Nie nazwę tego inaczej niż gapiostwem. Gdy szedłem sobie do pracy, w oczy rzuciła mi się atrakcyjna blondynka… Ten przepiękny uśmiech! Lecz nie uważałem na kroki i wpadłem do dziury, bo akurat na chodniku trwały roboty drogowe. W normalnym przypadku tylko bym uderzył o ziemię, a zaraz potem wydrapał się stamtąd i ruszył dalej; ale zamiast tego „wniknąłem” w nią, wciąż spadałem. „Co za cholera?” – pomyślałem. Ktoś za mną zdążył krzyknąć, tyle że było już za późno, żeby mi pomóc. Zacząłem się bać.
Chwilę później rozpostarło się wokół niebo. Pod sobą widziałem coraz bardziej zbliżającą się ziemię. Wrzeszczałem. Kątem oka zaś spostrzegłem stado lecących ptaków, może kilkunastu; gdyby nie sytuacja, pewnie bym im się przypatrzył i zastanowił: „Moment, czy to na pewno ptaki?”.
Stwory zadarły głowy w moją stronę, jednak nim zdążyły zareagować, spadłem na jednego. Istota zaskrzeczała, po czym próbowała odepchnąć mnie rękami i jeszcze pomachała skrzydłami wyrastającymi z pleców. Wtedy nie zwracałem na takie sprawy uwagi, bo skoro zaraz miałem zginąć, to jak mogłem przejmować się czym innym?
Kiedy przestałem panikować, poczułem, że jestem trzymany za wszystkie kończyny. Rozejrzałem się. Wszędzie otaczały mnie skrzydlate istoty, które początkowo wziąłem za ptaki. Przypominały konkretnie jastrzębie, lecz przewyższały je rozmiarami. Różniły się też od nich tym, że sylwetki, ręce i szponiaste nogi sprawiały wrażenie bardziej ludzkich.
Wtedy do mnie dotarło. Ręce. U ptaków.
– Co to za miejsce? – zapytałem.
Wszystkie stworzenia z grupy – w tym te, które leciały obok swobodnie – spojrzały w moją stronę. Zaraz potem popatrzyły po sobie i zaczęły… rozmawiać? Tak wywnioskowałem z wydawanych przez nie skrzekliwych dźwięków, przywodzących na myśl mowę papugi. Z tego języka nie zrozumiałem oczywiście ani słowa, w dodatku brzmiał tak drażniąco, że o rozróżnieniu emocji po głosie też mogłem zapomnieć.
Stworzenia zniżały lot, aż znaleźliśmy się metr nad ziemią. Zaraz mogłem znowu poczuć grunt pod stopami! Gdy pocieszałem się, że ten koszmar zostawiłem już za sobą, zauważyłem, iż nikt mnie nie puszcza. Jeden z tych dziwnych ptaków spojrzał mi w oczy, ale nie wiedziałem, jak to odczytywać. Inne z kolei mruczały coś do siebie nawzajem.
„O co chodzi?” – pomyślałem.
Bez ostrzeżenia puszczono mnie na ziemię.
Ból pleców odezwał się tak mocno, że nie mogłem złapać tchu. Stwory wydały chóralny skrzek, po czym atakowały bez litości: dziobały, orały mnie szponami. Na przemian wrzeszczałem i błagałem, żeby przestały, a tortury stawały się nie do zniesienia.
Tyle pamiętam, nim zapadła ciemność.