Siedziałem z czarką w dłoni w ulubionym bujanym fotelu na tarasie. Rozkoszowałem się subtelnym, wyrafinowanym napojem pieszczącym kubki smakowe. Zamknąłem oczy, wdychając cudownie orzeźwiający aromat naparu. Zdecydowanie warto było zapłacić fortunę za sprowadzenie tego delikatesu z zapomnianej chińskiej prowincji. Jaka szkoda, że tak późno odkryłem ten gatunek i nie będę miał więcej okazji, żeby go spróbować. Nie wiedziałem nawet, czy Chiny wciąż jeszcze istniały.
Leniwie podniosłem powieki i uśmiechnąłem się. Szeroko i paskudnie, tak jak tylko ja potrafię. Mogłem zarzucić Staremu naprawdę wiele, ale tego dnia postarał się jak nigdy. Wszystko było perfekcyjnie wręcz dopięte na ostatni guzik. Zawsze lubiłem amerykańskie kino, ale żaden film nie mógł równać się z tym, co rozgrywało się przed moimi oczami.
Wszystko zaczęło się od słońca. Początkowo wyglądało to na zwykłe zaćmienie. Co bardziej wykształceni ludzie dziwowali się, jakim cudem mogło zajść to zjawisko, nieuwzględnione przecież w żadnych wyliczeniach. Do tego księżyc, który w całej swej okazałości wisiał po drugiej stronie nieba, najwidoczniej nie chciał mieć nic wspólnego z tą anomalią. Tak, naukowcy z pewnością rwali sobie włosy z głów, ale reszta ludzi po prostu cieszyła się, że może zobaczyć coś niezwykłego. I patrzyli tak, z zachwytem wymalowanym na naiwnych twarzach, jak ich słońce powoli gaśnie, pożerane przez ciemność.
Gdy zniknęło całkowicie, ze skupieniem czekali na pierwszy promień światła, który miał rozpocząć powrót dnia. Nic takiego się nie stało. Zamiast tego księżyc, dominujący teraz na ciemnym niebie, postanowił także zaskoczyć ludzkość i przybrał kolor krwi. Nie był po prostu czerwony, nie, on wyglądał jak kałuża obrzydliwej, cuchnącej juchy. Chyba wtedy ludzie załapali, że coś jest nie tak.
Tych, którzy kojarzyli trochę wolniej, ostatecznie przekonały trąby. Mówię wam, anielskie trąby zapowiadające Koniec to dopiero coś. Ich ryk miał moc, z którą nie mogły się równać żadne ziemskie huragany. Wieżowce waliły się jak domki z kart, lasy kładły się jak pola pszenicy, a góry trzęsły się w posadach.
A potem Staremu znudziła się zabawa w zwiastuny i walnął wszystkim, co miał przygotowane w zanadrzu. To dopiero był widok! Niebiosa pękły. Ba! Eksplodowały, kąpiąc cały świat w deszczu ognia i siarki. Morza zawrzały, a wulkany wybuchały jeden po drugim, jakby do rytmu jakiejś melodii. Ja akurat, cholernie oryginalnie, słuchałem „Highway to Hell”. Może i słaby żart, zważywszy na okoliczności, ale Staremu chyba się spodobał, bo kolejne erupcje zachodziły w idealnych momentach, wspaniale podkreślając bit Phila Rudda.
Muszę przyznać, że bawiłem się wtedy wyśmienicie. Wyłem z uciechy i klaskałem głośno w dłonie, obserwując zagładę świata. Może to i niezbyt normalne, ale kto oczekuje ode mnie normalności? To był po prostu piękny widok i nic na to nie poradzę. A apogeum nastało, kiedy przybyli Czterej Jeźdźcy. Zawsze lubiłem chłopaków i dobrze wiedziałem, że całą wieczność czekali na ten dzień, więc i ja przygotowałem się odpowiednio. Znaczy się, wyciągnąłem z kieszeni ajfona i wszystko nagrałem. Kiedy spadli na ziemię na tych swoich przerażających rumakach, wywijając tymi swoimi mieczami i niszcząc wszystko, co tylko spotkali, po prostu się popłakałem. To było tak piękne, że nawet ja nie mogłem powstrzymać łez wzruszenia.
Świat był jednak cholernie wielki i słudzy Pana, nawet działając na taką skalę, potrzebowali wiele czasu, aby go zniszczyć. A ja mam taką słabość, że dość szybko się nudzę, dlatego też po pierwszym wybuchu dzikiej radości dość szybko straciłem zapał. Świat się walił, ale nie cieszyło mnie to aż tak, jak na to liczyłem. Ot, ładny widoczek do obserwowania, coś jak ogień tańczący w kominku. Poszedłem więc zaparzyć herbatę.
Odstawiałem właśnie czarkę na stolik, by sięgnąć po ciastko, kiedy zobaczyłem, że ktoś się zbliża. Nie, nie Stary oczywiście, on by się nie fatygował. Ma od tego swoich ludzi. Na początku przybysz był tylko punkcikiem na tle czarnych dymów płonącego świata. Może i wziąłbym go za jakiegoś gołębia, ale ptaki chyba zdążyły już wyzdychać. Poza tym leciał zdecydowanie za szybko i zdecydowanie za bardzo w moim kierunku. Po chwili mogłem wyraźnie zobaczyć trzy pary ogromnych, śnieżnobiałych skrzydeł miarowo młócących powietrze. Anioł leciał pewnie, nic nie robiąc sobie z siekącej dookoła niego ognistej ulewy. Nic dziwnego, w końcu niósł wolę swego Pana.
– Witaj, Gabrielu – powiedziałem uprzejmie, gdy tylko doleciał na mój taras. – Usiądziesz?
– Nie tym razem, Lucyferze. Pan wzywa cię do siebie – odparł archanioł.
– Niczego innego się po nim nie spodziewałem. – Skrzywiłem się i upiłem łyk herbaty dla poprawy nastroju. – Klapnij sobie, przecież czas nie robi ci różnicy.
– W zasadzie chwilka odpoczynku mi nie zaszkodzi.
– No jasne. Nie każemy mu przecież czekać w nieskończoność. – Zachichotałem pod nosem i wskazałem Gabrielowi fotel po drugiej stronie stolika. Anioł usiadł na nim z wdzięcznością, owinął się trzema parami skrzydeł i zaczął powoli się bujać. Ja zaś wstałem, żeby odpowiednio go ugościć. Zniknąłem na chwilę w domu, a po chwili wróciłem z pustą czarką i kolejną paczką ciastek.
– O ile dobrze pamiętam, zawsze lubiłeś delicje, prawda? – Posłałem mu szeroki uśmiech, kładąc słodycze na stole i nalewając herbaty.
– Nie pogrywaj sobie ze mną, przecież wiem, że ty niczego nie zapominasz. – Gabriel parsknął, ale przyjął ode mnie czarkę. Z pewną dozą satysfakcji obserwowałem podziw malujący się na jego twarzy, gdy upił pierwszy łyk.
– To co tam słychać? Ciężki dzień? – spytałem beztrosko, zataczając ręką łuk obejmujący większość spektaklu rozgrywającego się poniżej nas.
– Nawet sobie nie wyobrażasz. – Archanioł westchnął. – Kto by pomyślał, że niszczenie Bożego Dzieła może być takie męczące.
– Miło, że ktoś w końcu docenia moją pracę. – Wyszczerzyłem się.
Przez kilka długich chwil siedzieliśmy w milczeniu, rozkoszując się pyszną herbatą i otaczającym nas spokojem. Jak za starych, dobrych lat. Oczywiście nie wytrzymałem za długo.
– Możesz mnie już wysłać do Starego? – zapytałem, nie zwracając uwagi na grymas, który wykrzywił jego oblicze po moim ostatnim słowie. – Oczywiście nie wyganiam cię. Siedź tu ile chcesz, czuj się jak u siebie i w ogóle. Jeśli chcesz, to w lodówce masz kilka browców, a jak zgłodniejesz, to może nawet znajdziesz gdzieś pół niezłej pizzy. Ale mnie wyślij, chcę to mieć już za sobą.
Gabriel powoli kiwnął głową. A potem znalazłem się w Pańskim Ogrodzie. Od mojej ostatniej wizyty Stary nieźle zapuścił to miejsce. Z większości drzew pozostały jedynie smętne kikuty, soczyście zielona trawa pożółkła, a po kwiecistych łąkach nie pozostało nawet wspomnienie. Szemrzące niegdyś wesoło strumyki powysychały, pozostawiając puste, kamieniste koryta. Nawet niebo, wcześniej tak boleśnie błękitne, miało barwę popiołu. Nie muszę chyba dodawać, że teraz o wiele bardziej mi się tu podobało.
Pewnie ruszyłem przed siebie. Doskonale wiedziałem, dokąd mam iść. W samym centrum Edenu wznosił się pagórek na którym rosło samotne drzewo. Jako jedyne w ogrodzie nie zmieniło się ani trochę, wciąż było olśniewająco piękne. Wśród zieleni jego korony kusząco połyskiwały czerwone owoce. Bez liczenia wiedziałem ile ich tam jest – o jeden za mało. Uśmiechnąłem się, zaraz jednak zmarszczyłem brwi ze zdziwienia. Kilka kroków przed pniem rósł krzak, którego nie pamiętałem. Krzak płonący jak pochodnia. Podszedłem do niego i kucnąłem. Wyciągnąłem z kieszeni dżinsów paczkę fajek i odpaliłem jedną od gorejącego krzewu.
– Zdejmij sandały z nóg, gdyż miejsce, w którym stoisz, jest ziemią świętą. – Usłyszałem melodyjny głos dobiegający zza moich pleców.
– Jakie znowu sandały? To przecież oryginalne conversy – zawołałem z oburzeniem i odwróciłem się. A potem wybuchnąłem śmiechem.
Przede mną stał siwiejący czarnoskóry mężczyzna w białym garniturze. Jego twarz zdobiły piegi, których nie mógłbym pomylić z niczym na świecie. Cholerny Morgan Freeman. Zdążyłem zapomnieć, że staruszek ma całkiem niezłe poczucie humoru.
– Miło znów cię zobaczyć, Lucyferze – powiedział Bóg.
– Ciebie także – odparłem i zaciągnąłem się dymem z papierosa, by ukryć swoje zdumienie faktem, że mówię całkowicie szczerze.
– Usiądziesz? – Pan wskazał mi miejsce na stojącej obok krzewu ławce, której jeszcze przed chwilą tam nie było. Nie widziałem powodów, żeby odmówić.
– I co teraz? Zagramy w szachy, żeby dopełnić obrazu? – zażartowałem.
– Niezły pomysł, ale myślę że to bardziej ci się spodoba – odpowiedział Bóg, podając mi kijek z nabitą na czubku pianką.
Wyszczerzyłem się jak dziecko. Spędziliśmy kilka długich chwil, przypiekając łakocie nad gorejącym krzewem i zjadając je z krakersami. W końcu jednak Pan wstał z ławki i spojrzał na mnie poważnie.
– To już koniec, co? – Westchnąłem głęboko.
– W istocie, Lucyferze. Już czas, żebyś wyruszył. Przywołaj Beliala, Samaela, Belzebuba i resztę swych piekielnych legionów. Przyjmij postać Bestii i poprowadź ich do walki. Już czas na Ostateczną Bitwę.
– Wiesz… może być z tym pewien problem – zacząłem powoli. – Rozpocząłeś zabawę trochę wcześniej, niż się spodziewałem i jakoś tak wyszło, że nie miałem czasu się dobrze przygotować. Nie mam jeszcze Antychrysta i w ogóle…
– Nie żartuj sobie ze mnie – żachnął się Bóg. – Przecież wiem, że zawsze masz ich kilku w zapasie. Weź tego Mansona – i tak większość ludzi jest przekonana, że to o niego chodzi.
– Meh. Manson zawsze był dobry tylko w gębie. Poza tym nie mam chwilowo kogo wzywać, dałem dziś wszystkim chłopakom wolne. – Uśmiechnąłem się niewinnie i przepraszająco zarazem.
– To Armageddon, Lucyferze. Musisz stanąć do walki. – Bóg nie poddawał się.
– Wiesz, chyba jednak sobie daruję. Nigdy nie podobał mi się ten pomysł. Wielka bitwa z siłami światłości o losy świata, to brzmi strasznie tandetnie. Zresztą kiedyś już walczyłem z Michałem i dostałem niezły wpierdol, pamiętasz? Ja nigdy nie zapominam. Tak więc wybacz, Panie, ale ja w to nie wchodzę.
Odłożyłem patyk, którym bawiłem się podczas całej rozmowy i powoli wstałem z ławki. Popatrzyłem jeszcze tęsknie na niedojedzoną paczkę pianek, ale w końcu zadowoliłem się kolejnym papierosem.
– Jak ty to sobie wyobrażasz, Lucyferze? Apokalipsa bez Ostatecznej Bitwy? – zapytał Stwórca, gdy zamierzałem już odejść.
– Powiesz wszystkim, że to była metafora. Do tej pory działało, prawda? – Roześmiałem się głośno. – Dzięki za ognicho, było super. Musimy to kiedyś powtórzyć, przy jakiejś weselszej okazji.
– Myślisz że tak po prostu pozwolę ci teraz odejść? – W głosie Pana zabrzmiało niebezpiecznie echo grzmotów nad górą Horeb. Ja jednak wzruszyłem tylko ramionami.
– Mam nadzieję, że mi wybaczysz. – Ruszyłem w dół pagórka. – W końcu jesteś Miłością, prawda?