„Wypadałoby coś napisać” pomyślał Serż, gdy dotarło do niego, że ostatnio notował w swym dzienniku trzy miesiące temu. Co w zasadzie zmieniało naturę notesu z „dziennikarskiej” na „pamiętnikarską”. Cóż jednak poradzić, skoro eksperyment nie posuwał się do przodu. Postanowił zanotować właśnie taką konkluzję. Ostatni wpis datował na trzynasty dzień, trzynastego miesiąca Radun, sto trzynastego roku ery Wielkich Innowacji. Popatrzył smętnie na swój twór, w założeniu mający przyczynić się do rewolucji w światowym transporcie. Gdyby tylko zechciał działać. Powoli Serż zaczynał kwestionować swoje przeznaczenie jako wielkiego odkrywcy, który zapisze się na kartach historii. Może trzeba było posłuchać matek i zostać malarzem, to była pewna ścieżka kariery. Zapotrzebowanie na wszelkiego rodzaju malunki nigdy nie malało i, gdyby wykazywał choć odrobinę talentu, miałby zagwarantowany byt do końca swoich dni. Być może nawet udałoby mu się znaleźć jakiegoś partnera.
Z zadumy wyrwały go okrzyki dochodzące z ulicy. Wyjrzał przez okno swojej niewielkiej nory na poddaszu, by przyjrzeć się twarzom protestujących w nadziei, że zainspirują jego pozbawioną pomysłów łepetynę. Wzdrygnął się, gdy zrozumiał, że to różnopłciowcy skandują i propagują swój bluźnierczy styl życia. Nie rozumiał, jak można chcieć mieć partnera odmiennej płci i wolał się w to nie zagłębiać. Nic mu do tego. Czasem nawet było mu ich szkoda – w końcu oczywistym jest, że sensowny związek oparty na pełni zrozumienia można znaleźć tylko u partnera tej samej płci. W dodatku spektrum odmian organów płciowych i zachowań osobniczych obejmowało aż trzydzieści pięć możliwości – nie chciał sobie nawet wyobrażać poziomu skomplikowania relacji, w której wszystkie cechy nie były ze sobą zgodne.
Odwrócił się, bo wcale nie miał ochoty dumać nad problemami, które kompletnie go nie dotyczyły. Miał istotniejsze sprawy na głowie. Nie jego broszka. W żadnym wypadku. Należało wreszcie przełamać zastój twórczy i spróbować jakiejś nowej metody ożywienia mechanicznego tworu, który od ponad roku zagracał mu posadzkę. Nie mógł się poddać, wybrał sobie przeznaczenie i zamierzał do niego dążyć zgodnie z mottem ery Wielkiej Innowacji: „To, co niemożliwe, staje się możliwe, gdy już tego dokonasz”. Postanowił więc, że zignoruje fakt, iż wypróbował już wszystkie znane sobie oraz magii metody i sięgnie po środki bardziej drastyczne. Uda się do naukowca. Naukowiec mógłby mu pomóc.
Większość Żab (nie mylić z żabami) nie wierzyła doktorom. Magowie i Wiedźmy co rusz dementowali plotki o rzekomym istnieniu „nauki”, która miałaby znajdować rozwiązania problemów, z którymi magia sobie nie radziła. Wyłącznie desperaci zwracali się o pomoc do naukowców, ale Serż z całą pewnością zaliczał się w tej chwili do tego grona. Zignorował próbę telepatycznego połączenia od matki i zbiegł po schodach gotowy na przygodę.
„Od czego rozpocząć poszukiwania?” zastanawiał się właśnie, gdy fala tłumu porwała go nie zważając na okrzyki, które z siebie wydawał. Najwyraźniej w mniemaniu różnopłciowców każdy, kto wypadł na ulicę podczas ich przemarszu, należał do ich ugrupowania. Grupa Żabikobietonów zarzuciła mu na szyję wieniec z kwiecia i złożyła wielce niepożądaną serię pocałunków na czerwieniejącej z obrzydzenia twarzy.
– Przestańcie! – jęknął, ale one tylko się roześmiały.
– Nie traktuj siebie tak poważnie – krzyknęły jednogłośnie, by potem oddać się szyderczym rechotom.
Udało mu się w końcu wyrwać, bo spostrzegł, że od głównej ulicy odbija ciasna alejka nie wzbudzająca zainteresowania wielobarwnego, głośnego tłumu. Pech chciał, że podłoże nie było tu wybrukowane żadnym kamieniem, toteż zapaćkał błotem jedyną parę rozpadających się butów. Mokra, gęsta breja wlała się do obuwia i nieprzyjemnie chlupała przy każdym stawianym kroku. Może zawróciłby do domu, gdyby nie ryzyko, że znów uprowadzi go huczna parada, która zdawała się nie mieć końca. Zrezygnowany i załamany człapał przed siebie całkiem pozbawiony motywacji, która wypchnęła go z ciasnego, ale znajomego i bezpiecznego poddasza starej kamienicy.
Alejka była zaskakująco długa i ciemna. Drżał ze strachu, że ktoś go zaraz napadnie, choć obawiał się niepotrzebnie, albowiem prezentował sobą obraz takiej nędzy i rozpaczy, że nawet rozbójnik rozpoznałby w nim od razu marzyciela bez grosza przy duszy i darowałby sobie napaść. Jego krokiem musiało jednak kierować przeznaczenie, gdyż ni z tego ni z owego dostrzegł żółte, migoczące nieśmiało światło. Gdy się zbliżył i poddał je inspekcji, doszedł do wniosku, że nie przypomina niczego wytwarzanego przez magię. Nie było zielonym płomieniem złośliwego maga, ani błękitnym eterycznym blaskiem generowanym przez czar dobrotliwej wiedźmy. Było czymś zupełnie nie z tego świata.
– To musi być nauka! – krzyknął, nie mogąc pohamować ekscytacji. Światło wisiało nad metalowymi drzwiami, do których wiodło kilka zabłoconych stopni. Jednym susem pokonał schody nie zważając już na błoto i powódź w obuwiu. Energicznie zastukał we wrota, zza których dobiegło podejrzliwe zapytanie:
– Kogo niesie?
– Jestem Serż, wielki wynalazca! Pragnę stworzyć wspaniałą maszynę, która odmieni losy świata! – oznajmił marzyciel, dumnie wypinając pierś.
Ktokolwiek skrywał się w piwnicy mruknął z niezadowoleniem, ale już po chwili drzwi uchyliły się ze zgrzytem.
Wnętrze oszołomiło Serża, który przytłoczony jego wspaniałością, nieuprzejmie zignorował witającego go gospodarza. Na ścianach półki uginały się od ksiąg i urządzeń, które poruszały się samoistnie, nienapędzane żadnym czarem. Niektóre tykały, inne piszczały, jeszcze inne pikały miarowo, a niektóre po prostu zgrzytały. Miały wielorakie kształty, czasami przypominały swą formą Żaby, innym razem Pająki, a czasem nie przywodziły na myśl niczego konkretnego, będąc ewidentnie tworem natchnionego umysłu.
– To wszystko jest niezwykłe! – ocenił zachwycony i wreszcie skupił spojrzenie na naukowcu.
Właścicielem piwnicznej jaskini cudów była Żabica o całkiem przyjemnej aparycji – co oczywiście ocenić mogła wyłącznie inna Żabica, on jako zwykły Żab, mógł jedynie stwierdzić, że gdyby interesowały go Żabice, to ta byłaby bardzo przyjemna dla oka. Ale go nie interesowały, oczywiście.
– Przyszedł po coś konkretnego, czy szydzić? – spytała, nieufnie mu się przypatrując.
– Szydzić? Nie! Skąd! Ja podziwiam, to znaczy, chciałbym… Zechcesz mnie nauczyć nauki? Mam projekt. Maszyna, która będzie latać i służyć do transportu…
– Co za głupi pomysł – przerwała mu Żabica. – Przecież do transportu służą magiczne teleporty.
– Ale moja maszyna pozwoli na transport nie niosący ze sobą ryzyka rozczłonkowania, bo nie będzie dochodzić do przejścia pomiędzy wymiarami. Będzie po prostu latać, tak jak Żaby chodzą, ale znacznie szybciej, no i będzie mogła udźwignąć większy niż pojedyncza Żaba ciężar. Wybacz, ale jak masz na imię?
Żabica łypnęła podejrzliwie, ale odpowiedziała:
– Katrioszka.
– Bardzo ładnie. – Żab uśmiechnął się przymilnie, ale Katrioszka nie odpowiedziała tym samym.
– Jaki masz problem z tą maszyną? I dlaczego zwracasz się do nauki?
– Magią nie mogę jej uruchomić. To znaczy nie tak, żeby działała jak chcę. Magia ma swoje ograniczenia dystansowe, gdy maszyna oddala się zanadto od czarownika, spada jak kowadło. Dlatego potrzebuję czegoś innego, czegoś takiego jak… To! – wskazał palcem na skaczącego po blacie, metalowego Żaba.
– Jesteś szalony. Nawet jeśli zdradzę ci sposób na uruchomienie twojej maszyny, nikt nie będzie chciał używać tworu napędzanego nauką. To byłoby wbrew wszystkiemu, co znają. Nie są na to gotowi.
Serż zauważył, że Katrioszka wyraźnie posmutniała. Dostrzegł też, że podobnie jak on, miała dziurawe buty, a jej ubranie przypominało raczej szmaty, niż ubiór przykładnego obywatela Imperium. Zaświtała mu myśl, że pomimo różnic w organach płciowych i niewątpliwie odmiennych cech, są do siebie podobni. Obłęd. Przegnał tę ideę, skupiając się na swojej maszynie, choć wizja latającego transportowca mieszała się ze świeżym wspomnieniem kolorowej i radosnej parady różnopłciowców.
– Lepiej zrobisz, próbując wynaleźć nowy czar, czy alchemiczną miksturę – poradziła z rozbrajającą szczerością Żabica. Widząc, że Serż spodziewał się bardziej inspirującej odpowiedzi na swą prośbę, ręką dała mu znać, by podszedł bliżej. – Mam coś na smutki i bolączki, których doświadczasz. Chemiczny wyrób, chodź za mną.
Nie wiedząc dlaczego przyjął zaproszenie, Serż podążył za Katrioszką w głąb piwnicy oświetlonej tym samym blaskiem, który przywiódł go z ulicy. Zapytał o jego źródło i usłyszał, że była nim niejaka „elektryczność”. Później zaś Katrioszka opowiedziała mu swoją smutną historię.
Podobnie jak on marzyła o karierze wynalazcy, jednak gdy próbowała przedstawić swoje odkrycia na Akademii Magicznej, została wyśmiana i przegoniona do „odprawiania zabobonnych rytuałów dla ciemnych prostaczków”. Zaklęcia zimnego płomienia uczono już w podstawówce, a po zakończeniu edukacji na poziomie licealnym każdy obywatel Imperium wiedział jak krzesać ognie wszelkiej maści, toteż „elektryczność” uznano za zbędną dyrdymałę, a Katrioszka została wyrzucona z uczelni.
Gdy skończyła swą opowieść Żabica westchnęła ciężko i wyjęła z kieszeni szaty fajkę, której główkę wypełniła białym proszkiem. Wymruczała zaklęcie, z palców trysnęły iskry. Zaciągnęła się dymem i podała narkotyk Serżowi. On wahał się przez chwilę, bo zwykle stronił od używek, jednak popadł w taką melancholię, że postanowił się trochę rozweselić. Dopiero potem pomyślał o tym, żeby zapytać, czym go poczęstowano, ale nazwa okazała się zbyt skomplikowana, by mógł ją spamiętać.
Wrażenie wyostrzenia zmysłów pojawiło się niemal natychmiast. Kolory zdawały się intensywniejsze, światła pulsowały i drżały, podłoga falowała. Świat stał się piękny, a Katrioszka? Zieloność i gładkość jej skóry, rozmiar jaskrawych żółtych oczu i czerń płaskich źrenic. Wszystko to wprawiło Serża w taki zachwyt, że nie próbując się nawet powstrzymać, wyciągnął rękę, by choćby musnąć palcami dłoń tej pięknej, tragicznej istoty podobnej bohaterkom najświetniejszych romansów. Już pochylał się, by złożyć na jej ustach pocałunek, gdy ona odsunęła się i rzekła:
– Może lepiej już idź… Ja… Ja nie jestem… Podobają mi się Żabice. Przykro mi.
Jej słowa zadały mu cios tysiąca noży wbijanych prosto w serce. Nie odpowiedział. Chciał zapaść się pod ziemię. Gdy ruszył w stronę wyjścia, ona rzuciła jeszcze tylko:
– Gorące powietrze jest lżejsze od chłodnego. Może… Może to ci pomoże z twoim wynalazkiem, ale lepiej zrobisz, jeśli dasz sobie spokój i zajmiesz się czymś innym. Może zostaniesz malarzem?
Milczał. Okryty hańbą wyszedł na ulicę i ze zwieszoną głową powędrował z powrotem do swojego mieszkania. Nie kluczył po alejkach, nie rozmyślał nad niczym szczególnym. Słońce paliło mu skórę i chciał tylko jak najszybciej zniknąć wszystkim z oczu. Był spragniony, a efekty tajemniczego narkotyku wciąż się utrzymywały, zniekształcając wszystko wkoło. Po przekroczeniu progu mieszkania kopnął tylko stertę części, które miały mu posłużyć do konstrukcji maszyny, lecz szybko pożałował tej impulsywnej decyzji. Ból upokorzenia trawił jego duszę, a ból stopy… Cóż, nie pomagał. Rzucił się więc na posłanie i postanowił odpłynąć do krainy snów, pragnąc zapomnieć o wszystkich doświadczeniach tego dnia. Było dopiero południe.
Władca Sennej Doliny nie przyjął zaproszenia Serża. Zamiast tego nachodziły go niepokojące wizje. Wizje maszyny unoszącej się i spadającej, by zmiażdżyć kolorową paradę kroczącą u dołu. Potem była już tylko ciemność, bo w tych majakach Serż zawsze umieszczał siebie na pokładzie latającego cudu. Gdy wreszcie usnął, w jego myślach uformował się już plan, który miał stać się siłą napędową dla działań. Zaś natura podejmowanego trudu ulegała stopniowej transformacji.
W dzienniku znów zaroiło się od notatek. Mijały dni, tygodnie i miesiące, a Serż niemalże nie wynurzał się ze swej pracowni, nieustannie eksperymentując, szkicując i zapisując postępy. Wreszcie nadszedł dzień próby, choć rezultat nie miał najmniejszego znaczenia, co Serż zresztą skrupulatnie zanotował. Konstrukt zajmował niemal całą przestrzeń w mieszkaniu, ale wynalazca nie martwił się tym, jak przeniesie go w lokację obraną do testowania. Dzień wcześniej Żabiec przygotował w odpowiednim miejscu pieczęć teleportującą, a teraz namalował podobną na wynalazku. Ostrożnie wyrecytował inkantację, modląc się, by cały obiekt trafił na miejsce przeznaczenia bez uszczerbku i gdy owoc jego pracy z hukiem zapadł się w portalu międzywymiarowym, Serż ruszył biegiem w stronę placu, gdzie miał się pojawić.
Pokaźny tłum zebrał się już z zaciekawieniem wokół kosza z przywiązaną do niego wielką płachtą. Pośród szeptów ciekawskich gapiów dosłyszeć można było rozmaite przypuszczenia odnośnie pochodzenia zagadkowego obiektu:
– Może wypadł z innego wymiaru? – zasugerował młody Żabiton w żółtej szacie arystokraty.
– Nie, to na pewno jakiś kolejny artefakt wynaleziony przez geniusza Matrymoniusa Sekstyna Szuberta Żabskiego – odparła Żabola w okularach, niewątpliwie studentka wspomnianego profesora Akademii Magicznej.
– To mój wynalazek! – wrzasnął rozsierdzony Serż, który pojawił się zdyszany tuż za nią.
Tłumek obejrzał się na niego, po czym jak na zawołanie wszyscy wybuchnęli śmiechem.
– Twój? – rechotała studentka.
– Dobre sobie, ty jesteś nikim – dodał wysoko urodzony młodzieniec.
– Mój, zaraz wszyscy zobaczycie jak działa.
By przerodzić słowa w czyn, Serż podszedł do kosza. Tłum najwyraźniej stracił jednak zainteresowanie, bo jego skromny ubiór dawał im jasno do zrozumienia, że nie był jednostką godną czyjejkolwiek uwagi. Niewzruszony Żab rozpoczął przygotowania. Najpierw przy pomocy jednego zaklęcia telekinetycznego przytrzymał brzegi otworu w materiale umocowanym linkami do krawędzi kosza, a następnie wyszeptał inkantację, skutkiem której z jego dłoni buchnął potężny płomień. Napełnianie się balonu gorącym powietrzem trwało jednak sporo czasu i zanim był gotowy do startu, plac niemal całkiem opustoszał. Serż nie zamierzał jednak rezygnować. Wskoczył do kosza i dalej pompował gorące powietrze w głąb pęczniejącego balonu. Wreszcie oderwał się od ziemi. Czarował nieustannie, płomień buchał, a maszyna latająca wznosiła się wyżej i wyżej ponad miasto. Wkrótce też znów zebrał się tłum. Żab widział jak pokazują go palcami, słyszał szum ich donośnych głosów, ale nie rozumiał słów. Nie miały też dla niego najmniejszego znaczenia. Nieważne, czy okrzykną go geniuszem, czy heretykiem, bo postanowił już, że w historii zapisze się jako szaleniec.
Gdy znalazł się dość wysoko, by wszystkie Żaby na placu jawiły mu się jako małe zielone kropeczki, resztkami energii spowodował, że płomień buchnął intensywniej. Ledwie czerwone języki polizały krawędzie materiału, a cały balon zajął się ogniem. Runął, jak w przywidzeniu sprzed miesięcy. Zgodnie z planem.
Na szczęście nikomu nie stała się krzywda. Wszyscy zebrani na placu zdążyli uciec do pobliskiej tawerny, a ogień zgasł jeszcze w powietrzu, gdy skończył się pożerany materiał. Zginął jedynie Serż – dokładnie tak, jak pragnął.
***
Sędziwa wykładowczyni poprawiła okulary, które zsunęły się z jej szerokiej paszczy.
– Jakieś pytania, po przeczytaniu fragmentu?
Kilka łapek powędrowało w górę.
– Czy wynalazcą balonu nie był przypadkiem Matrymonius Sekstyn Szubert Żabski? – zapytała klasowa prymuska.
– Tak przypuszczano, jednak po znalezieniu dziennika Serża i zestawieniu zwartych w nim treści z aktami policyjnymi z tamtego okresu, udało się dowieść, że to rzeczywiście Serż Żabolowicz jako pierwszy wynalazł balon. Matrymonius natomiast udoskonalił wynalazek, którym posługujemy się do dziś. Jeszcze jakieś pytania?
– Tak, dlaczego właściwie uczymy się o jakimś powalonym różnopłciowcu, któremu nic się w życiu nie udało? – spytał dowcipniś z odległego rogu sali. Kilkoro uczniów zarechotało.
– Dlaczego musisz podkreślać, że był różnopłciowcem? Ten styl życia akceptuje się od czasów ery Wielkiej Tolerancji! – oburzyła się Żabica, która po szkole zajmowała się wolontariatem. Młodzieniec odparł jej wystawieniem długiego języka.
– Spokój! – zażądała nauczycielka. – Nie czytałeś dokładnie. Udały mu się dwie rzeczy: stworzył maszynę latającą i zapisał się w historii jako genialny, niezrozumiany szaleniec. Dokładnie tak, jak chciał. Poza tym, jego eksperyment przyczynił się do nastania ery Wielkiej Tolerancji, w której otworzyliśmy się nie tylko na różnopłciowców, co zauważyła Masza, ale także na odkrycia naukowe, które wdrożyliśmy wreszcie w nasz system nauczania, dzięki czemu nasze społeczeństwo kwitnie jak nigdy dotąd. To był prawdziwy przełom. Serż jest znakomitym wzorcem do tematu dzisiejszej lekcji, czyli motta ery Wielkich Sukcesów: „Odniesiesz sukces, jeśli odpowiednio dostosujesz swoje oczekiwania i cele”. Tak właśnie postąpił Serż.
Odgłos dzwonka zakończył lekcję Społecznej Indoktrynacji i wszystkie Żabki wyskoczyły na przerwę.
– Ciekawe, co stało się z Katrioszką – zagadnęła jedna z Żabic do koleżanki w drodze na korytarz.
Katrioszka westchnęła ciężko. Znów poprawiła swoje okulary, spakowała książki do torby i zgasiła światło w sali. Ten ostatni gest zawsze wywoływał uśmiech na jej twarzy. Nawet jeśli nigdy nie zdobyła uznania za odkrycie elektryczności, wystarczyła jej świadomość, że to ona była pierwsza. Renomowana pozycja, jaką otrzymała na uczelni po opublikowaniu i udowodnieniu prawdziwości dziennika Serża też robiła swoje. Najważniejszym czynnikiem było jednak to, że zgaszenie światła oznaczało, iż będzie mogła wrócić do domu, do swojej ukochanej Żabicy.