- Opowiadanie: Aszatepr - Mówca

Mówca

Rzecz z pogranicza fantastyki i baśni. 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Mówca

– Panie, nie damy rady dojechać do Krakowa na czas! To niemożliwe! – starał się przekrzyczeć zawieruchę i tętent końskich kopyt, woźnica.

– Nawet mnie nie denerwuj! Nie za to cif zapłaciłem ty idioto. Śpiesz się póki ci życie miłe – odpowiedział Jan z głębi karocy.

Jutrzejszego dnia Jan miał się wstawić u swojego przyjaciela Adama, którego miał reprezentować w dyspucie, dotyczące gruntów, które zamierzał kupić, a że był uważany za doskonałego oratora, znajomy skontaktował się z nim bezzwłocznie.

Burza wydawała się cichnąć, ale deszcz z rzęsistego, zmienił się w irytującą mżawkę.

Woźnica strzelił batem, co tylko na chwile dało rezultat, gdyż konie poprzez warunki atmosferyczne i drogę, która przypominała bajoro, ledwo potrafiły utrzymać się na nogach.

– Panie! Będziemy musieli to gdzieś przeczekać i możemy wstać z samego rana, i wtedy popędzić do pańskiego druha.

– Nie ma mowy. Popędzaj konie. Szybciej – Jan kopnął w deskę przed sobą, wiedząc, że woźnica poczuje owe uderzenie.

Konie, dostawszy po bacie przyspieszyły, gnając niemalże na oślep przez gęstwinę krzewów i drzew. Powożący dobrze znał drogę, jednak i tak modlił się, by nie przydarzyły mu się już żadne przygody. Liczył na dotarcie do jednej z wiosek, okalających Kraków, gdzie nie brakowało kupców, pijaczyn, a przede wszystkim gospód.

Krążąc myślami wokół pokoi, które zapewne i tak nie przypasują jego panu, stangret nie zauważył ledwie widocznego kamienia. Karoca zatrzęsła się, lecz jej drewniane koła jakimś cudem utrzymały się na ścieżce.

Jan miał ochotę poczytać w drodze, ale niekompetencja powożącego idioty, nie pozwalała mu się skupić. Zamknął tomik wierszy i rzucił w kąt.

Deszcz słabł z minuty na minutę, co bardziej ucieszyło woźnicę niż Jana. Udało im się zmieścić pod zwaloną brzozą, po czym zjechali ostro w dół. Konie nie dały sobie radę

z nawierzchnią i wpadły w poślizg. W ostatnim momencie powożący walnął batem, co przyspieszyło zwierzęta, chroniąc je od wypadnięcia z trasy. Jan, coraz bardziej zdenerwowany wibracjami nerwowo kiwał nogą, założoną na drugą, obmyślając plan, w jaki sposób ukarze tego niedojdę, a także jak wykorzysta swoje zdolności, by od jego pana uzyskać rekompensatę za niezliczone niedogodności.

Wieśniak znał ten spad. Za nim powinni natrafić na Myślewice, jednak w taką pogodę łatwo było nie zauważyć znanego na pamięć zjazdu, a co dopiero polnej drogi.

Gdy zjechali z górki, konie znacznie się uspokoiły i po kilkunastu minutach, Jan zdawał się uspokajać, o czym mogło świadczyć jego nucenie pewnej pieśni, zasłyszanej od jednego

z krakowskich bardów.

Jan, słysząc jakieś szmery na zewnątrz, odsłonił kotarę i wychynął na jeszcze kropiący deszcz w poszukiwaniu czegoś, co je spowodowało. Zauważył dziwną, zadaszoną konstrukcję,

z rozpalonym pod nią ogniskiem, wokół którego rozsiadło się wielu ludzi. Nawet nie chciał myśleć, że będzie musiał nocować z takimi brudasami.

– Panie! Będziemy musieli się tutaj zatrzymać i spytać o nocleg – powiedział chłop, siąkając nosem.

– Nawet nie warz się zatrzymywać! Nie mam zamiaru spać w tej norze z tymi wszami – Jan splunął przez okno, następnie zamknął je i wrócił do kiwania nogą.

Kiedy przejeżdżali obok zajazdu Jan wychynął przez okno i krzyknął do powożącego:

– Gdzie jedziesz idioto! Musimy przynajmniej spytać o drogę!

Woźnica potulnie podjechał pod same drzwi karczmy, tak by pan miał jak najkrótsza drogę do jej wnętrza. Zszedł z górnej półki i otworzył drzwi karocy. Jan ze zgorszeniem popatrzył na błoto, w którym się zatrzymali i najdelikatniej jak potrafił, postawił obie stopy w ciemnej masie.

– Gdzieś ty nas wywlókł imbecylu! – darł się Jan.

Wystraszony stangret czym prędzej podszedł do pana, by dać mu pomocną dłoń, lecz ten odtrącił chłopa, niemalże wrzucając go pod końskie kopyta, gdzie zrobiło się największe bajoro.

– Chyba sobie kpisz. Nie będziesz mnie dotykać! Radź sobie, tam twoje miejsce – powiedział Jan, po czym udał się do gospody.

Będąc już przed drzwiami, odwrócił się na moment, zastanawiając się, czy wziął pieniądze. Szybko podjął decyzję, że nie zamierza wydawać tutaj ani grosza. Tuż przed karczmą, gdy już miał zamiar zrobić ostatni krok, potknął się o coś, ostatecznie wywracając się przed samym progiem.

Jan zazwyczaj trzymał ręce splecione za plecami, prężąc swój tors, także nie miał czasu zareagować, przez co wylądował twarzą w bagnie. Podniósł się powoli i zebrał dłonią błoto.

Z kieszeni wyciągnął haftowaną chusteczkę, którą dostał kiedyś od pewnej damy.

Nadal leżący pod końmi chłop, ze zgrozą patrzył, jak wyciera sobie twarz, odwracając się w kierunku kobiety, o którą się potknął.

– Bardzo przepraszam jaśniepanie – wydukała zziębnięta, klęcząca w błocie żebraczka.

– Jak śmiesz ty gnido!

– Panie, nie warto – dodał podnoszący się z klęczek woźnica.

Słysząc to, Jan, zamierzył się na staruszkę.

– Nie! Panie! Radzę się rozejrzeć – krzyknął wieśniak.

Jan zrobił, jak polecił mu chłop i dopiero wtedy dostrzegł, iż jest obserwowany przez mężczyzn, skupionych przy cieple ogniska.

Odwrócił się do kobiety i splunął jej w twarz, a następnie udał się do gospody.

Wewnątrz panował typowo wiejski rozgardiasz. Pijani jak bele chłopi, robili wszystko, by dotknąć obfite biusty tęgich kelnerek, bądź chociaż uszczypnąć w tyłek. Jan, rad, iż nikt nawet nie zauważył jego obecności od razu skierował się do oberżysty, nalewającego piwo.

– Witam. Szukam noclegu – rzucił Jan.

Właściciel zdawał się nie słyszeć słów Jana, nadal zajmując się napełnianiem kolejnych kufli.

– Przepraszam!

Karczmarz w końcu usłyszał. Podał pienisty trunek, zdecydowanie mającemu dość klientowi i skupił swoją uwagę na przybyszu.

– Ta? – przywitał się mężczyzna.

– Szukam noclegu.

– Nie ma.

– Ale nie szukam tutaj, broń boże. Czy jest gdzieś w okolicy jakiś bardziej… renomowany lokal?

Właściciel pogładził się po swoim sumiastym wąsie i odpowiedział:

– Panie, jak panu nie pasuje, to idź pan stąd. Tylko czas mi pan zabierasz, a piwo stygnie.

Jakby podkreślając te słowa, dwóch pijaków siedzących za rozmawiającymi, stuknęło się drewnianymi kuflami i wykończyli na hejnał zawartość.

– A nie ma nic, gdzie będzie chociaż jakieś miejsce? Może być to… – Jan zawahał się na chwilę, szukając słowa. – również podobny standard jak tutaj.

Karczmarz widocznie miał dość gościa, gdyż oparł się dłońmi o ladę, pochylając się

w stronę Jana, kontynuował:

– Głupi też? Nie słyszy? Nie ma i nie będzie. Nic tu nie ma, tylko moja gospoda, a jak nie pasuje to wypierdalać. Droga wolna, inaczej psami poszczuję! – ryknął.

– Plebs – syknął Jan, po czym udał się do wyjścia.

Siąpanie nie ustało i mroźny, jesienny wiatr uderzył Jana w gładko ogolone lica.

– Czy w tej całej pipidówie nie ma chociaż jednej normalnej gospody?! – wydarł się Jan, idąc do karocy.

– Panie, to jedyna karczma w okolicy. Naprawdę nic nie poradzę – bronił się chłop.

– Jakbyś się tak nie guzdrał durniu, to byśmy zdążyli do Krakowa. Twój pan się o tym dowie, już ja się o to postaram.

– Panie, jest taka tawerna, gdzie są wolne miejsca.

Wsiadający Jan odwrócił się, nie wierząc własnym uszom. Staruszka patrzyła na niego swoimi splugawionymi oczkami, czekając na odpowiedź.

– Co?!

– Klnę się na boga, jest takie miejsce, całkiem niedaleko stąd. Chciałabym…

– Słyszysz to ścierwo? – Jan skierował swój gniew na powożącego. – To potrafi mówić. Złój ją, bo nie zamierzam brudzić sobie tym czymś rąk.

Woźnica, nie wiedząc czy jego pan mówi na poważnie, skulił głowę, czekając na rozwój wydarzeń. Pomimo pochodzenia z plebsu, w jego domu nie biło się kobiet, nawet żebraczek.

– …chciałabym jakoś zadośćuczynić za tę szkodę, którą panu wyrządziłam. Proszę mnie posłuchać. To zaledwie kawałek stąd.

Staruszka nie dawała za wygraną, co jeszcze bardziej rozsierdziło Jana. Kopnął w błoto, nie bacząc na swoje trzewiki, obryzgując kobietę szlamem.

– Idziemy. Nie pozostanę tutaj ani chwili dłużej – powiedział Jan, wchodząc do karocy.

Parskające konie, domagały się paszy, lecz musiały zadowolić się ziarnami powgniatanymi w ziemie, wysypanymi przez nieuważnego młynarza.

Stangret udał się na stanowisko, spoglądając z politowaniem na staruszkę.

– Jedziesz? Kierunek Kraków. Musisz sobie poradzić – zawołał z głębi pojazdu Jan.

– Proszę jechać jak na Kraków, a przy złamanym dębię skręcić w lewo i za jakieś dziesięć minut w głębi gęstego boru znajdzie pan karczmę – powiedziała staruszka.

Woźnica złapał za lejce, zmuszając wygłodniałe konie do wysiłku, zanim Jan zabierze się za wieśniaczkę.

 

***

 

Będąc zaledwie kilka minut od gospody, Jan zawołał:

– Gdzie ty jedziesz?

– No, na Kraków.

– Słyszałeś tę starą szmatę? Jedź mi do tego zajazdu, tam zapytamy o drogę, a jak nie, to wrócimy i wymierzymy dziwce sprawiedliwość.

Z godziny na godzinę, woźnica coraz bardziej obawiał się Jana.

Przejechali kilkaset metrów, gdy chłop zauważając złamane drzewo, kazał koniom skręcić. Wjeżdżając w las, wydawało się, że natrafią na jeszcze gęstsze bajoro, lecz dziwnym trafem, droga była sucha. Konie w końcu mogły przyspieszyć, co spodobało się Janowi, którego nerwy choć na moment się uspokoiły.

Stłoczone drzewa nie przepuszczały ani kawałka światła. Jechali na oślep, ale stare konie instynktownie wyczuwały ścieżkę, unikając kamieni.

Po kilku chwilach karoca wjechała na polanę, znajdującą się pod karłowymi brzozami, stała gospoda. Podjechali pod wrota, tak jak wcześniej. Jan, będąc w szoku z powodu braku błota, popatrzył w górę, w poszukiwaniu deszczu.

– Ale się trafiło. Deszcz przestał padać. Może jednak pojedziemy? – zapytał woźnice.

– Konie ledwo żyją. Spytajmy, jak już dojechaliśmy.

Jan posłuchał wieśniaka i z uśmiechem na ustach wszedł do środka.

Wewnątrz panował względny ład, niepasujący do nieodległego otoczenia, pełnego wędrujących handlarzy. Drewniane stoły zostały zasłane haftowanymi obrusami. Za ladą stała młoda, czerwonowłosa kobieta.

– Witamy w Magicznym Zakątku – ukłoniła się. – W czym mogę pomóc wielmożnym panom.

Jan podszedł do dziewczyny. Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie widzi i słyszy.

– To jakieś żarty, tak? Czemu tu nikogo nie ma? Czemu jest tu tylko pani? Co się tu dzieje?

– Prowadzimy malutki interes i jesteśmy zainteresowani wyłącznie wyższymi personami, stąd brak zwyczajnych gości.

– Podejrzane. Jak mniemam macie wolne łóżka?

– Tak. Sześć wolnych pokoi. Na zewnątrz jest stodoła z wolnymi boksami dla pańskich koni.

– Dobrze. Wezmę jeden mały gabinet..

Kobieta spojrzała na chłopa, stojącego w drzwiach.

– O niego pani chodzi? Popilnuje koni i prześpi się w stodole. Już dość mi dzisiaj napsuł krwi.

Woźnica zrozumiał, że czas już się ulotnić i wyszedł.

– Tak to jest z tymi podludźmi. Można tutaj coś zjeść?

– Niech pan pozwoli, iż zaproponuje naszą specjalność.

– Czymże ona jest?

– Nasz kucharz przygotowuje danie dobrane z rozmysłem pod każdego klienta.

– A skąd on niby wie, co lubię? – zaciekawił się mówca.

– Jest mistrzem w swoim fachu, proszę nam zaufać, to przecież magiczne miejsce – powiedziała kobieta, pochylając się za lada, aby Jan dostrzegł jej głęboki dekolt.

– No dobrze, ale jak nie będzie mi smakować, to zwrócicie mi pieniądze i za posiłek, i za nocleg.

– Oczywiście. Proszę się rozgościć, a ja dam znać naszemu kucharzowi.

 

***

 

Jan nie zdążył się rozejrzeć po zdobieniach rozsianych na ścianach, kiedy kelnerka szła już z pełnym talerzem.

– Proszę bardzo i życzę smacznego.

Danie przypominało pieczeń, ukraszoną paletą ziół oraz sosem żurawinowym, a zostało podane na białym półmisku. Posiłek wyglądał, jakby jeszcze się gotował, co zezłościło Jana, ale postanowił najpierw spróbować.

Smakowało wybornie, więc w mgnieniu oka spałaszował całą kolację. Wziął łyka wina

i rozsiadł się, odchylając się do tyłu i zakładając ręce za tył głowy.

Kelnerka nadal nie pojawiła się za ladą, to też Jan miał dużo czasu na obmyślenie swojego planu. Gdy kobieta wróciła, Jan zawołał ją gestem ręki.

– I jak? Smakowało?

– Tak, z początku tak, ale teraz… – mówiąc to, złapał się za brzuch, udając nudności. – Czy to jedzenie nie było stare?

– Nie, skądże. Zapewniam pana, że jest to najwyższej jakości mięsiwo, a składniki zostały zebrane o poranku.

Jan przemyślał chwilę swoją sytuację.

– Muszę się położyć, zaraz zwymiotuję – wstał, następnie zatoczył się na stół obok.

– Wszystko w porządku?

– Chyba pani widzi, że nie – nagle poleciał na ziemie, rozpaczliwie łapiąc za obrus, zrzucając całą zawartość ze stołu na podłogę, przy okazji na nią upadając.

– Panie! Co się dzieję?! Jak mogę pomóc?

– Nic już od was nie chcę. Czuję się beznadziejnie. Zamierzam się wcześniej położyć

i mam nadzieję, że dożyję jutrzejszego dnia.

– Pański pokój jest otwarty, a pościel jest świeża i zasłana. Przepraszam pana najmocniej, zdarzyło nam się to po raz pierwszy – zawołała, za człapiącym na górę Janem.

Mężczyzna pełzł na piętro, kurczowo trzymając się balustrady. Gdy pokonał schody i znalazł się w pokoju, wyprostował się i zdjął apaszkę, rzucając ją w kąt. Podszedł do lustra, aby popatrzeć w oczy zwycięzcy.

– Kobiety jednak są głupie – zawyrokował, po czym rozebrał się do bielizny i wskoczył do łóżka.

Zasnął jak niemowlę, gdyż dawno nie jadł tak pysznej kolacji.

 

***

 

Obudził się wypoczęty, jak chyba nigdy dotąd. Odsłonił zasłony i spojrzał na piękny, słoneczny poranek. Poszedł się umyć, następnie ubrał się i zszedł na dół.

Stanął przy ladzie, czekając na pojawienie się piegowatej piękności. Kiedy usłyszał poruszenie na zapleczu, przybrał najbardziej mizerną pozę z możliwych.

– Dzień dobry. Jak się spało? – zapytała dziewczyna.

– Strasznie. Coś kuło mnie w brzuchu i zupełnie nie mogłem zasnąć. Szczerze powiedziawszy było koszmarnie.

– Bardzo mi przykro.

– Ja myślę. W takim razie nie jest możliwa moja zapłata, zgodnie z naszą wcześniejszą umową.

– Tak. Takie ustaliliśmy warunki.

– Powinna być mi pani wdzięczna, że nie podam was do szerszej społecznej opinii,

a mógłbym.

– Jest pan aż nazbyt łaskawy. Jeszcze raz przepraszam.

– Ma pani szczęście, że trafiła na takiego kogoś jak ja, a tymczasem muszę już jechać. Dziękuję za szczere chęci – rzekł, kiwając z politowaniem głową, a później wyszedł, kulejąc.

Woźnica siodłał konie, kiedy jego pan wychynął z karczmy.

– Jeszcze nie jesteś gotowy? Długo mam jeszcze czekać? –

Pomimo wczorajszego zrównania go do poziomu psa, chłop był wdzięczny losowi, że nie dał mu spać pod jednym dachem ze swoim panem.

– Już się robi. Proszę siadać.

– Weź się do roboty, bo i tak jesteśmy przez ciebie spóźnieni.

 

***

 

Podróż do Krakowa minęła bez większych problemów. Jan w końcu się rozluźnił i uciął sobie drzemkę, budząc się na krakowskim przedmieściu.

– Panie, dojeżdżamy – rzekł woźnica z przodu.

Jan ziewnął przeciągle i wychylił się przez okno. Miasto przypominało jeden wielki plac budowy. Robotnicy uwijali się jak w ukropie. Targ kipiał od przekrzykujących się sprzedawców, a zapach świeżych ryb roznosił się na całym przedmieściu.

Jan cofnął głowę i strasznie się rozkaszlał. Wytarł resztki śliny z ust i złapał się za obolałe gardło.

– Janie? Przyśpiesz, bo te ryby doprowadzają mnie do szału! – zawołał.

Stangret, i tak już pędzący co niemiara, zwiększył tempo, przez co ludzie zaczęli wytykać palcami czerwoną karocę oraz grożąc zaciśniętą pięścią jej właścicielowi.

– Stój idioto! To ten dom! – krzyknął Jan, pokasłując.

Zatrzymali się przed dużym gmachem, zrobionym prawie w całości z drewna. Z zewnątrz można było określić, że należy do bogatego mieszkańca miasta.

Drzwi otworzyły się i wyszedł z nich mężczyzna w średnim wieku z pokaźnych rozmiarów brzuchem.

– W końcu jesteś. Gdzie się podziewałeś? Już ledwo trzymam Duszyńskiego w ryzach – powiedział właściciel o imieniu Adam.

Jan wyszedł na świeże powietrze i odetchnął z obawą o swoje płuca, lecz z zewsząd przestały dochodzić drażniące zapachy, zmieniając się w przyjemną woń świeżego pieczywa.

– Wszystko w porządku? – zapytał Adam. – Wyglądasz jakoś niewyraźnie.

– Jasne, że tak – powiedział Jan z całkiem nową dla siebie chrypą.

– Dobra, czas wziąć się do roboty, poleć chłopu, by podjechał na tyły i zajął się końmi,

a my w tym czasie chodźmy czym prędzej na górę.

 

***

 

Jan idąc schodami na górę za gospodarzem, ciągle trzymał się za gardło, które z każdą chwilą coraz mocniej dawało o sobie znać.

– Adam – powiedział Jan. – Masz jakiś wywar, który mógłby mi pomóc, cokolwiek?

Adam odwrócił się i zobaczył trupa. Blady jak ściana Jan słaniał się na nogach, wyglądając, jakby miał zaraz zemdleć.

– Co ci się dzieje? Coś ty wczoraj narobił?

– No właśnie nic – zrobił przerwę na ostry, suchy kaszel. – Musze czymś popić.

– Nie ma na to teraz czasu. Mówiłem ci, że kanclerz jest niepijący. To biznes, tu nie ma konwenansów i dobrze o tym wiesz, chodźmy, a ty postaraj się ogarnąć.

Do sali obrad wpadli jak strzały, oboje dysząc jak konie po żwawym kłusie.

– Przepraszam was panowie – zaczął Adam, robiąc przerwę, aby odsapnąć, po czym kontynuował. – Przyszedłem z biegłym znawcą prawa gospodarczego Janem, który lubuje się

w sprawach, dotyczącym gruntów i pomoże nam dojść do ugody, jednocześnie wspierając nas swoją wiedzą…

Jan poczuł, że coś pełza mu w krtani. Gdy jego przyjaciel ogłaszał swoje oczywistości, walczył, by nie zwymiotować. Obiema dłońmi masował gardło, co dawało delikatne ukojenie.

– … dlatego uważam, że spotkanie czas zacząć, jeśli nie ma już żadnych przeciwwskazań.

Na środku sali stał jeden długi stół, na końcu którego zasiadali przedstawiciele kanclerza.

Z drugiej zasiedli sprzymierzeńcy gospodarza z Janem na czele.

Adam, delikatnie rzecz ujmując, podkoloryzował postać Jana, który, co było pełną prawdą znał się na prawie i miał ogromne doświadczenie w podobnych sporach, lecz posiadał także pewien ukryty talent, o którym nie słyszał kanclerz, a mianowicie potrafił wyśmienicie manipulować. Jego słowa czyniły cuda, przez co wieści o oratorskim talencie Jana, powoli roznosiły się po Małopolsce a nawet dalej, sięgając do stolicy, gdzie miał się zjawić za kilka tygodni. Nie wszyscy klienci był jego przyjaciółmi, więc Jan, jako osoba, której usługi pożądało wielu możnowładców, mógł dyktować ceny, dobijając je do absurdalnych granic.

Kanclerz nie spuszczał oka z Jana, gdyż ulegał wrażeniu, że skądś zna ową twarz. Z tęgiego właściciela wyraźnie zaczęło schodzić powietrze. On akurat dobrze znał Jana i teraz, gdy już pojawił się w jego posiadłości, nabrał pewności, iż uda mu się wykupić ziemię od kanclerza po wysoko zaniżonej kwocie.

– Więc jeśli sprzeciwu nie ma, uważam sprawę za otwartą. Obie strony znają temat sporu,

o którym już wystarczająco debatowaliśmy listownie i podczas czekania na eksperta, lecz w tym momencie chciałbym, aby to on podzielił się z nami swoją wiedzą.

Chudy jak patyk kanclerz, kręcił w palcach rudego wąsa, patrząc z coraz większym powątpiewaniem na tę cała szopkę.

Jan wstał i popatrzył na zgromadzonych, jak zawsze zwykł robić. W ten sposób udawało mu się zyskiwać mentalną przewagę, lecz tym razem nie wyglądało to tak, jak powinno.

Kiedy Jan popatrzył na kanclerza i już miał zacząć mówić, strasznie się rozkaszlał, aż na stół poleciały kontrastujące z bielą wymalowaną na twarzy kropelki krwi, powodując poruszenie w sali.

– Spokojnie, spokojnie. Nasz przyjaciel jest chory, ma grypę, ale nawet to nie zatrzymało go, przed przyjazdem do nas. Dajmy mu się wypowiedzieć – powiedział Adam.

Jan wytarł czerwone plamki chusteczką i popatrzył na kanclerza z zamiarem zaczęcia dysputy. Wszyscy oczekiwali na początek, który się nie pojawiał. Zdenerwowany Adam, zaczął się wiercić, a Duszyński spoglądał na mówcę jeszcze bardziej podjerzliwie.

Jan otworzył usta, lecz z jego gardła nie wydobyło się ani jedno słowo.

– Co to jest? Przyprowadziłeś mi tu niemowę – nie wytrzymał kanclerz.

– Jan jest zmęczony, zaraz się mu polepszy. Może napijesz się soku? – zwrócił się bezpośrednio do przyjaciela, Adam.

Jan zrobił, jak kazał Adam, ale dalej nie potrafił nic powiedzieć, co chwile krztusząc się

i ocierając obolałe gardło.

– Co to kurwa jest?! – ryknął niespodziewanie Duszyński. – Od początku nie podobał mi się ten pomysł z pańskim koleżką. Kazaliście mi czekać na tego niemowę? To jakaś kpina!

Pięść kanclerza uderzyła w stół. Kolejni przedstawiciele zaczęli wstawać, zarówno z jednej, jak i z drugiej strony. Zdezorientowany Adam biegał, próbując opanować sytuację. Nagle Duszyński wyciągnął szpadę, mierząc nią w Adama. Gwar ucichł, gdyż ludzie właściciela wiedzieli, iż jeśli ktoś z nich wyciągnie broń, spotkanie skończy się jatką.

– Panowie, uspokójcie się. Jakoś się dogadamy – przekrzykiwał gawiedź Adam.

– Pieprzę ciebie, tego idiotę i całą tę inwestycję. Koniec negocjacji – rzekł kanclerz, chowając szpadę. – Wychodzimy i proszę przyjąć do wiadomości, iż fama tego wydarzenia rozniesie się szerokim echem.

Sala szybko zaczęła pustoszeć. Adam w końcu usiadł na swoim krześle w pustej sali.

– Coś ty narobił – powiedział po części do siebie, a po części do stojącego w kącie, nadal milczącego Jana. – Zrobiłeś to specjalnie, prawda? Przyznaj się.

Jan nie był w stanie wydukać z siebie ani słowa. Wzruszył ramionami, a następnie otarł spoconą twarz wierzchem dłoni.

– Chociaż przestań robić sobie ze mnie żarty. Po prostu jestem skończony.

Jan nadal milczał.

– I ty też będziesz! – wykrzyknął niespodziewanie właściciel. – Wypieprzaj stąd i nie waż mi się kiedykolwiek wracać! Już ci ja dam pojawić się w mieście, wszyscy się dowiedzą o twojej niekompetencji!

Jan pierwszy raz w życiu usłyszał takie słowa, niewypowiedziane przez niego samego. Jeszcze raz spróbował zrugać swojego dawnego przyjaciela, lecz gdy słowa nadal więzły

w gardle, odwrócił się i dumnie wyszedł z sali, zostawiając załamanego Adama.

 

***

 

Jan zszedł na dół, udając się do woźnicy,

– O, już pan jest. Naprawdę jest pan znakomity i bez wad.

Jan machnął ręką, dając mu znak do wyjazdu.

– Tak szybko? Przecież taką wygraną trzeba świętować.

Szybko pożałował swoich słów, przyjmując policzek.

 

***

 

Postanowił, by pojechać do domu. Zlecił swojemu woźnicy, aby towarzyszył mu do swojej posiadłości.

Niedaleko Krakowa mieściła się ogromnych rozmiarów willa, która zgodnie z prawdą była porównywana do królewskich posiadłości.

Jan zapłacił wieśniakowi za swoją pracę i udał się do domu. Kazał nalać sobie nalewkę,

a gdy zdezorientowana służba nie rozumiała jego intencji, próbował określić swoją potrzebę, co jakiś czas wymachując gniewnie rękoma.

Każdy bał się zapytać, co się stało. Tak więc Jan został sam w salonie, popijając ulubiony trunek, patrząc na rozpalony kominek.

Już zaczynał się uspokajać, gdy do jego uszu dobiegł dźwięk dudnienia do drzwi. Zignorował go, w pełni poddając się swojej karafce śliwkowego rarytasu.

W sali pojawił się lokaj.

– Pan raczy wybaczyć, ale pojawił się posłaniec z miasta, od właściciela tych ziem.

Ziemia i dom, które nabył Jan, nie zostały jeszcze w pełni spłacone. Okazje, które nadarzały się mu z dnia na dzień, pozwoliły mu zyskać niebywałą pewność siebie, dzięki której nie mając wiele oszczędności żył ponad stan, między innymi mieszkając w posiadłości, znajdującej się na ziemiach, które spłacał ratalnie.

Jan machnął ręką, by go wpuścić.

Mężczyzna wyglądał na typowego urzędnika. Ciemny garnitur, wąs i jeszcze ciemniejszy kapelusz, pomimo faktu, iż na zewnątrz akurat było dosyć ciepło jak na jesień.

– Dzień dobry. Przyszedłem po kolejną ratę.

Jan machnął ponownie ręką, po czym napisał na kartce wiadomość i podsunął urzędnikowi.

– Rozumiem, ma pan problemy z gardłem, ale rachunki muszą zostać uiszczone.

Jan napisał kolejną wiadomość, tym razem dłuższą.

– Pomimo pańskich zapewnień zostałem tu przysłany, aby odzyskać część zapłaty, należną memu panu. Zgodnie z podpisaną umową, w razie nie możności spłaty, będziemy musieli zabrać panu dom.

Jan rzucił się na urzędnika z pięściami. Lokaj, stojący za drzwiami, chcąc ratować sytuację, wpadł do salonu, by ratować swojego możnowładcę.

– Rozumiem, w takim razie do widzenia – rzekł urzędnik i wyszedł.

Jan usiadł w fotelu i spojrzał na pełną karafkę. W przypływie złości rzucił nią w ogień, który buchnął dzikim żarem.

– Panie, proszę być spokojnym, to na pewno chwilowa niedyspozycja – powiedział lokaj, sam do końca nie wierząc w swoje słowa.

 

***

 

Mijały dni, tygodnie, miesiące, a stan Jana nie ulegał poprawie. Jego majątek topniał

w zastraszającym tempie. Żeby mógł spłacać kolejne raty, musiał przyjść czas na ukochane porcelanowe kolekcje i antyczne meble, które z prawdziwym rozgoryczeniem, sprzedawał za bezcen.

Jan nadal wydawał, lecz już nie na te same atrakcje, co kiedyś. Postawił na znachorów, którzy mieli wyleczyć go z tajemniczej choroby. Po kilku spotkaniach, gdy udało im się dostać pewną ilość pieniędzy, guślarze znikali, zostawiając Jana samemu sobie.

Kanclerz, Adam, a także inni zrobili, co obiecali, rozsiewając nowe informacje, dotyczące wschodzącej gwiazdy.

Dzieci chłopów zajęły się wymyślaniem coraz to nowszych legend o Janie, oskarżając go o konszachty z diabłem i czarownicami.

Lokaj Jana na odchodnym poradził mu, aby zajął się jakąś fizyczną pracą, aby mieć z czego żyć. Wściekły Jan pogonił mężczyznę, wracając do swojego ulubionego fotela, który jako jedyny ostał się z finansowej czystki.

Gdy już nie mógł utrzymać domu, szybko zaczął zmieniać mieszkania, a nie mając funduszy na czynsz, nie długo gościł w jednym miejscu, aż w końcu ludzie przestali mu wynajmować swoje nawet najbardziej obskurne lokale.

Historie o Janie rozsiały się już po całej południowej Polsce, docierając nawet do co biedniejszych mieszkańców, którzy lękając się klątwy, nie chcieli nawet zezwolić mu na mieszkanie w stodole, na co przyzwalali nawet włóczęgom.

Niemy mówca starał się zachowywać pozory swojej domniemanej już wyższości nad innymi, co ostatecznie zaprowadziło go na bruk.

Pewnej nocy Jan, leżał w rynsztoku, przymierając głodem.

– Może potrzebuje jaśniepan pomocy?

Jan podniósł się z trudem i nie mogąc utrzymać się nad ziemią, uderzył w błoto, wywołując ogromny plusk. Ktoś wyciągnął go z otchłani i przyciągnął pod dach stodoły.

– Na pewno nie chce pan pomocy?

Jan z trudem otworzył oczy i ujrzał dziwnie znajomą twarz. Odwrócił się, by zasnąć, gdy usłyszał:

– Ścierwo jednak potrafi mówić.

Jan ponownie się odwrócił i zdał sobie sprawę, skąd kojarzy wieśniaczkę.

– Daj sobie pomóc.

Pokonując otumanienie głodem, przemoknięciem i zimnem, w Janie obudziła się nienawiść. Z wzgardą splunął w jej kierunku i zaczął się w czołgać w miejsce, z którego został przyciągnięty. Tak jak wtedy, tak i teraz lał deszcz. Staruszka patrzyła jak mężczyzna męczy się, próbując wrócić na swoje miejsce.

W końcu opadł z sił i jeszcze raz z trudem popatrzył na kobietę. Palce zaciśnięte

w pięści, zaczęły się rozluźniać, a zakleszczone gniewnie zęby zwalniać uścisk. Głowa mówcy opadła w kałużę i już się nie podniosła.

Koniec

Komentarze

Drogi Aszateprze, przebrnęłam przez to opowiadanie, ale niestety powiedzieć, że mnie nie porwało, byłoby eufemizmem. Akcja się nie klei, za to się niemiłosiernie wlecze, bohaterowi życzyłam jak najgorzej, reszta postaci w zasadzie nie istnieje, styl fatalny, interpunkcja koszmarna, na dodatek tekst źle sformatowany. Nie mam też pojęcia, kiedy to się niby dzieje, bo nawet świat nie jest spójny z tymi rozsianymi po świecie karoc, stangretów i szpad anachronizmami. Zastanawiam się, czy sam porządnie przemyślałeś i przeczytałeś swój tekst, bo wygląda on jak co najwyżej szkic do czegoś, a nie gotowe opowiadanie. (Polecam w tym względzie korzystanie z betalisty.)

 

“Jutrzejszego dnia Jan miał się wstawić u swojego przyjaciela Adama, którego miał reprezentować w dyspucie, dotyczące gruntów, które zamierzał kupić, a że był uważany za doskonałego oratora, znajomy skontaktował się z nim bezzwłocznie.”

Zdanie to tasiemcowe i wielce pokrętne niezwykłym wręcz niezręczności wszelakiej przykładem jest, a mianowicie:

– “jutrzejszego dnia” – polecam taką uwagę specjalisty od poprawności językowej “wyrażeń dzień dzisiejszy, dzień wczorajszy, dzień jutrzejszy wolno używać tylko w szczególnych przypadkach (w tekstach nacechowanych oficjalnością), jednak nawet wówczas lepiej używać wyrazów dzisiaj, wczoraj, jutro.“ Tu ewentualnie mogłoby być “następnego dnia”

– Jan miał się wstawić? Znaczy upić? Nie chciałabym, żeby mnie w takiej sytuacji reprezentował, jakiekolwiek są jego umiejętności oratorskie na trzeźwo…

– w dyspucie, dotyczące – chyba dotyczącej?

– dwa razy w jednym zdaniu zaimek “który” – a fuj

dysputa dotycząca gruntów?

– jakieś zawirowanie czasowe tu nastąpiło, bo ostatni człon zdania logicznie poprzedza pierwszy

 

woźnica średnio pasuje do karocy, dalej masz sensowniejszego stangreta

 

“ale deszcz z rzęsistego[-,] zmienił się w irytującą mżawkę” – lepiej z ulewy zmienił się w mżawkę, taki zawieszony w próżni przymiotnik to nic dobrego

 

“poprzez warunki atmosferyczne” – poprzez coś można jechać, przez warunki… (całe zdanie w sumie do przebudowy, ale ten kawałek jest w nim najgorszy)

 

“Szybciej – Jan kopnął w deskę przed sobą, wiedząc, że woźnica poczuje owe uderzenie.“ → Szybciej. – Jan… [zapoznaj się z poradnikiem zapisu dialogów na tym forum]. I nie “owe” (skądinąd w l.poj. owo), ale raczej “to”

 

“Konie, dostawszy po bacie]+,] przyspieszyły”

 

“ale niekompetencja powożącego idioty[-,] nie pozwalała mu się skupić”

 

“Konie nie dały sobie radę

z nawierzchnią” → 1) rady; 2) wywal enter; 3) co to była za droga, bo nawierzchnia to w zasadzie tylko, jak jest sztuczna

 

“W ostatnim momencie powożący walnął batem, co przyspieszyło zwierzęta, chroniąc je od wypadnięcia z trasy.“ – wydaje mi się to mało prawdopodobne, raczej na odwrót. Dobra, napisałeś, że powożący był idiotą, ale jednak prawa fizyki to prawa fizyki.

 

“coraz bardziej zdenerwowany wibracjami” – wibracjami???

 

“Wieśniak znał ten spad.“ – jaki “ten” spad?? I dlaczego wieśniak? Karocami zazwyczaj powozili ludzie szkoleni do tego zajęcia. Ach, zapomniałam, ten jest idiotą.

 

“po kilkunastu minutach[-,] Jan zdawał się uspokajać”

 

WYWAL NIEPOTRZEBNE ENTERY!

 

“Jan, słysząc jakieś szmery na zewnątrz, odsłonił kotarę” – w karocach nie ma kotar, co najwyżej zasłonki

 

“Nawet nie warz się zatrzymywać!” – ort.

 

“powiedział chłop, siąkając nosem.” – podejrzewam, że miałeś na myśli “pociągając nosem”

 

“Gdzie jedziesz[,] idioto!”

 

“Musimy przynajmniej spytać o drogę!“ Tu zaczynam mieć dość. Przeczytałam kawał tekstu, a oni jadą, jadą i jadą, nic się nie dzieje, na dodatek stangret/woźnica/chłop/wieśniak/idiota ponoć zna drogę, więc zastanawiam się, kto tu jest idiotą i zaczynam mieć podejrzenie, że Jan. Ten ostatni z całą pewnością jest antypatycznym, aroganckim typkiem. [Dalej jest tylko gorzej pod tym względem.]

 

“Zszedł z górnej półki“ – może jednak: kozła?

 

“Gdzieś ty nas wywlókł+,] imbecylu!”

 

Tu oficjalnie kończę szczegółową łapankę, ponieważ przecinki w tym tekście wołają o pomstę do nieba, styl też. Spróbuję dobrnąć do końca, żeby zobaczyć, czy fabuła ma jakiś sens, bohatera serdecznie nie znoszę już na tym etapie.

 

“kelnerek” – w wiejskiej karczmie, w świecie z karocami itepe?

 

“broń boże” – nawet jeśli jesteś ateistą, to norma językowa w tej sytuacji dyktuje wielką literę

 

“renomowany lokal”, “podobny standard“ – nie rozkminiłam jeszcze, kiedy niby to się dzieje, ale i tak brzmi to rozpaczliwie anachronicznie, a przynajmniej nie na miejscu

 

“Wezmę jeden mały gabinet..” – a co, on powieść zamierza pisać? Bo myślałam, że spać

 

“zdobieniach rozsianych na ścianach“ – ratunku

 

“Co to kurwa jest?!” – jeśli akcja ma miejsce przed XX wiekiem, to sorry, ale kurwa nie funkcjonowała jako przekleństwo/przecinek

 

 

http://altronapoleone.home.blog

Drakaina już napisała co trzeba i nawet nie ma za bardzo co dodawać, jednak mimo wszystko:

Burza wydawała się cichnąć, ale deszcz z rzęsistego, zmienił się w irytującą mżawkę.

Dlaczego w tym zdanie jest słowo “ale”? Nie mogę odgadnąć.

– Panie! Będziemy musieli to gdzieś przeczekać i możemy wstać z samego rana, i wtedy popędzić do pańskiego druha.

i i i ihhaaaaaaaa (wybacz)

 

Przypowiastka taka sobie, może być, szału nie ma, takie tam. Zło ukarane, itp. Jakby wywalić brzydkie słowa to można by to poczytać dzieciom do snu.

Ja zacznę od końca i dotrę gdzie Drakaina skończyła co by był komplet.

 

Pokonując otumanienie głodem, przemoknięciem i zimnem,

Otumanienie przemoknięciem?

Pokonując otumanienie od głodu. Zziębnięty i przemoczony…..

 

ujrzał dziwnie znajomą twarz

Dlaczego dziwnie znajomą? Na czym ta dziwna znajomość polega? Rozumiem, jest tak fraza. Dla mnie to fraza-pułapka.

 

Jan podniósł się z trudem i nie mogąc utrzymać się nad ziemią, uderzył w błoto, wywołując ogromny plusk.

Nawet nie wiem jaką zmianę zasugerować. Absurd goni absurd. Plusk to takie małe coś, jak kamyk w wodę. Nie istnieje ogromny plusk/ Tam miało być, “nie mogąc utrzymać się na nogach”?

 

Lokaj Jana na odchodnym poradził mu, aby zajął się jakąś fizyczną pracą, aby mieć z czego żyć. Wściekły Jan pogonił mężczyznę, wracając do swojego ulubionego fotela, który jako jedyny ostał się z finansowej czystki.

Co wniosła do opowiadania rada lokaja? Po co to przeczytałem? Ta finansowa czystka była by fajna gdyby to było opowiadania na pograniczu groteski/humoreski. Masz wyobraźnię. Ale brakuje Ci cierpliwości w pisaniu: Napisz. Odstaw na min 2 tygodnie. Przeczytaj, popraw, potem popraw, potem popraw. potem odstaw, Popraw i daj do betowania.

 

Mijały dni, tygodnie, miesiące, a stan Jana nie ulegał poprawie. Jego majątek topniał

w zastraszającym tempie. Żeby mógł spłacać kolejne raty, musiał przyjść czas na ukochane porcelanowe kolekcje i antyczne meble, które z prawdziwym rozgoryczeniem, sprzedawał za bezcen.

Żeby spłacać kolejne raty z prawdziwym rozgoryczeniem sprzedawał za bezcen porcelanowe kolekcje….

Tu przestane pisać bo:

Jan rzucił się na urzędnika z pięściami. Lokaj, stojący za drzwiami, chcąc ratować sytuację, wpadł do salonu, by ratować swojego możnowładcę.

Nie wiem, nie znam się. To dla żartu wrzuciłeś? Taki wic?

 

Zgadzam się z przedpiścami.

W opowiadaniu nic ciekawego się nie dzieje. Bohater zachowuje się podle, więc zostaje ukarany, jak to w bajkach bywa.

Ja też miałam problem z anachronizmami. Karoca nie pasuje mi do całkiem współczesnych przekleństw. A te nijak się mają do sławnego oratora.

O błędach już było dość dużo.

Jutrzejszego dnia Jan miał się wstawić u swojego przyjaciela Adama,

A to mnie rozbawiło. Nie dziwota, że tak było facetowi spieszno…

Babska logika rządzi!

Przykro mi to pisać, ale Mówcę przeczytałam z największym trudem. Może i miałeś jakiś pomysł, aby opisać historię, w której zło zostaje ukarane, jednak cały koncept legł, zamordowany fatalnym wykonaniem i dość wątłą treścią.

Mam nadzieję, że dołożysz wszelkich starań, aby Twoje przyszłe opowiadania były ciekawsze i znacznie lepiej napisane.

 

– Panie, nie damy rady do­je­chać do Kra­ko­wa na czas! To nie­moż­li­we! – sta­rał się prze­krzy­czeć za­wie­ru­chę i tę­tent koń­skich kopyt, woź­ni­ca. –> – Panie, nie damy rady do­je­chać do Kra­ko­wa na czas! To nie­moż­li­we! – Woźnica sta­rał się prze­krzy­czeć za­wie­ru­chę i tę­tent koń­skich kopyt.

 

Nie za to cif za­pła­ci­łem ty idio­to. –> Literówka.

 

konie znacz­nie się uspo­ko­iły i po kil­ku­na­stu mi­nu­tach, Jan zda­wał się uspo­ka­jać… –> Powtórzenie. 

 

Jan za­zwy­czaj trzy­mał ręce sple­cio­ne za ple­ca­mi, prę­żąc swój tors, także nie miał czasu za­re­ago­wać… –> …Jan za­zwy­czaj trzy­mał ręce sple­cio­ne za ple­ca­mi, prę­żąc tors, tak że nie miał czasu za­re­ago­wać

 

ro­bi­li wszyst­ko, by do­tknąć ob­fi­te biu­sty tę­gich kel­ne­rek… –> …ro­bi­li wszyst­ko, by do­tknąć obfitych biustów tę­gich dziewek

 

Stło­czo­ne drze­wa nie prze­pusz­cza­ły ani ka­wał­ka świa­tła. –> Światło w kawałkach???

 

Może jed­nak po­je­dzie­my? – za­py­tał woź­ni­ce. –> Literówka.

 

Wezmę jeden mały ga­bi­net.. –> jeśli na końcu zdania miała być kropka, jest o jedną kropke za dużo, a jeśli wielokropek, brakuje jednej kropki.

 

Wziął łyka wina… –> Wypił łyk wina

Łyków nie bierze się.

 

Kel­ner­ka nadal nie po­ja­wi­ła się za ladą, to też Jan miał dużo czasu… –> Kel­ner­ka nadal nie po­ja­wi­ła się za ladą, toteż Jan miał dużo czasu

 

nagle po­le­ciał na zie­mie… –> Literówka.

 

Od­sło­nił za­sło­ny i spoj­rzał na pięk­ny, sło­necz­ny po­ra­nek. –> Czy zasłony były czymś zasłonięte?

Proponuję: Odsunął/ Odchylił za­sło­ny i spoj­rzał na pięk­ny, sło­necz­ny po­ra­nek.

 

Coś kuło mnie w brzu­chu i zu­peł­nie nie mo­głem za­snąć. –> Młot?

Poznaj znaczenie słów kućkłuć.

 

– Po­win­na być mi pani wdzięcz­na, że nie podam was do szer­szej spo­łecz­nej opi­nii, a mógł­bym. –> A co, poszedłby do gazet, radia czy telewizji?

 

a póź­niej wy­szedł, ku­le­jąc. –> Kulał, udając niestrawność?

 

Woź­ni­ca sio­dłał konie, kiedy jego pan wy­chy­nął z karcz­my. –> Dlaczego siodłał konie, skoro podróżowali karetą?

 

– Panie, do­jeż­dża­my – rzekł woź­ni­ca z przo­du. –> Czy był też woźnica z tyłu?

 

Stan­gret, i tak już pę­dzą­cy co nie­mia­ra… –> Czy stangret był zaprzężony do karety i dlatego tak pędził?

 

Za­trzy­ma­li się przed dużym gma­chem, zro­bio­nym pra­wie w ca­ło­ści z drew­na. –> Domów się nie robi, domy się buduje/ wznosi.

 

Do sali obrad wpa­dli jak strza­ły, oboje dy­sząc jak konie po żwa­wym kłu­sie. –> Ledwie żywy Jan też kłusował?

Piszesz o mężczyznach, więc: …obaj dy­sząc jak konie po żwa­wym kłu­sie.

Oboje to mężczyzna i kobieta.

 

– … dla­te­go uwa­żam, że spo­tka­nie czas za­cząć… –> Zbędna spacja po wielokropku.

 

Nie wszy­scy klien­ci był jego przy­ja­ciół­mi… –> Nie wszy­scy klien­ci byli jego przy­ja­ciół­mi

 

na tę cała szop­kę. –> Literówka.

 

Nasz przy­ja­ciel jest chory, ma grypę… –> Wiedziano, co to grypa?

Może raczej: Nasz przy­ja­ciel jest chory, ma influencę

 

Dajmy mu się wy­po­wie­dziećpo­wie­dział Adam. –> Brzmi to nie najlepiej.

 

spo­glą­dał na mówcę jesz­cze bar­dziej pod­jerz­li­wie. –Literówka.

 

iż fama tego wy­da­rze­nia… –> …iż fama/ wieść o tym wydarzeniu

 

Jan zszedł na dół… –> Masło maślane. Czy można zejść na górę?

 

Jan za­pła­cił wie­śnia­ko­wi za swoją pracę… –> Jan za­pła­cił wie­śnia­ko­wi za jego pracę

 

Kazał nalać sobie na­lew­kę… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Męż­czy­zna wy­glą­dał na ty­po­we­go urzęd­ni­ka. Ciem­ny gar­ni­tur, wąs… –> Garnitur?! Wczasach kiedy podróżuje się karetą?

 

w razie nie moż­no­ści spła­ty… –> …w razie niemoż­no­ści spła­ty

 

nie długo go­ścił w jed­nym miej­scu… –> …niedługo go­ścił w jed­nym miej­scu

 

Z wzgar­dą splu­nął w jej kie­run­ku… –> Ze wzgar­dą splu­nął w jej kie­run­ku

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za wszystkie komentarze, które postaram wziąć sobie do serca.

Właściwie pozostaje mi się tylko zgodzić z poprzednikami, zwłaszcza z Drakainą. Od siebie dam jeszcze zestaw linków, które na pewno okażą się pomocne :)

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Powodzenia!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Nowa Fantastyka