – w przybliżeniu, bo liczenie czasu było kłopotliwe – kilka dni. Potrzebowałam zapasów żywności, a więc musiałam je wynegocjować. Czyli zdradzić swoje zamiary. Miałam pewność, że sąsiedzi nie dadzą mi błogosławieństwa na drogę. Od kiedy okazało się, że mogę swobodnie przebywać na zewnątrz, ich stosunek do mnie zmienił się diametralnie. Byłam im zwyczajnie potrzebna i nie ulegało wątpliwości, że nie zrezygnują z takiego zasobu z racji sentymentów. W trudnych czasach nawet mamuśkom i przedszkolankom kamienieją serca, wierzcie mi.

Postanowiłam więc to wykorzystać. Plan, który im przedstawiłam, zakładał próbę nawiązania kontaktu z innymi ocalałymi, co w pewien sposób pozwalało mi zachować czyste sumienie – w tym zakresie mówiłam prawdę.

 

 ***

 

Kiedy człowiek po miesiącach opuszcza podziemną klitkę, kiedy oddala się od znajomych ruin, gdzieś głęboko w sercu skrywa nadzieję, że wreszcie wyjdzie ze strefy śmierci i odnajdzie utracony świat. A później z każdym przebytym kilometrem, z każdym mijanym zakrętem rośnie rozczarowanie, choć przecież od początku było wiadomo, że to, co się wydarzyło, ma skalę globalną. Tylko że tego nie da się ogarnąć, zrozumieć, zaakceptować.

A potem? Potem przychodzi obojętność.

Wspomnienie córeczki pchało mnie naprzód, choć szybko straciłam wiarę, że zdołam ją odnaleźć. Bez mapy, bez słońca i gwiazd, skrytych za ciężkimi, syfiastymi kłębami, mogłam tylko iść przed siebie i śmiać się z własnej głupoty. Błądząc wśród lepkich obłoków, zdałam sobie sprawę, że ten pomysł od początku był skazany na klęskę. Jednak nawet gdybym chciała, nie miałam pojęcia, jak wrócić.

Ludzi widywałam coraz częściej i szybko nauczyłam się, że lepiej trzymać się od nich z daleka. Zwykle poruszali się w grupach, zakuci w maski i skafandry. Przypominali watahy dzikich zwierząt, walczące o zasobne w konserwy terytoria.

Parę razy, widziałam z daleka takich jak ja. Wyleczonych, mutantów, odmieńców. Ci zazwyczaj chodzili samotnie. Początkowo zdarzało mi się ich zaczepiać, pytać, raz nawet polazłam za jednym do bunkra, ale szybko stamtąd uciekłam. Nie bardzo wiedziałam, czy wciąż wierzę w cel mojej wędrówki, ale coś kazało mi iść dalej – więc szłam.

 

Po kilkunastu dniach drogi wyczerpały mi się zapasy jedzenia. Błąkałam się po jakimś pustkowiu, z dala od miejskich ruin, bez szans na znalezienie czegokolwiek do żarcia. Przebywałam coraz krótsze odcinki drogi, czując, jak opuszczają mnie siły. Gdy za którymś razem wszechobecna szarość zgęstniała, zwiastując nadejście nocy, usiadłam pod rachityczną jabłonką, równie martwą, co otoczenie. Walcząc ze skurczami pustego żołądka, zwinęłam się w kłębek i po jakimś czasie zapadłam w płytki sen.

Obudziłam się w strugach lepkiego, oleistego deszczu. Ponad moją głową coś szeleściło, znajomo i kojąco. Rozpoznałam w tym dźwięku szum kropel pośród liści, a kiedy podniosłam głowę, pomyślałam, że wciąż śnię. Pośród uschniętych gałęzi drzewa dostrzegłam jedną całkowicie zdrową, ciężką od liści i dojrzałych owoców.

Gdy ruszyłam w dalszą drogę, wciąż nie miałam pewności, czy mój posiłek nie był sennym majakiem, lecz żołądek przestał mi dokuczać, a część dawnych sił powróciła. Wystarczyło mi ich na to, by splądrować jakiś wiejski sklepik, do którego najwidoczniej przede mną nie dotarł nikt z ocalałych. Napełniłam plecak puszkami owoców, pomidorów, sardynek, karmą dla psów i napojami. A gdy to wszystko przejadłam i głód powrócił, historia powtórzyła się.

Od tamtej pory za każdym razem, gdy się budziłam, znajdowałam w pobliżu jakąś jadalną roślinę – maleńki cud życia pośród wszechogarniającej śmierci. Nie potrafiłam tego w żaden sposób wytłumaczyć, cieszyło mnie jednak, że ziemia najwyraźniej nie umarła całkowicie i z jakiegoś powodu nie dawała zginąć i mnie.

 

***

 

Wkrótce po tamtych wydarzeniach moja wędrówka dobiegła kresu. Znalazłam się w spalonym lesie, przypominającym ponurą kolumnadę. Od tygodni nie widziałam żywej duszy, a towarzyszące mi odrętwienie przyczyniło się do tego, że odpuściłam sobie ostrożność. Mężczyzna, który wyłonił się spomiędzy roślinnych trupów całkowicie mnie zaskoczył. Jakiś gadzi instynkt odezwał się w moim zdziczałym ciele i pod wpływem strachu rzuciłam się na przybysza. Mężczyzna – wyjątkowo postawny, choć wychudzony – uchylił się, złapał mnie oburącz w pasie i bez większego wysiłku powalił na ziemię.

 

***

 

Ocknąwszy się, przez chwilę myślałam, że cała ta wyprawa była snem. Leżałam na niewygodnej pryczy, nad sobą miałam wilgotny, betonowy sufit, wokół panował dobrze mi znany półmrok i przez chwilę wierzyłam, że gdy się rozejrzę, zobaczę znajome, niezbyt życzliwe gęby moich współplemieńców – sąsiadów. Zamiast nich ujrzałam człowieczka o przerzedzonych włosach i oczach zapadniętych głęboko w posiniałych dolinach oczodołów. Uśmiechał się, zagadkowo i odpychająco. Wzdrygnęłam się skołowana. Nim zdążyłam wydobyć głos, za plecami brzydkiego chudzielca pojawił się olbrzym, który wystraszył mnie i obezwładnił w lesie.

– Kurwa – rzekłam z typową dla siebie ogładą, stwierdziwszy, że jednak nie śniłam i całe to popapraństwo faktycznie mi się przydarzyło.

Człowieczek zarechotał, odchylając głowę na nieludzko długiej szyi. Ogromny mężczyzna skrzyżował ręce na piersi, świdrując mnie spojrzeniem.

– Goliat wziął cię za Świruskę, kobieto – powiedział chudy, gdy przestał się śmiać. –Miałaś szczęście, że byłem w pobliżu. Umiem rozpoznać, gdy ktoś jest w drodze od miesięcy.

Nie rozumiałam, o czym mówił, patrzyłam więc na niego w milczeniu, zastanawiając się, o co powinnam zapytać najpierw. Tymczasem chudzielec przeciągnął spojrzeniem po moim ramieniu i prześwitujących spod skóry drucikach.

– Trafiłaś na swoich.

– Świetnie – bąknęłam. – A „swoich” to znaczy…?

Człowieczek znów wzruszył ramionami.

– Ludzi. Nie-Świrusów. Leczonych.

Przyjrzałam im się. Co prawda w lichym świetle lampek gówno widać, ale to, że chudzielec nie był ani do końca normalny, ani zdrowy, dawało się dostrzec nawet w półmroku. Uwagę zwracały zwłaszcza jego brzydka gęba i nienaturalnie wypukłe czoło, a także szybkie, mechaniczne ruchy oczu. Goliata, jak go nazywał mizerny kompan, lustrowałam dłuższą chwilę. Zauważyłam, że był nieco przygarbiony, jakby delikatnie zgięty wpół i domyśliłam się, że swój robotyczny sekret skrywa gdzieś w jamie brzusznej. To mi wystarczyło, nie miałam ochoty dociekać, na co chorowali moi nowi znajomi.

– A kim są Świrusy?

Zamiast odpowiedzieć, człowieczek pacnął dłońmi o kościste kolana, wstał i skinieniem głowy wskazał wylot korytarza.

– Świstak i Mała przygotowują żarcie. Chodź.

Podniosłam się z zadziwiającą łatwością i ruszyłam za nim. Goliat przepuścił mnie w drzwiach, co zapewne wynikało raczej z nieufności niż z dżentelmeńskich manier.

Po kilkunastu krokach znaleźliśmy się w sali jadalnej. Mogłam już stwierdzić, że schron wyglądał niemal identycznie, jak ten, z którego wyruszyłam. Nic dziwnego, budowali je od sztancy, gdy tylko ryzyko stało się wystarczająco wysokie. Jednak w tutejszej stołówce większość ław zsunięto pod ścianę. Tylko jeden stół przy drzwiczkach prowadzących do magazynu wyglądał na używany. Siedział przy nim rudowłosy brodacz, łypiący nieprzyjaźnie, i drobne stworzonko, prawie całkiem skryte pod ciemną, zmierzwioną czupryną. Na blacie stało pięć menażek wypełnionych parującą fasolą oraz metalowy dzbanek z herbatą.

– Jest was tylko czworo? – zdziwiłam się.

Nie dostałam odpowiedzi, za to poczułam na ramieniu ciężką łapę Goliata.

– Usiądź – rozkazał cicho. Posłusznie klapnęłam na ławkę. – Przedstaw się. Potem możesz zjeść.

Widok i zapach posiłku okazały się tak nęcące, że trudno było mi powstrzymać się przed rzuceniem na swoją porcję, ale olbrzym miał rację. Skoro sprawy zaszły aż do wspólnego stołu, wypadało, byśmy się poznali.

– Jestem Maria.

Chudzielec przyjrzał mi się, przekrzywiając głowę jak zaintrygowany kundel. Teraz, w lepszym świetle, mogłam dostrzec, że wypukłe czoło przecina w poprzek spora, głęboka blizna.

– Chcesz powiedzieć, że to twoje martwe imię.

– Martwe?

– Z poprzedniego życia. Z tamtego świata. Z przed.

– Uhm. No tak.

– A teraz kim jesteś?

Patrzyłam na niego dłuższą chwilę, nie rozumiejąc.

– Chodzi o to, że macie te ksywy, tak? Goliat i… tak dalej. – Rzuciłam pospieszne spojrzenie na brodacza i rozczochraną dziewczynkę, próbując przypomnieć sobie, jak nazwał ich chudy.

Dziecko zachichotało uroczo, po czym rozkaszlało się paskudnie.

Chudzielec rąbnął w blat dłonią i spiorunował mnie spojrzeniem. Wyglądał groteskowo, ale przez chwilę poczułam ukłucie zdradliwego strachu.

– Nie żartuj sobie z imion, kobieto! – ryknął.

– Daj spokój, Proroku – odezwał się rudzielec. Mówił niemal bezdźwięcznie, świszcząco. Spod rzadkiej brody dawało się dostrzec jakieś ustrojstwo. Obstawiałam sztuczny układ oddechowy.

– Mam na imię Maria – powtórzyłam. – Będę wdzięczna, jeśli przypomnicie mi wasze.

– Prorok gada po swojemu, jak to prorok – wyjaśnił brodacz. – Jestem Świstak, to jest Mała, a Goliata, zdaje się, znasz.

Spojrzałam na siedzącego obok olbrzymiego mężczyznę, który przyglądał mi się czujnie spod zmrużonych powiek. Pochwyciwszy mój wzrok, skinął głową w kierunku miski. Nie tracąc czasu na podziękowania, zabrałam się do jedzenia. Pozostali również, w milczeniu, zajęli się swoimi porcjami.

Skończywszy, przetarłam usta i brodę przedramieniem. Błogość, którą wywołał pierwszy od dawna ciepły posiłek, skłoniła mnie do próby spoufalenia się.

– A więc, o co tu chodzi? Bunkier w lesie, z dala od cywilizacji. Czworo mieszkańców, wyposażenie, wnioskując z wielkości nory, pewnie dla ponad setki…?

 Jak na komendę przestali jeść, podnieśli głowy. Mała przełknęła pospiesznie. Prorok z napięciem wpatrywał się w Goliata. Ten prawie niezauważalnie pokręcił głową.

– Dowiesz się, kiedy ci zaufamy. Póki co, to ty będziesz odpowiadała na pytania. – Spojrzał na mnie i zmrużył oczy. – Smakowało ci?

Pokiwałam gorliwie głową. Przez chwilę miałam chęć przejąć się i wkurzyć rolą, w którą chcieli mnie wcisnąć – jakiejś więźniarki, zakładniczki, intruza czy cholera wie kogo, ale ten zamiar szybko zbladł, wyparty przez niepokojącą myśl, że oto przestałam czuć ten dziwny zew, który wcześniej kazał mi iść. Zupełnie tak, jakbym znalazła się u celu. I całkowicie nieoczekiwanie, zapragnęłam zwyczajnie odpocząć, choć przez ostatnie długie miesiące takie luksusy w ogóle nie zaprzątały mi głowy.

– Skąd idziesz? – Olbrzym wyrwał mnie z krótkiego zamyślenia.

Wymieniłam nazwę mojego miasteczka, odkrywając, że z trudem sobie ją przypominam.

– Czemu ruszyłaś w drogę?

Zacisnęłam usta i odwróciłam głowę. Łzy zaszczypały mnie pod powiekami, ale nie pozwoliłam im popłynąć.

– Nieważne – powiedział Świstak po ciągnącej się w nieskończoność chwili, przerywając niezręczną ciszę.

Goliat chrząknął cicho, a gdy kontynuował przesłuchanie, jego głos zabrzmiał nieco mniej szorstko.

– Skąd wiedziałaś, którędy iść? Skąd wiedziałaś, że masz iść dalej?

– Nie wiem. Po prostu wiedziałam.

Zauważyłam, że mężczyźni wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Mała ześliznęła się z ławki i podeszła do mnie. Usiadła obok i bez słowa przytuliła się. Wyczułam toporny mechanizm ukryty w jej klatce piersiowej i rytmiczne ruchy zastępującej serce pompki.

Łzy przypuściły kolejny szturm, który odparłam z nadludzkim wysiłkiem.

***

W kolejnych dniach mieszkańcy bunkra nie poświęcali mi za dużo uwagi. Przez większość czasu trwałam w odrętwieniu, siedząc na pryczy i wpatrując się przed siebie. Tubylcy zajmowali się gospodarzeniem, sortowaniem jakichś śmieci przywleczonych z góry i snuciem się z kąta w kąt. Wiedziałam, że mnie obserwują i czułam, że zachowują się nienaturalnie – cały czas nieufni, choć starający się sprawiać wrażenie co najwyżej obojętnych.

Lody zostały przełamane za sprawą Małej, która pewnego razu usiadła obok mnie na pryczy i podała mi brudną, plastikową lalkę z urwanymi rączkami.

– Goliat ją znalazł – powiedziała, uśmiechając się. Zdałam sobie sprawę, że po raz pierwszy usłyszałam, jak dzieciak mówi.

– Brawa dla niego.

Przyjrzałam się dziewczynce. W gęstych, splątanych strąkach kryła się drobna, pociągła buźka. Oczy, których barwy nie byłam w stanie określić, lśniły jak w gorączce. Mała wyglądała na jakieś osiem lat, ale podejrzewałam, że mogła mieć ciut więcej. Nie potrafiłam odgadnąć, co znaczyła dla niej ta lalka.

– Masz więcej zabawek? – zapytałam. Mała pokręciła głową, wbijając wzrok w podłogę.

– Pewnie tęsknisz za innymi dziećmi, co?

Krótkie skinienie głową.

Tknięta nagłym przeczuciem ześliznęłam się z pryczy i kucnęłam przy nogach dziewczynki, zmuszając ją, by spojrzała mi w oczy. Zerknęłam pospiesznie na wejście do pomieszczenia.

– Powiedz, kochanie, czy oni cię krzywdzą?

Dziewczynka przyglądała mi się, marszcząc brwi.

– Nie wiesz, o czym mówię, prawda?

Pokręciła głową.

– Jestem tu bezpieczna – odparła. – I ty też jesteś.

Potem wstała i ruszyła do drzwi.

Bezręka lalka wtulała się w spleśniały pled i patrzyła na mnie zdziwionymi oczyma.

Ta krótka rozmowa z Małą wyrwała mnie z marazmu, przywołała emocje i trzeźwość myślenia. Czujne milczenie mężczyzn zaczynało być irytujące, a znikoma ilość wiedzy na ich temat stawała się nie do zniesienia. Podczas posiłku postanowiłam przejąć inicjatywę.

– A więc? – zagaiłam, sadowiąc się na ławce. – Czy już sobie zasłużyłam na zaufanie? Powiecie mi, co tu jest grane? Dlaczego trzech chłopa mieszka samotnie w schronie dla setki osób z małą dziewczynką? Kim są Świrusy, o których szepczecie, myśląc, że nie słyszę? Gdzie się podziali inni? I gdzie, w ogóle, jesteśmy?

Goliat podniósł rękę, zatrzymując potok pytań.

– Hola, kobieto. Nie wszystko naraz.

– Zatem po kolei, jeśli łaska – odparłam, mierząc się z nim wzrokiem. Oczy miał koloru stali, a spojrzenie odpowiednio zimne.

– O moje zaufanie jeszcze powalczysz – wycedził. – Ale Świstak i Prorok zaakceptowali cię. I Mała.

Skinęłam im lekko głową.

– Jesteś tu od dziesięciu dni – odezwał się Prorok i przerwał, by siorbnąć zupę. – Gdybyś trafiła tu przez przypadek, gdybyś miała inny cel, inne przeznaczenie, już by cię tu nie było.

Wzruszyłam ramionami, choć jego słowa poruszyły w moim sercu strunę, której na chwilę pozwoliłam zamilknąć.

– Karmicie mnie, nie torturujecie i nie gwałcicie. Zapasy macie ogromne. Każdy by tu siedział, ile wlezie.

– Nie, jeśli miałby ważny powód, by ruszyć dalej.

– Ja…

– I wierzyłby, że to ma sens.

Spuściłam wzrok. Zapadła krępująca cisza, jak zwykle. Tak oto szlag trafił moją butę i moje dociekania.

Kiedy podnosiłam się, skończywszy posiłek, Prorok chwycił mnie za nadgarstek.

– Przejdziemy się?

Zaskoczona propozycją i stęskniona za świeżym toksycznym powietrzem, skinęłam głową.

Gdy wyczołgaliśmy się przez właz, spojrzałam na mojego towarzysza i otworzyłam usta, by coś powiedzieć. Prorok zareagował momentalnie, uciszając mnie jedną ręką i ciągnąc drugą za jakieś łyse truchło krzewu, gdzie wyrwałam mu się z łatwością.

– Nie wrzeszcz – szepnął stanowczo. – Najpierw rozejrzymy się, czy jest czysto. Pójdziemy na przechadzkę, kiedy upewnimy się, że gadzina nie przypełzła.

– Co ty pieprzysz?

– Świrusy – odparł, zapominając, jak niewiele mi to mówi.

Siedzieliśmy pośród kolczastych gałęzi, nasłuchując przez dłuższą chwilę. Wreszcie Prorok wstał, przeszedł kawałek, zatrzymując się raz po raz, jakby węszył.

– Czysto, chodź.

Ruszyliśmy w dół zbocza, pod którym mieścił się schron. Nie poznawałam tej okolicy, Goliat musiał przenieść mnie przez spory kawałek po tym, jak pozbawił mnie przytomności. Nadal jednak byliśmy w środku lasu.

– Miało tutaj powstać osiedle letnich rezydencji dla snobów – odezwał się mój towarzysz. – Zaczęli od bunkra, na nasze szczęście. Docelowo miał służyć przyszłym mieszkańcom, a tymczasem – kuracjuszom. Była tu nieopodal mała, uzdrowiskowa mieścinka. Dość blisko, by schron dawał pozory bezpieczeństwa, jednak zbyt daleko, by większość połamańców i astmatyków dobiegła na czas.

– Byłeś jednym z nich? – zapytałam, domyślając się odpowiedzi.

Skinął głową.

– Dotarło nas tu nieco ponad czterdzieści osób.

– Została czwórka. Co z resztą?

– Zostałem tylko ja – uściślił. – Reszta przybyła później, tak jak ty.

Martwe drzewa rosły coraz rzadziej, w miarę jak posuwaliśmy się w dół. Nasze stopy zapadały się w spopielonej ściółce. Czułam chłód, niesiony przez wilgotne powiewy wiatru.

– Chryste. Co się stało z tymi, którzy byli z tobą wcześniej? – Niepokój i adrenalina coraz intensywniej sączyły się do mojej krwi.

– Schron ich wyrzygał – odparł spokojnie Prorok, udając, że nie dostrzega moich zaciśniętych pięści. – Wypluł. Jak wolisz.

– Co to znaczy?

– To znaczy, że tylko wybrani wytrzymują w nim dłużej niż kilka dni. To nie jest zwykły bunkier. To azyl dla tych, którzy mają być świadkami… Objawienia. Ponownego Przyjścia. Nowego Początku. Jak wolisz.

– Szlag, jesteś jakimś popapranym fanatykiem? Z tych, co bazgrali po murach, że koniec jest blisko, zanim to się zaczęło?

Roześmiał się, tak samo plugawie jak wtedy, gdy rozmawiałam z nim po raz pierwszy.

– W dupie to miałem, zanim się zaczęło – powiedział z obłąkańczą wesołością. – Potem zresztą też, wszystko mi było jedno, byle przeżyć. Siedziałem pod ziemią, początkowo niewiele robiąc sobie z szaleńców, którym z jakichś powodów spieszyło się na zewnątrz. A tych szaleńców przybywało z dnia na dzień. Rzucali się na właz, toczyli pianę z ust. Niektórzy byli jeszcze na tyle przytomni, by zabrać maski i skafandry, inni nie. Właściwie to czułem ulgę, gdy znikali. Podejrzewałem, że chorowali, że dopadł ich jakiś wirus ryjący banię. Jakiś zaraźliwy syf. Srałem ze strachu, że mnie też to czeka. Aż w końcu ostatni z nich wyrwał się na zewnątrz, a ja zostałem. Zdrowy, normalny na tyle, na ile się dało po czymś takim. Sam.

– Byłeś… leczony, prawda? – Przyglądałam mu się uważnie. – To nas wszystkich łączy. Może to z tego powodu nie dopadła cię ta zbiorowa psychoza?

– Nie. Byliśmy wycieczką z sanatorium, nie zapominaj. Oprócz mnie jeszcze dwie kobiety i młody chłopak dochodzili do siebie po terapii. Królowe i Generał. Dowodzą Świrusami, bo ich umysły rzeczywiście ucierpiały najmniej. No i nie przeszkadza im toksyczna bryza. Bo wiesz, kiedyś też myślałem, że to wszystko to tylko choroba. Teraz rozumiem, że to zdecydowanie coś więcej. Nasz bunkier ich wyrzygał, a świat w którym żyjemy, zmienił ich bardziej, niż umiałbym sobie wyobrazić.

Byłam przekonana, że Prorok opowiada mi o swoich urojeniach, ale dałam się wciągnąć w tę bajkę. Ostatecznie, jeśli jego mała wspólnota bazowała na podziale ludzi na Świrusów i Wybrańców, to wolałam, by zaliczyli mnie do tych drugich. Zresztą, granica między obłędem a normalnością zatarła się już jakiś czas temu.

– Okej, łapię. Skoro bunkier nas nie wypluł, znaczy, że jesteśmy wybrani. Ale do czego? I dlaczego my?

– Chuj wie, dlaczego my. – Prorok był śmiertelnie poważny i zdawał się nie dostrzegać mojego cynizmu. – Jedyne, czego jestem pewien, to to, że nie jesteśmy w komplecie. Wkrótce przybędą następni. Nie setka ludzi, ale kilka czy kilkanaście osób. Dobijemy do jakiejś świętej liczby, według jakiejś religii, która okaże się właściwą. Zobaczymy powracającego boga albo bogów i dowiemy się, kto miał rację przez te tysiące lat. Kto tak naprawdę wygrał te zakichane wojny. Albo poszczamy się ze śmiechu, widząc, że nikt, bo ci wszyscy ludzie, obłąkańczo pewni słuszności swej wiary i zabijający w jej imię, nie byli nigdy w stanie pojąć boskiej natury.

– Skąd to wiesz?

– Ze snu, który miałem, gdy siedziałem sam w bunkrze. Był w nim głos i niewiele więcej, ale gdy się obudziłem, wszystko zrozumiałem. Wtedy też wyszedłem na zewnątrz, ale już się nie bałem, że oszalałem jak tamci. Wyszedłem i czekałem.

Prorok najwyraźniej uznał, że tyle informacji mi wystarczy i przez dłuższy czas szliśmy w milczeniu. Miałam wrażenie, że co kilkadziesiąt kroków mężczyzna unosi nieznacznie głowę i węszy lub nastawia uszu, wyginając groteskowo szyję. Robiło się zimno.

Obeszliśmy wzgórze szerokim łukiem i wspinaliśmy się na nie od drugiej strony. Wejście do schronu znajdowało się nieco poniżej płaskiego wierzchołka, otoczonego pozostałościami niskich drzewek i krzewów, dlatego wcześniej nie widziałam, co się za nimi znajduje. Prorok wyprzedził mnie nieco i skierował się w miejsce, gdzie między krzakami widniała wąska szczelina.

– A teraz zobaczysz, że zaiste jesteśmy w miejscu świętym. W jakiś tam sposób – odezwał się i dał nura między gałęzie. Podążyłam za nim i znalazłam się na niewielkiej polanie. Na jej środku stał całkiem spory głaz, w otaczającej nas szarości wyglądający na czarniejszy od nocy. Wokół niego mniejsze kamienie tworzyły koncentryczne kręgi. Nie miałam wątpliwości, że było to miejsce jakiegoś dawnego kultu. – Sama widzisz. – Prorok skinął głową, jakby odczytał moje myśli. – Była to nawet atrakcja turystyczna, ale z jakichś powodów nie przyciągała zbyt dużo ludzi. Podobno naukowcy też szybko stracili zainteresowanie. Pogrzebali trochę w okolicznej ziemi i tyle. To było ze czterdzieści lat temu. Jak powstały plany osiedla i schronu, nikt się o to miejsce nie upomniał.

– Dużo na ten temat wiesz.

– W sanatorium jakoś trzeba zabić czas. – Wzruszył ramionami. – Pora wracać do domu.

***

Gdy wleźliśmy do bunkra, panowała tam iście domowa atmosfera: Goliat przygważdżał do ściany Świstaka, napierając przedramieniem na jego szyję. Mała kuliła się w kącie i chlipała.

Podbiegłam do dziewczynki i objęłam ją, podczas gdy Prorok dopadł do siłujących się mężczyzn.

– Poszaleliście, na bogów?! – wrzasnął, nie znajdując innego sposobu, by rozdzielić tamtych. – Zadusisz go!

W tym momencie Świstakowi udało się kopnąć olbrzyma w brzuch albo krocze, ten musiał nieco zwolnić chwyt, a Prorok zwinnie wykorzystał sytuację, by wsunąć się pomiędzy nich. Uniesioną ręką zatrzymał zdyszanego Goliata, który, o dziwo, zastygł i zwiesił ramiona, ciskając rozeźlone spojrzenia ponad głową chudzielca.

Stłumione na mojej piersi buczenie Małej pobrzmiewało wśród nieprzyjemnego milczenia. Mężczyźni sapali chrapliwie. Prorok stał między nimi, wciąż wyciągając ręce. Zimny przeciąg hulał po pomieszczeniu. Zerknęłam na właz, upewniając się, czy go zamknęłam, choć pamiętałam, że to zrobiłam.

– Co tu się, do kurwy nędzy, stało? – zapytał Prorok.

Goliat wyszedł bez słowa i przepadł gdzieś w mrocznych korytarzach. Świstak odepchnął drobnego mężczyznę i ze wściekłością kopnął szafkę, w której zalegały nieprzydatne nikomu skafandry. Huknęło, zabrzęczało. Rudzielec poprawił pięścią, metalowe drzwiczki zawisły żałośnie na jednym zawiasie. Przeciąg wzmógł się na moment, lodowaty podmuch szarpnął naszymi włosami i znikł. Powietrze znów się zatrzymało, przesycone lekkim zapaszkiem stęchlizny, wymiecionym z kątów i zakamarków.

– Skąd ten cholerny przeciąg? – zapytałam.

Mała szepnęła mi coś na ucho, ale brzęk odpadających ze zmaltretowanej szafki drzwiczek zagłuszył jej słowa.

– Chuj wie – odparł Prorok, po raz kolejny powołując się na falliczną mądrość. – To nie jest zwyczajny bunkier, mówiłem ci.

Świstak przysiadł na niskim stołku, wyciągnął nogi i odetchnął.

– Kurewsko drażliwy jest ostatnio – wyjaśnił enigmatycznie i zamilkł, rozmasowując obolałą dłoń.

Mała, uspokoiwszy się nieco, zapytała mnie, czy nie mam ochoty narysować z nią ZOO. Uznałam, że to znakomity pomysł, by odreagować rewelacje dnia.

– Goliat znalazł dla mnie kolorową kredę. Całe pudełko! – trajkotała, odzyskując rezon.– Ale on nie potrafi rysować, wiesz? Ani trochę.

Pozwoliłam, by dziewczynka poprowadziła mnie do jednego z nieużywanych pomieszczeń sypialnych. Pozsuwałyśmy prycze pod ściany, a potem Mała zniknęła na chwilę i wróciła z odrapaną puszką po herbacie. W środku postukiwały kolorowe kawałki kredy. Rozświetliłyśmy pomieszczenie tak bardzo, jak się dało, ściągnęłyśmy na podłogę poduszki i pledy, tworząc wygodne legowiska, i rysowałyśmy zwierzaki na betonowej posadzce. Mała specjalizowała się w kotach, kangurach i świnkach. W niedźwiedziu, którego starałam się narysować, dziewczynka rozpoznała hipopotama. Śmiałam się jak kiedyś.

 Zanim pieprzona apokalipsa nie połamała mi serca.

– Nie lubisz go, prawda? – zapytała nagle Mała, ozdabiając żółtego kota niebieskimi pręgami. – Goliata? Wiem, że nie był dla ciebie miły. Ale on jest dobry, wiesz?

– Pewnie jest – odparłam, uśmiechając się. – Skoro tak mówisz… Znajduje ci te wszystkie prezenty. Dba o ciebie. I… przydałyby się nam tu jakieś krokodyle, nie sądzisz?

– Pewnie! – Klasnęła, porzuciła niedokończonego kota i wsadziła dłoń do puszki, próbując wydobyć zielony kawałek kredy. – Goliat mnie uratował, wiesz? Przed Świrusami. Nienawidzi ich, bo chcieli mnie skrzywdzić. Ile one mają nóg? Te krokodyle?

– Cztery.

Przez dłuższą chwilę rysowała w skupieniu. Potem podniosła główkę, spojrzała na mnie.

– On ci nie ufa, bo boi się, że możesz być jedną z nich. Świstakowi też nie ufa. I samemu sobie też nie. Tak myślę.

Odłożyłam kredę, czując, że Małej coś leży na sercu.

– Martwisz się czymś? – zapytałam. – Nie masz już ochoty rysować?

Pokręciła główką. Zmierzwiona grzywka wpadała jej w oczy.

– Jestem śpiąca – wymamrotała i wdrapała się na jedną z zaścielonych pryczy. Wśliznęła się pod pled i zamknęła oczy. Poczułam, że i mnie dopada senność.

Pogasiłam wszystko z wyjątkiem małej lampki i w nikłym świetle przyglądałam się kolorowym rysunkom, aż sen całkiem mnie zmorzył.

Wizja napłynęła pod moje powieki łagodnie, niemal niespostrzeżenie. Rozbrzmiewający wokół jednostajny głos układał się w subtelny rytm, inkantację lub jakiś rodzaj melorecytacji. Nie rozpoznawałam słów, ale obrazy zdawały się ilustrować ich znaczenie.

Ciemność, rozświetlona ogniem bijącym z serca ziemi. Płytka pieczara, korzenie drzew i drobnych roślin wystające ze ścian i sklepienia, poskręcane i białawe jak robaki, pulsujące w rytm uderzeń serca. Plątanina przypominająca prześwitujące spod mojej skóry druciki. Potem ciemność i wreszcie kraina skąpana w złocistej lawie. Obok mnie obecność, posłuszna, poddana, garnąca się ku mnie, mimo grozy, która ją przenika. Obecność, krystalizująca się wśród iskier, wśród migoczącego od żaru powietrza. Twarze, sylwetki, martwe oczy. Ręce, które pragną dotyku. Dusze, które pragną odpoczynku.

– Mamo! – To niknący głos mojej córeczki, przeradzający się w echo.

Nawołuję ją przez chwilę, a potem tuż przy uchu słyszę szept:

– Ciężko mi, mamusiu… Czy możesz zabrać to, co mnie przygniata?

– Gdzie jesteś, Gabi? ­– Rozglądam się, lecz wśród eterycznych sylwetek nie mogę dostrzec tej najdroższej.

Przez chwilę słyszę jeszcze jej głos, ale wizja znika, rozpływa się, a ja…

Zerwałam się, wpadając wprost w ramiona Świstaka i grzmocąc go czołem w podbródek. Krzyknęłam, wystraszona i zszokowana – zarówno dziwnym snem, jak i obecnością mężczyzny.

– Cicho, cicho, już dobrze. – Odsunął mnie delikatnie od siebie. – Usłyszałem twoje jęki, zajrzałem, by sprawdzić, co z tobą. W porządku?

Rozmasowałam obolałe czoło, odgarnęłam i przeczesałam palcami włosy. Były posklejane, poplątane i spocone.

– W porządku. Coś mi się przyśniło.

– Koszmar?

– Coś… trudnego do ogarnięcia.

Świstak skinął głową. Pomimo słabego światła w jego oczach dostrzegłam błysk zrozumienia.

– Nie będę przeszkadzać…

– Nie przeszkadzasz. Zostań, proszę. Potrzebuję z kimś porozmawiać.

Mężczyzna zawahał się, po chwili usiadł jednak na sąsiedniej pryczy. Przez jakiś czas w milczeniu słuchaliśmy spokojnego oddechu śpiącej tuż obok Małej.

– Prorok się mylił – oznajmiłam w końcu.

– W sprawie czego?

– Mam powód, by iść dalej. I wierzę, że to ma sens. Jeśli nie, to… to nic już go nie ma.

Świstak pokiwał głową, przyglądając mi się z napięciem i jakimś rodzajem życzliwości. Potem przeniósł wzrok na niezgrabne rysunki, ale zdawał się wcale ich nie dostrzegać.

– Moja żona skonała mi na rękach – odezwał się w końcu. – Wyniszczenie organizmu. Ona kochała słońce, wiesz. Wystarczał dzień niepogody, by powtarzała, że nie może bez niego żyć. Umarła jako pierwsza, podczas gdy reszta miała się jeszcze całkiem nieźle. Wyszedłem na powierzchnię, bo ja nie potrafiłem żyć bez niej. Była moim słońcem. Mogłem załatwić to inaczej, ale nie chciałem robić pozostałym kłopotu. Gdy ona… odeszła… trudno było uspokoić niektórych. Panika wisiała w powietrzu. Mogłem się tym nie przejąć, ale się przejąłem. Wyszedłem. A potem okazało się, że to nie działa. Próbowałem znaleźć inny sposób, ale coś kazało mi ruszyć w drogę. Coś, czemu nie potrafiłem się przeciwstawić.

Jego włosy uniosły się lekko, smagnięte tajemniczym przeciągiem.

– Przykro mi – szepnęłam.

Odwrócił głowę tak, żebym nie mogła dostrzec jego twarzy.

– Wiele bym dał za iskierkę nadziei. Choćby najmniejszą.

– Ja wiele bym dała za pewność. Nawet gdyby była bolesna… Dlatego muszę iść dalej.

Znów zapadła cisza. Tym razem to ja ją przerwałam.

– Wierzysz w to wszystko? W to, co mówi Prorok?

– Wierzę w to, że świat umarł, a ludzie zmienili się w… w dziwny sposób.

– Wszyscy ludzie?

Wzruszył ramionami.

– A bo ja wiem? Zbyt wielu ich nie widziałem. Ci, których zostawiłem w tamtym schronie byli zmienieni przez strach. Ci, których spotykałem na powierzchni w większości nie przypominali już ludzi. Zakutani w skafandry, maski, gołymi rękoma ciskający kamienie i odrzucający gruzy z ruin. Potrafiący wspinać się na ocalałe mury jak kozice albo poruszać się z niewiarygodną prędkością. To nie tylko Świrusy, o których mówi Prorok. Widywałem takie przypadki już wcześniej, choć nie było ich wiele. Ale zwykłych ludzi też spotykałem. Zwykłych i takich jak my.

– Mała wspominała, że Goliat uratował ją przed Świrusami. Że próbowali ją skrzywdzić.

Świstak skinął głową.

– To było, zanim dotarli do nas. Niewiele wiem o tamtym zajściu. Ale musiało wydarzyć się gdzieś w pobliżu, to były więc „nasze” Świry. Gdy dotarli tutaj rany Małej wciąż były świeże. I paskudne.

– Czego oni właściwie chcą?

– Przeżyć, tak myślę. – Wzruszył ramionami. – Szukają żarcia, wiedzą, że nasz bunkier skrywa spożywcze skarby. Ale boją się wracać z uwagi na traumę i rzadko się tu zapuszczają.  Czasami pojawi się jakaś niewielka grupka, obserwuje nas. I na tym koniec, jednak Prorok twierdzi, że to kwestia czasu, nim zdecydują się zaatakować.

– A zatem, jak rozumiem, póki będę blisko, Świrusy raczej mnie nie napadną. A potem? Na co powinnam być gotowa?

– Na wszystko. Ale sądzę, że jeśli weźmiesz wystarczająco jedzenia, by nie musieć szukać go w ruinach miasteczek, nie powinnaś nikogo spotkać. Naturalnie zapasy kiedyś ci się skończą, ale być może będziesz już poza terytorium Świrów. Nie mam za to pojęcia, kogo tam znajdziesz.

– Podczas mojej wędrówki bardzo rzadko widywałam ludzi. Właściwie przez większość czasu miałam wrażenie, że jestem sama na świecie.

– Bo zostało nas cholernie mało. To, czy kogoś spotkasz, zależy od szczęścia. Albo jego braku.

 

 

***

 

Mała rozpłakała się, gdy oznajmiłam, że odchodzę. Oddałam jej lalkę. Goliat skinął tylko głową, nic nie powiedział. Prorok i Świstak uścisnęli mi dłoń. Szorstko, krótko.

Zarzuciłam plecak na ramiona i wygramoliłam się na zewnątrz. Goliat i Świstak wyszli za mną, przygotowując się do obchodu i na zwyczajowe poszukiwania „czegokolwiek przydatnego”.

Świrusy przyczaiły się w chaszczach na mojej drodze. Jeden z nich zdradził się nieostrożnym ruchem, coś trzasnęło, kiedy wydobywał broń. Dostrzegłam go, zanim zdążył wycelować, wyrzut adrenaliny pobudził moje zmutowane ciało do skoku i niewiarygodnie szybkiego odwrotu. Krzykiem ostrzegłam Goliata i Świstaka, którzy momentalnie zawrócili w kierunku schronu.

Świrusy wysypywały się z chaszczy. Mieli na szczęście tylko jeden pistolet, zapewne ze skromnym zapasem w magazynku, bo dzierżący go dryblas nie decydował się na strzał aż do momentu, gdy zatrzymaliśmy się stłoczeni przy włazie. Mocującemu się z nim Świstakowi drżały dłonie. Goliat odepchnął go, pierwszy wskoczył do środka. Kolejny wystrzał. Rudzielec pchnął mnie silnie. Wpadając do bunkra, staranowałam blokującego wejście Goliata, którego nieufność wobec nas osiągnęła ekstremum. Świstak wskoczył za mną i zatrzasnął właz przed nosem najszybszego ze Świrusów.

Goliat najpierw trzasnął mnie z rozmachu w policzek, potem rzucił się na Świstaka. Zaalarmowani hałasem, Prorok i Mała wybiegli z korytarza. Chudzielec nie potrzebował polecenia, słysząc chrobotanie przy włazie i stłumione okrzyki z zewnątrz, rzucił się, by zabezpieczyć wejście. Czułam, jak puchnie mi twarz, a krew z rozciętej wargi spływa ku brodzie i kapie na pierś. Świstak walczył z oszalałym Goliatem. Leżał na ziemi, a olbrzym klęczał obok, unosząc ramię do ciosu.

Nim zdołał go zadać, Świstak poruszył się, targnął głową, a potężny podmuch odrzucił Goliata, rąbnął nim o ścianę, jak szmacianą kukiełką. Mężczyzna osunął się, oparł ciężko. Jego lodowate spojrzenie mroziło powietrze.

Dwa wystrzały, kule z brzękiem uderzały o oddzielające nas od śmierci żelastwo.

– Dosyć! Dosyć, do kurwy nędzy!!! – Prorok rozdarł się, stając pośrodku pomieszczenia i rozkładając szeroko ręce, jakby mógł nas tak utrzymać w bezpiecznych pozycjach. – Jeśli są w tej bandzie siłacze, oni zaraz tu wtargną. Wróg jest na zewnątrz. Na zewnątrz, do wszystkich diabłów!

Goliat podniósł się, doskoczył do chudzielca i chwycił go za złachmanione ciuchy. Coś rąbnęło potężnie we właz.

– Taki jesteś pewien? A więc decyzja o odejściu tej dziwki i ich napad to zbieg okoliczności? Dość niefortunny, przyznasz. A to, co ten odmieniec zrobił przed chwilą? Jak to wytłumaczysz, popaprańcu? Boskimi mocami?

– Właśnie tak – syknął Prorok. – Pojmij to wreszcie.

Goliat warknął, przyciskając Proroka do ściany, poznaczonej smugami jego własnej krwi.

– Mała, wiej stąd – rzucił. – Do kuchni, zabarykaduj wejście stołami. Biegnij, do jasnej cholery!

 Mała nie ruszyła się. Chwyciła moją rękę i pociągnęła nosem.

– Nie chcę – bąknęła, a Goliat z wściekłości trzasnął Proroka w brzydką gębę.

– Dosyć tego – powtórzył chudzielec, wypluwając krew zmieszaną ze śliną i ułamany ząb. – Pora spojrzeć prawdzie w oczy. Jesteśmy tacy sami, jak oni. Każde z nas ukrywa coś przed pozostałymi, bojąc się zresztą przyznać do tego przed samym sobą. Każde z nas jest odmieńcem, szajbusem i mutantem. Ludzie odeszli, zmietli się nawzajem z tego świata, w imię bogów, których nigdy nie poznali. Ci, którzy zostali, nie są i nie mogą być ludźmi. Pomyliłem się. Kurewsko mocno się pomyliłem. My nie mamy czekać na bogów, bo żadni bogowie nie przyjdą. Jesteśmy tylko my i ci szaleńcy na zewnątrz. – Jakby na potwierdzenie jego słów jeden ze Świrusów znowu rąbnął we właz, niemal wgniatając go do środka. – Świat umarł i pragnie narodzić się na nowo. A o tym, co się teraz dzieje, wkrótce zaśpiewają następcy upadłej ludzkości, tworząc nową mitologię. Bo teraz to my jesteśmy bogami. Pojmijcie to wreszcie.

Zapadła cisza, przerywana metodycznymi uderzeniami. Solidne zawiasy nie puszczały i wkrótce napastnik zmienił taktykę, najpewniej starając się wyrwać żelastwo.

Mała puściła mnie i wymknęła się do korytarza.

Prorok złowił spojrzenie Goliata, uśmiechnął się jadowicie.

– Czego się boisz, olbrzymie? Tych na zewnątrz? Nas? Czy siebie? Co to za sekret nie daje ci spokoju?

Goliat zacisnął pięść, aż z rozciętej skóry popłynęła krew.

– Zamknij się, zasrańcu! Zamknij się, słyszysz?!

– To… nic nie da… – wystękał Prorok, chwytając go za dłoń. – Próbujesz zagłuszyć strach, ale nie uda ci się. Nie martw się, nie skrzywdzisz Małej. Żadne z nas jej nie skrzywdzi. To, co może ją zranić, zaraz tu wlezie. Dlatego musimy… – Zachłysnął się krwią zalewającą mu usta. – Żesz kurwa mać… Musimy pogodzić się z tym, co się z nami stało. Wykorzystać to. Walczyć.

Świstak podszedł do Goliata i stając za jego plecami, położył dłoń na potężnym ramieniu.

– Wyluzuj, stary. Jesteśmy razem w tym szambie. Cokolwiek to jest, co ukrywasz… Podziwiam cię, że nad tym panujesz. Ja nie potrafię. – Silny przeciąg smagnął nas zimnym powietrzem. Trudno powiedzieć, czy Świstak wywołał go mimowolnie, czy jednak nauczył się kontrolować swą moc na tyle, by celowo dodać dramatyzmu wypowiedzianym słowom.

Zanim Goliat zdecydował, jak się zachować, do pomieszczenia wsunęła się Mała. Trzymała na rękach puchatego, pręgowanego kociaka.

– Ja pierdolę – skwitował głośno Prorok. Goliat z wrażenia puścił go wreszcie. Świstak wciągnął powietrze, wywołując kolejny gwałtowny szkwał.

– Chryste – szepnęłam. – Mała, skąd… Skąd masz tego kota? – Zapytałam, wiedząc, co usłyszę.

– Narysowałam – powiedziała, uśmiechając się rozbrajająco i całkowicie nieadekwatnie do sytuacji. – To był mój sekret. A wasze? Szybko! – dodała, gdy właz jęknął, zdradzając, że długo już nie wytrzyma napierającej na niego siły.

Osłupiały Goliat powoli wyciągnął dłoń. Palce ułożył tak, jakby trzymał w nich kulę. Na moment zamknął oczy, a na każdej z opuszek zatańczył mały płomyk. Mała klasnęła, zachwycona.

– Fenomenalnie! – Świstak klepnął Goliata w plecy, braterskim gestem. Zupełnie, jakby tamten chwilę wcześniej nie próbował go skatować na śmierć.

Olbrzym wyciągnął drugą dłoń, pozwalając, by z palców strzeliły maleńkie, świetliste iskry. Trzasnęło.

Prorok spojrzał na mnie, pytająco, ponaglająco. Właz jęczał coraz rozpaczliwiej, przepuszczając z zewnątrz podniecone okrzyki.

Pokręciłam głową.

– No, dalej, kobieto! – Chudzielec przyskoczył do mnie, chwycił za ramię. – Co cię wyróżnia?

– Nie wiem… A ciebie? – zapytałam głupio, nagle zakłopotana wbitymi we mnie spojrzeniami.

– Ja jestem prorokiem, na wszystkie demony! Mam was przez to przeprowadzić, a wy za chuja mi tego nie ułatwiacie. Gadaj! – Zacisnął kościste paluchy na moim przedramieniu. Syknęłam z bólu.

Wyszarpnęłam się, prześlizgując wzrokiem po odsłoniętej skórze ręki. Widoczna spod niej siateczka drucików przywołała wspomnienie sennej wizji – pulsujących życiem drobnych korzeni. A potem kolejne – wiszącej nad moją głową gałęzi, uginającej się od ciężaru jabłek.

– To szaleństwo – szepnęłam do siebie, nim odezwałam się głośno: – Gdy byłam głodna, idąc tutaj, bez trudu znajdowałam pożywienie. Tak, jakby ziemia mnie karmiła, martwe drzewa rodziły owoce…

Oczy Proroka zwęziły się.

– Chcesz powiedzieć…

– Dość gadania. – Goliat przerwał mu. – Mała, spływaj stąd, nie będę powtarzał. Wy – skinął na mnie i Proroka – znajdźcie sobie jakąś broń. Noże, drągi, meble, cokolwiek. No już! Świstak, skup się. Tak jak mnie walnąłeś, tylko mocniej. Dużo mocniej. Uwaga!

Nim zdążyliśmy z Prorokiem rzucić się w korytarze na poszukiwanie czegoś, co mogłoby imitować broń, klapa ostatecznie puściła, poderwana do góry przez nieludzko silne ramiona.

– Teraz! – wrzasnął Goliat, a Świstak cisnął w kierunku otworu małą trąbę powietrzną. Nachylające się ku wejściu postaci zniknęły z naszego pola widzenia, odrzucone podmuchem. Goliat dopadł do włazu, wychylił się i pozwolił, by z jego dłoni wystrzeliły wyrywające się na wolność pioruny. Po rozdzierających krzykach poznaliśmy, że dosięgnęły celu.

– Szukajcie broni! – Goliat odwrócił się do nas. Jego zwykle zimne oczy płonęły. – Jest ich kilkunastu, może więcej!

Prorok pognał w głąb schronu, ciągnąc za sobą Małą. Ruszyłam za nimi. Nogi, miękkie i jakby nie moje, zupełnie odmówiły posłuszeństwa. Biegłam, zataczając się, a każdy mój krok zdawał się ciągnąć godzinami. Gdy skręciłam w korytarz prowadzący do sypialni, nagle zawróciło mi się w głowie, zaszumiało w uszach. Świat wirował i nie wiedziałam, w którym z korytarzy zniknęli wszyscy moi towarzysze. Byłam sama w pogrążonym w żółtawym półmroku tunelu. Wirowanie zwolniło, lecz nie ustało. A kiedy odzyskałam jako taką równowagę, wśród szmerów rozległ się głos – ten, który słyszałam we śnie. Brzmiał tak samo monotonnie i niezrozumiale, jak wtedy.

W pierwszym odruchu postanowiłam go zignorować, jednak coś na granicy świadomości zwróciło moją uwagę. Gdy tylko rozpoznałam słowa, przed moimi oczami znów pojawiła się znajoma wizja – głęboka dziura w ziemi, korzenie, płynny ogień.

Po chwili obraz zniknął. Znów byłam w korytarzu, jednak już nie sama. U jego końca, w cieniu, majaczyła drobna postać. Znajoma. Wytęskniona. Ukochana.

Wyciągnęłam ku niej ramiona. Zawołałam.

Podeszła do mnie. Blada, nierzeczywista. Na policzkach czułam powstrzymywane od tylu miesięcy łzy.

– Moja córeczka – szeptałam. – Moja maleńka…

Zatrzymała się dwa kroki przede mną. Zbyt daleko, bym była w stanie jej dotknąć. Kucnęłam ostrożnie, bojąc się, że gwałtowny ruch zdoła ją spłoszyć. Albo rozwiać zwid, którym mogła się okazać.

– Mamusiu – odezwała się cicho. – Czy możesz zabrać to, co mnie przygniata?

– Co to takiego? Podejdź do mnie, Gabi.

– Oni mówią, że jestem ich panią. Ale ja nie mogę. Jestem jedną z nich, mamusiu. Czy możesz to zabrać?

Zauważyłam, że wyciąga ku mnie rączkę. Spoczywało na niej kilka ciemnopurpurowych ziarenek. Pozwoliłam, by przesypały się na moją dłoń.

I wtedy znów poczułam obecność setek istnień. Usłyszałam chóralne wołanie i wreszcie dostrzegłam, jak wokół mnie wirują duchy. Przypominały skłębione nitki babiego lata i tylko czasami, na jedno mgnienie oka, zastygały w zarysach sylwetek i twarzy.

– Zjedz je, mamusiu – poprosiła Gabi, wskazując ziarenka. – Wtedy będę mogła fruwać tak jak oni. Chcę tego…

Nim zdążyłam odpowiedzieć, Prorok wypadł z jednego z pomieszczeń, trzasnęły ciężkie drzwi. Zatrzymał się raptownie, widząc mnie klęczącą na podłodze. Nie jestem pewna, co jeszcze był w stanie dostrzec, ale z jego twarzy bez trudu odczytałam, że rozumie z tej sytuacji więcej niż ja.

– Co mam zrobić? – zapytałam go.

– Przyjąć to, co ci powierzono.

Zawahałam się, lecz włożyłam ziarnka do ust i rozgryzłam je. Natychmiast poczułam cierpki smak granatu, a Gabi posłała mi uśmiech – tak beztroski, że serce ścisnęło mi się w węzeł – po czym rozwiała się, dołączając do innych duchów.

Dopiero teraz moich uszu dobiegły stłumione odgłosy walki, pokrzykiwania Goliata i Świstaka. Podniosłam się, czując siłę, jakiej wcześniej nie potrafiłam sobie wyobrazić. Prorok rzucił ku mnie jakiś metalowy drąg, pewnie przywleczony z góry z którejś ekspedycji. Potem zatrzymał się na chwilę, skłonił lekko głowę.

– Powiedziałaś, że ziemia rodziła dla ciebie owoce. Władasz jej twórczym pierwiastkiem. Życiem. A dziecko oddało ci krainę Podziemia. Królestwo śmierci. Teraz jesteś kompletna. Ziemia cię usłucha, bez względu na to, czy każesz jej rodzić czy niszczyć.

– Kora – szepnęłam do niego, nagle uświadamiając sobie, kim się stałam. – Moje nowe imię…

Prorok ruszył biegiem, a ja potruchtałam za nim, ściskając w lewej dłoni drąg, choć wiedziałam, że do niczego mi się nie przyda. Moja broń podążała za mną i otaczała nas ze wszystkich stron, przyczajona za betonową skorupą i gotowa rozsadzić ją na jedno moje skinienie.

Tymczasem Goliat wciąż stał naprzeciw włazu, naprzemiennie ciskając ognistymi kulami i rażąc piorunami atakujących Świrusów. Stojący za nim Świstak wspierał go, rozdmuchując płomienie i zmiatając wroga uderzeniami powietrza. Świrusy nie dawały jednak za wygraną.

Kilkoro z nich musiało obejść wzgórze dookoła, wspiąć się po przeciwnej stronie. W ten sposób byli całkowicie osłonięci od ataków Goliata i Świstaka – dopóki nasi uderzali ze środka, ich żywiołowe pociski mogły lecieć wyłącznie w jednym kierunku. Intruzi czekali na chwilę przerwy w podmuchach wichru. Kiedy to nastąpiło, jeden z nich zeskoczył z otaczającego właz nawisu, solidnym kopnięciem przewrócił olbrzyma, który, upadając, posłał ognisty jęzor wprost na betonowy sufit. Płomień śliznął się po sklepieniu i znikł, zostawiając po sobie smolisty ślad.

Zakutany w skafander, przysadzisty Świrus dopadł Goliata, poderwał go jedną ręką, przycisnął do ściany. Zanim zdążył uderzyć, pan ognia i piorunów otworzył usta i rzygnął na niego lawą. Siłacz zawył, ale nie zwolnił chwytu.

Tymczasem do środka wpadło trzech następnych. Rozchodzący się spiralnie podmuch ściął ich z nóg, miotnął poderwanymi ciałami i rzucił w kąty, nie oszczędzając też mnie i Proroka. Świstak darł się, próbując zapanować nad żywiołem, wykrzesać z siebie kolejny poryw. A do schronu ładowali się kolejni napastnicy, wśród nich dryblas ze spluwą. Prorok, który wylądował najbliżej włazu, rzucił się na niego, bez namysłu waląc drągiem w uzbrojoną rękę. Pistolet upadł pod nogi innego zbira, dryblas w odwecie wraził zdrową pięść w zapadnięty brzuch Proroka.

– Za dużo ich! – krzyczał Świstak. – Nie damy rady!

Spojrzałam na Goliata, któremu udało się obezwładnić siłacza i na zwijającego się z bólu Proroka.

– Do korytarzy! – wrzasnęłam. – Szukajcie Małej! Szybko! Świstak, przejście dla Proroka!

Dmuchnęło potężnie.

– Co chcesz… – zaczął Goliat, ale umilkł, gdy ściany, pod którymi zalegli rzuceni wichrem napastnicy, eksplodowały. Sufit nad naszymi głowami zadrżał.

Opuściłam ręce, pociągnęłam Goliata. Wbiegliśmy w korytarz tuż za Świstakiem i kulejącym Prorokiem. Puściłam mężczyznę przodem, zatrzymałam się.

Pot perlił mi się na czole, spływał po twarzy. Nozdrza wypełniał zapach krwi. Czułam ucisk w głowie i moc, wciąż obecną, ale niknącą, gasnącą jak wypalająca się świeca.

– No, dalej – szepnęłam do siebie. – Ziemia cię usłucha. Dalej, no dalej!

W chwili, w której znajomy dryblas, odzyskawszy broń, dobiegł do wlotu korytarza i wymierzył we mnie, betonowy strop zawalił się, zmiażdżony naporem posłusznej ziemi, odgradzając nas od rozwścieczonych Świrusów.

Dopiero gdy odwróciłam się i pobiegłam za resztą przez pusty korytarz, dopadły mnie wątpliwości. Nie wiedziałam, czy właśnie nas ocaliłam, czy pogrzebałam żywcem. Złapałam się na tym, że stawiając kolejne kroki, szepczę modlitwę o to, byśmy okazali się – jak to bogowie – nieśmiertelni. Pytanie tylko, kto miał tej modlitwy wysłuchać?

 

Ci z atakujących, którzy przeżyli, wkrótce dali za wygraną. Siedzieliśmy na ławach w jadalni i lizaliśmy rany, konstatując, że wciąż krwawimy, jak śmiertelnicy, ale nasze skaleczenia cuchnęły jak przypalany plastik. Mała tuliła pręgowanego kociaka, a ja wciąż bałam się zapytać, co się stanie, gdy otworzymy drzwi sypialni, w której rysowałyśmy ZOO. Świstak popijał whisky z gwinta, Goliat dokręcał jakieś zaimprowizowane rączki do popsutej lalki. A Prorok węszył.

– Poszli, skurwysyny – zameldował wreszcie.

Goliat mruknął coś w odpowiedzi, a Świstak czknął. Panujące teraz milczenie wydawało mi się cięższe od tego, które poprzedzało wypowiedź Proroka.

– Co teraz? – zapytałam w końcu. Czułam się, jakby ziemia, której kazałam nas pochłonąć, całym ciężarem zaległa na moim sercu.

– Zbierzemy siły. Zaczekamy na tych, którzy mają do nas dołączyć. Nauczymy się panować nad tym, co potrafimy i być tym, kim się staliśmy. Pierwszą bitwę mamy za sobą, ale podejrzewam, że aby świat mógł znów zacząć istnieć, musimy go… oczyścić. Nowi ludzie nazwą to pewnie kiedyś Świrusomachią, a może jeszcze innym cholerstwem. – Oczy Proroka błyszczały, gdy o tym mówił.

 

***

 

W tej erze, która właśnie ma się rozpocząć, pałac bogów ma ściany z betonu, a na metalowych regałach piętrzą się puszki skrywające konserwową ambrozję. Nie unosi się, nie wisi pośród obłoków, tylko tuli się do umarłej ziemi tuż pod jej spaloną skórą.

Tak jak przewidywał Prorok, wkrótce kolejni wybrańcy dołączyli do naszego panteonu. Młodzi bogowie, wciąż jeszcze przerażeni posiadaną mocą, wciąż odkrywający swoje domeny. Tymczasem świat niemal całkiem już opustoszał – przynajmniej ten jego fragment, którym daje się władać z naszego wzgórza. Świrusy pozostały wspomnieniem, do którego rzadko wracamy. Z rosnącą śmiałością bierzemy na siebie odpowiedzialność za tworzenie nowego ładu.

Mała większość czasu spędza pod ziemią. Potrzebuje betonowych ścian i okruchów kredy, by każdego dnia na świat wyłaniały się nowe gatunki fauny.

Wiem, że kiedy znudzi ją zabawa w rysowanie, odszuka wydobytą kiedyś z ruin i naprawioną przez Goliata lalkę. I wtedy wszystko zacznie się toczyć od nowa.

Wiem też, że nie jesteśmy jedyni. To, co przydarzyło się nam, spotkało również innych, w mniej lub bardziej odległych zakątkach świata. Gdzieś tam rozrzucone są podobne schrony, w których rodzą się nowe początki. I choć teraz są to miejsca tak odległe, tak bardzo poza zasięgiem, jakby w ogóle nie istniały, kiedyś te porozrzucane kawałki ziemi zbliżą się do siebie. Krąg się domknie, a nowa ludzkość znów sprowadzi koniec w naszym imieniu, choć zupełnie nie podług naszej woli.

A my odkryjemy wtedy, jak płaczą bogowie, gdy giną wraz ze swoim światem.

Koniec

Komentarze

Ładny tekst.

Interesujące połączenie apokalipsy, mitologii, superbohaterów i bogowie wiedzą, czego jeszcze.

Mimo walk, akcja toczy się jakoś spokojnie. Chyba dlatego, że to nie pokonanie wroga jest kulminacją. Gnothi seauton… :-)

Babska logika rządzi!

To chyba najbardziej osobliwe postapo, z jakim przyszło mi się zetknąć.

Choć opisujesz typowe dla gatunku sytuacje – pobyt w schronie, wyjście, wędrówkę – to opowiadanie wydało mi się szalenie kameralne, a nietypowi bohaterowie sprawili, że czytałam tę historię z dużym zaciekawieniem i takąż przyjemnością. Przyjemnością tym większą, że za sprawą bardzo porządnego wykonania, mogłam się skupić na zajmującej lekturze. ;)

 

–Mia­łaś szczę­ście, że byłem w po­bli­żu. –> Brak spacji po półpauzie.

 

Mar­twe drze­wa rosły coraz rza­dziej… –> Martwe drzewa nie rosną.

 

Żesz kurwa mać… –> Żeż kurwa mać

 

nagle za­wró­ci­ło mi się w gło­wie, za­szu­mia­ło w uszach. –> Raczej: …nagle zakręciło mi się w gło­wie, za­szu­mia­ło w uszach. Lub: …nagle poczułam zawrót głowy, za­szu­mia­ło w uszach.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Finklo, cieszę się, że ten miks wypadł interesująco. Zwłaszcza, że porwałam się na elementy, które są mi dość obce – tak jak choćby wspomniane przez Ciebie walki. To jedna z wątpliwości, o których pisałam w przedmowie – czy ja umiem pisać “akcję” ;) Wyszło spokojnie, mówisz, to chyba znaczy, że nie jest aż tak totalnie inaczej niż zwykle, jak mi się wydawało ;)

Dzięki za opinię! :)

 

Reg, lubię słowo “osobliwe” i mam nadzieję, popartą wnioskiem z dalszej części komentarza, że użyłaś go w pozytywnym znaczeniu ;) Cieszę się, że udało mi się zdobyć Twoje zainteresowanie i że typowość gatunkowych sytuacji (sztampowość nawet) nie zawiała za bardzo nudą ;) I że bohaterowie ciekawi – to już w ogóle wspaniale :D

Dziękuję za wyłapanie baboli – nie wiem tylko, czy wypada mi je poprawiać, skoro w takiej postaci występują już na papierze, to może muszę przełknąć świadomość że są i tak zostawić. Sama nawet wyłapałam jeszcze kilka powtórzeń, skanując tekst po wrzuceniu tutaj, ale chyba nie zmienię tego już. Trudno.

Dziękuję za odwiedziny :)

Też mi się podobało! 

Ze względu na pomysł i nastrój. Kameralne – jak napisała Reg – to dobre słowo. No i bohaterowie ciekawi. W ogóle pierwszy raz nie przeszkadza mi tajemniczość i kompletny brak opisu charakteru i przebiegu samego końca świata.

Podoba mi się również to, że nie boisz się balansować na krawędzi… Bo ja wiem jak to nazwać… Lekkiego kiczu może? Albo pisarskiego przerysowania? Ot, na przykład ostatnie zdanie:

"A my odkryjemy wtedy, jak płaczą bogowie, gdy giną wraz ze swoim światem." 

Bardzo lubię takie zagrania. Absolutnie nie należy bać się tego i owego polać lukrem i posypać brokatem :-) 

Wejście do schronu znajdowało się nieco poniżej płaskiego wierzchołka, otoczonego pozostałościami niskich drzewek i krzewów, dlatego wcześniej nie widziałam, co się za nimi znajduje. 

Nie tragedia, ale te dwa znajduje zwróciły moją uwagę. 

I jeszcze:

Widzicie, kiedyś chorowałam na kurestwo, które w zastraszającym tempie zżerało mi mięśnie i uśmiercało nerwy.

To zapewne tylko moje skrzywienie, ale przez dłuższą chwilę zastanawiałem się co to jest chorobliwa prostytucja, w jaki sposób powoduje degenerację mięśni i nerwów, i czy ma jakiś związek z końcem świata :-) 

Bardzo dobry tekst. Nie przekombinowany, opierający się na ciekawym pomyśle, z jednej strony delikatny i miejscami wzruszający, z drugiej mocny i wymowny. Podobało się! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

– Zjedz je, mamusiu – poprosiła Gabi, wskazując ziarenka. – Wtedy będę mogła fruwać tak jak oni. Chcę tego…

Nie jestem przekonana do jedzenia czegoś podanego przez widmo, ale cóż, ja nie mam supermocy ;)

Ładne, klimatyczne i zaskakujące w tym sensie, jak pięknie i inaczej można opisać życie po apokalipsie.

W zasadzie nie czułam tutaj tego typowego dla postapo brudu, głodu i wszechobecnej beznadziei. I jestem bardzo zaskoczona tym, że chociaż to powinien być poważny zarzut o brak realiów, kompletnie mi to nie przeszkadza. Czyli, Werweno, musiałaś mnie tym tekstem zaczarować ;)

Wciągające, nastrojowe, świetnie napisane opowiadanie.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

…lubię słowo “osobliwe” i mam nadzieję, popartą wnioskiem z dalszej części komentarza, że użyłaś go w pozytywnym znaczeniu ;)

Tak, Werweno, wyciągnęłaś słuszny wniosek. ;)  

Osobliwe to opowiadanie, bo całkiem inne od dotychczas czytanych, z nieszablonowymi postaciami, a i sytuacja, w której przyszło im się znaleźć, do typowych nie należy. Cechy Twoich bohaterów też nie należą do przeciętnych.

Czy poprawiać usterki? To już zależy wyłącznie od Ciebie. Ja bym poprawiła – spotykałam kolejne wydania dzieł, które autorzy opatrywali uwagą, że to wydanie poprawione i uzupełnione. No i opowiadanie nie bierze przecież udziału w żadnym konkursie, więc nie widzę powodu, dlaczego tu, na stronie, nie miałoby się prezentować jak najlepiej. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Thargone, dzięki, że zajrzałeś, super, że Ci podeszło :)

Podoba mi się również to, że nie boisz się balansować na krawędzi… Bo ja wiem jak to nazwać… Lekkiego kiczu może? Albo pisarskiego przerysowania?

Wiesz, szczerze mówiąc, to nie jest tak, że się nie boję – czasem zastanawiam się, czy takie rzeczy nie nadają się bardziej na grafomanię… Ale z drugiej strony masz absolutną rację, lukier i brokat czasami po prostu muszą być. Istnieje ryzyko, że kogoś zemdli, ale moje dotychczasowe doświadczenia pokazują, że raczej nie często. A tak mi w duszy gra, nic nie poradzę ;)

 

To zapewne tylko moje skrzywienie, ale przez dłuższą chwilę zastanawiałem się co to jest chorobliwa prostytucja, w jaki sposób powoduje degenerację mięśni i nerwów, i czy ma jakiś związek z końcem świata :-) 

Heh, to byłby ciekawy koncept, nie powiem ;) 

 

 

 

Anet, ojej, ale mnie zaskoczyłaś! Spodziewałam się, że będzie co najwyżej: “Fajne :)” ;)) A tymczasem, jak na anetowe standardy, machnęłaś elaborat ;) Dzięki! Bardzo się cieszę, że Ci się spodobało. I bardzo Ci dziękuję, za polecanie w każdym możliwym miejscu, to ogromnie miłe.

 

zaskakujące w tym sensie, jak pięknie i inaczej można opisać życie po apokalipsie.

Hm, zasadniczo czuję jakiś pociąg do klimatów postapo, ale szczerze mówiąc nie jestem znawcą gatunku, dlatego może jest to przykład na to, że jak laik się bierze za coś, o czym nie wie, że się nie da… ;)

 

 

Reg, a może masz rację z tymi poprawkami… pomyślę nad tym jeszcze. Ale pewnie przyjdą kolejni czytelnicy i coś powyłapują i w końcu głupio mi będzie nie poprawić ;)

Jak się okazało to, co się miało okazać, to niewiara spadła z kołka na którym wisiała wcześniej. Nie wiem, pewnie oglądam za dużo X-menów i czytam za mało mitologii, przez co pioruny i trąby powietrzne przesłoniły mi kameralną historię matki/córki.

 

Napisane ładnie; niby 50k, ale przeszło niezauważalnie. Pewnie dlatego, że dałam się wciągnąć w tę bajkę.

 

;)

 

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

 Też mam wrażenie, Werweno, że lektura porządnie napisanego opowiadania sprawi przyszłym czytelnikom większą przyjemność.

Po głębszy namyśle doszłam do wniosku, że powinnam odwiedzić nominowalnię. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przepraszam, rzeczywiście powinnam uzupełnić poprzedni komentarz: fajne! ;))))

Czytałam z przyjemnością.

Przynoszę radość :)

Wybranietz, dziękuję, fajnie że przeczytałaś i dałaś się wciągnąć! :)

No cóż, jak się okazało, co się miało okazać, to nawet bohaterom trudno było w to uwierzyć ;) A tak serio – znaczy, tak niewiarygodne, że słabe? To też jedna z moich obaw ;)

 

Reg, :D

 

Anet, ;D

Trochę takie połączenie znanych motywów postapo w dość oryginalną całość, interesujące i napisane z pomysłem. Porządnie przygotowani bohaterowie i dialogi w połączeniu ze sprawną akcją sprawiły, że przeczytałem z przyjemnością praktycznie na raz, nie chcąc przerywać sobie lektury.

Na plus działa też sama długość – według mnie w żadnym fragmencie tekst nie jest przegadany, a tempo ogólnie utrzymuje się na podobnym, odpowiednim poziomie.

Kawał przyjemnego opowiadania.

Ależ Ty jesteś popularna, Werweno… Ledwo wrzuciłaś, tekst długi a tu już tyle komentarzy. Zazdroszczę ;)

 

Count również przeczytał i choć ubolewa nad tym wielce, nie może dołączyć do szczęśliwej gromadki zadowolonych czytelników. Będę tym razem dziegciem na łyżce, niemniej na starcie zaznaczę, że moje narzekanie związane jest głównie z kwestiami subiektywnymi.

A zatem:

 – nie lubię postapo (monotematyczne)

 – nie lubię superbohaterów (Marvelowi udało się sprawić, że nawet tych, których niegdyś lubiłem, teraz nienawidzę. Co za dużo to niezdrowo).

 

Czyli, jak widzisz, ciężki miałem zarazem początek jak i koniec. Spustoszona planeta i te nieszczęsne bunkry powodowały we mnie tylko znękane westchnięcia. Na dodatek okroiłaś worldbuilding, zmniejszyłaś ilość opisów (to już uwaga ogólna, dotycząca całości), przez co sceneria jawiła mi się trochę jak ta z filmu Dogsville. Swoją drogą, świetny obraz.

Początek jest jak dla mnie za szybki – coś w rodzaju infodumpa o świecie, a później związek matka/córka, który żadnych emocji nie budzi – w końcu w ogóle nie znamy bohaterów. I wreszcie równe raptowne wyruszenie w podróż.

Sceny w bunkrze z Prorokiem i resztą ferajny trochę mi się dłużyły – najjaśniej wśród nich błyszczy rysowanie zwierząt. Ładne to-to i takie esencjonalnie werwenowe.

Na plus również wątek wszczepów i te zakwitające gałązki. Bohaterowie się udali – szczególnie Mała i Goliat.

Później znów zbyt raptowna i z czapy decyzja Marii o opuszczeniu bunkra, no i wreszcie walka. Mocno średnia, bo zabrakło w niej tempa, a później uruchomiłaś supermoce i moja niechęć ponownie urosła, nabrała rumieńców… No, nie lubię tego :/ A ożywianie narysowanych zwierząt dodatkowo przypomniało mi Boruto.

A to bardzo złe wspomnienie jest XD

 

Dobra, pogrymasiłem, wyżyłem się, idę spać ;D

Mimo wszystko bardzo się cieszę, że opowiadanie trafiło do Smokopolitana, no i że ogólnie się podoba. To znaczy, że po prostu jestem uprzedzony – bywa i tak ;)

 

Trzymaj się.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Miałem przyjemność czytać “Z prochu powstaniesz …” na papierze, podczas tegorocznego Polconu :D

Nawiasem mówiąc zakup czasopisma odbył się w przedziwny sposób. Gość wyjaśnił mi, że nie ma pozwolenia na sprzedaż, więc umówiliśmy się, że on zgubi najnowszy numer na podłodze, a ja zgubię pięć złotych.

Z opowiadania przebija wrażliwość na mitologię i archetypy, u mnie to zawsze w cenie :) Ponieważ historia ma formułę baśni o odrodzeniu i wiecznym powrocie, to ewentualne mankamenty merytoryczne nie kłują  w oczy.

Odnoszę wrażenie, że tekst jest swego rodzaju lustrzanym odbiciem “Drogi” Mc Carthy’ego, tyle że odmalowanym w jaśniejszych barwach.

Świrusy sprawili mi problem – nie przepadam za tego rodzaju przeciwnikami, którzy atakują bezimienną hordą i odchodzą bez pogrzebu. Byłoby fajnie, jakby rozpacz ostatnich ludzi na Ziemi została wydobyta na wierzch.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

No to ja też napiszę, co mi w duszy gra, a gra trochę mniej entuzjastycznie. Jest tak:

 

Pierwszy raz, całkiem na luzie, czytało mi się gładko i bez większych zgrzytów (a raczej przemykałam nad nimi). Bo jest napisane ładnie, z literacką kulturą, choć nie miałabym nic przeciwko nieco mniej linearnej narracji, która w pewnym momencie (kolejne sceny w bunkrze) zaczęła mnie nużyć i nawet prześlizgnęłam się po niektórych fragmentach, ale to się zdarza, więc się nie przejmowałam. Potem jednak wróciłam do tekstu i kilka “sprawdzam” nie dało już tak dobrych wyników.

 

Na przykład przy bliższym oglądzie mam problem z tym, że skoro bohaterka większość ciała ma z kabelków i gąbki, to jak właściwie powinna się odżywiać i jak odpoczywać? Takie ciało ma chyba inny metabolizm, inne potrzeby?

Również: zgrzytnęło mi (i to już za pierwszym razem) nagłe pojawienie się w takim świecie wizji córki. Za pierwszym razem pierwsze pojawienie wyglądało mi na narrative device: bohaterka (autorka) na długi czas zapomniała, że jest jakieś dziecko, którego szuka, więc przypomnijmy jej w prosty, a skuteczny sposób… Potem to trochę się rozjaśnia, wbudowuje w zakończenie, ale za drugim podejściem ta przemiana bohaterki opisowo wydała mi się mniej przekonująca, a historia z granatem nieco łopatologiczna.

 Świrusy… Mówi się o nich i mówi, ale właściwie nie wiadomo, kim są i jak mogą zaszkodzić tym pseudospołecznościom poza tym, że się z nimi tłuką. Nie wiem, skąd się wzięli, jak żyją, jak sobie radzą, dlaczego walka z nimi ma stać się w przyszłości tematem epickich poematów… Może coś mi umknęło, ale to też wątek niedodbany, jak na mój gust. Na dodatek miałam wrażenie, że większość mieszkańców bunkra to też niezłe świry ;) Sama scena walki jest mało dynamiczna, za dużo w niej gadania.

Zakończenie jest bardzo ładne, ale jak dla mnie średnio kompatybilne z wszystkim, co było wcześniej – to może wina przegadania. Może też gdyby akcja była mniej realistyczna, bardziej wizyjna, może chwilami wręcz oniryczna? Ale ta opinia może wynikać z tego, że uniwersum superbohaterów jest mi dość obojętne: oglądam filmy, nie czytam, bo w ogóle nie lubię komiksów, ale się nie emocjonuję, więc tu coś może mi umykać.

Bohaterowie w sumie na plus, zakładam, że pewna stereotypizacja jest ukłonem w kierunku sag superbohaterskich, więc się nie czepiam. Ale motywacja Marii do opuszczenia bunkra też mi umyka.

 

Bardzo zdecydowanie najlepsze jest ostatnie zdanie, po prostu piękne :) Aż ma się wrażenie, że całe opowiadanie powstało dla tego zdania. [Edytka: i tytuł! tytuł też jest ekstra.]

 

 

Drobiazgi techniczne:

 

“Gdy ruszyłam w dalszą drogę, wciąż nie miałam pewności, czy mój posiłek nie był sennym majakiem“ i zaraz potem “Ocknąwszy się, przez chwilę myślałam, że cała ta wyprawa była snem.“

 

 

“Mężczyzna, który wyłonił się spomiędzy roślinnych trupów[+,] całkowicie mnie zaskoczył.“

 

“gadzi instynkt“ – dlaczego akurat gadzi? Nie jestem specjalistą od behawioru zwierząt ani w ogóle od zwierząt, ale gady wyjątkowo lubię i moje z nimi doświadczenie jest takie, że raczej spieprzają, a nie atakują ;)

 

Przekleństwo w ustach bohaterki nie pasuje mi do całości narracji, ale i do samej bohaterki. I w ogóle wulgaryzmy mnie jak zwykle rażą, bo nie wydają mi się naturalne w ustach postaci. Ale pod tym względem mam koszmarnie wysoko ustawioną poprzeczkę i jest bardzo niewiele tekstów w całej literaturze, w których doceniam kunszt posługiwania się wulgaryzmami i w związku z tym je akceptuję, więc pewnie nie należy się tą uwagą przejmować ;) (Skądinąd z “kurstwem” (chorobą) miałam dokładnie tak samo jak Thargone :D)

 

Czysto technicznie: dodaj brakujące puste linie przed i po gwiazdkach na początku, bo potem masz i to lepiej wygląda.

 

Podsumowując: tekst zdecydowanie na plus (bibliotekowałabym bez wahania, gdybym zdążyła), ale szaleństwa nie ma.

http://altronapoleone.home.blog

Perruksie, dziękuję za odwiedziny, cieszę się, że miałeś przyjemność z czytania. I że udało się nie przegadać, choć tutaj zdaje się, że zdania są jednak podzielone…

 

 

Hrabio. A niech Cię, przylazłeś i nagle wskaźnik entuzjazmu wśród czytelników spadł… ;P 

Poważnie, to oczywiście bardzo się cieszę, że zajrzałeś i doczytałeś, mimo, że rozminęłam się z Twoimi gustami. A marudzenie rozumiem, bo mi zasadniczo Marvel zrobił to samo ;)

Początek jest jak dla mnie za szybki – coś w rodzaju infodumpa o świecie, a później związek matka/córka, który żadnych emocji nie budzi – w końcu w ogóle nie znamy bohaterów. I wreszcie równe raptowne wyruszenie w podróż.

Uuu. Początek masywnie pocięłam, może zbyt masywnie w takim razie. 

Sceny w bunkrze z Prorokiem i resztą ferajny trochę mi się dłużyły – najjaśniej wśród nich błyszczy rysowanie zwierząt. Ładne to-to i takie esencjonalnie werwenowe.

No patrz, tutaj też cięłam i trudno mi było wyciąć cokolwiek więcej ;)

Widzę, że ta autorska esencjonalność z Waszej z Darconem dysputy się przyjęła :)) Fajnie!

 

Cieszę się, że mimo wszystko coś tam znalazłeś też, co wyszło nieźle. I dziękuję za życzliwość, mimo że Ci się ogólnie nie podoba ;) Mam nadzieje, że następnym razem popełnię coś, co przeczytasz z większą przyjemnością (lubisz wiedźmina?) ;)

 

 

Wisielcze, mam nadzieję, że Twój numer Smokopolitana nie zabrudził się za bardzo podczas tej transakcji :D

Świrusy sprawili mi problem – nie przepadam za tego rodzaju przeciwnikami, którzy atakują bezimienną hordą i odchodzą bez pogrzebu. Byłoby fajnie, jakby rozpacz ostatnich ludzi na Ziemi została wydobyta na wierzch.

Słuszna uwaga, zgadzam się z nią i nie dyskutuję, też wolę pełnokrwistych antagonistów. Początkowo zamierzałam poświęcić im zdecydowanie więcej uwagi, ale ostatecznie zrezygnowałam, bo raz, że rozrastał mi się ten tekst nad wyraz (a tak w ogóle to zaczęłam go pisać ileś tam lat temu na “Ostatni dzień pary”, gdzie limit miał chyba 25k znaków), a dwa obawiałam się, że stracę z oczu o czym właściwie chcę napisać i zrobi mi się z tego standardowe postapo ze zwalczającymi się frakcjami jako głównym wątkiem. Tymczasem chodziło mi głównie o relacje pomiędzy bohaterami i ich kryzysy w związku z odkrywaniem nowych tożsamości. A finalnie mam przeczucie, że i tak nie do końca tak rozłożyłam akcenty, jak chciałam.

 

 

 

Drakaino, dziękuję Ci za bardzo wnikliwy komentarz :) Dużo piszesz, że tu i ówdzie coś nie pasuje, nie współgra, nie kompatybilne… myślę że to może efekt tego, że porwałam się w takie rejony, których zwykle nie eksploruję, ale zabrałam ze sobą ekwipunek, jakiego używam na co dzień. Pewnie muszę być na to bardziej uważna.

Co do Świrusów – jakoś tam wytłumaczyłam się z tego niedociągnięcia Wisielcowi.

Bardzo zdecydowanie najlepsze jest ostatnie zdanie, po prostu piękne :) Aż ma się wrażenie, że całe opowiadanie powstało dla tego zdania. [Edytka: i tytuł! tytuł też jest ekstra.]

Cieszę się, że znalazłaś coś, co Ci się spodobało :) Masz dobrą intuicję – na początku napisałam kilka zdań z tego ostatniego fragmentu, nie pamiętam czy konkretnie to ostatnie, ale generalnie coś w tym jest ;)

 

a tak w ogóle to zaczęłam go pisać ileś tam lat temu na “Ostatni dzień pary”, gdzie limit miał chyba 25k znaków

Ha, ha. Ja też mam w zestawie forumowym opowiadanie, które od tego zaczęło :D

http://altronapoleone.home.blog

znaczy, tak niewiarygodne, że słabe?

powiedziałabym raczej, że niepasujące. Bo jest ciekawy wątek post-cyber-demeter a tu nagle wyskakują x-meni. Jeżeli to miała być rzecz o budzącej się boskości i wątpliwościach z tym związanych, to w postaciach drugoplanowych tego nie dostrzegłam. 

spodziewałam się w którymś momencie, że pójdziesz w stronę ‘wszystkie religie miały rację’ i jest przetasowanie boskich archetypów, ale chyba nie – albo nie potrafię przyporządkować reszty postaci do odpowiednich mitów.

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

Wybranietz, dzięki, już rozumiem. Czyli jednak nie zagrało, tak jak miało. Ehh, no nic, biorę sobie do serca i zachowuję na przyszłość.

 

 

Drakaino, :D

Ale zgaduję, że poszłaś raczej w kierunku pary niż ostatniego dnia?

Generalnie w ostatnich latach udało mi się wziąć udział w jednym konkursie (nie licząc forumowych), a w piekarniku mam rzeczy, które zaczęłam pisać na: konkurs wiedźmiński (wkrótce mam nadzieję tu wrzucić), Dobro złem czyń, quasi-konkurs mc Radość życia, i coboldowe Płonące żyrafy. Limity i terminy to nie jest coś, z czym mi się dobrze pracuje, ale fajnie, że są konkursy – dla mnie to zwykle oznacza, że za jakieś dwa-trzy lata będę miała gotowe opko ;P

 

Tak, pary :) Na forum mam jedno opowiadanie z kawałkiem steampunku, też zresztą mocno zmodyfikowane w stosunku do oryginalnego pomysłu, gdzie para miała buchać znacznie mocniej.

 

Skądinąd Wybranietz chyba utrafiła w moje problemy z “Ziemią” – mitologia (Demeter) i superheroes teoretycznie mi całkiem pasuje (skądinąd Thor), ale jakoś nie zagrało mi tutaj, bo może za mało boskości… Ale ogólne wrażenie, jak pisałam, na plus, choć z niedosytem :)

http://altronapoleone.home.blog

A mnie Marvel kompletnie nie przeszkadzał. X-menowskie skojarzenia widziałem bardzo mocno w tle, raczej jako dodatkowy smaczek, bo na pierwszym planie były odniesienia do tych wszystkich bóstw natury. Ujawnienie się boskich zdolności w podczas walki rzeczywiście rzuca czytelnika w superbohaterską otchłań, ale z drugiej strony to jak najbardziej logiczne – kiedy mamy zacząć zionąć ogniem, jeśli nie w momencie bezpośredniego zagrożenia życia? No to i najlepsze pod względem dynamiki fabuły. 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Czyli jest i inny punkt widzenia – fajnie :))

Niestety, dołączę raczej do grupy mniej zadowolonych czytelników. Przede wszystkim sama opowieść rozjechała mi się podczas lektury i nie byłem pewny (przekonany), o czym Autorka chciała opowiedzieć. Przydługi monolog/infodump z pierwszej części tekstu sugeruje, że jest to historia kobiety, która w świecie postapokaliptycznym szuka zaginionej córki. Po jakimś czasie zapomina jednak o dziecku i przystaje do grupy zmutowanych/zcyborgizowanych/odmienionych genetycznie "wybrańców". W pewnym momencie opowieści Autorka próbuje przekonać czytelnika, że to opowieść o narodzinach nowych bóstw, i to potraktowanych bardzo dosłownie – wybranych przez bunkier…, obdarzonych mocami itd.. Ja jednak w żaden sposób nie dałem się przekonać do ich boskości i cały czas miałem skojarzenia z x-menami. I to dosyć kiepskimi wobec grupy kilkunastu ześwirowanych niedobitków wyplutych przez bunkier.

Historia rozpadła się moim zdaniem na kilka elementów. Pomysł wyjściowy jest bardzo interesujący, jednak fabuła zupełnie go nie wykorzystuje. A motyw boskości zamiast być odkrywany w historii, zdaje się doczepiony do innej historii. 

Wykonanie jest bardzo porządne od strony technicznej. Zawodzi moim zdaniem konstrukcja fabuły – początkowy infodump/streszczenie/wprowadzenie to jednak bardziej relacja zdana potocznym językiem postaci i cierpi na tym literacka strona tekstu. Późniejsze fragmenty "bunkrowe" zdają się nieco przegadane, a końcowe sceny akcji zbyt mało dynamiczne. 

Żeby było jasne – to jest dobry tekst. Być może miałem nieco wyższe oczekiwania zarówno wobec Autora jak i samej opowieści. Są w opowiadaniu chwile ładne, zdania dopieszczone, jest trochę dobrze oddanych emocji, ale całość wygląda raczej na zlepek kilku pomysłów. Może Autor zmieniał w trakcie tej literackiej podróży swój cel? A może wybrał dziwną i zbyt krętą drogę do jego osiągnięcia i w finale czytelnik pyta: To tutaj szliśmy? Serio?

Po przeczytaniu spalić monitor.

Największą zaletą tekstu jest, to że nawet nie zauważyłem kiedy łyknąłem te 50k znaków. Opowiadanie ma parę niedociągnięć i logicznych braków, które zostały wymienione, ale nie przeszkadzało mi to i bawiłem się całkiem dobrze. Fajny pomysł, lekka konwencja, ciekawa narracja.

Dobra zabawa na wolną chwilę. Może trochę dłuższą chwilę. :)

Hej,

gratki na publikację.

Ja z tych co pomarudzą.

W miarę lubię postapo. Technicznie i warsztatowo tekst jest bez zarzutu (chyba jedno powtórzenie mnie zakuło w oczy), ale treść nie do końca mnie porwała.

Zgrzytał mi opis wędrówki bohaterki po opuszczeniu pierwszego bunkra. Nie wiem, jakoś tego nie kupiłem.

Zgrzytały mi też trochę te Xmeńskie moce, chyba trochę zbyt komiksowo zarysowane. Trąby powietrzne i kule ognia? Nie mam nic przeciwko postapo z takimi motywami, ale tutaj zwyczajnie za mocno kontrastowało mi to z historią matki i córki i klimatem całego opka. Może nie sam motyw mocy, boskości itd. ale miejscami jedziesz jak w komiksie, a pierwsza połowa tekstu (albo i lepiej) nastroiła mnie na odbiór bardziej klasycznego postapo.

Zgrzytał mi opis wizji bohaterki (Marii – chyba zapamiętałem :D). Głównie to mnie on znużył.

I jeżeli chodzi o opisy, porównania, przymiotniki itd. to bym rzekł, że momentami było o jeden przymiot za daleko. Znaczy, że opisy bywały momentami zbyt barwne.

Świrusy – świrusy sa fajne, tylko przedstawione tak, że przez długi czas nie mogłem sobie ich wyklarować, kto to, czemu itd. No i aż do końca pozostali bezimienną masą, atakującą jak jakieś fale Zombie. – znów tak komiksowo – rozwalamy złych gości, spoko mamy ich na pęczki.

 

No, pomarudziłem. W większości mocno subiektywnie, w reszcie po prostu subiektywnie.

Trochę plus, trochę minus – hybrydowość – zaskakuje, coś nowego, ale jakies takie delikatnie zbyt grubymi nićmi uszyte.

 

A z propsów~>

Wykonanie.

Pomysł na nowych bogów w bunkrach, cyrkulację dziejów itd. – jest okej.

 

Tak więc uważam, że to dobry tekst, z dość ciekawą historią, ale całościowo jakoś do mnie nie przemawia.

 

:-)

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Werweno, niestety nie potrafię słodzić, gdy opowiadanie mnie nie kupiło. Nie udało mi się wejść w klimat opowiadania – możliwe że mea culpa, w pewnym momencie zaczęło nużyć, potem zaczęło się coś dziać i klops… superbohaterowie, nie mój target wiekowy. Kompletnie rozminąłem się z tekstem. Ale warsztat z klasą.

Ups, rzeczywiście zepsułem wskaźnik entuzjazmu.

Gomen :|

 

Lubię werwenową esencjonalność, więc zawsze chętnie Cię poczytam :)

A Wiedźmin? Cóż… Jak tylko udaje mi się wyrzucić z pamięci Sezon Burz, to – TAK, BARDZO ;)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Taa, primagrodzkie fatum trwa :P

 

MrMarasie, dziękuję za obszerny komentarz. Cholercia, niedobrze – zwykle też zwracam uwagę na niespójność fabuły i skarżę się, że mi umyka trzon, zatem to źle bardzo, że sama zmajstrowałam takie coś. Lubię, jak w opowieści pojawiają się elementy, które okazują się być czymś innym, niż się zdaje, starałam się też uniknąć liniowości, ale może mam tutaj jeszcze za mało sprawności i zabrakło ostatecznie tego czegoś, co powodowałoby wpadnięcie wszystkich klocków na właściwe miejsca.

Być może miałem nieco wyższe oczekiwania zarówno wobec Autora jak i samej opowieści.

To w sumie chyba dobrze ;) Mam nadzieję, że kolejnym razem ich nie zawiodę. Alb chociaż trochę mniej ;)

 

 

Ac, dziękuję, cieszę się, Twój komentarz jest promyczkiem nadziei ;))

 

 

Mytriksie, fajnie że przeczytałeś, dzięki :) Ehh, no widzę, że zarzuty się powtarzają, więc nic mi nie pozostaje innego jak tylko wziąć je na klatę.

Fajnie, że jakieś propsiątko też się znalazło, to podnosi na duchu ;)

 

 

Blackburn, dzięki, to dobrze, że nie słodzisz, jak nie ma powodu. Fajnie, że mimo wszystko przeczytałeś i podzieliłeś się opinią :)

 

Ja dołącze do grona usatysfakcjonowanych czytelników. Bardzo lubię filmy postapo, ale z jakiś powodów rzadko sięgałem po książki o tej tematyce. Twoje opowiadanie sprawiło, że uświadomiłem sobie ten fakt i zamierzam to zmienić. Początek opowiadania zainteresował mnie, lecz nie porwał. Pewnie zdania wydały się dalekie od perfekcji. Poźniej opowieść mnie wciągneła i czytało mi się bardzo dobrze. Fabuła mnie zaskoczyła, co bardzo sobie cenię. Postapo, które stopniowo pokazywało coraz bardziej fantastyczno-mityczne oblicze przypadło mi do gustu. Doceniam kunszt i wykonanie. Cesarzowa Tilsza czeka już w kolejce :)

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Wiesz, Werweno, lubię postapo, ale w trochę innym wydaniu. Nie lubię za to wszelkiej maści superbohaterów, choć muszę przyznać, że ładnie ich przedstawiłaś, nienachalnie, za to duży plus.

Rzucił mi się w oczy pierwszy komentarz, Finkli, mam podobnie. Jest spokojnie, myślicielsko, ale czegoś mi zabrakło.

Sprawne napisane, więc nie dziwię się, że trafiłaś na papier.

Pozdrawiam.

Ale ja to pisałam pozytywnie. Nie skarżyłam się na braki.

Babska logika rządzi!

Chroscisko, bardzo się cieszę, że jesteś usatysfakcjonowany! :) A skoro z lektury wyniknęła jeszcze jakaś wartość dodana w postaci inspiracji do dalszych czytelniczych poszukiwań to już w ogóle bajka, mam nadzieję że znajdziesz ciekawe postapo do poczytania. Jeśli nie czytałeś jeszcze wspomnianej w komentarzu przez Wisielca “Drogi”, to na pewno jest to pozycja, do której warto sięgnąć – moim zdaniem literackie cudo.

Cieszy mnie też, że masz chęć zajrzeć do Cesarzowej, a myślę, że z moich tekstów mogłoby Cię również zainteresować “Czas zawraca w Neverville” – ze względu na wspólny z “Kumari” wątek ożywionej sztuki ;)

 

 

Darconie, fajnie że zajrzałeś, dziękuję za komentarz :) Ehhh, z tymi superbohaterami najgorsze jest to, że ja w ogóle nie miałam zamiaru o nich napisać – to mieli być bogowie i mutanci (choć zdawałam sobie sprawę, że bardzo tę boskość spłaszczam, ale głębsza jej eksploracja wydała mi się przerastać ramy i limity opowiadania). No nic, trudno, wyszło komiksowo i nic już nie poradzę ;)

Można jeszcze pomarudzić? :)

 Było nas kilkadziesiąt

Jeśli kilkadziesiąt, to będzie problem z rekolonizacją (Albercik, usta-usta). Kilkadziesiąt osób, albo kilkudziesięcioro, choć to łamaniec, nie słowo.

 większością nie łączyła mnie zażyłość

Ość-ość. I co to jest "zażyłość"?

 nauka i medycyna mocno wyprzedziły ludzką mentalność

Erm… what?

dwieście kilometrów na północ kraju

Nie wiem, co daje ten "kraj" – po mojemu zaburza rytm.

 zgasły wraz z wyczerpaniem się baterii

Wyczerpanie zgasło?

 zaczęli ryć umarłą ziemię niczym dziki

Jeju, Werweno. To się nazywa patos.

 w sposób nieustępliwy, acz mało spektakularny

I jak to by się miało wykluczać?

 chorowałam na kurestwo

Eeee…

 półcyborgów o zmutowanym DNA

Co to jest cyborg? Co to jest DNA?

 chorób, uważanych

Jeśli dajesz tu przecinek, to wychodzi, że wszystkie choroby uważano za nieuleczalne.

 nie zrezygnują z takiego zasobu

Wiem, o co chodzi, ale dziwne to.

 Tylko że

Tylko, że.

 Parę razy, widziałam

Tu przecinek zbędny.

 rachityczną jabłonką, równie martwą, co otoczenie

"Rachityczna" to ledwo trzymająca się przy życiu, schorowana, słaba. Równie martwą, jak.

gdy to wszystko przejadłam

Zjadłam. Przejada się pieniądze – czyli wydaje całe na jedzenie.

 towarzyszące mi odrętwienie przyczyniło się do tego, że odpuściłam sobie ostrożność

Uciąć, skrócić i wyrzucić. W ogóle rozwlekasz zdania, choć to może i ma sens w takim pustym świecie, w którym niewiele się dzieje, a głównie po prostu jest.

 Mężczyzna, który wyłonił się spomiędzy roślinnych trupów całkowicie mnie zaskoczył.

Wtrącenie. Mężczyzna, który wyłonił się spomiędzy roślinnych trupów, całkowicie mnie zaskoczył. I – "roślinne trupy"? Hę?

 gadzi instynkt odezwał się w moim zdziczałym ciele

OMG.

 posiniałych dolinach oczodołów

… jak wygląda dolina? Kotlina albo wykrot, które są okrągłe, mniej więcej, tak. Ale dolina jest podłużna.

 delikatnie zgięty wpół

Co to znaczy "delikatnie"? Nie do końca to samo, co "nieznacznie", w które tu chyba celowałaś.

 identycznie, jak ten

Bez przecinka.

od sztancy

Idiom: od jednej sztancy.

 ryzyko stało się wystarczająco wysokie

Hę? Przecież epidemia była nieprzewidziana?

 bezdźwięcznie, świszcząco

Czyli jak?

 Pochwyciwszy mój wzrok

Idiom: podchwyciwszy moje spojrzenie.

 Błogość, którą wywołał pierwszy od dawna ciepły posiłek, skłoniła mnie do próby spoufalenia się.

Bardzo nienaturalnie wyraża się ta narratorka.

 prawie niezauważalnie

Może raczej ledwo zauważalnie?

 jego słowa poruszyły w moim sercu strunę, której na chwilę pozwoliłam zamilknąć

Sformułowanie jak z prasy kobiecej – może dałoby się napisać takim językiem historię postapokaliptyczną, ale jeśli już, to konsekwentnie. Twoja narratorka to przeklina, to smęci w tym właśnie stylu, dając wrażenie zamętu.

 Niepokój i adrenalina coraz intensywniej sączyły się do mojej krwi.

Jak wyżej.

 niewiele robiąc sobie

Niewiele sobie robiąc. Jakiś niekonsekwentny ten jego język – tu eleganckie sformułowanie, a zaraz potem slang.

ich umysły rzeczywiście ucierpiały najmniej

A czyje ucierpiały bardziej?

 zwinnie wykorzystał sytuację

Nie wiem, czy to jest prawidłowe.

 Stłumione na mojej piersi buczenie Małej pobrzmiewało wśród nieprzyjemnego milczenia.

To po prostu źle brzmi.

 pomysł, by odreagować

Czy może być "pomysł, by"?

 Rozświetliłyśmy

Chyba jednak oświetliłyśmy.

 bo boi się

Nienaturalne: bo się boi.

 nasz bunkier skrywa spożywcze skarby

Kto tak mówi bez ironii?

 z uwagi na traumę

I tak – poza telewizją?

 którego nieufność wobec nas osiągnęła ekstremum

Jak wyżej.

 oparł ciężko

Na czym?

 lodowate spojrzenie mroziło powietrze

Nie mogło tego robić dosłownie, tylko metaforycznie, więc dwa określenia to chyba za dużo.

 Zapadła cisza, przerywana metodycznymi uderzeniami.

Więc nie cisza.

 starając się wyrwać żelastwo

Skąd ona to wie?

 całkowicie nieadekwatnie do sytuacji

To jasne z kontekstu. Nie wal nas tym po głowach.

 cierpki smak granatu

Persefona. Hmm?

 metalowy drąg

Drągi są z drewna.

 wciąż krwawimy, jak śmiertelnicy, ale nasze skaleczenia cuchnęły

Nie zmieniaj czasu – cuchną.

 

Styl jest tak sztuczny i patetyczny, że zupełnie nie czuć, o co chodzi. Używasz bardzo okrągłych zdań i wysokich słów, ale nie do końca trafiając w ich znaczenia – jak w telewizji. Rytm usypia – nie powiedziałabym, że umiesz pisać "akcję", bo sceny bójek są raczej spokojne. Ale przede wszystkim – tekst wydaje mi się jakiś niezdecydowany. O czym jest? O odrodzeniu? O śmierci? O porzuceniu przeszłości? Bohaterka niby chce odnaleźć swoje dziecko, ale w sumie za bardzo się o to nie stara. Zderzyłaś dwie rzeczy – Gotterdammerung i postapokalipsę – które powinny do siebie pasować, ale jakoś nie pasują, i dodałaś jeszcze supermoce, które pewnie dałyby się jakoś wcisnąć, ale nie wynikają znikąd. Bo sama Kora może i ma tę moc od początku, ale to równie dobrze mogłoby być jasnowidzenie, albo opieka jakiejś innej siły. Nie przemówiłaś do mnie, niestety.

 To zapewne tylko moje skrzywienie, ale przez dłuższą chwilę zastanawiałem się co to jest chorobliwa prostytucja, w jaki sposób powoduje degenerację mięśni i nerwów, i czy ma jakiś związek z końcem świata :-)

He, he, ja też.

 Jak się okazało to, co się miało okazać, to niewiara spadła z kołka na którym wisiała wcześniej. Nie wiem, pewnie oglądam za dużo X-menów i czytam za mało mitologii, przez co pioruny i trąby powietrzne przesłoniły mi kameralną historię matki/córki.

Wiesz, tylko tu nie ma kameralnej historii matki i córki. Córka jest tylko zaznaczona, bohaterka równie dobrze mogłaby szukać wczorajszego dnia.

 zbyt raptowna i z czapy decyzja Marii o opuszczeniu bunkra

Właśnie – jakbyś sobie nagle przypomniała, że ona przecież ma coś do załatwienia.

 Również: zgrzytnęło mi (i to już za pierwszym razem) nagłe pojawienie się w takim świecie wizji córki.

Otóż to.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Wiesz, tylko tu nie ma kameralnej historii matki i córki. Córka jest tylko zaznaczona, bohaterka równie dobrze mogłaby szukać wczorajszego dnia.

Ale nawet takie zaznaczenie imho lepiej by zagrało bez supermocy. No i wtedy można by go pogłębić.

 

Fajnie, że wróciłaś ;D

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

Ale nawet takie zaznaczenie imho lepiej by zagrało bez supermocy. No i wtedy można by go pogłębić.

Z mocami też by można – problem z tym tekstem jest taki, że obiecuje jedno, a daje drugie.

 Fajnie, że wróciłaś ;D

Przywożąc kupkę notatek mniejszą, niż chciałam, i katar :) Chciałabym w tym miejscu pozdrowić Polskie Koleje Państwowe i postapokaliptyczne toalety w wagonach. Normalnie jak w czasie zimy nuklearnej :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Musiało Ci to PKP mocno zaleźć za skórę ;)

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

Tarnino, dziękuję Ci za uważną lekturę i komentarz :)

Przeczytałem ponownie i moja ocena będzie wypadkową obu lektur. Bo nie mam już tego wrażenia świeżości i zaskoczenia pomysłem, ale przecież ono było. Widzę, że sporo skróciłaś, przede wszystkim na początku, przez co ucierpiał motyw determinacji w poszukiwaniu dziecka. Wprowadziłaś za to elementy zapowiadające supermoc – to na plus. Szkoda tej sceny z samookaleczeniem, była bardzo sugestywna. Zmienił się również sam moment spotkania z dzieckiem – poprzednia wersja podobała mi się bardziej, była subtelniejsza. Żałuję zamykającego ją przedtem zdania o Proroku. Za to wydzielenie ostatniego zdania tekstu to bardzo dobry pomysł.

Podsumowując – choć zdaję sobie sprawę, że na moje postrzeganie wpływa kolejność lektury – to wciąż oryginalna wariacja postapo, warta papieru, ale wydaje mi się, że poprzednia, dłuższa wersja była jednak trochę lepsza. 

Ładny tekst, z ciekawie zmieszanymi elementami. Jest i coś mistycznego, jest zagadkowe postapo, są motywy superbohaterskie. A z Twoim warsztatem czytałem go z przyjemnością, choć całość nie zawsze chciała ze sobą współgrać. Zgodzę się, że wątek Marii, Gabi i Małej się rozjechał. Niby czuć, ze matka nie zapomina o dziecku, ale jakoś mnie to nie przekonało – być może przez to, że nagła zmiana celu tekstu nie była tak gładka, jak powinna.

Jednak pojawiają się pewne zgrzyty i dla mnie. Bójki nie mają dla mnie dynamiki. Walki czytałem ze spokojem, nie zaś pełen napięcia. Nie czułem zagrożenia dla postaci – do końca nie umiem powiedzieć dlaczego, może dlatego, ze w superbohaterskich historiach jest mało śmierci samych bohaterów, a że tekst wszedł w te klimaty ;)

Podsumowując: ciekawy koncert fajerwerków, choć nie wszystkie elementy ze sobą współgrały gładko.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

…to jest skrócona wersja? Nie mogę tego powiedzieć na pewno, ale skoro tak, może nie trzeba było tekstu skracać? Albo wyciąć inne kawałki? Bo sądząc z komentarzy panów uprzywilejowanych dostępem do wersji pełnej, sporo stracił na tym skracaniu.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Coboldzie, bardzo ci dziękuję za ponowna lekturę i porównanie obu wersji – to bardzo ciekawe. Rozumiem, że w Twoim odbiorze tekst sporo stracił i co nieco zyskał. Ech, uwierz mi, niektóre cięcia bolały i też było mi tego i owego szkoda, ale wyszłam z założenia, że skracanie zawsze jest dobre (czy dałam się nabrać na mądrości z poradników?), zwłaszcza, jak ktoś pokazuje palcem, co jest zbędne…

Tak czy inaczej jestem Ci wdzięczna za to porównanie, powyciągam sobie wnioski :))

 

 

NoWhereManie, dziękuję za odwiedziny :) Cieszę się, że chociaż trochę Ci coś pobłyszczało na niebie. No szkoda, że się porozjeżdżało – to powtarzający się zarzut, więc będę go dalej głęboko przemyśliwać. Fanie, że wspomniałeś o tym spokoju i braku napięcia. Brakuje mi skilla w opisywaniu walk bo to nie moja bajka, ale jak mi pokazałeś, w czym konkretnie niedomagam jeśli chodzi o efekt emocjonalny, to chyba łatwiej mi będzie pokombinować z tym na przyszłość, bo do tej bajki już mi bliżej (choć to kombinatoryka od dupy strony trochę). Dzięki!

 

Tarnino, taaa, taka całkiem pierwsza wersja o ile dobrze pamiętam liczyła sobie grubo ponad 80k… No nic, biorę na siebie odpowiedzialność za te cięcia, choć część zrobiłam jeszcze przed wysłaniem tekstu, a większość po sugestiach redaktorki. Zatem uczy mnie to, że czasem może trzeba bardziej stawiać na swoim – no ale trudne to jest, bo przecież zdaje sobie sprawę, że brakuje mi obiektywizmu i dystansu wobec własnego tekstu. No, ale może też być tak, że jednak wcale nie byłoby lepiej – mimo, że Cobold twierdzi inaczej ;) – bo nadal pozostaje to kwestią gustu. W tych wyciętych fragmentach, zwłaszcza dotyczących poszukiwania córki, sporo było tego, co Thargone nazwał lekkim kiczem/pisarskim przerysowaniem a Ty – sztucznością i patosem, zatem możliwe, że jednak byłoby to po prostu 30 kilo męki więcej ;)

no ale trudne to jest, bo przecież zdaje sobie sprawę, że brakuje mi obiektywizmu i dystansu wobec własnego tekstu

Ano, jak nam wszystkim. Ale starać się trzeba. Pewien dystans musisz sobie wyrobić, niestety.

sporo było tego, co Thargone nazwał lekkim kiczem/pisarskim przerysowaniem a Ty – sztucznością i patosem

Ale można je było wymiętosić i odpatosić bez szkody dla treści – prawda?

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Cieszę się, Werweno, że nadal piszesz i dzielisz się z nami swoją twórczością. Bo chociaż mam parę zarzutów do tego opowiadania, to musiałbym skłamać, gdybym napisał, że nie czytało mi się tego po prostu dobrze. Jeśli chodzi o warsztat, to przewaliłem oczami dosłownie w jednym miejscu – gdy narratorka wspomina raz po raz przeciąg, który nie wiadomo skąd się bierze, to ok, taką informację można zawrzeć raz. Ale gdy po raz wtóry zrywa się wiatr, który dodatkowo okraszasz przymiotnikiem “tajemniczy”, no to nie. Tak nie rób. :p

Do postapo podchodzę bardzo niechętnie, bo mam wrażenie, że wszystko co ciekawe już zostało w tym temacie powiedziane. No ale, nie oszukujmy się, w tym przypadku nick jest wyznacznikiem jakości, więc ze sporym kredytem zaufania zasiadłem do lektury. Z początku było całkiem przyjemnie. Zanosiło się na przeprawę w poszukiwaniu dziecka bardzo w stylu McCarthy’ego, na co wcale bym nie narzekał, bo bardzo cenię sobie “Drogę”, ale znów – to już było u McCarthy’ego. I nagle całą motywację bohaterki trafia szlag, gdy trafia do bunkru zupełnie obcych ludzi, do tego dziwaków. Zaczyna im ufać, a oni jej – czy to kwestia wepchnięcia w ramiona bohaterki substytutu córki, której jeszcze parę akapitów wcześniej szukała? Nie rozumiem, dlaczego po wypocznięciu bohaterka nie ruszyła w dalszą drogę. Znaczy rozumiem pod względem konstrukcyjnym – bo dzięki temu mogły się zadziać rzeczy z dalszej części historii. Ale patrząc na Marię pod kątem psychologicznym, zwyczajnie nie rozumiem.

Motyw supermocy uważam za kompletnie chybiony. Nijak nie przygotowujesz czytelnika do nadnaturalnych okoliczności. Owszem, jest scena z jabłkami na uschniętym drzewie, ale zauważ, że bohaterka jest wtedy wycieńczona i rozum podpowiada, by wziąć to wszystko za majak. W wizji McCarthy’ego nie było fireballi, była skromna, bardzo osobista historia. Zaczęłaś podobnie, więc spodziewałem się czegoś podobnego, aż tu ni z gruchy ni z pietruchy huragany i fajerwerki. Coś zawiodło w ekspozycji. Unikasz podawania przyczyn zagłady, ale może tutaj trzeba było uczepić te nadnaturalne zdolności – że ich odkrycie doprowadziło do wojny, końca świata, cokolwiek. Że nikt w to nie wierzył, a ludzkość i tak wymarła. Widzę pole do popisu i niewykorzystany potencjał.

Jeszcze ponarzekam na Świrusów. Z tego, co zrozumiałem, to nie były bezrozumne istoty, a ludzie-niecyborgi, którzy zwyczajnie starali się przetrwać i poszukiwali pożywienia. Dlatego też zabolało mnie ich przedstawienie w opowiadaniu, jako dosłownie mięsa armatniego. Jako zagrożenie, które de facto nijak nie zagraża bohaterom, bo są tak super, że ot tak odpierają desant. Zabrakło miejsca na pochylenie się nad tymi ludźmi i wprowadzenie jakiejkolwiek skali szarości – są jednoznacznie czarni.

Powtórzę zatem na koniec, że cieszę się, że znów tworzysz. Niemniej zaprezentowanemu tekstowi daleko do obłędnego moim zdaniem Neverville.

Trzymaj się!

MrBrightside, dzięki za obszerny komentarz – mimo, że większość jego zawartości jest umiarkowanie przyjemna ;) Większość zarzutów pokrywa się ze zdaniem innych, ale też i moimi wątpliwościami, więc już tylko wzdycham i przełykam gorycz porażki, bo co tu więcej gadać. Mam tylko nadzieję, że kiedyś jeszcze uda mi się napisać coś obłędnego ;) 

Powtórzę zatem na koniec, że cieszę się, że znów tworzysz.

No, ten tekst akurat stworzyłam już dość dawno temu ;) Ale tak, coś tam tworzę znowu :)

Daleko nie, to raczej inne teksty.

Bardzo ładnie napisany tekst. Chyba w Twoim stylu – spokojnym i kwiecistym.

Nie znam za bardzo filmów ani komiksów, więc mnie nagromadzenie superbohaterów nie przeszkadzało. A nawiązania do mitologii lubię. Tym bardziej, że z Korą i Demeter poszło Ci bardzo zgrabnie.

Fakt, trochę dziwne, że bohaterka to pamięta o swojej córce, to przez jakiś czas (kilka lat lub dni) nic z tym nie robi… No, ale fabularnie tego potrzebowałaś, więc nie będę się zbytnio czepiać.

Spodobało mi się jeszcze, że bohaterowie stopniowo dowiadują się różnych rzeczy o sobie. To, IMO, największy plus.

Byłam na TAK, czyli.

Babska logika rządzi!

Darconie, racja, że to zupełnie inne teksty, ale w pewien sposób w sumie zgadzam się z MrB, że Ziemi do Neverville daleko ;)

 

Finklo, super, cieszę się z tego TAKa :)) 

 

 

Minęło już sporo czasu odkąd czytałem poprzednią wersję. W międzyczasie nabrałem zupełnie innego spojrzenia na relacje rodzic-córka… Nie odniosłem wrażenia, że tekst ucierpiał na skracaniu, ale to być może dlatego, że zwyczajnie nie wszystko już pamiętałem ;)). Tym, co utkwiło mi w głowie po lekturze, jest refleksja nad twoim sposobem pisania:

 

Otóż, gdy pierwszy z Jeźdźców Apokalipsy skończył robotę na górze, pozostali trzej zaczęli ryć umarłą ziemię niczym dziki, w poszukiwaniu takich tłustych kąsków jak nasza betonowa nora. Głód znaczył swą obecność w sposób nieustępliwy, acz mało spektakularny. Chudliśmy, bledliśmy, gubiliśmy zęby, ale mieliśmy grupę naprawdę ogarniętych ludzi, którzy racjonowali konserwy tak, by żarcia starczyło na rok, jak zakładał system. Nawet z górką, bo było nas znacznie mniej, niż przewidziano. Za to Zaraza przyszła nie wiadomo skąd, rozpanoszyła się w try miga i zaprosiła Śmierć. Razem porwały do tańca kilkanaścioro nieszczęśników, no i zaczęły się kłopoty. Smród i panika.

 

To nie jest żadna dramatycznie trudna łamigłówka, ale jednak wymagasz od czytelnika nieco wysiłku intelektualnego i nieco wiedzy z zakresu kulturoznawstwa. Wróżę Ci popularność wśród odbiorców, którzy to lubią i brak popularności wsród innych ;).

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Wracam z komentarzem piórkowym.

To na pewno dobry tekst. Piszesz ciekawie, postacie należą do nietuzinkowych. Ale tutaj za mało czułem zagrożenia postaci, za mało sceny akcji były… no właśnie, scenami akcji. Tempo tam nie grało do końca, ryzyka za mało. No i ten odczuwany rozjazd.

Tak więc tym razem jestem na NIE.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Werweno, pisz. 

Potrafisz to robić na tyle dobrze, że nawet jeśli opowiadanie Ci trochę nie wychodzi, to i tak nie jest źle :)

W ten nieporadny sposób próbuję przejść od motywowania do opieprzania. Czytałem parę dni temu i pamiętam, że pod koniec lektury towarzyszyła mi myśl “co ja czytam”. Co, jak, czemu, skąd bogowie. I z jednej strony dobrze jest czasem zaskoczyć czytelnika, ale z drugiej… tutaj poczułem się tak zaskoczony, jak zaskoczyć może kino klasy B. Tak dziwny pomysł. Ani dobry, ani zły. Dziwny. Trochę jakby wygrzebać szalony pomysł nastolatka i dać go do napisania przyzwoitej autorce. 

Bo czytało się naprawdę dobrze. Zaczęłaś od klasycznego post-apo, ale szybko przestało mi to przeszkadzać. Potem opowieść wymykała się w niepojętym dla mnie kierunku. Końcówka już mi się nie podobała. Choć jednocześnie mnie zdziwiła i wywołała wzruszenie ramion. 

Bo bogów się nie spodziewałem. 

Ale z drugiej strony – no dobra, bogowie, ale co z tego? 

Co z córką głównej bohaterki? 

Innymi słowy: co tu się stało? Coś, co w założeniu pewnie miało być głębokie i podniosłe, okazało się zupełnie pozbawione głębi. A z drugiej strony kameralna historia poszła w patetyczne tony. Początkowe SF przerodziło się nagle w niepojętego pochodzenia fantasy. Jakbyś zmieniła w trakcie pisania konwencję.

Chyba po prostu się pogubiłaś. Bo ja po lekturze czuję się zagubiony – może mój chaotyczny komentarz to odzwierciedla. 

Ale pamiętam inne teksty, wiem, że potrafisz. Po prostu pisz :)

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Ups, zagapiłam się z odpowiadaniem.

 

Nevazie, dziekuję Ci za ponowne czytanie i komentarz. Spoko ta wróżba, chyba może być ;) Choć do takiego Cobolda to mi jeszcze daleko pod względem intelektualnego angażowania czytelnika i kulturowych/historycznych nawiązań ;)

 

NWM, rozumiem, przyjmuję i co tu dużo gadać, zgadzam się z Tobą.

 

Fun, dzięki :) Czuję ten spadek formy, niestety, dlatego przede wszystkim dziękuje Ci za to, że nie tracisz wiary w moje możliwości (ja trochę tak, niestety, ale liczę, że za kilka średnio-słabych tekstów jakoś się dźwignę ;) 

Cześć, przepraszam za spóźnienie, już jestem.

Nie będę ukrywał, że zostawiłem sobie Twój papierowy debiut na sam koniec świadomie dobrowolnie i w tym konkretnym celu, żeby mieć niemal-pewniaka na koniec zestawienia. Nie będę ukrywał też, że, niestety, tym razem to faktycznie był tylko niemal-pewniak, a niedosyt, jaki po sobie pozostawił, jest proporcjonalnie duży do moich względem niego oczekiwań.

Pomysł na nowych bogów wyrodzonych z popromiennej mutacji zmiksowanej ze zmianami genetycznymi wymuszonymi medycyną jest, generalnie, zajebisty (a czy oryginalny? Coś gdzieś mi podśpiewuje, że niekoniecznie, ale że jest to śpiew na melodię cichą, fałszywą i z nieokreślonego źródła, nie biorę go pod uwagę zupełnie).

Tyle, że, niestety, nie kupuję go w takim wydaniu, jakie tu zaprezentowałaś. Nie z Przeznaczeniem czy jakimiś tam innymi NadBogami kierującymi losem bohaterów i niejako na siłę narzucającymi im ich role w opowieści, co, de facto, zupełnie pozbawia tychże bohaterów nawet pozorów boskości, którą chcesz im przypisać, a przy tym, w zestawieniu z klasycznym post-apo, wypada już zanadto przekombinowanie i przez to – choć nie tylko przez to – cała opowieść zwyczajnie mi się nie skleiła w nic sensownego czy szczególnie zjadliwego.

Osobiście jestem mniemania, że wszystko to wyglądałoby znacznie lepiej, sensowniej, logiczniej, ładniej i przede wszystkim ciekawiej, gdyby bohaterowie byli grupką zwykłych (no prawie zwykłych) ludzi, których medycyna uczyniła odpornymi na mutację, ale już niekoniecznie na jej skutki, w związku z czym dar każdego z nich byłby niczym innym jak tylko skutkiem choroby popromiennej (w dodatku zdecydowanie mniej rozbuchanym, niż w obecnym wydaniu, gdyby to ode mnie zależało), a wynikającą z tego „boskość” przypisali sobie sami. No, ale że jest jak jest, to… jest jak jest. Niestety.

W dodatku zdecydowanie przekombinowałaś motyw z matką i córką; Demeter i Korą (przy czym osobiście spersonifikowałbym bohaterkę – szukającą córki, obdarzoną pierwiastkiem życia matkę – właśnie jako Demeter, a nie Korę/Persefonę), co jeszcze pogłębia w moich oczach przeświadczenie o nietrafieniu z pomysłem mieszania się w to wszystko bogów i/lub przeznaczenia, z ich snami, wizjami i całą resztą. Bo dlaczego tak? Dobra, wola boska – przy czym mówimy tu o jakimś prawdziwym bogu, czy przeznaczeniu o potędze równej bogom; w każdym razie o tej sile, która kierowała losem wszystkich – ale no kurcze no, nie lubię tak, bo nie widzę w tym żadnego prawdziwego sensu, czegoś, czego mógłbym się uczepić. Zamiast tego jest tylko… wygoda: “Bóg tak chciał” i nie pogodosz.

Do tego te wszystkie sztucznie brzmiące – choć momentami fajnie błyskotliwe – rozkminy Proroka (osobliwie z finału, ale nie tylko) i jakieś takie nieprzekonujące relacje między bohaterami (nie pamiętam już wszystkiego zbyt dobrze, więc nie oprę się na przykładach, ale kojarzę, że cały czas miałem wrażenie, jakbyś bezustannie szukała właściwego miejsca dla każdego z nich – szczególnie męskiej części – i nie do końca mogła je znaleźć) – wszystko to również negatywnie rzutowało na odbiór opowiadania.

Świrusomachia… Kurczę, z tym wątkiem też mam trochę problem, bo sama obecność tej mini-hordy nie ma dla mnie sensu. Z tego, co zrozumiałem (i zapamiętałem – a to ważne, bo w tym punkcie wszystko może zawodzić), tylko ludzie po okabelkowaniu – a i co do tego nie jestem pewien, czy każden jeden – byli zdolni przetrwać na powierzchni. Więc skąd nagle podobnej odporności i zdolności mutowania w quasi-bogów dorobili się również, można by rzec, zwyczajni zjadacze chleba? I skoro byli (stali się?) tacy sami jak bohaterowie, to czemu zostali odrzuceni przez bunkier/święte miejsce mocy (swoją drogą jak ten zagajniczek przetrwał budowę czegoś tak potężnego jak schron?) i nie próbowali się z nimi choćby dogadać? Mogę założyć, że coś tutaj pominąłem albo pokręciłem, ale na ten moment wygląda mi to tak, jakby Świrusy zostały sztucznie wygenerowane, bo były zwyczajnie potrzebne.

Szkoda też, że nie poszłaś bardziej… no cóż – drogą. Dosłownie. Droga to jest to, co Cieniu lubi najbardziej. Zaraz po żwirku, dobrej książce i kilku innych dobrodziejstwach życia, ale jednak. Tak więc, kiedy początek zdawał się obiecywać opowieść drogi, jeszcze w klimatach post-apo, to mi aż ptaszek zaćwierkał z radości… za oknem gdzieś. Ale tu mnie, niestety, spotkało kolejne rozczarowanie.

 

No dobra, ale żeby nie było i żeby było jasne: opowiadanie nie składa się wyłącznie z samych mankamentów, bynajmniej. Jakkolwiek nie jest to opowiadanie napisane po werweńkowemu z czasów (zawracających w) Neverville – może po prostu temat nie zgrał się z talentem (dla mnie wciąż bezapelacyjnie jednym z największych, na jakie miałem przyjemność tutaj trafić)? – czyta się je z przyjemnością już na poziomie stricte literackim; czasem mniej, czasem bardziej, a czasem dużo bardziej. Opowieść, mimo że im bardziej się w nią zagłębiałem, tym bardziej rozczarowywała, to… no zagłębiałem się coraz bardziej. A że od dobrej historii wolę dobrze opowiedzianą historię – wiem wiem, nudzę – mimo wszystko pewną przyjemność i satysfakcję z lektury jednak odnalazłem. Szkoda tylko, że nie było tego tyle, ile bym sobie życzył i na ile liczyłem. Niemniej debiutu gratuluję.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Cześć Cieniu, fajnie, że w końcu dotarłeś :)

Przykro mi, że Cię rozczarowałam, choć moje wątpliwości co do tego tekstu, poparte dość mocno umiarkowanym entuzjazmem czytelników, przygotowały mnie na taką możliwość ;)

Fajnie, że spodobał Ci się pomysł, i muszę przyznać, że Twoja propozycja poprowadzenia go rzeczywiście mogłaby wypaść lepiej.

Eh, Maria oczywiście miała być odpowiednikiem Demeter – przybranie imienia Kory miało być wyjściem poza ten mit, nawiązywać do powstania tych nowych bóstw na gruncie starego świata, ale na nowych prawach. I dodatkowo symbolizować spotkanie, połączenie, które odbywa się mimo śmierci i rozłąki. No dobra, wierzę, że przekombinowałam.

Dzięki za tę uwagę, o relacjach bohaterów. Myślę sobie, że ich nieprzekonującość bierze się z tego, że bardzo chciałam, żeby były jakieś, przez co nie pozwalałam bohaterom zachowywać się swobodnie. I wyszło jak wyszło.

Kurde, mam nadzieje, że czas rzeczywiście zawróci i przyjdzie mi jeszcze napisać coś jak Neverville. Lub Cesarzowa – dla tych z drugiej frakcji ;P

Bardzo fajne opowiadanie. Po lekturze skojarzyło mi się z fabułą Fallout’a 4 i bajką Zaczarowany ołówek. :D

Nowa Fantastyka