- Opowiadanie: maciekzolnowski - Na packingu

Na packingu

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Na packingu

Siedzę przy kominku i czytam na głos bajkę o „Kocie w butach”. Ciapka to uspokaja, więc powtarzam mu ją do znudzenia. Przestał miauczeć i teraz tylko mruczy, ja tymczasem dożywiam się kanapką z serem i szynką z psa. Żartowałem! Kanapkę mam z szynką, którą zakupiłem na stoisku mięsnym w pobliskich delikatesach.

Za oknem – jesień, niedobłysk miesiąca, już dawno po zmierzchu. Wicher zuchwale miota opadłym z drzew listowiem, a po okolicy snują się mgły nadobne, których obecność wyczuwam niemalże podskórnie. W pewnej chwili dzwoni telefon, który mnie wybudza ze swego rodzaju letargu.

– Co? Praca na packingu? Aha, a kiedy? Od zaraz? A co? „Eat and Go”, znowu? 

Wychodzę na dwór. A tam? Sceneria jak z horroru niewyśpiewnego i niewysłowionego. Od razu widać, ile mógłbym stracić, gdybym nie zdecydował się na nockę. Biedny mruczek będzie musiał poczekać na dokończenie swojej bajanki. Wichura wymiotła wszystkich i zapędziła do domostw, a sama panoszy się na opustoszałych ulicach niedoumarłej mieściny. Egipskie ciemności zdążyły się już całkiem zadomowić na upiornym cmentarzysku, przez które przyszło mi wędrować. Tu i ówdzie rozlega się chóralne zawodzenie nocnych ptaszydeł (może mi się tylko zdaje?), jakichś lotnych niepochwycień, a wiatr wygrywa najwyśmienitsze partie ornamentalne i nie stroni od dysonansów w pochodach. Czarne, nieoświetlone nagrobki-punkciki wyrastają gdzieniegdzie z ziemi niczym kolejne nuty „Requiem” spod ręki konającego Mozarta (ale Mozart to już historia).

Za masywną bramą miejscowego Hadesu czeka służbowy aston martin, który zawiezie do pracy mnie oraz podobnych do mnie lunatyków, których są setki i którzy nie lękają się nocy zachwiewu. Wsiadamy i ruszamy, twarzy kierowcy nie znamy i nigdy nie poznamy. Po kwadransie takiej komfortowej jazdy w oddal poprzez góry i lasy, bezpola i bezlasy wylewamy się, wszyscy jednocześnie, z opasłych, ciemnych niczym czarna msza limuzyn przed wrotami labiryntowego zamczycha, którego zimne wnętrza zostały specjalnie zaadaptowane na potrzeby korporacji. Koniec jazdy oznacza koniec luksusów!

 

***

Punktualnie melduję się, podpisując własnoręcznie listę obecności. Czyżbym podpisywał cyrograf? W szatni zakładam na siebie niebieskie kombinezony, jeden, drugi oraz trzeci, bo w środku zimno jak cholera, więc wypada ubrać się na cebulkę. I czapkę na zagąszcz kędziorów zaciągam, a na tę czapkę siatkę ochronną, aby mi włos z głowy nie spadł i broń Boże nie wylądował w jednej z kanapek z: serem i szynką… albo serem i pomidorem, albo serem i jajkiem, albo serem i czymś innym, równie znośnym, na przykład: Azorem. Okej, ponownie żarcik!

Idealna dla kanapek, nie dla pracowników, temperatura wynosi mniej niż pięć stopni Celsjusza, ale też nie mniej niż zero. Podczas pierwszych godzin nocnej zmiany chłód nie daje się jakoś specjalnie we znaki. Dopiero po paru godzinach, trzech, czterech, spędzonych w chłodniach, ręce grabieją i robi się niefajnie, a człowiek zaczyna marzyć o herbacie i pauzie od poziąbu. I rzecz jasna: nie chodzi tutaj o ice tea.

Wszyscy pracownicy, starzy i nowi, bliżsi mi i dalsi oddaleńcy, są już gotowi i stają na swych miejscach. O pełnej godzinie rozlega się przeciągły dzwonek, a właściwie buczek. Słychać praszczęk startujących maszyn, łożysk, pasków klinowych i łańcuchów. Zaczynają obracać się zębatki z odwrzaskiem. Taśmociąg rusza z kopyta, a my wraz z nim. Tempo pracy jest, powiedziałbym, rześkie. Czujemy się orzeźwieni i nawilżeni niczym atleta podczas wyczerpującego wieczornego treningu.

Robota wygląda na ciekawą (aha, akurat). Jedna osoba podaje kartonowe boksy, druga pakuje do nich kanapki, trzecia zamyka i odkłada gotowe paczki z żarciem na bok, zmyślnie układając je na palecie: jednej, drugiej, trzeciej; a potem kolejnej, kolejnej i jeszcze raz kolejnej; kolejnej, kolejnej i jeszcze raz kolejnej; kolejnej, kolejnej i jeszcze raz kolejnej… Wszystko to łatwe i proste tak w ogóle, a w szczególe – żmudne i niespecjalnie przyjemne. Ot, praca jak praca, co wpisuje się w cały wielki praznój człowieczy!

Od czasu do czasu korzystamy z pomocy nowych. Boże, co byśmy bez nich zrobili?! Ucinamy im palce u rąk i nóg, a oni nawet nie pisną. I wkładamy je do kanapek delikatesowych, zwanych od tego momentu: soczystymi delicjami, wyborowymi sandłidżami oraz specjałami pretty little thing. Krew tryska – podłoga śliska! Jakiś bezzębny Szkot stoi z mopem i zaczyna nim ją ścierać. Porządne chłopisko – myślę – bystre, zaradne, a jak trzeba to i przewidujące. To się chwali, tak trzymać, all right! Prawie językiem tę podłogę liże, bo zębów, jako się powiedziało, nie ma.

Spostrzegam w międzyczasie, jak jedno wielgachne Murzynisko o twarzy anioła w negatywie odrąbuje sobie kawał łapska toporkiem szwedzkim z Chin (twardziel nawet nie zawyje, niezawyjec), a następnie stara się to odrąbane, hm… mięcho wtrynić na siłę do pudełka. No i proszę! To się nazywa… nie wiem, jak to się nazywa. Inni mu w tym pomagają, odczuwając nierasistowski przeżal i współczucie. Też się dla zakładu poświęcają, a co! W naszej fabryce kanapek pracownicy dają z siebie wszystko, całego siebie ofiarowują… oczywiście w rozsądnych znikomkach czasu, nie od razu, jakby tego oczekiwali od nas nasi kochani szefowie-superwizorzy, pilnujący, wszechwiedzący, wszechwidzący i patrzący nam ufnie z największym możliwym zaufaniem na nasze, odrąbane lub całe, ręce. I wszędzie te kamery CCTV, wszędzie to węszenie nieposkromione, wszędzie donosy-komplejny, wszędzie, na każdym kroku jakieś reguły, przepisy, normy czy zasady! Po co, się pytam. Po co, po co!? Przecież my tutaj wszyscy bezgranicznie sobie ufamy, no nie?

Mimo trudów i znojów czas płynie zadziwiająco wartko, niczym strumienie palinki w żyłach pasterzy podkarpackich. Została tylko godzina do pierwszej i jedynej przerwy, która jest oczywiście niepłatna. Dostrzegam kątem oka starego Rumuna o imieniu Radu, co zwyczajnie stracił głowę dla naszej wspólnej, robotniczej sprawy… i któremu cała kolejność cyklu produkcyjnego się pokiełbasiła. Miał odciąć, zapakować w kartony i wysłać w daleki świat najpierw nogi, potem ręce, a dopiero na sam koniec pozostawić do oberżnięcia górną część swojego ciała. Ale debil pomylił kolejność i swój zbłąd zaczął od głowy. Nie powiem, kto tutaj jest bez mózgu, ale Radu jaja ma na pewno! Błąkał się teraz, obijając nieestetycznie tynk ze ścian, niczym błędny rycerz z tytułowego „Jeźdźca bez”… bezsensu, bez czerepu i wierzchowca, a nawet bez zwykłego, najzwyklejszego na świecie konika na biegunach z demobilu holenderskiej armii. W końcu usłużyli krajanowi, przybyli z końca hali, kompani z Transylwanii, którzy przyszli mu z pomogą i całym tabunem wyciągnęli biedaka z opresji. Ich widocznie krwawe sprawy, tak jak i mnie, za bardzo nie przerażały. Jęli trzymać dziadka-rozbryzgańca w okolicach podudzia i odwracać, i obracać nim do góry nogami, co spowodowało w efekcie, iż płynna jucha, niczym sos cumberland, rozlała się szeroką, purpurową rzeką po całej kanapkowej strawie. I o to chodziło!

Był tam taki jeden smutak – Rusek Dimitri, prawdziwy pies na robotę i potworny lizus, który przez cały czas dwoił się i troił, dwoił i troił. A dzisiaj… no po prostu wyszedł z siebie, zdarł z ciała skórę i stanął obok niej, cały przy tym poraniony, że niby taki purpuracik… i tentego. Taki pracownik – toż to skarb, prawdziwy diament, a na dodatek jeszcze: „Krwawy diament”. Aż niektórych trafił szlag i krew troista zalała z zazdrości w ramach rywalizacji pracowniczej, zdrowej i dobrej, bo któż by nie chciał być na jego miejscu, w jego skórze, któż by nie chciał wieść prym wśród przodowników i przodowniczek. Potem zrezygnowany Dimitri powiesił skórę obok kurtek zimowych i płaszczy jesiennych w przyzakładowej szatni, obsługiwanej przez Trzaśniętego Rysia, bo – jak się okazało – od naskórka w strawie kanapkowej bardziej jednak była zdatna skórka od ogórka. Chciał zabłysnąć kak zvezda, ale niestety jego wysiłek okazał się zbyteczny, menadżerom firmy zaś nie spodobała się Ruska samowolka i beznamysł.

Tak ogólnie, to w naszej firmie fajnie jest. Atmosfera zabójcza – też dobra, trochę góralska, a trochę górska, najbardziej jednak wysokogórska. I można sobie pogadać o dupie Maryni podczas przerwy, czyli tak, jak właśnie teraz to robimy w trójkąciku:

– Johnny: Anet, czy słyszałaś o tym seryjnym mordercy, którego ostatnio złapali?

– Mimo: Zaczekaj, Johnny. Anet, chcesz kanapeczkę?

– Johnny: Poćwiartował żonę i nigdy nie znaleźli jej ciała. Masakra!

– Mimo: …czyli chcesz z serem, tak? Masz. Uuu, mniam, mniam!

– Anet: Och, fantastik, Johnny!

– Johnny: What do you mean: fantastic!? Chyba żartujesz, Anet? Poćwiartował ją, ale wiemy, że tak właśnie zrobił tylko dlatego, że sam o tym opowiedział policji.

– Anet: Och, sorki, Johnny. W takim razie niefantastik!

W naszej firmie wszystko jest fantastik. Można pałaszować do woli, ile tylko wlezie, ile uda nam się później z tego strawić, no bo trawienie i spalanie nocnych pokarmów jest ważką pośród spraw najwyższej wagi. Oczywiście jemy tylko podczas przerwy, tylko w stołówce, w ustach mając szczery bezśmiech i tylko to, co nam dają. A dają oczywiście kanapki, to jest łaskę ich dosiężenia. I trzeba szybko wszystko wszamać i wracać do roboty. Ani jednostki szamanie, ani też sama jednostka nie są aż tak istotne, jak szamanie wielu, połączonych wspólnym korytem, jednostek, stanowiących grupę wszamaczy. I nawet nazwa „Eat and Go” sugeruje rotację personelu i pewną przechodniość wszystkiego, co nas tu otacza. Ludzie przecież przychodzą i odchodzą, odchodzą i przychodzą, jak te ofoliowane kanapki na taśmociągu, a firma trwa i musi trwać w bezczasie! Tak oto wegetujemy w zaczarowanej krainie, pięknej pięknością tysięcy reklam i filmików, w której ludzie rozmnażają się jak króliki, a żyją, żrą i śmierdzą, tak jak szczury, i wszystko znajduje się over the rainbow, jakby wisiało na jakiejś pętli utkanej z samych jaskrawych (czytaj: wesołych) kolorków.

 

***

Po robocie czarny aston martin odwozi mnie i do mnie podobnych nocnych marków z powrotem w znany mi świat z mży i mgły. Z wolna świta, nocy cichanka w bezbyt się obraca i mruczek zdążył się już zapewne porządnie wylulkać. Podkładam nieco trzaseczek do kominka, by podtrzymać płomu czar. I zapadam w drzemankę.

Śni mi się, jak noga za nogą, sukcesywnie i po kawałeczku gubię części ciała na rzecz kanapek, które – odpowiednio wzbogacone o smak uszek, paluszków, wątróbki i nerek – trafiają w różne, różnorakie zakątki świata całego za sprawą samolotów linii British Airways. Wiem, bo nie jestem idiotą, a to jest sen świadomy i nie żaden inny, że prędzej czy później moje rojenie się ziści i że w końcu wyląduję gdzieś, sproszkowany, sponiewierany, przekręcony i przetrawiony, na plaży w Tahiti albo Bora-Bora za sprawą nocnej fuchy, którą mam, bo życie trwa i musi trwać. Albo i nie! Ole!

Koniec

Komentarze

Jakiś bezzębny Szkot stoi z mopem i zaczyna nim ją ścierać.

nim ją to zabieg literacki?

 

Przecież my tutaj wszyscy bezgranicznie sobie ufamy, no nie?

Kontrola to najwyższa forma zaufania ;)

 

Bardzo zgrabne opowiadanie. Szczęśliwie dość rozsądne rozmiarowo. Tak, że zabawa słowem nie zdążyła zmęczyć. Jak dla mnie bardzo pozytywnie. Krytyka “przełożonych” lekko (podkreślam lekko) infantylna i trąci komunałem.

Jestem pod wrażeniem. Uśmiechnąłem się kilka razy.

Ole!

Dobrze, że tak krótko, bo naprawdę, było blisko do znużenia zabawami słowem. Ale przyznam, było sporo ciekawych momentów, które spodobały mi się.

A co autor miał na myśli? Hmm… nie będę się może nad tym bardziej zastanawiać, ani wywodów wypisywać w komentarzu. Podobało mi się, że mamy do czynienia z fabryką kanapek, czarną wołgą etc. I udało Ci się coś co w bizarro może nie być oczywiste i może męczyć czytelnika – brak pewnej spójności w świecie przedstawionym. Ja miałam poczucie, że nie czytam po kolei motywy doklejane niczym w patchworku, tylko od początku do końca pisałeś konsekwentnie w wybranej przez siebie konwencji. No bo jednak kanapki z ludzi i czarne wołgi kojarzą się mi od razu. Tylko tych piesków szkoda, bo podejrzewam, że Azorek jednak wylądował w czyimś brzuchu.

 

Tym razem, Maćku, całkiem jasno i ze swoistym humorem opowiedziałeś historię, ze zrozumieniem której nie miałam najmniejszego problemu i strawiłam ją, mimo że w kanapkach było sporo sera, że o innych ingrediencjach nie wspomnę. ;)

 

Do­pie­ro po parku go­dzi­nach, trzech, czte­rech… –> Literówka.

 

przy­by­li z końca hali, kom­pa­nii z Tran­syl­wa­nii… –> literówka.

 

płyn­na jucha, ni­czym sos Cum­ber­land… –> …płyn­na jucha, ni­czym sos cum­ber­land

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zacna makabreska, choć istotnie niewielkie ciachnięcie objętości zrobiłoby jej dobrze.

http://altronapoleone.home.blog

Wielkie dzięki, Reg, Deirdriu, Dalekopatrzący! Skorzystałem z Waszych cennych uwag i porad. 

Co do zabaw słownych: Cóż, można potraktować to bizarro jako ćwiczenie z neologizmów, maćkowizmów i leśmianizmów. 

Tak, Reg, wiem, że nie przepadasz za serem. Myślę jednak, że zrobione przeze mnie kanapki by Ci smakowały. ;)

Które fragmenty byś wyrzuciła, Drakaina? Dzięki z góry i dołu! :) 

Masz rację, Dalekopatrzący, że wyrażenie “nim ją” jest nieporadne. Co proponujesz w takim razie zrobić? 

 

 

Trudno powiedzieć, po prostu w pewnym momencie odczuwałam lekkie znużenie kolejnymi opisami. Ale zakończenie rekompensuje znużenie :) jestem usatysfakcjonowana lekturą

http://altronapoleone.home.blog

Dzięki, Drakaina, zastanowię się jeszcze nad tym. Może wytnę ostatni dialog, a może wykład o CCTV i superwajzerach, zobaczymy. I tak tekst mi się rozrósł. Pomyśleć, że chciałem tylko napisać o urokach i wadach pracy “pakowacza” (pomysł góra na dwa, trzy zdania).

Aha, co do samej makabreski jeszcze: Gdybym nie był autorem “Na packingu”, to uznałbym ten jedne wielki żart za zbyt pikantny i mocny. Tak to już jest: punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Nawiasem mówiąc, trafnie nazwałaś to bizarro makabreską. 

Myślę jednak, że zrobione przeze mnie kanapki by Ci smakowały. ;)

Pewnie tak, pod warunkiem że będą bez sera. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Que será, será. ;)

Co będzie, pokaże czas… ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W naszej firmie wszystko jest fantastik

I wszędzie te kamery CCTV, wszędzie to węszenie nieposkromione, wszędzie donosy-komplejny, wszędzie, na każdym kroku jakieś reguły, przepisy, normy czy zasady! Po co, się pytam. Po co, po co!? Przecież my tutaj wszyscy bezgranicznie sobie ufamy, no nie?

Jako zawodowa korpo biurwa (o losie!) widzę tu wiele fajnych nawiązań do realiów pracy w tym jakże charakterystycznym światku. Czytało mi się bardzo przyjemnie, opisy mnie nie nużyły. Lubię teksty gdzie występuje narrator– gawędziarz, z małą ilością dialogów. Dla mnie na plus. 

Masz bardzo fajny awatar, Ćwikiełka. Naprawdę aż rzuca się w oczy (i CCTV – he, no żartowałem)! ;) Dzięki, pozdrawiamy Błaszki! 

Aha, i jeszcze jedno: zmieniłem wołgę na aston martina. Te ostatnie samochody bardziej kojarzą mi się z Anglią.

Niezłe, choć i mnie zaczęło tak od trzech czwartych nużyć. Tekst ma jednak moim zdaniem odpowiednią długość. Zabawa formą i treścią parę razy uśmiechnęła :) Choć też przyznam, że fanem bizarro nie jestem, więc i odwołujące się do tego elementy zawarte w tekście z lekka mnie odtrąciły. Ale to mój osobisty gust, więc się tym nie masz co przejmować.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dzięki, NoWhereMan. Doskonale Ciebie rozumiem. I wiesz co? W moim przypadku różnie to bywa z zamiłowaniem do bizarro, ale gdybym, dajmy na to, czytał – nie swój, lecz – cudzy tekst w ten sposób napisany, to nie wiem, czy by mi on do końca podszedł właśnie z uwagi na ów czarny humor. Słowem: punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Ja to napisałem, więc niejako siebie samego rozgrzeszam. 

Nowa Fantastyka