- Opowiadanie: stn - Kwantowego serca ostinato

Kwantowego serca ostinato

Przyznam się, że moją główną inspiracją była okładka Króla Bólu.

Najcięższy z moich tekstów, każdemu z dyżurnych daję dyspensę. ;)

 

Bym popełnił faux pas – dziękuję za wczesną bętę NWM, Vedyminowi oraz Blacktomowi. Aktualna wersja jest im jednak całkowicie obca. ;)

No i – w treści (pod koniec) zawarłem fragment jakiejś ludowej przyśpiewki. Jeśli ma to autora i/lub tytuł, to chętnie się dowiem.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Kwantowego serca ostinato

Szła w andante. Serce kościelnego dzwonu biło prawie jak jej własne. Drżało tonami najniższymi, ze zmiennym rytmem siedemdziesięciu szczęściu do stu ośmiu uderzeń na minutę. Metrum nieparzyste, trzy na cztery, z akcentem na uderzenie pierwsze.

Małpy znały rytm, pozostało nauczyć je kroków.

Tak też uczyniła – oszukując je. Fukały teraz pełne złości. W zmyślnych i tanecznych krokach przekradła się pomiędzy, a one oczarowane przyglądały się jej taktownym ruchom. Przed wejściem do wnętrza kościołka zebrał się ich tłum. Klekotały z głośników udających usta, przechylając przy tym metalowymi głowami. Nie odważyły się jednak wejść do środka. Bo tam, we wnętrzu, zamknięty w dzwonie, spał ostatni z żyjących książąt.

Stacja Katowice – przemówił radiowo system.

Oddychała głośno – było potwornie gorąco, ale to strach i podniecenie spowodowały, że w jej piersi bił młot. Współbrzmiał z dzwonem, który dudnił, aż zębami dzwoniło. Stanęła, w dźwiękach echa szukając kapsuły, w której leżał jej syn.

Dzwon okazał się dużą maszyną o obłym kształcie, sercem kościoła, zawieszonym w sieci metalowych ramion i grubych przewodów. Pulsował, wysyłając w przestrzeń sygnały kontrolne do sparowanych z nim botów. Zmienne pole elektromagnetyczne, które generował, przyprawiało o mdłości. Podeszła i położyła dłonie na pokrywie. Zimna i szorstka powierzchnia dawała poczucie obcości, odpychała.

Męski głos proboszcza rozbrzmiał, kiedy system stał się świadomy jej obecności.

– Bądź pozdrowiona, królowo. Moduł logowania jest wyłączony.

Przechyliła koronę i spróbowała nawiązać połączenie. Radiowy szept odbił się od ścian kościoła, ślizgnął po krągłości dzwonu i wrócił do niej – ale beż żadnego efektu. Proboszcz nie zgadzał się na rozmowę:

– Książę numer dwa nie może przyjąć wizyty.

Wiedziała gdzie szukać – schyliła się i sięgnęła na sam dół drżącej maszyny. Tam wymacała zaczepy obudowy i szarpnęła, te natychmiast się zwolniły, odsłaniając plątaninę kabli i złączek. Rwała na oślep, aż w końcu sieć rozbrzmiała szumem zawołań o awariach i utracie połączeń. Królowa uśmiechnęła się, kiedy czerwona żarówa zrzygała się na nią z sufitu; nie widziała, ale smakowała długość fali światła, z którą poczuła ciepło, rozlewające się po jej twarzy. Magnetyczne imadło puściło jej głowę, a wibracje ustały. W ogóle zrobiło się cicho – klecha zamilknął, poddawszy się brutalnemu gwałtowi na jego obwodach.

Wyprostowała się, przetarła pot z twarzy, chwyciła za kieszenie na obudowie dzwonu i pociągnęła. Z cichym sykiem serwomechanizmu drzwi się rozstąpiły, odsłaniając ciało księcia.

– Cześć – szepnęła czule. – To ja! – krzyknęła, żeby w echu zobaczyć jego twarz.

Kiedy odbite fale zawinęły się wokół kolców na głowie, dostrzegła, że leżał nagi, zwinięty jak dziecko wewnątrz brzucha matki. Oddychał głęboko i mruczał niespokojnie. Położyła dłoń czole i poczuła, że je marszczy. Zsunęła palce na oczy, których nie chroniły zamknięte powieki. Śnił, zaczepiony koroną do gniazda wewnątrz, połączony z wirtualem – zagubiony między jednym światem a drugim. Chwyciła za pęk kabli wystających z nasady jego czaszki i z całej siły szarpnęła. Trzask pękających złączeń wstrząsnął jej koroną – zabrzmiał jak krzyk, który dopiero miał się rozlec.

To książę ryknął, wyrwany nagle z tysiącletniego koszmaru.

– Hej, to ja! Wróciłam po ciebie – odpowiedziała.

Trząsł się i płakał. Próbował coś powiedzieć, ale dławił się pianą i śliną, które toczył z ust. Nie wiedziała jak mu pomóc. Bezwładne ciało wysunęło się z metalowej macicy i plasnęło o podłogę. Chciała obetrzeć mu łzy, ale ich nie poczuła; to strużka krwi płynęła mu z nosa.

Chwyciła go w ramiona, najmocniej jak tylko umiała i przytuliła. Spojrzał jej w oczy i szepnął:

– Słoń.

I zamarł. Ostatni oddech pozbawił go resztki tchu i zmysłów. Wyrugowanie z teraźniejszości było karą, której podlegał każdy uciekający spod jurysdykcji króla. Uśmiechnęła się i powiedziała do pustej maszyny:

– Ten był ostatni. Czy wszystkich wydziedziczysz?

– To ty go zabiłaś – odpowiedział cicho proboszcz.

Przytuliła bezwładne ciało syna, bo wiedziała, że gdzieś tam w środku wciąż jest i ją słyszy.

– Kocham cię – szepnęła mu do ucha. – Wasyl nam pomoże, zobaczysz.

 

Wraz z zanikiem sygnału kontrolnego większość małp gdzieś uciekła. Pozostała garstka krzątała się wokół ogromnego czworonożnego bota, który stanął przed wejściem do kościoła i blokował im przejście. Bez chwili zawahania, bez poszanowania netykiety, maszyna przedstawiła się jako “Słoń”. A Julia roześmiała się w głos.

– Oswoiłeś budowniczego?

Podeszła do maszyny i poklepała ją w masywne cielsko. Nie wierzyła we własne szczęście, czuła, jakby coś ciężkiego spadło jej z serca.

Słoń posłusznie ugiął kark i pozwolił królowej wciągnąć jej syna. Leżeli teraz we wnęce na grzbiecie. Daj mi sprzążkę – szepnęła radiowo. Z cielska wysunął się przewód, którego magnetyczną wtyczkę przysunęła do podłoża czaszki. Wtedy stacja przeistoczyła się w morze wibracji, a mieszkańcy, zupełnie jak insekty, bzyczeli harmonicznymi, odbijającymi się od niewidzialnych ścian w nieokreślonej, trójwymiarowej przestrzeni.

Do Krakowa! – radiokrzyknęła.

Przed nimi rozciągały się korytarze długie na dziesiątki kilometrów, utopione w mroku, rzadko rozświetlone halogenami. Większość z nich prowadzi donikąd, zbudowane bez planu i większego sensu. Król musiał stracić kontrolę nad dzwonami, a przez to zdziczeli budowniczowie. Ogromne boty robiły to, co zostało im wpojone – konstruowały i naprawiały. Labirynt wężowatych przejść i pustych hal był śmiertelną pułapką dla fircyków; jej ratunkiem była korona. Choć tym razem miała do pomocy elefanta.

Było tak cicho, spokojnie… Tęskniła za Wasylem, za fircykami, za tańcem i śpiewami. Za chaosem.

Stuk, stuk, stuk. Świat był echem widzianym stopami słonia.

 

***

 

Siedemdziesiąt tysięcy godzin szli, aż jej koronę połaskotało echo.

– Co tak szumi?

Para wyleciała z ust. Tuż po niej przyszły dreszcze. Przytuliła syna, kradnąc nieco ciepła. Osiem szpiczastych anten dziabnęło ją w piersi.

 Oczy miała zamknięte, ale nadstawiła uszy, żeby nakarmić niecierpliwy słuch. Odbiła się od ściany dźwięków, ogłuszona ich intensywnością.

– Całe ich gniazdo – mruknęła.

Sam fakt istnienia obozu zaprzeczał najważniejszej z fircykowych zasad – niezależności. Tymczasem plątanina szmat i linek ciasno otaczała wejście do katedry. Jak sznur zaciśnięty na ludzkiej szyi, tłum wiernych dusił swe uświęcone miejsce.

– Nie cykaj się – szepnęła mu do ucha. – Nic mi nie zrobią.

Koroną szybko pochwyciła sygnał, dodatkowo wzmocniony przez bodźce odebrane kamerą w pysku i czujkami na stopach słonia, a mózg królowej zalała feeria barw. Zobaczyła kryształową mgiełkę, która leniwie kłębiła się między namiotami. W niej dostrzegła gromadę, całe rodziny fircyków. Dziesiątki, nie – setki świateł tańczyły, przez co czerwone diody wirmasek sprawiały wrażenie, że obozowisko zamieszkał rój świetlików, a nie ludzka banda. Ze smutku popadła w szaleństwo – jej oczy, białka nabrzmiałe krwią, nie poddawały się i z uporem maniaka łowiły kolejne błyski. A obłąkany uśmiech rozciągnął się od ucha do ucha, zupełnie jak czarna przepaść wspomnień – rozmazanych i chaotycznych. Była ślepa, ale wirtualem widziała. Łowiła ich szepty, słyszała śpiewy i zgiełk rozmów. Tak bardzo chciała wejść pomiędzy głośny korowód, wrócić do życia w roju. I tylko jedna wątpliwość, złośliwa myśl, kąsała pewność jej potrzeb. Był nią strach o łańcuch reakcji, które wywoła powrót księcia. Zwiastował on zmiany, na które – tak naprawdę – nikt nie czekał.

Spojrzała na twarz syna. Robię to dla nas – radioszepnęła.

 

Fircyków harce negentropijne

 

Słyszę każde twoje słowo, mamo.

Obraz, obraz, głos. Wspomnienie. Liść. Zapamiętaj. Konar. Przemyśl. Korzeń. Przekaż.

Świat jest drzewem, ja gałęzią. Poznań, Gdańsk, Katowice, Kielce, Rzeszów. Kościoły kontrolne, pomiędzy nimi krakowska katedra – węzeł główny sieci rozpinającej się na stacjach. Wokół pustka, a ja tak dawno nie czułem ciążenia silników.

Po co mnie porwałaś?

Nie mogłem mówić i nie czułem żadnego z mięśni. Na szczęście pozostały mi echa, w tym głos królowej. Ale czy i one niosły informacje, czy i on był prawdziwy? Choć matka i słoń dzielili się ze mną wizją, to nie czułem upływającego czasu. Brak punktów odniesienia powodował, że smakowałem zupę starych myśli i czerstwych doznań.

 

Błysk!

Jesteśmy. Granica pustych korytarzy i ludzkiego ula. Przed nami chór fircykowych śpiewów i chrząkań.

– Pustak!

Fala podnieconych głosów rozniosła się przez obóz.

– Pustak jedzie!

Serpentyna brązowo-czarnych szmat odkleiła się od szarego tła otoczenia i popłynęła w naszą stronę. Blade i chude kończyny łopotały w tył i w przód, uwalniając się na chwilę spod ciuchów.

– Pustak! Tępy łeb! Realniak! Czołojebca!

Tylko część z nich krzyczała, reszta zawodziła i wyła, a ślina ciekła im z niedomkniętych szczęk. Mimo to obelgi spadały jak kamienie, a dla mnie brakowało echa! Wszystkie wyczuwalne pasma zapchane, spektrum zagarnięte przez fircykowy szum. Widziałem troje udawanych grajków, pieszczących dłońmi pustą przestrzeń.

Elefant szedł coraz wolniej, jego słuszne rozmiary ledwie pomagały wobec dziesiątek ciał blokujących nam drogę. Szmatławce dzieliły się wszystkimi znanymi wyzwiskami, niektórymi zresztą paskudnymi… i nic ponadto. Ułamek sekundy, wsłuchałem się. Kiedy to krzyki zamieniły się w śpiew?

Nagła synchronizacja połączyła ludzkie głosy, tłum zawył, a ja nie mogłem zrozumieć co się działo.

 

Krzyczałem!

A przynajmniej próbowałem.

Cofnij się!

Julia wychylała się z grzbietu i wyciągnęła dłonie, próbując złapać którąś z kobiet. Te jednak nie mogły zbliżyć się bardziej niż na pół metra. Zaczęła przechylać koronę. Zarzuciła swe kolce, by wyłowić i słuchać ich śpiewów.

– Posłuchaj ich wirtuala! – krzyczała do mnie. – Coś niesamowitego!

Nie!

 

Furia!

Elefant szarpał na boki, bijąc fircykowe baby.

Raz za razem, smagał ich przez głowę, plecy, nogi. Słoń – choć powolny i raczej słaby – uderzał to prawym odnóżem, to lewym, dzielnie walcząc z gęstym tłumem. Na próżno jednak, bo trafionych zastępował ktoś inny. Widziałem, że obiliśmy już i paru chłystków (na których wirmaski były jeszcze za duże). Jeden z nich, wyjątkowo uparty, ciągle wracał, przeciskając się pod spódnicami i stawał naprzeciw bota, szczerząc się i chwaląc świeżo nabytą szczerbą. Słoń już podnosił łapę, a on myk – i nie ma smyka!

A gdzie mężczyźni?

– Nie bij! Włącz wirtual!

Są – wyłonili się zza naszych pleców. Jeden z nich, ze zniszczoną wiekiem twarzą, chwycił królową za rękę i pociągnął do siebie.

 

Błysk!

Julia założyła na twarz maskę i nie przestała do mnie nadawać, a ja dostałem sierpowym tysięcy kolorów i dźwięków.

Świat wywrócony na drugą stronę przestał być sobą. Chropowate mordy zostały zastąpione przez piękne i młode twarze. Największa zmiana zaszła w kobietach – teraz uśmiechnięte i radosne, tańczyły obleczone w barwne i przepastne chusty, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy. Przestrzeń przebijały setki strzałek, znaków i wskaźników, a także holograficznych reklam, które podobnie jak neony zachęcały do wejścia w kolejne namioty. Widziałem sklepy ze złomem i częściami zamiennymi, krawcowe, a nawet jakiś wirtualny burdel.

Jednak to szum wypełnił moje myśli, za dużo nowych doznań! Ćpali fałszywą rzeczywistość, a ja im nie ufałem. Fircyk-senior, nad którym zawisnął teraz napis “Wasyl”, trzymał matkę. Jego oczy odbijały światła jak oszlifowany klejnot, kontrastując do sumiastego i czarnego wąsiska.

Julię otagowali zgodnie z jej imieniem, a mnie “flaczkiem”.

 

Muzyka!

Trzech grajków dorobiło się pięknych, drewnianych skrzypiec.

Przewieszony przez elefanci grzbiet rzygałem, paskudząc przy tym nogi pobliskich kobiet. Dziwne, nic przecież nie czułem. Kiedy moje ciało zaczęło konwulsyjnie kaszleć i pozbywać się resztek kwasu, to ja słyszałem śmiech tłumu. Zmusiłem się, by zwęzić rzeczywistość do podstawowej i przyjrzałem się wspomnieniom jeszcze raz.

 

Chaos!

Na grzbiecie zostałem sam. Julia idzie z Wasylem. Ten odwraca się i krzyczy:

– Uspokójcie go, bo nas pozabija!

Jakiś młodziak wskakuje na wyczerpanego elefanta, w ręce trzyma kij. Pierwszego ciosu nie poczułem. Drugi!

Błysnąłem. Ja – fluktuacja w zbiorze ludzkich wspomnień.

 

***

 

Radiotęcza wirtualnych myśli budzi mnie z letargu.

Niosą mnie przez połączone namioty, nad portalem do następnego wisi ludzka czaszka i mruczy do mnie z anteny zepsutej wirmaski. Nie mogę się poruszyć ani odezwać, nawet zamrugać, jakby ktoś podniósł i przykleił mi powieki. Spoglądam w punkt, w którego kierunku ułożono mi głowę. Grupa szmaciarzy macha swoimi płaszczami, żeby rozrzedzić kryształową, lepiącą się do wszystkiego mgiełkę.

– Co za paskudna morda.

– No taką ma. Pełną dystansu i wyższości. Jak ten pajac w tanecznym, kurwa jego mać.

Kładą mnie na ziemi, leżę z twarzą skierowaną na sklepienie namiotu. Z góry spoglądają na mnie maski. Ze dwie setki – większość pogiętych i podrapanych, część jest brudna od zaschniętej krwi. Ich wizjery wciąż błyszczą, słyszę jak mruczą, czyli wciąż działają. A gdyby…

– Tak – wtrąca się ktoś. – Małpy.

– Nie dzisiaj – odpowiada Wasyl. Poznaję go po głosie. – Mamy inne tematy.

– To sprawa naszego obozu, nie tylko waszego małżeństwa. – Młody nie traci animuszu. – Znowu je za sobą przyprowadziła.

Inny głos mu wtóruje:

– Nie poprzemy was, jeśli nie zaopiekujecie się ludźmi i zapasami.

Przewracam się, chyba zostałem kopnięty. Nade mną zawisa wąsata twarz.

– Cztery flaki, cztery ataki małp. Cztery razy tłukłem każdego z was do śmierci, a i tak żaden nie powiedział: dlaczego?

– Nigdy nie potrafili – wtrąca się ktoś kobiecym głos.

Umiałem.

To Julia mówi:

– Król ich hodował, trzymał w maszynach od dziecka. Ten jest ostatni.

– I tak będą atakować. Trupy przestały im wystarczać.

– Bo zdychają z głodu! – Nigdy nie słyszałem głosu tak mocnego i pewnego. Wasyl stanął wyprostowany i grał rolę przywódcy. – Zamknijcie się wreszcie i zrozumcie, że ta stacja zdycha. Na wyższych poziomach jest za ciepło, by wytrzymać, a tutaj za zimno, żeby zrzucić szmaty. Przewody są puste i małpy to wiedzą. Czy wiecie, co robicie poza gadaniem? Sracie. A to ich ostatnie źródło biomasy.

– Przecież mają baterie?

– W których muszą wymienić elektrolit. To z nami robią. Mielą i przerabiają.

W namiocie zapanowało milczenie.

– Brzmisz mądrzej niż wyglądasz – szepnęła nagle jedna z wirmasek.

Wszyscy ze zdziwieniem popatrzyli w górę, a później na Wasyla. Niedoszły król zmarszczył brwi i wpatrzył się we mnie. Wstrzymuje oddech, pochyla się, chwyta mnie za szyję.

Przepraszam. Nie mogłam się powstrzymać.

– Nie masz tu prawa głosu! – Wykrzykuje i rzuca mną z powrotem na ziemię. Uderzam głową o beton, czarne plamki zjadają mi wątpliwą teraźniejszość.

– Jeśli któryś z klanów do jutra nie zdecyduje o przyłączeniu się do nas, albo jeszcze raz podważy zasadność moich planów, to tutaj zostaje – podejmuje po chwili Wasyl. – Katedra jest nasza.

– Jest jeszcze ogród.

– Poradzimy sobie, Julia zna drogę.

– Nie wytrzymamy. Nie w tym hałasie.

– Musimy – wtrąca królowa. – Książe wie jak tam dojść.

 

Kolejny portal, kolejny namiot, tym razem – Taneczny.

Oglądam ściany wyłożone i wygłuszone szmatami, zdobionymi intensywnie tłoczeniami i szkicami malowideł o złotych i srebrnych konturach. To jednak monochromy, ich piękno uzupełniają warstwy cyfrowych arrasów, które widać tylko w rozszerzonej rzeczywistości – nadającej im barw i trójwymiarowej dynamiki. Indukowana wirtualem fatamorgana sprawia, że oczy i głowy wplecionych w gobeliny postaci podążają za oglądającym. Niosą mnie, a ze ścian przyglądają się temu wygłodniałe lwy, złaknione zabaw psy i głodne pieszczot koty, gwałtowne i dzikie konie, a ich jeźdźcy celują we mnie szablami… dopiero ostatni sprawia, że przyklejam się do niego zaciekawiony. Z cyfrowych głębin piszczą do mnie ogromne potwory morskie, których śpiew kojarzy mi się z wyciem zagubionych w katedralnym ogrodzie fircyków.

Zimniej tu niż na zewnątrz namiotu, a kryształowa mgiełka wydaje się gęstsza, wisi leniwie, nieskora do podążania za wirami powietrza. Z nimi płynę. Przez jezioro świateł, ślizgam się na fali rozmów, fircykowej muzyki i podwodnych jęków. A w prześwitach tęczy dostrzegam nagie ciało. Chwyciły mnie ręce, silne i pewne, z doskonale zarysowanymi mięśniami. Nie umiałbym uciec z ich objęć, nawet gdybym wiedział, jak się poruszyć. Oczy wpatrzone mam w jeden punkt, ale widzę, że wokół trwa bal. Wiele fircykowych par tańczy, niektórzy stoją i rozmawiają. Zza zebranych wyłania się Julia i Wasyl, głośno o czymś rozmawiają. W pewnej chwili muzyka cichnie, oczy wszystkich kierują się do środka – na nas.

– Król? – Wasyl podejmuje przerwany wątek. – Raczej wspomnienie. Wyrugowane i wyhodowane w kryształ. Katedra jest ich pełna.

Odwraca wzrok i kieruje go na mnie.

– To przez nich dziczejemy.

Dostaję w twarz, choć tylko raz.

Sadysta postanawia mnie pogłaskać i przeprasza za nagły wybuch. Tłumaczy się właśnie, że przecież porzucił dziką i męską naturę, i w drugim świecie razi kobiecością. Mówi, że to moja wina! Żałuje, że nie mogę poznać jego prawdziwej natury. Ale ja widzę. Czuję każdą z fal spektrum i poznaję wirtualne wcielenie. Pod maską wirtualu emancypował się i stoi przede mną jako królowa gniazda; naprawdę zaś typ bezpłciowy i z psychicznej stabilności odarty. Jesteś mi nijaki. Zatem jesteś tylko "tym". Pluję na ciebie.

Fircyk zmienia tapetę, jego-jej makijaż, jak w kalejdoskopie, mieni się kolejnymi barwami. “To” nad czymś głęboko myśli, bo marszczy czoło i przymyka śliwkowe powieki. Zbliża cyfrowo pudrowany nosek i węszy. Wdech i wydech. Wdech. Kolejny wdech. Kolejny. W końcu przestaje, chwyta mnie za szczękę i gwałtownie szarpie. Twarzą w twarz, mierzę się na spojrzenia z kryształem. W jego rysach dostrzegam podobieństwo do mnie. Ten sam płaski nos, lecz nieco większe i wydatniejsze usta, a czoło wyższe, jednak oczy zupełnie inne – ślepe i piękne, jak pryzmaty przez które ulatuje załamująca się dusza. Golem ulepiony został ze wspomnień królowej. To jej połowa, a mój ojciec – w końcu go poznaję. Na starość skruszał, ciało zarysowało się mnóstwem drobnych rys i pęknięć.

– Śpiewają, kiedy jest zimno. Wiedziałaś?

Nie tylko Julia, ale wszyscy, którzy zbili się w okrąg, słuchają z zaciekawieniem.

– Reaguje też na uderzenia, na głosy i muzykę, ale to już wiecie. Zaczyna sam, kiedy temperatura wokół bardzo spadnie. Ożywa, podczas gdy wszystko inne zamarza. Im jest zimniej, tym posąg drży mocniej. – Wasyl bierze głęboki oddech. – A przy tym śpiewa, o ile nazwać tak można to zawodzenie. Wydaje mi się, że stary król… nie wiem jak mu się to udało, ale zapisał w tym krysztale wiadomość, której nie umiem zrozumieć.

Julia wychodzi z tłumu, staje naprzeciw posągu, kładzie dłoń na moim policzku i uśmiecha się. Chciałbym poczuć jej dotyk i odpowiedzieć, choćby zamrugać powieką i oznajmić, że wciąż tu jestem.

– Zacznijcie – Wasyl chwyta i przyciąga ją do siebie.

– Lej go! – krzyczy tłum.

– Chuj z nim, chuj z królem!

– Chuj!

Jeden z fircyków macza kawałek swojego płaszcza we wiadrze i smaruje mi czymś twarz. Wasyl przygląda się z uśmiechem. Podchodzi. Znów twarzą w twarz, spogląda mi prosto w oczy. Nie odrywa rozdąsanego nosa, przez dłuższą chwilę macha wydłużonymi rzęsami i myśli.

– Ty zaproszenia nie dostaniesz – szepcze nagle. Odsuwa się i gestem zachęca fircyka z wiadrem.

Pod nos podsuwają mi czarną breję i polewają nią twarz. Moim ciałem wstrząsają konwulsje, kaszlę i pluję, próbując odkrztusić jej resztki.

Zniosę wszelkie upokorzenia, ale nie mogę wytrzymać bezczynności własnej matki. Po co mnie tu przyniosła? Stoi i przygląda się nam, z jej miny nie odczytuję nawet cienia emocji. Zupełnie jak nie ona, jakby ją życie opuściło. I dlatego daję się zadziwić, kiedy wyrywa się z objęć i podbiega do posągu, stając pomiędzy nami. Wyprostowana, dumna i uśmiechnięta.

Wasyl wybucha falą zazdrości, otaczając się granatową poświatą. Julia go ignoruje. Natychmiast wznieca wokół siebie czerwony blask, jakby w kontrze do rosnącej złości fircyka. Uśmiecha się jeszcze szerzej, a przekrwione białka rozwiera w całej okazałości.

Chciałbym o coś zapytać, ale nie umiem. Usta nie chcą się poruszyć. A matka nie czeka, zwinnym gestem dłoni przywołuje siedzących leniwie grajków i krzyczy:

– Muzyko, graj!

Zaczyna swój taniec; delikatne ruchy bioder, stopa melodyjnie klaszcze o betonową posadzkę. Stuk, stuk-stuk, stuk. Za nimi w ruch idą fircykowe smyczki. Szybciej, szybciej, coraz szybciej! Taniec nakręca ją w rekurencji dziwnej mieszanki smutku i podniecenia. Uśmiecha się i pozwala kroplom spływać po brodzie. Siedzące wokół kobiety podejmują znaną mi melodię – znów ta smutna, rozdzierająca serce żalem i goryczą pieśń. Intonują, a ja wirtualnym filtrem w końcu odgaduję:

Moje serce mówi mi że cię kochałam.

Powiedz słowo – ja cię z tej miłości zabiję.

Pozostałe baby wstają i podejmują taniec. Namiot otacza zbieranina zdziczałych fircyków. Wyją, modulują głosy, próbują dopasować się do rytmu i melodii. A kobiety kręcą się wokół posągu, śpiewają do niego; przeklinają swojego króla. Korowód kręci się i kręci, znowu przyśpieszają! Dłonie spadają na kryształowe piersi i plecy. Biją i krzyczą. A ja słyszę coś jeszcze – cichy pisk, niepokojący jak długie zawodzenie wykrzyczane z głębi torturowanego gardła. To kryształ pęka, drży w piezoelektrycznych drgawkach. Rodzina częstotliwości harmonicznych dołącza do kręcącego się okręgu. Jedna za drugą wyskakuje ze szklistego ciała i razi przeciągłym jękiem. Przygłupy odpowiadają skowytem.

Filtruję rzeczywistość, chcę uciec od tego szaleństwa. Wrzawa cichnie, ale przez to słyszę coś jeszcze. Delikatny, zmodulowany szept. To głos ojca. Mówi coś o śmierci, o przetrwaniu wspomnień.

Zupełnie jak u babci sad… na gruszach kwitnie entropia…

Julia opiera się o posąg wycieńczona, dyszy ciężko, a uśmiech nie chce zejść jej z twarzy.

– Tatko… jeszcze nie podejrzewał… że będziesz pierworodnym.

Kładzie głowę obok mojej.

Co za bzdury! Nie mam już ojca, nie rozumiecie?! Nie ma go!

Kryształ nie może otrząsnąć się z szaleństwa radiowej kakofonii. Drży i bije falami w kolce mej korony, indukuje myśli i skojarzenia. Płynie przeze mnie kaskada wspomnień – czuję się, jakbym wrócił do serca dzwonu. Smakuję przeszłość i wyczuwam w niej dodatkowy aromat. Przyprawę, o której zdążyłem już zapomnieć. To zdrada. Ale ta najgorsza, bo zaufania.

Stacje są płaszczem. Katedra jest kapturem. Chronią nas. Nie możesz go zdejmować, nigdy!

Sekundy mijają, a wszystko powoli cichnie, echo milknie, wibracje ustają. Jeśli tylko to jedno ciało zapisane miało w sobie tajemnicę, co ukryte zostało wewnątrz katedralnego ogrodu?

Julia przygląda mi się z dziwną miną. Jest w niej uśmiech i zaduma.

– Usłyszałam jego myśli.

Tak, jestem świadomy – próbuję odpowiedzieć. Jestem świadomy, ale niezdolny, by o tym opowiedzieć. Muszę ich słuchać, kiedy decydują, czy pozwolą mi żyć, czy nie. Dla nich jestem flaczkiem, workiem mięsa bez rozumu. Jak rozpoznać w kimś świadomość? Poprzez wykonywanie poleceń. To zrozumiała Julia. Myśli są przecież aktywnością fragmentów mózgu, którą da się zmierzyć. To kolejna składowa spektrum – wyjątkowo słaba i ledwie dostrzegalna, ale jest. Zaryzykowała i sprowokowała kryształ do obudzenia we mnie skojarzeń, bo wiedziała, że w mózgu uruchomi się część świadomego ja. Fircyki nie są w stanie wyczuć tak subtelnych drgań i częstotliwości. To korona, nasz atrybut, na to pozwala.

– To się działo wtedy, w kościele. Myślałam, że wystarczy ich tylko wypiąć.

Uszkodzony kryształ poddał się. Pękł, a na podłogę opadł szklisty grad. Po raz kolejny bezwładne ciało głucho plasnęło o beton, lecz pierwszy raz wszyscy wiedzieli czemu. Wyrugowanie ze zmysłów nie było karą wymyśloną przez króla. Była efektem brutalnego wyrwania z obwodów dzwonu. Tylko jedna osoba zdawała się tym przejmować, tylko moja matka. A jej zależało na wspomnieniach ojca, które wciąż mam w głowie.

– Jak ma nam pomóc? – podejmuje Wasyl. – Jak nam opowie o ogrodzie, jeśli jest flakiem przez ciebie?

Nie zrobię tego.

Moje sztywne ciało tutaj nie pasuje. Obudziłem się martwy dla świata pełnego kolorów i dźwięków. Kiedy się na to zgodziłem? Kto podjął za mnie taką decyzję – ojciec ukrywający mnie w dzwonie, czy matka z niego wyrywająca? Ile dróg w życiu mi zamknęli? Ile przeszłości zabrali?

Nie wiem.

 

Wylęgarnia

 

Obudził mnie krzyk słonia.

Mnie? Ja, czyli kto?

Skupiony na milknącym w czasie echu przyzwałem rozbite okruchy tożsamości do wewnętrznego jestestwa. Poczułem ciepło rozlewające się sylwiuszowskim wodociągiem przez kanaliki w międzymózgowiu i nagle, z tej wewnętrznej głębi, usłyszałem własny głos.

Byłem, ale inny. Nie – ja jestem!

 

W cieniu awenturynowej gruszy

 

Kryształowy pył, między ziarenkami załamane promienie dwóch klejnotów koronnych. Budzę się w cieniach szkarłatu i błękitu, w nich zauważam też otaczający mnie labirynt heksagonów. Cisza, a zaraz potem oddech. Leżę w bezruchu. Bodźce znikome. Niczego nie dotykam, niczego nie chcę powiedzieć. Tak mi dobrze. Jest cicho. Bezpiecznie. Oddycham. Słucham. Śpię.

Jednak w końcu pokonuje mnie nuda.

Nie byle jaka, bo związana z narkotycznym pragnieniem nowych doznań.

O, a to ja – albo tak mi się wydaje, bo wyciągam język i dostrzegam, że połamana na kilkunastu krawędziach twarz zachowuje się identycznie. To sprzężenie zwrotne, rozpoznaję siebie. Wychodzę w końcu z kapsuły. Spoglądam za plecy i widzę, że to ostatni raz. Nie ma już więcej ciał, nie ma więcej zapasowych żyć.

Miliony godzin musiały minąć… Gęste skupiska szczotek krystalicznych rozpleniły się wewnątrz owalnej geody. Zgaduję, że jej promień to teraz jakieś dwadzieścia metrów. Na ścianach wymieszane twory młode, zbierające się we współśrodkowe warstwy. Starsze szczoty straszą ostrymi końcami. Podłoże nachyla się, więc schodzę głębiej – do serca jaskini. Albo żołądka? Odbijam się od trygonalnych kolumn, zacinam o ich ostre krańce. Jest zimno, powietrze jest tu strasznie suche. A one ledwie chłodne i choć trwałe, to bardzo czułe.

Uśmiecham się. I zaraz klnę! Bo znów w któreś uderzyłem! Nie ból jest jednak straszny, a jazgot który mu towarzyszy. Po igłach korony ślizgają się wibracje, które sprawiają, że mam ochotę krzyczeć.

Otaczają mnie drzewa, a przynajmniej tak chcę nazywać ich proste kształty. Myśl, myśl! Każda z gałęzi, jak i same konary, były pieczołowicie przycinane i szlifowane, ich resztki zalegały grubą warstwą pyłu na podłożu. Blok o określonej wielkości wibruje konkretnym rytmem, a jego kolor też ma znaczenie. Widzę echem i choć widmo fali elektromagnetycznej jest ciągłe, zatem zbiór możliwych częstotliwości jest nieskończony, ale kryształy działają jak pryzmaty – pozwalają mi dostrzec jego wyróżniające się harmoniczne, czyli konkretne składowe sygnału, które załamały się na ich powierzchni. Otaczają mnie figury białe, fioletowe i złote. Czyli te, które wibrują najmocniej!

Otóż to – jestem w piezoelektrycznej klatce. A gdzieś wokół, po powierzchni kryształów, ślizga się pochodna rzeczywistości. Ta część mówi mi o chaosie, który wybuchł na górze. Większość odbitego pasma niesie ze sobą płacz i pojękiwania zagubionych w lesie fircyków.

 

Idę w głąb lasu, tam serce katedry.

Przestrzeń dolnego poziomu przytłacza swym ogromem. Porzucone maszyny przypominają o pozostałościach dawnej kopalni.

Wychodzę z zagajnika i przecieram łzawiące oczy. Stare lampy nie chcą przestać świecić, więc topię się w oceanie blasków. A potem dostrzegam tęczę. Feeria rozszczepionych barw tańczy po roześmianych twarzach posągów. Figury stoją naprzeciw, patrzą w skupieniu i ciszy, a na ich twarzach rozciągnęły się popękane uśmiechy. Z podłoża, ścian i sufitu wyrastają drzewa i krzewy. Z najwyższą pieczołowitością wykute w dostojne i gęste drzewostany: ametystowe śliwy i rubinowe jarzębiny, które przypominają mi słowa ojca. A za domem, w babci ogrodzie, był wielki sad, w którym grusze zakwitały. Jakoś tak to szło.

Pomiędzy drzewkorystami rozbiegły się kryształowe homunkulusy, ledwie metrowego wzrostu. Cześć z nich po prostu stoi, niektóre tańczą; awatary, jak odbitki moich wspomnień, uchwycone zostały we wszystkich pozach życia codziennego. Bo przedstawiają mnie, uśmiechają się moją twarzą i napinają moje mięśnie. Nigdy nie poznaliśmy ich natury – raz kwazi, czasem metakwarce, z każdym badaniem ich struktury otrzymywaliśmy inne wyniki. Podejrzewałem kiedyś, że to sposób ułożenia atomów wpływał na właściwości całego bloku, nigdy nie miałem jednak okazji tego sprawdzić. Nie pamiętam dlaczego.

Idę zamyślony, a pseudo-kwarcowy piasek wdziera mi się do nosa, kiedy wzburzam go stopami. Przypomina zaspy śniegu, odbijając to, co załamały sobą pnie i gałęzie. Pieką mnie oczy, ale ociekające w energię fotony niosą ciepło i spokój.

– Witaj w ogrodzie ujemnej entropii.

– Kto to mówi? – Rozglądam się zaskoczony.

– Witaj w ogrodzie ujemnej entropii.

Odwracam się w prawo, wytężam niepewny jeszcze wzrok. Mięsna inkluzja psuje doskonałość obrastającej jej minerału – to zza rozmazanej plamy wyjawiam się nagle ja sam. A raczej moja połowa wykrystalizowana w pień ametystowej gruszy. Druga leży obok, cięta nierówno, jakby siekierą lub piłą. Podchodzę bliżej, odsuwam zasłaniające twarz kable i spoglądam sobie w oczy. Błyszczy w nich cyfrowa obecność krakowskiego biskupa.

Dzień dobry, sztygarze.

– A co to?

W piersi brata, tuż nad sercem (albo i w konarze), dostrzegam dziuplę! A z niej bardzo nieśmiało wychyla się malutki dzióbek. Nie wyczułem jej obecności, bo chowała się za kryształowym filtrem. Prymitywna świadomość rozjarzyła się blaskiem wewnątrz oplecionej koroną czaszki, potem – kiedy ptaszyna wyleciała z ukrycia – poczułem buczące echo skrzydeł, a ona przywitała mnie radosnymi i krótkimi piśnięciami.

– Nektarynko! – krzyknąłem radośnie.

Uśmiechnąłem się szeroko, kiedy ptasi łepek przechylał się na boki, bystro zerkając, a kolejne wspomnienia zaczęły spływać do mojego umysłu. Buczenie wachlujących skrzydeł niosło się między drzewami, kiedy radiogon podleciał i z gracją przysiadł na mym barku, a wachlarz blaszek ogonowych zawinął wokół ramienia.

– Tak długo mnie nie było, opowiadaj co widziałaś!

Rozproszona świadomość biskupa zareagowała natychmiast, a maluch przemówił szybkim piśnięciami, poruszając czasem skrzydełkami. Buczący dźwięk, fala która w spektrum wyróżniała się niską częstotliwością, wyrażała nie więcej niż kilka prostych myśli. W gąszczu syków i cykania dzióbkiem usłyszałem trasę, którą powinienem udać się dalej. Ale… ostatnim słowem Nektarynka zawołała całą swoją rodzinę. Nagle, zza gałęzi, wyłoniło się całe stado – zawisnęły przede mną, chcąc mi towarzyszyć. Trzęsły pióropuszami anten, prezentowały swoje wdzięki.

Nie chcę robić inspekcji – zaśmiałem się do biskupa. – Niech mnie pokierują.

Siedemnaście dronów prowadziło mnie przez labirynt gałęzi, konarów i pylastej zawiesiny. Dałem się im porwać: zamknąłem oczy, skupiłem i… w tej doskonałej ciszy zwarliśmy się. W eterycznym spięciu dwojga obwodów pobudziłem się i wyrwałem z ciała, wpadając w nas, niczym grom rażący z powietrza. Mrugnąłem parą powiek i trzydziestoma czterema kamerami. Jedności stało się zadość; szedłem i uniosłem się na skrzydłach, uderzając nimi osiemdziesiąt razy na sekundę. Rozproszony, ale jeden. Podzielony, ale widzący i słyszący wszystko. Tęskniłem za tym.

Kilka godzin minęło, ale w końcu jesteśmy.

Oto katedra, czyli siedziba. Wbita w powierzchnię metalowa sfera. Otoczona przez dwa półokrągłe płaszcze, które w odległości kilku metrów zawisły, przypominają źle nałożone na siebie misy. To rezonatory. Struny głosowe otwartego gardła stacji – regulują zabarwienie, wysokość i barwę treści wybrzmiałych w dzwonie. Jednocześnie też i filtr w uchu, bo decydują o tym, co usłyszy stacja, wygłuszając lub wzmacniając fale tuż przed przesłaniem ich do środka.

Czas się tu zatrzymał, widać doskonale zachowane ślady po nogach i gąsienicach budowniczych. Prowadzą mnie ku szczęce katedry, którą wgryzła się w czarną glebę. Wejście stoi otworem. Płaszcze świecą delikatnym, bladym i białym światłem, informując o ich ciągłym działaniu. Z wnętrza kruchty, której portal musi mieć kilka metrów średnicy, płonie mocne światło koloru żółtego.

Oto katedralny dzwon.

Przechodzę przez nawę główną, w prezbiterium witam się z chórem kryształowych mnie, wciąż czuwających nad umierającą kolonią. Za nimi znajduję ołtarz – zawalony częściami maszyn i pokruszonych negentropów. Mijam je, wstępuję w półokrąg absydy. Oto świątynia, w której ojciec musiał celebrować i rozkoszować się smakami pół-trwania. Dawna kapsuła stoi goła i wypatroszona, wrośnięta w smoliście czarne kolumny. Patrzę, jak dziesiątki przewodów rozmaitej grubości wyplata się ze ścian, schodząc do wspólnego węzła – na wysokości i w centrum tego wszystkiego wisi coś bladego i dziwnego; coś, czego kształt doskonale znam.

Spogląda na mnie z góry. Wielometrowe paznokcie wyrastają mu z palców, ciągnąc się długimi falami ku ziemi; dostrzegam małe robaczki biegające po nich w tę i z powrotem. Wokół ojca – krzewy i kwiaty o wszystkich kolorach świata, a dwie zakrzywione kolumny, u których sklepienia zaczepiony koroną wisi – z czarnego morionu. Pod jego stopami… jeszcze więcej mnie. Tłum złotych synów otacza go z każdej strony, ale są chyba w trakcie pikniku, bo nie zwracają na niego uwagi. Każdy z nich poświęcony własnym myślom, niektóre ja płaczą, część się śmieje, zaledwie jeden stoi i przygląda się swemu ojcu – ja. Tato uśmiecha się szeroko, patrzy pustymi oczodołami i ja patrzę. Nie widziałem pierwszego siebie od prawie miliarda godzin. Chwytam za nogę i szarpię, spadam. Kości zostały rzucone, tron nie może być pusty. Najwyższa pora, by wszystkich ja utożsamić. Wołam więc biskupa i radiorozkazuję:  pobierz mnie. Konfetti wspomnień rozlewa się po korze mózgowej, łaskocząc wyposzczony umysł dawno zapomnianymi marzeniami. To potrwa, ale już wiem: nie ma króla, nie ma książąt, jestem tylko ja. Princeps. Sztygar.

Pokaż mi stan płaszcza.

Poznań, Gdańsk i Rzeszów słabną. Stacje Kielce i Katowice bez odpowiedzi.

Co się stało?

Brak pewności. Tchnienia pełne są wzmianek o twojej żonie.

Coś ty narobiła?

Przerzuć na trzy wymiary.

Drzwi do kruchty zatrzasnęły się, biskup wtłoczył do środka lodowate powietrze. Zimowe pajączki zatańczyły na wnętrznościach stacji. Te natychmiast pojaśniały, jeszcze mocniej ukazując granatowe żyły stłoczonych przewodów. Powierzchnia przeszła w stan bliski nadprzewodnictwa, a kolce korony zaplątały się w sztormie bąbli elektromagnetycznych.

Pośrodku katedry, pomiędzy nawą główną a prezbiterium, w kryształowej mgle transeptu ujrzałem kosmos. System trzech powiązanych grawitacją ciał – dwóch niebieskich, a między nimi nasze. Takie drobne, o pomijalnej wręcz masie. Pośrodku układu wisi potężny magnetar, pulsujący wściekle, obrzygujący sąsiadów chmurami elektronów i pozytonów. Płaszcz rozciągnięty przez kościoły zapewniał przed nimi ochronę.

Ile ciągniemy?

Ledwie sto kilowatów, to jest około kilku milinewtonów.

Kichnięcie w czasie huraganu. I to w sytuacji, kiedy wszystkie dzwony pracują z maksymalną mocą. Mieliśmy uciec, a przykleiliśmy się do niego…

Spojrzałem jeszcze raz na krzywe nitki pola magnetycznego, które jak makaron oplatały stację. Skrzywione, słabe, żałosne.

Wisimy w punkcie libracyjnym. Jestem zamknięty w magnetycznym więzieniu, z którego nie ma ucieczki. Niech tylko jedna stacja przestanie pracować i porwie nas magnetar. Rozerwie na pojedyncze atomy, rozpyli, a na końcu zjonizuje. Zamienimy się w obłok plazmy, a później z prędkością bliską świetlnej polecimy w jego objęcia.

Jest gorzej niż myślałem.

Wypuść mnie. Muszę się przejść.

Jak sobie życzysz.

 

Pyłek gryzie mnie w nozdrza. Kaszlę, a brudna i piaszczysta flegma spływa do ust. Pluję pod jabłonkę. Przysiadam przed rosnącą obok gruszą i łapię oddech. W końcu wszystkie światła przygasają, minął kolejny dzień. Siedzę oparty o konar, tak mi wygodnie. Połową świadomości oglądam półsen o przeszłości, a stado radiogonów harcuje między gałęziami, prezentując mi kolejne kuglarskie sztuczki. W półmroku świat przestał być tak barwnym, dlatego dostrzegam ukryty wcześniej dźwięk, który lepi się przesłuchem do kolców korony. Jestem pewien – tak w spektrum radiowym smakuje złoto. Część posągów z wewnętrza dzwonu powleczona została metalowymi nićmi, ale tylko te najmniejsze, zupełnie niepozorne i nieciekawe. Ukrywają się za dużymi i pięknymi – a resztę tajemnicy zdradza mi rój małych, blaszanych robali, które zbiegłszy po paznokciach trupa, dopadły pobliskich figur i z ogromnym oddaniem palą w nie malutkimi laserami. Coś piszą.

Ostatnie ze świateł tęczują na kryształowej zawiesinie.

Dlaczego zbiera się właśnie tutaj? Dlaczego nie na powierzchni?

Bo tu jest zimniej.

Zrozumiałem. Wysoka temperatura wiąże się z dużą energią, co skutkuje zachowaniem cząsteczek trudniejszym do przewidzenia. To stan wysokiej – choć tylko statystycznie – entropii. Wysokie przewodnictwo kopuły katedry jest fenomenem powstałym kiedy jej elektrony wiążą się w pary, tworząc kondensat – a ten jest rodzajem skupienia, w którym wszystkie cząsteczki zachowują się jak jedna wielka. Wówczas każda z nich znajduje się stanie najniższej możliwej energii, przez co fluktuacje fal interferują przez nie wspólnie i tożsamo. A zatem – cząsteczki zachowują się jak sklejone pajęczyną, a z rosnącą temperaturą te nitki po prostu znikają.

Uciekam myślami od rezonatorów i spoglądam na mgiełkę. To też kondensat, ale innego typu.

Rozejrzałem się. Usłyszałem dziwny szept:  ciszej, zimniej, jeszcze zimniej.

Biskupie?

To nie ja. Brzmi jak interferencje w zawiesinie.

Próbuję się odprężyć, ale echo-natręt bzyczy i drapie mnie za uchem. To krysztalniaki drżą o zbliżającej się procesji fircyków. Uśmiecham się.

Upał na wyższych poziomach jest związany z pracą wszystkich stacji. Tak silne pole magnetyczne… A więc wymioty, zawroty głowy, abazje, afazje, aleksje, niesamowite wizje i wszystkie inne bezmyślności, które zalęgły się we fircykowych głowach…

Ogród jest iluzją, której sens tylko ja rozumiałem, a oni pchają się prosto w jej pajęczynę.

Co takiego w niej kiedyś ukryłem?

Biskup milczy. Ja w końcu zasypiam.

 

Materia niezrównoważona!

 

Stoję, nade mną niebo pełne gwiazd.

Letni wiatr targa włosami, a w podmuchach przynosi hałas biesiadników, którego nie potrafi zagłuszyć szum liści. Pomiędzy drzewami widzę światła ogniska i lampek podwieszonych u szczytu namiotu. Wujkowie, ciotki, kuzynostwo i dziadkowie – piją, jedzą i rozmawiają; cieszą się życiem, a ja za nim tęsknię.

– Dlaczego znów uciekłeś? – pyta mnie nagle ojciec, który wyłonił się zza gruszy.

Nie potrafiłem pojąć jego zdolności do pojawiania się znikąd.

– Znudziło mi się. Słyszałem te historie setki razy.

– A drzewa słyszały ich tysiące. – Uśmiecha się szeroko i wyciąga z kieszeni papierosa. – Ani słowa mamie!

– Mhm.

– Tak bardzo chcesz stąd wyjechać?

– Mam już dosyć, chcę do Krakowa. Tam zdecyduję co dalej.

– Zatęsknisz. Za wieczorami takimi jak ten, za dziadkami.

– Chcę latać i badać planety, tak jak ty. Chcę latać… – przerywam na chwilę. – Z tobą.

Ojciec pyka fajką, depcze opadły żar i obniża wzrok, zaglądając mi w oczy.

– Nie chcesz.

– Chcę!

Uśmiecha się, widząc mój upór. A mi naprawdę zależy!

– Zapytaj mamy, czy zgodzi się, żebyś i ty znikał z jej życia.

– Chcę zobaczyć kryształy.

– Ich jeszcze nikt nie widział.

– Ale ty zobaczysz! – krzyczę już wściekły, bo nie chcę zostawać tu ani dnia dłużej. Ojciec zaciąga się i zamyśla, po chwili wypuszcza dym i obejmuje mnie ręką.

– Tęsknimy, prawda? Ciągłe nowości i odkrycia, kto by tak nie chciał? Dopiero wtedy zauważasz, że prawdziwą przygodą jest przeżycie zwykłej codzienności. Takiej wypchanej owadami, trawami łąk i wieczorami spędzonymi przy ognisku.

Podnoszę głowę, spoglądam na niego i widzę mnie. Starszego, który zrealizował marzenia, ale zapomniał swojego dzieciństwa. Brakuje mi tych wspomnień, nie pamiętam już, co czułem podczas lotu. Niepokoiłem się? Czy nie mogłem usiedzieć, podniecony wizją odkryć obiecanych przez naukowców i ich sondy? Czy chciałem w ogóle wracać do domu?

Chmury kłębią się, zasłaniają księżyc i gwiazdy.

A może to ja znów zamknąłem oczy?

Czarny sad, pośrodku niego czarny dąb, mgła klei się do suchej skóry. Sięgam korzeniami głęboko w glebę, ssąc wspomnienia. Wyrastają na gałęziach, kwitną: tysiące obrazów, dźwięków i zapachów. Dojrzałe i nabrzmiałe żołędzie mojego życia. Twardnieją, w końcu pękają, rozlewając się na korze sokiem doświadczeń. I znów je wchłaniam i połykam, spragniony przeżyć. To iteracyjna wycieczka pożerania i wydalania przeszłych mnie, która – mam nadzieję – poprowadzi umysł drogą tych samych przeżyć, w nadziei, że u jej kresu – w ciemnych odmętach wspomnień – doświadczę prawdziwych i minionych albo wystarczająco podobnych przemian.

Wiatr i kobiecy krzyk trzęsą moimi liśćmi.

– Nie rozumiesz? Nie ma innej możliwości! On nie żyje!

Julia opiera się o mnie, w ręce trzyma telefon. To chyba…

– Nie ma go! – Płacze. – I już nie będzie…

Wraz z jej głosem załamuję się i ja. To nie jest wspomnienie, to tylko wyobraźnia. Nie pamiętam swojej prawdziwej rodziny. Nie pamiętam pierwszego siebie. Zaginąłem. A teraz próbuję to odzyskać, odbudować, złożyć z resztek późniejszych wcieleń.

– Chcemy oszukać śmierć? – To znowu ja. Siedzę na gałęzi z papierosem w ustach i macham bosymi stopami. Ile mam lat, może kilkanaście? A pod nami, wokół drzewa, zebrali się bliscy. Manekiny z kryształu. W rękach trzymają szklane instrumenty. – Myślisz, że wystarczą do tego wspomnienia?

Nie umiem sobie odpowiedzieć. Pokonać śmierć? Rodzinka zaczęła grać jakąś skoczną melodię.

– Ha! Nauczyliśmy się ją okłamywać, wiesz? – Pykam fajką i wskazuję na tańczące postacie. – Dzięki nim.

Wypuszczam dym tak gęsty, że w nim znikam.

– Gdzie jesteś? – pytam szumem liści. – Brakuje mi ciebie, właśnie ciebie. Z tamtych lat!

Obłok powoli się rozwiewa, zza niego dostrzegam szeroki uśmiech.

– Tutaj. – Zęby znikają w czarnej pustce szczęki, tak samo usta, oczy, twarz. Ostatecznie cały rozpadam się w pył. Tam gdzie przed chwilą siedziałem, chmara świetlików tańczy teraz we mgle. Mówią do mnie. – Jestem tutaj, jestem wszędzie. I zawsze będę.

Muzyka gra coraz szybciej. Kryształy wydają się drżeć, w echu słyszę zaproszenie do wspólnego tańca. Smyczki, flety, trąbki, pomiędzy melodiami bose stopy uderzające o beton.

Budzę się.

 

Pobiegłem i ukryłem się w katedrze.

Szaleństwo nawiedziło ogród. Tabunem wlało się pomiędzy drzewa, zajmując przestrzeń wokół dzwonu. Tłum rozlał się we wszystkie strony, a pole namiotów wyrosło między gałęziami. Przed wejściem do serca stacji wyrósł największy z nich, zapewne królewski.

Słuchałem tego uważnie, a zamknięte drzwi były gwarantem mojego spokoju.

Zabolało, kiedy fircyki spróbowały połączyć się z siecią i odpalić wirtual. Drzewa trzęsły się, a pojedyncze strachy i bóle odbiły się echem, i wróciły do ich gardeł. Wasyl zdecydował, by ograniczyć się do wyświetlania znaków, a później usłyszałem ogromny napis, który rozciągnął się przed jego siedzibą. Wkrótce potem i ja wrzasnąłem.

Na grzbiecie jednego z budowniczych dostrzegłem leżącego mnie. Bez świadomości, zupełnie bezbronny, wjechałem do Sukiennic.

 

Kobiece głosy, tak idealnie połączone, jak krople łączące się w jeden strumień, płyną w przestrzeni, niosąc się między gałęziami i krysztalniakami.

Gdzieś na środku ogródeczka,

Zakwitała jabłoneczka.

Bielusieńko zakwitała,

Jabłuszka czerwieniała.

A któż mi je będzie zrywał,

Jak mi się mój Jaś pogniewał?

Chodził do mnie całą wiosnę,

Czekał na mnie, aż urosnę.

Mężczyźni czekają, choć już stanęli, ze swoich ciał tworząc korytarz do dzwonu. Szeregi zwarte, nagle z kieszeni wyciągają dzwoneczki na sznurkach i zaczynają nimi trząść.

Chodził do mnie całe lato,

Dawałam mu buzi za to.

Chodził do mnie całą jesień,

Puszczałam go nocką bez sień.

Chodził do mnie całą zimę,

Puszczałam go pod pierzynę.

Poła namiotu otwierają się, z cienia Sukiennic wychodzi para. Prowadzi ją za rękę, ona się na niej opiera, idą szeroko uśmiechnięci. Za nimi para grubasów bije do rytmu na prostych bębnach. Procesja rusza w stronę dzwonu, a ja zastanawiam się nad sensem tego wszystkiego. Słucham zaskoczony, bo wszystko dzieje się naprawdę, w rzeczywistości.

Pogniewał się nie wiem o co,

Chodził do mnie, nie wiem po co?

Tłum wybucha śmiechem, a Wasyl mu macha. Śpiew tańczy między kryształami, które natychmiast dążą do rezonansu. Wydarzenia, sekwencje, ułożenie poszczególnych składowych. Rytm muzyki. Wspomnienia i uczucia, które wyrażają tańcem. Raz, dwa, trzy. Tempo tak bliskie pulsowi ludzkiego serca. Skurcz przedsionków, skurcz komór, rozkurcz. Częstotliwości bicia dzwonów. 

Drugi ja zostaje wyciągnięty z namiotu. Wiem co ma się wydarzyć, wyłączam się więc i schodzę z tronu. Goście już pukają, a ja muszę dopilnować, by nie weszli.

Zablokujcie transept. Stadko radiogonów natychmiast zawisa, chroniąc swoimi ciałkami przejście do chóru. Przekazujcie mój głos.

Drzwi otwierają się, a do środka wpada moje ciało.

 

Para i dziesięcioro śpiewaków, łącznie tuzin, wchodzi do środka i zamyka za sobą drzwi. Wąskie źrenice i niespokojne ruchy sugerują, że nie zwrócą uwagi na wnętrze, zignorują wszystko, skupiając się na śpiewie i procesji. Widzę Wasyla, który chwyta Julię za dłoń, przyciąga do siebie i kradnie jej całusa. Kolejne nuty wybrzmiewają coraz szybciej i głośniej, drżenie zamkniętych negentropów rośnie wraz z nimi – liniowo i miarowo, dostrajając się do taktu narzucanego przez fircyków. Chór pokazuje cały swój kunszt i pozwalam się chwycić jego umiejętnościom – część mnie pochłania jednak przeczucie zbliżającego się krachu. Na niektórych figurach pojawiają się pierwsze pęknięcia. Z rys uciekają harmoniczne, niedostrojone i daleko poza skalą.

Nagły ruch ręki Wasyla ucina spektakl. Fircyki zatrzymują się w połowie taktu.

– Wychodź, skurwysynu! – krzyczy Wasyl. – Wychodź, albo rozjebiemy dzwon!

Zabiję każdego, kto zagrozi katedrze.

Julia rozgląda się wokół, niepewna gdzie mnie szukać. Nie jesteś już sztygarem. Odejdź. Pozwól nam tu zamieszkać.

Kiedyś nie mogłem, teraz nie chcę.

– Biskupie, niech wybije północ! – Musiałem w tym momencie zabrzmieć jak duch, który nawiedził katedrę.

Pierwsze uderzenie.

Stado fircyków mogłoby się zdziwić, gdyby nie nagła wibracja, która przeszyła katedrę i ogród. Z nią dostrzegam pijanego mnie, który dowiedziawszy się o porzuceniu i zamknięciu stacji popada w paranoję.

Tak. To jest groźba – radioszepnąłem.

Spoglądam na Julię. W jej oczach dostrzegam burzę emocji, pioruny wściekłości i chmury smutku. W oczach Wasyla tylko nienawiść. Fircyk marszczy czoło, porusza ustami jakby próbował coś powiedzieć, ale ostatecznie porusza tylko dłonią. Wznawiają przerwany koncert, tym razem grając nieco spokojniej i ciszej.

Następne dwa uderzenia.

Zaczynam słyszeć słowa proboszcza, brzmiące tak samo od milionów godzin; krzyczy swoimi czujnikami wprost w mój rdzeń nerwowy, zarażając szaleństwem i psychicznym bólem rozrywanych obwodów. To Julia zdradziła, kiedy wyłączyła pierwszą ze stacji. Zdradziła moje zaufanie. A katedra musi działać!

Wasyl z kilkoma mężczyznami przedziera się przez ptasi mur, słyszę nektarynkowe krzyki, kiedy wyrywają im blaszki antenowe. Wyskakuję zza figury, przedzieram się przez mgłę i rzucam na fircyka. Wpadam na niego z impetem, pięścią trafiając w szyję. Przewracamy się.

– Nie ma żadnego domu! – Trzymam Wasyla za gardło i ściskam.

– Przestań! – krzyczy Julia.

Dzwon znów bije. Czwarty, piąty i szósty raz. Jego buczenie odbija się od talerzy płaszcza i żyje echem wewnątrz naszych głów. Zaczęło się od magnetycznego szeptu, ale z każdym uderzeniem ton rośnie. Przyciska nas do ziemi, ogłusza.

Wspomnienia są bardzo wyraźne. Dostrzegam młodą Julię, która próbuje wyciągnąć mnie z nałogu, ale sama rozumie, że ani my, ani nasze dzieci nigdy nie wrócą do domu. Widzę kłótnię: ona w ciąży, ja w jeszcze większej rozpaczy. Później narodziny, górnicy próbują ukryć paskudne nastroje i wyprawiają pierwszą imprezę. Pierwszy taniec Julii, pierwszy posąg, który udało się nam wypalić. W moich oczach widzę determinację.

Siódme, ósme i dziewiąte.

Rozglądamy się, szukając w otoczeniu odpowiedzi. Mózg robi co może, próbując dopasować bodźce do stanu wiedzy i doświadczeń. Opowieść każdego z nas może się nieco różnić, dlatego też słyszymy co innego, ale zawsze są to nasi bliscy i znajomi.

W końcu ja – płaczę zamknięty w sercu kościoła. Całkowicie sam. Ale wspomnienia jak sadzonki, zapełniają negentropijny las. Leżę, tak samo jak moje wyrugowane ciało. Nie powinno nas tu być.

– Nigdy nie poprosiłeś o pomoc, chciałeś załatwić to sam. – To Julia chwyta oddech i w przerwach między biciem kościelnego serca szepcze do mnie. – Skąd mogłam wiedzieć, co czujesz, kiedy się tu zamknąłeś?

– Zostawiłaś mnie.

– Przepisywałeś się na naszych synów! Nigdy nie poznałam żadnego z nich!

– Nawet nie wiesz przed czym was uratowałem.

Dziesiąte uderzenie.

– Zaufaj nam, chcemy tu się schować. Tylko. Obiecuję.

– Myślisz, że po takim czasie i tych przeżyciach nadal w coś uwierzę?

Kręcę głową, jednocześnie zasłaniając uszy i twarz.

– Już nigdy nie wrócimy. – Obniżam głos. – Musicie mi to wybaczyć.

Oto i cała tajemnica katedry, jej plazmonowy ołtarz złożony z kryształowych odbić synów swojego ojca. Oto negentropy, czyli trójwymiarowe witraże pełne wspomnień i przeszłości.

Jedenaste uderzenie. Świat jest piskiem.

Życie preferuje te procesy, w których początkowy porządek przekształca się w końcowy bezład. Dlatego wierzę, że dewastacja kryształów jest konieczna.

Dzwon wybija dwunastą.

Siła harmonii, która zapanowała między ludźmi i kryształami, zaskoczyła nawet jej twórcę – i kiedy ta stała się już pełna i nie zostały żadne z granic, to wybuchy ich szczęścia poraniły nas odłamkami.

Znikam – nieprzytomny.

 

Nic nie słyszę. Sięgam palcami i czuję cieknącą z uszu krew. Mgła bardzo zgęstniała. Przedzieram się przez nią, aż na nich natrafiam. Wasyl leży, oczy zasypane ma odłamkami. Julia klęczy, ślepa i głucha.

Chwytam płaczącego fircyka za szczękę.

– I jak podoba się ciemność?

To wszystko, co chciałem mu powiedzieć. Czuję krew płynącą z moich uszu, widzę strużkę cieknącą z jego. Krzywi się, bo wciąż ściskam go za żuchwę. Puszczam, a on nie broni się przed upadkiem.

Wszyscy coś stracili, ale chyba tylko ja dostrzegam najważniejsze: te małe i prawdziwie cenne negentropy przetrwały. Wzmocnione złotymi nićmi ledwie popękały, ale nadal czuję ich słabe wibracje, dostrzegam jak pięknie tęczują. Nie wszystko jednak zapomnę.

Miałeś znaleźć sposób. Obiecałeś. Kłamałeś. Dlatego chciałam ich przyprowadzić.

Przyglądam się Julii, która siedzi z podwiniętymi nogami i drży. Łzy płyną ze ślepych oczu. A ja dostrzegam wokół, że kryształowy pyłek gęstnieje. Tuż nad nią, wokół głowy – zbiera się w grupy, kondensuje, ale po chwili rozprasza.

Wasyl przysuwa się do ukochanej. Ich łzy grają smutną melodię.

Emocje opadły wraz ze złudzeniami – nie byłem już zły, podszedłem i po prostu ją przytuliłem. Tak jak nie robiłem tego od milionów godzin. To już koniec.

Zostałem ja. Leżałem zapomniany pod drzwiami. Jedynym ratunkiem dla rozdartych zmysłów było ponowne scalenie z dzwonem. Zamknąłem się więc w środku, zawisnąłem między morionowymi kolumnami, a jeszcze ciemniejsze pokrywy przedsionkowe ukryły mnie przed światem.

– Co pamiętasz? – zagadałem, kiedy procedura ponownej koronacji dobiegła końca.

– Dom u dziadków, gruszę pod którą rozbijaliśmy namiot. Ogniska w ogrodzie, wódkę, kilka dni na kacu. Nasz rower.

– Więcej ode mnie. Jaki rower?

– Ten z komunii. Uciekaliśmy na nim przed sąsiadem.

– A, no tak, pamiętam. – Uśmiecham się pod nosem. – Co się z nim stało?

– Nie wiem. Chyba zardzewiał. Potem wyjechaliśmy do Krakowa.

Zapadłem się we wspomnieniach.

– Próbowałem złożyć nas do kupy, wiesz, kawałek po kawałku.

– To robiliśmy przez ostatnie stulecia?

– Kręciliśmy się w koło.

– Szukaliśmy rozwiązania.

– Raczej nadziei.

– Matka głupich.

– No, staliśmy pod ścianą i patrzyliśmy, jak fircyk kradnie nam miłość.

– Żałosne to użalanie nad sobą.

– Wiem.

– Czas się pożegnać?

– Tak. Dziś.

– Teraz.

– Tak, ostatni piruet wspomnień.

– Ale pieprzysz.

– Trochę.

– A też to słyszysz?

– Co?

– Ten dziwny szept.

Zimno. Zimno. Zimniej. Absolutnie zimno.

– Tak. Od kiedy pamiętam.

– Myślisz, że…

– No, zrób to.

– Ujemna entropia?

– Musi mieć zerową.

– W końcu sami to kłamstwo wymyśliliśmy.

Łączę się z proboszczem i wydaję polecenie otwarcia wszystkich śluz. Ale powoli, chcę poczuć wiatr. Opiekuj się mną, cześć.

Żegnaj, sztygarze.

 

Powala mnie huk dekompresji. A chwilę później przychodzi potworne zimno, z którym przymarzam do czarnego tronu.

Diminuendo zamarzającej muzyki, wrzasków, trzasków i krzyków. Głosy gasną jeden po drugim: najpierw kobiece alty, zaraz po nich męskie basy.

Umarłem? Jeszcze nie! Zatrzymałem się w tej absurdalnie krótkiej chwili.

Szept kosmosu. Ja-ojciec.

Podległy czasie i przestrzeni, pierworodny jest duchem, który wisi na drobinach kryształu. Za chwilę piosenka mojej duszy umrze, nuty stopią się w ciało. Paradoks logiki i chaosu brzmi następująco: jesteśmy tylko wtedy, kiedy świat zamiera. Żyjemy tuż ponad zerem absolutnym.

Kwantowe epitafium załogi stacji. Czy to prawdziwa natura ogrodu?

 

Nokturn

 

Łagodny sztorm cząsteczek zagrzmiał milczeniem. Z dala od ludzkiej percepcji, te mikroskopijne siły, niekontrolowany spokój, ów ton z którego rodziło się życie, równy był biciu serca powtarzanym w nieskończoność. Ponieważ brakuje świadków, nie da się nic na ten temat powiedzieć. Historia może się dowolnie rozwinąć, tak jak zaczęła od wspomnień o przeszłości. Jest tak cicho, że aż boli słuchać. Tak spokojnie, że aż boli czekać. Cierpią – rozerwane osobowości, ukryte na energetycznym poziomie podstawowym.

Definiował nas chaos, który ustanawiał normę. Falował, transmutował, tłumaczył się w czasie i przestrzeni. Był solidny, trwały, ale tylko…

Ułamek sekundy. Tymczasowo. Kwantowo.

Jestem w nas i wszędzie wokół.

Szeptem powietrza, drżeniem dłoni, muśnięciem wiatru w kark.

Blisko, tutaj, gdziekolwiek jesteśmy.

Daleko, w oddali, gdzieś w przestrzeni między nami.

Dawno zgubione wspomnienia przynoszą mi spokój.

Babciny ogród. Schowaliśmy się wtedy pod namiotami, by spędzić pierwszą noc poza domem. Świerszcze grały, a cienie warczały, by straszyć nas każdym podmuchem wiatru i szelestem trawy. Siedemnaście lat na karku, pół litra wina w butelce, para naszych ust w ciemności. Było ciepło, wspaniale, tak spokojnie. A jednak czułem dreszcze podniecenia, bo stawałem się kimś więcej – dorastałem. Trząsłem się, później nie mogłem przestać gadać. Tak mijały nam godziny, aż w końcu zasnęliśmy. Kiedy to było? Miliardy godzin temu.

W krystalicznej sieci wita mnie wspomnienie pierworodnego ja:

To nie czas by cokolwiek zmienić. Odpręż się, odpuść, wciąż jesteś młody. To też twoja wina. Wciąż tak wiele musisz się nauczyć. Mówili – znajdź miłość, załóż rodzinę. Spójrz na mnie, jestem stary, lecz szczęśliwy. Byłem kiedyś tobą i wiem, że to nie jest łatwe. Być spokojnym, kiedy odkrywasz, że coś jest na rzeczy. Nie naciskaj, przemyśl to. Pomyślisz, że już wszystko rozumiesz, ale nadal będzie jutro. Sny i marzenia gdzieś uciekną, ale zawsze jest jutro.

Ile powinniśmy mieć decyzji do podjęcia, ile ścieżek do wybrania, ile przeszłości pamiętać?

Jak mam ci to wytłumaczyć? To wciąż ta sama opowieść. Z chwilą, kiedy nauczyłem się mówić, kazano mi słuchać. Teraz musimy odejść, musimy odejść…

Płaszcz magnetyczny katedry wytrzyma jeszcze kilkaset lat, wtedy sieć zgubi synchronizację. Nie liczę, że do tej pory ktokolwiek nas tu znajdzie i odkryje sekret krysztalicznego kondensatu.

Podjęte czyny zmniejszają entropię do zera – stało się, a więc możliwości spadają do tej jedynej. Ale skąd pewność, czy zapamiętana prawda jest właściwą? Czy mogliśmy zrobić coś więcej?

Nie wiem. I nawet jeśli wspomnienia są moją własną nieskończonością, to chcę w niej zostać. Dojrzałem, zmieniłem się. Drżę. Ze zmiennym rytmem siedemdziesięciu szczęściu do stu ośmiu uderzeń na minutę brzmi kwantowe ostinato serca.

Chmura transmutuje w kolejną myśl.

A piękno – jest szukaniem w niej odpowiedzi.

Koniec

Komentarze

Wiesz co, stn, żałuję, że nie poczekałeś paru godzin i nie wrzuciłeś mi tego na dyżur, autentycznie… Zaczęłam, wciąga, a zarazem jest gęste i każe mi wracać do początku, czy wszystko załapałam :/ Na razie mam wrażenie, że to kawał dobrej literacko roboty, ale pewnie mi zejdzie, zanim będę w stanie ocenić całość, zwłaszcza fabułę. Dyżur by mnie lepiej zmobilizował.

http://altronapoleone.home.blog

Stn wyłączyłeś kontrolę zaimków? Spoko będę udawał, że nie widzę ;)

 

Jako fan Twoich popisów merytorycznie wypowiem się wkrótce :)

Daleko – odpowiem mrugnięciem okiem ;)

drakaina – nawet nie myślałem komu przypada dyżur, w pewnym sensie chciałem “pozbyć” się już tekstu z kopii roboczej. Swoje odleżał. I nigdzie się nam nie śpieszy – jeśli przeczytasz będę bardzo wdzięczny, jak się nie uda, to trudno. ;)

Blacktom – tak szczerze, to chciałem pobawić się formą i zrobić to trochę “bezosobowo” (mam nadzieję, że powód tego wyniknie dla czytelnika z tekstu). Miałem pewien pomysł, który wymusił na mnie pewną formę – zobaczymy więc, czy zjadliwą.

Przeczytam, przeczytam – dawno nie trafiłam na coś, co mnie formą autentycznie zaintrygowało, ale sam zdajesz sobie sprawę, że tekst jest ciężki… No i jeszcze te muzyczne motywy, ewidentnie ważne – chciałabym to też posmakować odpowiednio.

http://altronapoleone.home.blog

Metrum nieparzyste, trzy na cztery, z mocniejszym naciskiem na uderzenie pierwsze

Nie chcę się wymądrzać, bo nie jestem zawodowym muzykiem, ale o metrum nigdy nie słyszałem inaczej niż “trzy czwarte”, a na “mocniejszy nacisk” mówi się “akcent” ;)

ale o metrum nigdy nie słyszałem inaczej niż “trzy czwarte” – myślę, że jak ktoś w kuluarach tak powie, to też zostanie zrozumiany. Tak czy inaczej – muzyki tylko słucham, bardzo możliwe jest, że gdzieś haniebnie coś uprościłem. Dałem też tag, by w razie potrzeby smagnąć mnie biczem przez plecy, bo fajnie się nowych rzeczy nauczyć. :)

a na “mocniejszy nacisk” mówi się “akcent” – to jest słowo, którego nie mogłem sobie wtedy przypomnieć (i kombinowałem)!

Edukację muzyczną zakończyłam dawno, ale wydaje mi się, że metrum trzy na cztery nie jest poprawne i nikt tak nie powie… I nacisk/akcent na pierwszy dźwięk taktu jest normą, chyba że masz rytm synkopowany, o ile pamiętam :)

http://altronapoleone.home.blog

Doczytałam do rozdziału: Fir­cy­ków harce ne­gen­tro­pij­ne i postanowiłam skorzystać z łaski dyspensy, udzielonej w przedmowie. No cóż, próbowałam, ale nie taję, że z przeczytanego fragmentu, nic nie zrozumiałam. :(

 

ale to strach i pod­nie­ce­nie spo­wo­do­wa­ły, że w jej pier­si bił młot. Współ­brz­miał z dzwo­nem, który dud­nił, aż zę­ba­mi stu­ka­ło. –> Co stukało zębami?

 

Po­ło­ży­ła dłoń dłoń czole i po­czu­ła… –> Dwa grzybki w barszczyku.

 

dła­wił się pianą i śliną, którą to­czył z ust. –> Piszesz o pianie i ślinie, więc: …dła­wił się pianą i śliną, które to­czył z ust.

 

Wraz za­ni­kiem sy­gna­łu kon­tro­l­ne­go… –> Pewnie miało być: Wraz z za­ni­kiem sy­gna­łu kon­tro­l­ne­go

 

Po­de­szła do ma­szy­ny i po­kle­pa­ła go w ma­syw­ne ciel­sko. –> Piszesz o maszynie, a ta jest rodzaju żeńskiego, więc: Po­de­szła do ma­szy­ny i po­kle­pa­ła w ma­syw­ne ciel­sko.

 

i po­zwo­lił kró­lo­wej wcią­gnąć jej syna. Uło­ży­ła ich we wnęce na grzbie­cie. –> Dlaczego ułożyła ich, skoro syn był jeden?

 

Ogrom­ne boty ro­bi­ło to, co zo­sta­ło im wpo­jo­ne… –> Literówka.

 

mózg kró­lo­wej za­la­ła fe­eria barw i ko­lo­rów. –> Barwa i kolor to synonimy.

 

Była nią strach o łań­cuch re­ak­cji… –> Literówka.

 

Zwiastował on zmiany, na które – tak naprawdę – nikt nie czekał. –> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Robiłem absolutnie wszystko, żeby pozbyć się literówek – a ten nadal są. No ręce opadają. Dziękuję za ich wskazanie. I nawet nie miej wyrzutów sumienia – doskonale wiem, że tekst jest skierowany raczej do węższej grupy czytelników. ;)

Stn – dziękuję za wyrozumiałość. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, ja też nie ogarnęłam tej kuwety.

Muzyka, fizyka kwantowa, poezja, jeszcze od czasu do czasu literówkowa wisienka… Z tego wszystkiego fizyka wydaje się najłatwiejsza.

Ogółem – nie zrozumiałam. Jakieś fragmenty obrazu do mnie docierają, ale złożyć coś z nich… Nie mam pojęcia, czy narrator jest własnym ojcem, własnym synem, własnym klonem, SI zbudowaną z jakiejś starej tożsamości, bogiem (oni lubią takie międzypokoleniowe mieszanki), synem biskupa z nieprawego łoża…

Chropowate mordy zastąpiły piękne i młode twarze.

Czyli co było najpierw, a co potem?

Kładą mnie na ziemi, leżę z głową skierowaną na sklepienie namiotu.

Hę? Mnie się wydaje, że jak ktoś leży, to nie może celować głową w sufit, ale co ja wiem o Twoim świecie…

Babska logika rządzi!

czy narrator jest własnym ojcem, własnym synem, własnym klonem (…) bogiem

;)

 

Akurat wątek boskości jest dla mnie zbyt wyeksplatowany i nieciekawy (jak ktoś jest bogiem, to czym go zaskoczyć? A wannabe bożki walące piorunami z młotków są fajne – i tylko chwilowo – na ekranie, między kolejnymi scenkami CGI).

Mordy poprawiłem.

Ale jaki problem leżeć z głową odwróconą w konkretnym kierunku?

A taki problem, że leży się mniej więcej poziomo, a żeby wskazywać głową sklepienie, trzeba stać pionowo. Czy tam siedzieć, klęczeć…

Babska logika rządzi!

Zmieniłem głowę na twarz, pierwsza dawała za duże pole do interpretacji i powód do marudzenia. ;)

Cholerni poeci… Zamiast napisać “położyli go na wznak”, kombinują jak konie pod górkę.

Może masz więcej takich zakręconych zdań i może po ich ujednoznacznieniu tekst stałby się zrozumiały.

Babska logika rządzi!

Hmm, zupełnie zapomniałem o tym leżeniu na wznak. Zawodna pamięć.

Współbrzmiał z dzwonem, który dudnił, aż zębami stukało.

Rozumiem, że wpadłbyś w powtórzenie, ale zęby nadal dzwonią, a nie stukają. :p Poza tym określenie “aż zębami stukało” wyrywa z podniosłego nastroju, który budujesz.

A co do powtórzeń:

Dzwon okazał się dużą maszyną o obłym kształcie, sercem kościoła, zawieszonym w sieci metalowych ramion i grubych przewodów. Pulsował, wysyłając w przestrzeń sygnały kontrolne do sparowanych z nim maszyn.

przyprawiało o mdłości. Podeszła i położyła dłonie na jego pokrywie. Zimna i szorstka powierzchnia dawała poczucie obcości, odpychała.

Męski głos proboszcza rozbrzmiał, kiedy system stał się świadomy jej obecności.

Większość z nich prowadzi donikąd, zbudowane bez planu i większego sensu.

Tu chyba prowadziło?

Brak punktów odniesienia powodował, że smakowałem zupę starych myśli i czerstwych doznań.

To bardzo ładne zdanie.

Rodzinka grać jakąś skoczną melodię.

Tu czegoś brakuje.

a zamknięte drzwi były gwarantem mojej spokoju.

Na niektórych z figurach pojawiają się pierwsze pęknięcia.

SPOILER ALERT

Zanim napiszę podsumowanie i ogólne wrażenia, jedno pytanie: dlaczego on potrzebował wielu wcieleń (swoich synów), by przetrwać setki lat, a Julia (jego żona, ich matka) wciąż była? To, że czegoś nie zrozumiałem, to pewne, ale chciałbym się tego dowiedzieć.

SPOILER ALERT

On ich “nadpisywał” – zamknięci w dzwonach robili za pola uprawne wspomnień (przy okazji nadzorując pracę maszyny). To co się udało stworzyć lub odzyskać, leciało w kryształ. No i przy okazji załatwił sobie patent na życie równoległe – jak mu się zmarło, dalej w jakiś sposób egzystował poza katedrą.

Ok, rozumiem. No więc:

Po pierwsze: jestem pod wrażeniem. Bardzo ciekawa historia, w której na pewno nie zrozumiałem wszystkiego.

Po drugie: lektura jest wymagająca, ale nie jest to jej wada. Lubię, kiedy tekst wymaga dopowiedzeń, ale tutaj jednak mnie to przerosło. Za jeden z powodów można uznać mój brak oczytania w hard s-f. Niektóre fragmenty były dla mnie niezrozumiałym techno-bełkotem.

Po trzecie: psychodeliczny zapis, dukajowski strumień świadomości. Odczucia mam ambiwalentne, ponieważ podobało mi się, ale przez brak zrozumienia wszystkich wątków ciężko w całości cieszyć mi się lekturą.

Niemniej, doceniam tekst i wątek nadpisywania synów, korony, echa. W mojej ocenie bardzo dobre opowiadanie, choć specyficzne i trudne w odbiorze. Ciekawy pomysł, trudne (choć bardzo dobre) wykonanie. Podejrzewam, że nie jestem targetem, ale czytałem z zainteresowaniem. :)

Trochę martwi mnie ta “dukajowatość”, nie to chciałem osiągnąć. Dziękuję jednak za doczytanie do końca – w tekście nie chciałem iść na ustępstwa. Jest w pewien sposób rozszerzoną wersją starego (Król na zamku), którego ta wersja od dawna mi się marzyła. ;)

Czułem, że wiele fragmentów może wymagać dość konkretnej wiedzy. Tym bardziej podziwiam to, że się zaparłeś. Dzięki.

O rany, ale beton XD

No ale to dobrze – miałem ochotę na ciężkie gatunkowo hard s-f, więc nie narzekam.

 

Twój tekst, Stn, przywołuje mi trochę na myśl anime Texhnolyze – nie pod względem fabuły, a właśnie formy przekazu i dość odrzucającego początku. No bo widzisz, trochę trudno się połapać. Wydaje mi się, że opowiadanie jest stworzone do tego, by czytać je dwa razy – po raz pierwszy, by osadzić się jakoś w stworzonej przez Ciebie rzeczywistości, po drugi – by zrozumieć niuanse fabularne.

Chociażby korona. Ona nie oddziałuje w sposób naturalny, intuicyjny. Próba wyobrażenia sobie tego oddziaływania jest cholernie trudna, a Ty niezbyt ułatwiasz sprawę. No i rzucasz czytelnika w środek tego dziwnego świata – brakuje mi na początku jakichś punktów zaczepienia, które umożliwiłyby lepsze osadzenie się w miejscu akcji. Z tego też względu z pewnym niedowierzaniem traktowałem takie kwestie jak osłanianie się przed wpływem magnetara. 

Historia należy raczej do tych fajnych, ciekawych. W sumie pod otoczką tych wszystkich niesamowitości kryje się opowieść o człowieku i jego marzeniu. To ładne, choć może nie do końca odkrywcze – wielu już łączyło s-f z filozofią. To dość wdzięczne połączenie.

Koniec bardzo zgrabny, choć nie ukrywam, że wolałbym w tym miejscu zachwyt kwantową czasoprzestrzenią niż powrót do “swojskości” i tych wspomnień. Bo dla Counta to, co najpiękniejsze, znajduje się jednak tam daleko, poza horyzontem…

 

Tyle ode mnie. A na koniec jakaś tam literówka:

Rozproszona świadomość biskupa zareagowała natychmiast, a maluch przemówił szybkim piśnięciami, poruszając czasem skrzydełkami.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Skądś znam fragmenty teksty. A przynajmniej świat przedstawiony ;)

Zawsze powtarzasz, że niczym Dukaj chcesz “zdjąć cudzysłów z metafory” i tutaj konsekwentnie realizujesz swój plan. Jest mocno surrealistycznie, dziwnie. Do tego nie cackasz się z cztelnikiem, od razu rzucasz go w głęboką wodę. Nie każdemu to podpasuje, ale i nie każdemu musi. Ja lubię od czasu do czasu takie wyzwania, zwłaszcza jeśli podparte są cięższą odmianą nauki ;)

Osobiście wolałem brak odniesień do współczesności (te nazwy miast), ale utwór dużo dla mnie nie traci przez nie. Po prostu bardziej zaczepił się w ziemi. I przez to utrudniał mojej wyobraźni ulecenie wyżej niż w poprzednich tego typu tekstach.

Ogólna fabuła fajna, zakończenie ładnie podkreślające. Klik dam, bo mi “dukajowość” nie przeszkadza, przeciwnie – lubię takie wyzwania ;)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

No Hrabiego się tu nie spodziewałem. Myślałem, że jestem za daleko od Twoich upodobań (ale sugeruję się tu tylko treścią tekstów, o które się otarłem).

Texhnolyze (..)

Oglądałem i w zasadzie już słabo pamiętam, ale tak – tamtejszy stroboskop wrażeń wciąż mam przed oczami. Ciekawe skojarzenie, bo nigdy się tym animcem nie inspirowałem.

Rozumiem zarzut o kondensację – ale tak właśnie chciałem napisać, I tak lubię. Pewnie mogę to nazwać stylem. Zresztą sam wiesz o co chodzi, bo słuchasz komentarzy o poetyckości swoich zdań. ;)

 

Koniec bardzo zgrabny, choć nie ukrywam, że wolałbym w tym miejscu zachwyt kwantową czasoprzestrzenią niż powrót do “swojskości” i tych wspomnień.

To dla mnie nie wchodziło w grę. Bałem się, że wkroczę w oniryzm, w którym się po prostu nienajlepiej czuję. Chciałem, by wszystko dało się zakotwiczyć w znanym nam świecie i jakoś się z wydarzeniami utożsamić. Inaczej – w tym opowiadaniu chciałem “pozostać na tym świecie”.

Dzięki za przeczytanie, kilka i literówkę, ostatnią oczywiścię poprawię. ;)

 

@NWM

Betowałeś pierwotną wersję, potem większość przepisałem, wiele fragmentów od nowa.

Dla mnie napisanie tego tekstu też było wyzwaniem. To nie jest tak, że tylko czytelnik się trudzi. To opko pisałem prawie pół roku (z przerwami) i momentami chciałem spuścić je w kiblu. ;)

Co do braku odniesień, to jak pisałem Hrabiemu, szukałem kotwicy do naszego świata. Bo sam wspomniałeś, że całość balansuje na granicy surrealizmu i ja jestem tego świadomy. Nazwy stacji miały przechylić nieco tę szalę. Bohaterami opowiadania są nadal ludzie. W większej części. Nic nieludzkiego tym razem serwować nie chciałem. Tym razem. ;)

Ba, miałem pomysł, by wbić się tym na Słuchowisko, ale ostatecznie zrezygnowałem. To jak pisał Darcon, byłaby nisza dla niszy. 

 

Okej, przeczytałam do końca. I niestety mam wrażenie, że powinnam zacząć od początku, żeby to naprawdę przyswoić, a nie wyrobię czasowo :D Zwłaszcza chciałabym to lepiej ogarnąć czasoprzestrzennie, ale lektura komentarzy troszkę mi rozjaśniła to, co nie było oczywiste po jednej lekturze.

Powiem tak: wizja robi wrażenie, inspiracja Dukajem – doczytałam już, że chciałeś od niej uciec, ale nie udało się ;) Niemniej to jest udana inspiracja, bo oryginalna, choć na wielu poziomach, bo jak dla mnie i narracja, i obrazowość, i postawiony problem (quasi-fabuła) mieszczą się w Dukajowym postrzeganiu świata i literatury. Po części jest to bardziej wczesny niż późny Dukaj, ale przynajmniej z językiem nie szalałeś.

Z drobiazgów (chcąc czytać porządnie zawartość musiałam się zmusić do niepatrzenia na stronę techniczną) nadal uważam, że metrum powinno być na trzy czwarte.

 

PS. Bibliotekuję.

http://altronapoleone.home.blog

Bardzo mi się.

Fantastyczny klimat – katedry, dzwony, dźwięki i kryształy. Korony. Nowa wiedza z Wikipedii.

Tekst rzeczywiście do czytania na dwa razy.

I – słuchałabym.

Nazwy stacji miały przechylić nieco tę szalę.

No u mnie się udało, dobrze było w tym wszystkim zobaczyć coś znanego.

 

Dobrze, że nie muszę się tłumaczyć, dlaczego coś klikam do biblioteki ;D

I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

@drakaina

Cieszę się, że przebrnęłaś. ;)

Jeśli miałbym określić Dukaja, to ktoś pomiędzy Eganem i Wattsem, a Stephensonem (mówię o sci-fi, bo takie Inne Pieśni czy Lód trudno mi w konkretnym gatunku upakować). Wolę ciężkie klimaty tych pierwszych nazwisk, dlatego wspomnienie jego “wczesności” tym bardziej mnie cieszy. Na szaleństwo językiem nie mam umiejętności ani (jeszcze) odwagi. ;)

 

@wybranietz

Dziękuję i łap uśmiech zadowolonego z czytelniczej interakcji autora. ;)

Drżało tonami najniższymi, ze zmiennym rytmem siedemdziesięciu szczęściu do stu ośmiu uderzeń na minutę. Metrum nieparzyste, trzy na cztery, z akcentem na uderzenie pierwsze.

Małpy znały rytm, pozostało nauczyć je kroków.

Dziwny ten rytm.

Współbrzmiał z dzwonem, który dudnił, aż zębami dzwoniło.

W ogóle jakoś dużo dzwonów jest w tym fragmencie (i akapit wcześniej, i później).

 

Nie zrozumiałam :(

Przynoszę radość :)

Surrealistyczna pułapka nieokiełznanego szaleństwa… Nie zrozumiałam, a mimo to bardzo mi się podobało :) Działające na wyobraźnię, poruszające emocjonalnie opowiadanie pełne psychodelicznych opisów, niesamowitych dźwięków, trochę niczym podróż po sieciach neuronowych naćpanego irracjonalną rzeczywistością bohatera próbującego odnaleźć swoje szczęście. Ode mnie ostatni kliczek i nominacja :)

Nie określiłbym tego tekstu, jako Twój najcięższy. Początek jest wręcz rewelacyjny, wciągnął mnie zupełnie. Taka alternatywna wersja Mad Maxa. I dosyć długo trzymałeś moje zainteresowanie. I kiedy już myślałem, że idziesz na plebiscyt roku, to wszedłeś rozdziałem z cieniem gruszy… Julia i babciny ogród… No kurde! No i powietrze zeszło, normalnie flaczek… Szkoda, wielka szkoda. Ale ta pierwsza jedna trzecia tekstu – bomba! Masz więc predyspozycje do napisania przeboju. Może w końcu kiedyś nie zawalisz. ;)

 

Dzięki za starania, Aneto. W nieco luźniejszej chwili przyjrzę się Twoim uwagom. :)

Katia – dziękuję. Ciekawie jest spotkać w komentarzach czytelników, których nigdy bym się jako autor nie spodziewał (odległość treści Naszych ulubionych gatunków). 

Darcon – to nadal jedna trzecia bliżej udanego opowiadania, niż myślisz. ;) A tak serio – w tym opowiadaniu poszedłem we własnym kierunku, bo musiałem wyrzucić z siebie i kopii roboczych pewien pomysł. Mam dwa inne teksty, które kończyć się mają zupełnie inaczej (bez tego całego sosu pozornej surrealistyki), więc sprawdzimy się w przyszłości. Ale wracając do “ja wolałbym inaczej”, to tak będzie zawsze. Autor swoje, czytelnik swoje. Dlatego kicham nieco na (jakkolwiek to snobistycznie brzmi) wyróżnienia – bo otrzymanie takiego wiąże się z dopasowaniem własnego pomysłu do gremium je przyznającego. Musisz znaleźć część wspólną. Ale to nadal zbiór zainteresowań i “ja wolę inaczej” – nieważne, czy będzie to redaktor prowadzący, nasza loża, czy komisja przynająca nagrodę Hugo.

Eksploruje sobie różne tematy i formy, i cieszy mnie, że komuś chce się za mną czasem podążać. ;)

To nie do końca tak, że wolałbym inną dalszą część tekstu. W mojej opinii, ona jest słabsza literacko, nie udźwignąłeś wizji i rozmachu z pierwszej. Choć to subiektywne zdanie i nadal brzmi, że wolałbym inaczej. ;)

Pozdrawiam.

Nie obornię się przed własną słabizną językową (ba, nawet nie nadaję się do oceny jakości własnego tekstu), ale upierał się będę przy stwierdzeniu, że wyrzuciłem z siebie to, co mi od dawna w trzewiach siedziało. I jestem dość pewny, że takie klimaty Tobie nie odpowiadają – zatem i dałem Ci pole do marudzenia. 

Następny tekst będzie inny, taki “Wzór do naśladowania” z konkursu Garego, ale na koksie i duużo dłuższy. ;)

Dużo dłuższy? surprise Czyli czytanie na raty się szykuje. Dobrze, że nie trzeba spłacać. ;)

Ciekawe, bezkompromisowe posunięcie, ten tekst. Przedstawienie rzeczywistości w taki sposób wymaga… No może nie odwagi, bo w przypadku niepowodzenia nikt z bańki Ci nie zasunie, ani po koncie nie poleci. Ale z pewnością potrzebna jest wiara w możliwości czytelnika (ewentualnie olewanie ich, albo zrozumieją, albo nie). 

Sposób przedstawienia świata jest arcyciekawy w swojej złożoności. Synestezja, dodatkowe, nieznane zmysły, rozszerzona rzeczywistość, świadomość rozproszona, mieszanie do tego efektów kwantowych… To wszystko trzeba było przetłumaczyć przy pomocy literek na swojskie pięć zmysłów. Ogromna, złożona robota, ale myślę, że się udała. Potrafiłem wyobrazić sobie ten świat, znaleźć punkty zaczepienia dla zrozumienia, odczuć nieco "madmaxowe" szaleństwo zdegenerowanego świata. Niezłe osiągnięcie (Twoje, nie moje) zwłaszcza, że nie stosujesz ulg i ułatwień. 

Fabuła mnie mniej przekonuje. Nie zrozumiałem zakończenia, nie wiem co się tak naprawdę wydarzyło. Nie pojmuję do końca roli Julii, nie bardzo wiem nawet (to znaczy nie jestem pewny) kim była i dlaczego nie potrzebowała "nadpisywań" tak jak "król". W ogóle, gdy zacząłeś babrać się w poszatkowanych wspomnieniach, bawić filozofią egzystencji, zaczęło być zbyt niezrozumiale. Czy słabiej literacko, jak twierdził Darcon? Nie wiem, myślę raczej, że po prostu odleciałeś w kompletnie mi obce rejony kosmosu. 

Plus również za to, że nie pojechałeś slowotwórstwem i wymyślaniem udziwnionych nazw – swojskie dzwony, katedry i tym podobne zdecydowanie lepiej przemawiają do wyobraźni. 

Zatem – fabularnie tekst przemówił do mnie co najwyżej ułamkowo, ale zważywszy Twoją nietuzinkową wyobraźnię i umiejętność przekazania jej produktów (nawet balansując na krawędzi zrozumienia), to może wynika to z moich braków w zdolnościach pojmowania tego i owego, nie z tego, że poplątałeś się w opowiadaniu historii. Nie wiem. Tak czy owak, może to nie arcydzieło, ale tekst przynajmniej o piórko powalczyć powinien. 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

@Darcon, będzie pod 80 klocków, spróbuję się z dłuższą formą. Ale tym razem zamiast metafizyki mam zamiar zanurzyć się w świat wódki, dziwek i laserów. Nuty starego cyberpunka. ;)

 

@thargone

Nie powiem, że liczyłem (i liczę) na pełne zrozumienie tekstu, to dość hermetyczne i twarde opowiadanie; byłem raczej ciekawy jak zostanie przyjęte… i jak mi pójdzie z pisaniem czegoś takiego. Też miałem tu niezły orzech do zgryzenia – to nie tak, że tylko czytający podejmuje się wyzwania. ;)

Cieszę się, że (raczej) wyszło. Lubię, kiedy konstrukcja opowiadania opiera się na wielu przeplatajacych się wątkach i założeniach. Im jest ich więcej, tym samo pisanie jest ciekawsze. No i fantastyka jest pewnego rodzaju “śmietnikiem”, tutaj mogę się wyszaleć, dać upust pomysłom, które poza nią nie miałyby szansy bytu (druga połowa opowiadania).

Ulgi są dla young adult, duzi już jesteśmy, bez przesady. ;)

Julia jest w dość zawiłej sytuacji – jeśli chcesz i masz ochotę się w nią zagłębić, to napiszę tutaj, albo na priv.

Jeszcze raz – dzięki!

A pewnie, że chciałbym się zagłębić, bo to jedyny element (postać) , który(a) wydawał(a) mi się tak z ni z gruszki, ni z pietruszki. Nie, żeby jakoś zupełnie niepotrzebna, ale nie bardzo wiem po co. To znaczy, cały czas miałem wrażenie, że ona ma do odegrania duzi większą rolę, niż wyciągnięcie króla/księcia ze zbiornika, ale nie potrafiłem pojąć jaką. 

Możesz pisać tutaj, jeśli nie obawiasz się hejtu spojlerowych trzęsiportków ;-) 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Wybacz mi, że tyle czekałeś – w końcu znalazłem chwilę by siąść i odpisać. :)

To bardziej streszczenie niż dopowiadanie, więc pewnie nic nowego nie powiem, ale może pomogę w lepszym zrozumieniu tego bigosu, który uwarzyłem:

Julia była przede wszystkim matką – choć termin ten w czasach (i miejscu) opowiadania jest mocno zdewaluowany. No, starała się nią być. Wyrwała ostatniego z synów, bo chciała uratować go od życia w dzwonie, gdzie służył za hodowlę kolejnych wersji i permutacji wspomnień ojca. Większą częścią świadomości i osobowości człowieka są jego wspomnienia (czyli zapis doświadczeń, a zatem struktura neuronów – ale to moja teoria), dlatego ojciec “nadpisywał się” na synów i zapasowe ciała, chcąc odzyskać te fragmenty, które dawno zapomniał. Dlatego Julia odeszła. W końcu zdecydowała się wrócić – z Wasylem. Postanowiła coś zmienić. Ale stała się kołem zamachowym całej opowieści – psuła dzwony, które (raczej mało skutecznie) odpychały stację od magnetaru i wytwarzały pole mające chronić stację przed wiatrem cząsteczek z niego “wydmuchiwanych”.

Chcąc znowu być matką, zaburzyła status quo. Stacja i tak chyliła się ku upadkowi, ale ona – nieumyślnie – zaczęła to przyśpieszać. ;)

Dzięki! 

Mocno skupiłeś się na ojcu/synu, więc rola Julii, czy choćby Wasyla, gdzieś tam się gubiła i była mało czytelna, co trochę mi przeszkadzało. 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

To prawda, że jej rola wydawać się może słabo uwydatniona, choć z drugiej strony często nie dostrzegamy w danej sytuacji tego, jak inna osoba się do niej przyłożyła. 

Dla mnie to ciekawe spostrzeżenie. Muszę więcej czasu poświęcić na przewidzenie i zaplanowanie wymaganej ekspozycji danego aktora w opowiadaniu.

Wiesz co, Stnie? To naprawdę dobre opowiadanie, stworzony przez Ciebie postapo świat jest rewelacyjny. Mi także podobały się swojskie nazwy i miejsca, katedry, dzwony, nawiązania do religii. I to, że akurat mi nie podobała się druga część utworu, to subiektywne zdanie i nie powinno mieć wpływu na ocenę tekstu. Muszę więc uznać robotę za bardzo dobrze wykonaną. ;)

Wysoka temperatura wiąże się w dużą energią, co skutkuje zachowaniem cząsteczek trudniejszym do przewidzenia.

A zatem – cząsteczki zachowują się jak sklejone pajęczyną, a z rosnącą temperaturę te nitki po prostu znikają.

Jego buczenie odbija się od talerzy płacza i żyje echem wewnątrz naszych głów.

Literówki :-)

 

komentarz za niedługo

 

 

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Takiego zwrotu akcji się nie spodziewałem. ;)

Z tymi literówkami chyba nie wygram, sprawdzam pięć razy, różne czcionki, dwa różne edytory tekstu i tak się uchowają, ech.

Wracam z komentarzem.

 

Bardzo hermetyczne opowiadanie, a ja bym był jednak za lekką dehermetyzacją. Dlatego do piórka nie zgłosiłem. Bo warsztat, wyobraźnię i wiedzę masz.

Kilka słów googlowałem, ale później dałem sobie spokój i tak przewyższyła mnie część opisów.

Fajny świat, dobre pomysły, słowa, nazwy. Fabularnie też ciekawie.

Ale to wszystko ubrałeś w taki hard, że ciężko przebić się do właściwej warstwy znaczeniowej. Trochę rozjaśniły mi tłumaczenia z komentarzy.

Czy to dobra próba – zdecydowanie tak, ale byt bezkompromisowa jak na mój gust. Wolałbym, żebyś bardziej poszedł czytelnikowi na rękę. Ciekaw jestem kolejnych twoich tekstów, mam nadzieję, że dalej hard i sf, ale bardziej przystępnych w odbiorze.

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Pisać zacząłem z założeniem, że chcę się tutaj wyżyć, pozbyć kilku pomysłów, bez drogi na skróty i ustępstw – wiedziałem o zbliżających się zarzutach zamknięcia się w ciasnym, hermetycznym pudełku. Taki miał właśnie tekst być, ale przyszłe wcale takie być nie muszą.

Podziękować więc muszę za Twoją próbę, że chciałeś i walczyłeś. Dzielny żeś chłop, wiem przecież jak daleko gatunkowo poleciałem tym opowiadaniem od Twoich ulubionych rejonów. Zapamiętam opinię i postaram się w innym tekście złapać lepszą równowagę ciężaru i przystępności. ;)

Ech…

Kiedyś z poczucia obowiązku doczytam (jestem może w połowie), ale wątpię, bym wyciągnął z tego faktu – jak i z samej lektury – cokolwiek więcej niż teraz. A teraz jestem opowiadaniem po prostu bezbrzeżnie zmęczony i praktycznie nic ponadto. Dlatego też pozwalam sobie na pisanie komentarza już teraz. Jak nie robię tego nigdy, tak teraz chyba po prostu muszę, bo bez ciężkich dragów chyba nie będę w stanie rezonować z tym tekstem.^^ A że nie mam w planach żadnych narokoeksperymentów, to, no cóż – poddaję się.

Ci powiem, że generalnie, gdyby ten tekst nie był jednym wielkim flow myśli i konceptów zupełnie mi obcych i nie dających się ogarnąć w żaden sposób – o który to efekt, mam wrażenie, pilnie się starałeś – to nawet by się czytało, bo literacko (mimo jakichś tam zjedzonych słów i innych warsztatowych potknięć) opowiadanie nawet robi robotę.

Bardziej rozpisywać się w zaistniałej sytuacji chyba po prostu nie ma sensu, co – mam nadzieję – jakoś mi wybaczysz i zrozumiesz.

 

Peace!

 

P.S.

Kurde, ale w sumie, to chciałbym wiedzieć, jaką wizję miałeś w głowie podczas pisania. Z pewnością to musiało być coś cholernie interesującego.

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Cieniu, doczytaj opko, przeczytaj komentarze, zarys wizji ujrzysz :D

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

nie dających się ogarnąć w żaden sposób

W całości jest więcej sensu niż dostrzegłeś, ale wina nie leży po stronie Twojej nieuwagi czy zmęczenia. To jest mój ogródek, w którym krzątam się i pielę (i potem zjadam) określone koncepty (mające ściśle określone założenia i konsekwencje), a te – tak mi się wydaje – nie są z Twojej bajki. Nie ma więc sprawy, Cieniu. Chwytaj dyspensę, nic na siłę. 

Akurat “zjedzone słowa” są połykane świadomie. Lubię przyciąć zdanie z nadmiarowych słów, które wyciągnąć da się bez problemu z otaczającego kontekstu. Jestem świadomy, że dla niektórych czytelników (przyzwyczajonych do innego stylu pisania), powodować może poczucie “szarpania”, ale już tak mam i tak lubię pisać. Inaczej – tak mój mózg te zdania składa. ;)

 

Jeśli masz jakieś pytania fabularne, to z chęcią na nie odpowiem. Możliwe jest jakieś streszczenie, ale to na konkretne żądanie. ;)

 

PS. Już w sumie jakiś czas temu określiłem swoje pisanie jako “dla siebie”, bądź bardzo wąskiej grupki. Nie mam parcia na “szerokie wody”, nie chcę iść na ustępstwa, których wymagają. Fantastyka to mój worek treningowy na pomysły, których “doznaję” podczas codziennej pracy i zajmując się obowiązkami wokół niej (głównie telekomunikacja). Myślę, że opowiadania są katalizatorem mojej równowagi psychicznej. :D

Nie pieścisz się z czytelnikiem w tym tekście. Wrzucasz od razu na głęboką wodę i każesz umysłowi pracować. Nie każdy lubi takie rozwiązanie; przyznam że i mnie zazwyczaj męczy. Ale tutaj było inaczej, bo wkładałeś mi do rąk tyle, bym nie zagubił się w pełnej rozmachu idei, ale jednocześnie trwał w fascynacji nad niezrozumiałym.

W tekstach bazujących tak bardzo na niedopowiedzeniach i metaforach, IMO trudno o jedną słuszną koncepcję zdarzeń. To, co ułożyłem sobie w głowie na podstawie początku tego opowiadania bardzo mi się spodobało. Światotwórstwo tak odjechane w swojej koherentności zaimponowało mi. (Chyba brzmię, jakbym gadał od rzeczy, ale myślę, że pod takim opowiadaniem mam prawo :D).

Lubię, gdy tekst zamiast na idei, czy jakimś wydarzeniu, skupia się na postaciach, na człowieku. Tutaj tego może na pierwszy rzut oka nie widać, ale w zderzeniu z retrospekcją współczesności myślę, że obraz jest już klarowny. Twoja rzeczywistość jest zimna i nieludzka. Choć tak zaawansowana, nie ma w niej miejsca dla ludzi i ich uczuć. Ich świat paradoksalnie ich zniszczył. Czułem ich ból i samotność i podobało mi się to.

Ale. Fabuła jest bardzo standardowa i mało zaskakująca. Ubrałeś ją w przepiękne ciuszki warstwy językowej – która przyznaję, momentami zmuszała mnie, bym przystanął i powzdychał, brawo – ale wyszło to trochę jak pudrowanie, tylko niestety nie pryszcza, a konkretnej szramy. Czyli z mocno średnim efektem. Uważam, że tekst, zwłaszcza za połową, jest zbyt rozwodniony słowotokiem narratora, który choć momentami prezentuje ciekawe przemyślenia, chwilami się też, niestety, mota. Na przykład:

A więc wymioty, zawroty głowy, abazje, afazje, aleksje, niesamowite wizje i wszystkie inne bezmyślności, które zalęgły się we fircykowych głowach…

To zdanie, dość że wygląda na popis pt. “popatrzcie, ile trudnych słów znam!”, to trochę rozjeżdża się pod kątem logicznym, bo masz elementy równorzędne, które wymieniasz po przecinku i podsumowujesz je na koniec jako “bezmyślności, które zalęgły się w fircykowych głowach”. Domyślam się, że być może odnosi się to tylko do wizji, ale ze zdania to nie wynika. A afazja czy aleksja to nie są wymysły cudzych umysłów, tylko namacalne, zero-jedynkowe stany – są albo ich nie ma. Krótko mówiąc, nie stawiałbym znaku równości między afazją, a wizją. Nie powiesz “Mars, Saturn, Wenus i wszystkie inne kwiatki”.

Bardzo spodobały mi się z kolei wspomnienia, tak pieczołowicie kolekcjonowane przez ojca i tak soczyście przedstawione mi, czytelnikowi. Opowiadanie stało jednak kozackim światem i w finale trochę za dużo tej swojskości w proporcji do futuryzmu, jak dla mnie.

Jeszcze na koniec: przejrzałem komentarze i rzuciło mi się w oczy jak podkreślasz, że piszesz dla siebie i nie chcesz mieć niczego narzucane. Szanuję to i doceniam za brak konformistycznej postawy. Miej jednak na uwadze, że portal daje Ci możliwość obcowania z żywym czytelnikiem i poznania, co gra, a co nie. Nikt niczego nie narzuca – to od Ciebie zależy czy i jakie wyciągniesz wnioski. Jeśli po raz n-ty powtarza się opinia, że coś jest zbyt mętne i niezrozumiałe, może następnym razem warto zastanowić się nad odrobinę jaśniejszą formą przekazu, nie by opowiadanie osiąnęło nie wiadomo jak komercyjny sukces, ale aby zwyczajnie zwiększyć potencjalnemu czytelnikowi przyjemność z lektury. Jeśli jednak naprawdę uważasz to za karygodną ingerencję we własną niezależność i że ugodzi to w “pisanie dla siebie”, to może warto rozważyć zatrzymywanie tych tekstów faktycznie tylko dla siebie.

Nie pieścisz się z czytelnikiem w tym tekście. Wrzucasz od razu na głęboką wodę i każesz umysłowi pracować.

Mam wrażenie, że to wynika ze świata, który próbowałem wykreować. Pal licho techniczne zagadnienia (które i tak ledwie "liznąłem”, tu nawet śladu tortur na Tobie nie zostawiłem), problematyczne może być "przestawienie się" na wizję i styl, które autor (ja) prezentują czytelnikowi. Po prostu lubię wyzwania – czytać i pisać. Nawet nie masz pojęcia, jak mnie to opko wymęczyło – pół roku je pisałem, dwa razy skracając o kilkadziesiąt kilo znaków, trzy razy przepisując (dwa razy po – uzasadnionych – uwagach betujących, trzeci raz na własne widzimisię). To nie tak, że tylko czytający się poświęca. ;)

Twoja rzeczywistość jest zimna i nieludzka. Choć tak zaawansowana, nie ma w niej miejsca dla ludzi i ich uczuć. Ich świat paradoksalnie ich zniszczył. (…)

O to chodzi. Lubię (także pisać) SF odjechane daleko w przyszłości. Naczytałem się "starej szkoły", tam bierze się ideę, wymyśla koherentny do niej świat i próbuje "zamodelować" dramaty i zachowania ludzkie. Wówczas świat i zachowania bohaterów (może: aktorów), wydawać się mogą obce, oderwane od naszej rzeczywistości, przez to zepchnięte na drugi plan. Ale – prostota fabuły jest tutaj zamierzona. Początkowo zakładałem, że powyżej przedstawionego tła użyję w długiej formie, pomyślałem jednak wówczas… czy przy skomplikowaniu społeczności i sytuacji a'la NoWhereMan, cokolwiek uda mi się przekażać? Takie zagęszczenie pasuje bardziej do przekazów wielowymiarowych, gdzie operujesz światłem, kolorami, dźwiękiem i rekwizytami; wówczas wszystko leci równolegle, a Ty skupić się możesz na kwestiach bohaterów i zażyłościach między nimi. Czyli: seriale, filmy, słuchowiska, gry, VR. Tekst to jest strumień, którym, niestety, raczej trudno kierować. I bardzo rzadko udaje się rozszczepić go na dwa równoległe strumyki (ale to mówię, przyjmując punkt widzenia czytelnika).

Fragment o afazjach i innych przedstawiony z ciekawej perspektywy. Pisząc, myślałem o czym innym, tym bardziej takie – bardzo logiczne – przedstawienie sprawy… jest ciekawe. I dlatego, za przeproszeniem, odpieprz się od mojego "piszę, co chcę i lubię", o którym wspomniałeś w ostatnim akapicie swojej opinii. ;) W dobie cyfrowego ekstrawertyzmu, gdzie królują krótkie "wysrywy" na instagramie i pokrewnych, też lubię się czasem uzewnętrznić, sprawdzić to jak dane pomysły oceniają i problemy rozwiązują inni. Ale to wymaga pewnej "sztywności", postawienia sprawy jasno – albo piszę coś, co musi wówczas przyjąć bardzo określoną formę, to powinienem się upewnić, że na pewno jestem gotów słuchać wszystkich "ale", którymi zgłosi nieprzyzwyczajony do takich form czytelnik. :)

Jeśli jednak naprawdę uważasz to za karygodną ingerencję we własną niezależność i że ugodzi to w “pisanie dla siebie”, to może warto rozważyć zatrzymywanie tych tekstów faktycznie tylko dla siebie.

Bynajmniej! Komentarze bardzo wiele mi pomogły, nazwały wady, których albo nie dostrzegałem, albo nie umiałem nazwać (i przez to pomijałem – upośledzona percepcja ludzka…). Wątpie byś pamiętał mojego Króla na zamku, ale cały rdzeń tego opowiadania jest przepisaniem właśnie tamtego. Wyciągnąłem ze wszystkich przeszłych opinii, co mogłem (choć i tak część opuściłem) i przemyślałem, i napisałem to “od nowa”.

No i bardzo lubię dyskusję. Nie umiem robić zdjęć, nagrywać piosenek, malować ani nawet ładnie recytować, czasem zdarzy mi się coś naskrobać. To jedyna możliwość pogadania (i wygadania się) na tematy, które mnie po prostu interesują. ;)

Wybacz, Stnie, ale przebrnęłam z trudem przez Twój tekst i prawie nic z niego nie zrozumiałam. Wprawdzie na końcu zobaczyłam w tym jakiś obraz, ale bardzo zamglony i zniekształcony formą przedstawienia. Jak dla mnie opowiadanie jest zbyt abstrakcyjne, albo, jeśli wolisz w ten sposób, zakresy częstotliwości mamy zupełnie różne i nie jestem w stanie odebrać zapisanej w Ostinato wiadomości. Dlatego też będzie Ci musiał wystarczyć tak ogólny komentarz, bo nie bardzo mam jak wchodzić w szczegóły.

Nie można absolutnie odmówić Ci wyobraźni ani sprawności pióra (lub klawiatury – wedle uznania), ale dukajowatość formy (już padło takie porównanie, wiem) jest nie dla mnie. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Cała fantastyka jest mniejszą lub większą abstrakcją, wypada jedynie znaleźć coś dla siebie. Nie musisz (ani nikt inny) przepraszać mnie za to, że jedziemy różnymi ścieżkami – ja zaś podziękuję za (nieprzyjemną pewnie) próbę i (ogromną) cierpliwość. 

No ale nie zamierzam też pisać takich tekstów zawsze, na tego “klocka” miałem po prostu ochotę.

Żeby zaraz nieprzyjemną to nie, po prostu mało zrozumiałą.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Cat Stevens! ; p

 

„…one oczarowane przyglądały się jej taktownym ruchom.” – Użyłeś określenia „taktowny” w nieprawidłowym kontekście.

 

„Klekotały z głośników udających usta, przechylając przy tym metalowymi głowami.” – Przechylając co – głowy

 

„…zamknięty w dzwonie, spał ostatni z żyjących książąt.

Stacja Katowice – przemówił radiowo system.

Oddychała głośno – było potwornie gorąco, ale to strach i podniecenie spowodowały, że w jej piersi bił młot. Współbrzmiał z dzwonem, który dudnił, aż zębami dzwoniło. Stanęła, w dźwiękach echa szukając kapsuły, w której leżał jej syn.

Dzwon okazał się dużą maszyną o obłym kształcie…”

 

„Proboszcz nie zgadzał się na rozmowę[-:+.]

– Książę numer dwa nie może przyjąć wizyty.”

 

„Przed nimi rozciągały się korytarze długie na dziesiątki kilometrów, utopione w mroku, rzadko rozświetlone halogenami. Większość z nich prowadzi donikąd, zbudowane bez planu i większego sensu. Król musiał stracić kontrolę nad dzwonami, a przez to zdziczeli budowniczowie.”

Prowadzisz narrację w czasie przeszłym, więc skąd nagle teraźniejszy?

 

„Szmatławce dzieliły się wszystkimi znanymi wyzwiskami, niektórymi zresztą paskudnymi… i nic ponadto.” – Szmatławce? Czy tam były jakieś gazety?

 

„Elefant szarpał na boki, bijąc fircykowe baby.

Raz za razem, smagał ich przez głowę, plecy, nogi.”

Skoro baby, to smagał je, a nie ich.

 

Kim jest Julia i skąd się nagle wzięła…?

 

„– Nie masz tu prawa głosu! – Wwykrzykuje i rzuca mną z powrotem na ziemię.”

 

„– Jeśli któryś z klanów do jutra nie zdecyduje o przyłączeniu się do nas[-,] albo jeszcze raz podważy zasadność moich planów, to tutaj zostaje…”

 

„Książe wie jak tam dojść.” – Książę

 

„– Zacznijcie[+.] – Wasyl chwyta i przyciąga ją do siebie.”

 

„…stopa melodyjnie klaszcze o betonową posadzkę. Stuk, stuk-stuk, stuk.” – Klaskanie i „stuk stuk” zdecydowanie do siebie nie przystają.

 

„Widzę echem i choć widmo fali elektromagnetycznej jest ciągłe, zatem zbiór możliwych częstotliwości jest nieskończony, ale kryształy działają jak pryzmaty – pozwalają mi dostrzec jego wyróżniające się harmoniczne…” – To zdanie jest niegramatyczne.

 

„Mięsna inkluzja psuje doskonałość obrastającej jej minerału” – doskonałość obrastającego ją

 

„Otoczona przez dwa półokrągłe płaszcze, które w odległości kilku metrów zawisły, przypominają źle nałożone na siebie misy.” – przypominając

 

„radiorozkazuję:  pobierz mnie.” – zbędna spacja

 

„Siedzę oparty o konar, tak mi wygodnie.” – O konar? Drzewa owocowe są może i niskie, ale nie aż tak, by dało się oprzeć o konar, siedząc na ziemi. Zapewne miałeś na myśli pień?

 

„A zatem – cząsteczki zachowują się jak sklejone pajęczyną, a z rosnącą temperaturę te nitki po prostu znikają.” – temperaturą

 

„Usłyszałem dziwny szept:  ciszej, zimniej, jeszcze zimniej.” Zbędna spacja, a „ciszej” powinno być kursywą

 

„Chcę latać… – pPrzerywam na chwilę.”

 

„Ojciec pyka fajką, depcze opadły żar i obniża wzrok” – To żar opada czy popiół?

 

Czekał na mnie, aż urosnę.

Mężczyźni czekają

 

„Poła namiotu otwierają się” – Poły

 

„z cienia Sukiennic wychodzi para. Prowadzi ją za rękę, ona się na niej opiera, idą szeroko uśmiechnięci.” – Kto prowadzi? Brak określenia podmiotu.

 

„W oczach Wasyla tylko nienawiść. Fircyk marszczy czoło, porusza ustami jakby próbował coś powiedzieć, ale ostatecznie porusza tylko dłonią.”

 

„Jego buczenie odbija się od talerzy płacza i żyje echem wewnątrz naszych głów.” – płaszcza?

 

„Ale wspomnienia[+,] jak sadzonki, zapełniają negentropijny las.”

 

Skąd znowu nagła zmiana czasu na teraźniejszy, mimo że wcześniej wszystko było w przeszłym?

 

„Nic nie słyszę. Sięgam palcami i czuję cieknącą z uszu krew. Mgła bardzo zgęstniała. Przedzieram się przez nią, aż na nich natrafiam. Wasyl leży, oczy zasypane ma odłamkami. Julia klęczy, ślepa i głucha.

Chwytam płaczącego fircyka za szczękę.

– I jak podoba się ciemność?

To wszystko, co chciałem mu powiedzieć. Czuję krew płynącą z moich uszu, widzę strużkę cieknącą z jego.”

 

„Podległy czasie i przestrzeni, pierworodny jest duchem, który wisi na drobinach kryształu.” – Podległy czasowi?

 

„…ów ton z którego rodziło się życie, równy był biciu serca powtarzanym w nieskończoność.” – powtarzanemu

„Jest tak cicho, że aż boli słuchać. Tak spokojnie, że aż boli czekać.” – Żaden ze mnie ekspert, ale dla mnie to brzmi niegramatycznie. Że słuchanie/czekanie aż boli.

 

Widzę, że włożyłeś w ten tekst dużo czasu i wysiłku. (Chyba) starałeś się zrobić wszystko w sposób unikalny, po swojemu – masz wizję i ją realizujesz, nie biorąc jeńców, co ma swoje dobre i złe strony. Z jednej jest godne podziwu, z drugiej ryzykujesz, że część czytelników polegnie bądź na formie, bądź na treści (ale raczej na tej pierwszej).

Nie chcę się wymądrzać, ale wydaje mi się, zrozumiałam o co mniej więcej chodziło – a przynajmniej przetłumaczyłam sobie to, co przeczytałam, po swojemu. Forma jednak jest dla mnie niestrawna. Odbiłam się już na początku, a brnęłam przez tekst tylko dlatego, że uważam, że nie w porządku byłoby głosować nad czymś, czego się nie przeczytało w całości. Za dużo tu dla mnie chaosu, abstrakcji, udziwnień, poezji, synestezji i sama nie wiem czego. Za łatwo się pogubić, a odnaleźć potem nie sposób. Nie mam siły ani samozaparcia, by próbować jeszcze raz… No ale na pewno znałeś ryzyko, ubierając fabułę w takie a nie inne słowa i zdania. Przepraszam, że nie dorastam do Twoich wizji ;)

 

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Stn inspirujący się Dukajem… Tego się właśnie obawiałem.

Zaczyna się bardzo fajnie, naprawdę ładne te pierwsze akapity. Ale w graniu abstraktem też trzeba znać umiar. Bo kiedy z ust księcia padło pierwsze słowo:

– Słoń.

to skojarzenie miałem jedno:

– Gzyms.

We wszystkim: w tragizmie, abstrakcji, ohydzie, strachu, poezji istnieje granica, której przekroczenie prowadzi do śmieszności. I ta granica jest indywidualna dla każdego odbiorcy. Wydaje mi się, że u mnie jest mocno przesunięta w lewą stronę osi. I to może powód, dla którego, pomimo kilku naprawdę ładnych zdań i dających do myślenia akapitów, nie jestem zadowolony z lektury tego opowiadania. I mam nadzieję, że mówisz serio, pisząc:

Taki miał właśnie tekst być, ale przyszłe wcale takie być nie muszą.

 

 

Cat Stevens! ; p

Trafiony, zatopiony! 

 

Szmatławce? Czy tam były jakieś gazety?

W drugim znaczeniu to bezwartościowe osoby.

 

Żaden ze mnie ekspert, ale dla mnie to brzmi niegramatycznie. Że słuchanie/czekanie aż boli.

Dawno nie byłaś w kolejce u lekarza. :P

A tak zupełnie serio, oceniaj to jako impresję, subiektywne odczucie narratora – słownik pewnie już treszczy ze złości, ale w fantastyce lubię sobie czasem delikatnie ponaginać zasady.

 

Za dużo tu dla mnie chaosu, abstrakcji, udziwnień, poezji, (…)i sama nie wiem czego.

Strzelam właśnie w:

(…) synestezji 

Nie umiem na to wiele poradzić – jedno skojarzenie pociąga drugie, te z kolei trzecie. To jest jak pajęczyna, szarpniesz jedną nitką, ale zatrzęsiesz całością. Chciałem, by forma wynikała z treści, “metafora odarta z cudzysłowu” (bardzo polubiłem się z tym cytatem) – to jest właśnie synestezja, którą dostrzegłaś. Nie chodzi mi o to, by wrzucić w tekst jakąś techniczną zagwozdkę i się za nią ukryć. Bo jaki w tym sens? Mnie interesuje problem zmiany człowieka przez fakt jej istnienia; to jak wpływa na zmysły, jak zmienia się ludzkie sensorium, w końcu – jaki ma to wpływ na jednostkę i społeczeństwo? Jakkolwiek górnolotnie to brzmi, interesuje mnie fantastyka, która bierze się za bary z jakimś problemem, nudzi mnie ta, w której chodzi tylko o przygodę i oderwanie się od codzienności. ;)

To są amatorskie wizje i musiałem je z siebie wypchnąć, bo wracałbym do nich wciąż i wciąż. Dziękuję, że przeczytałaś całość – nawet jeśli z silnego poczucia sprawiedliwości i obowiązku. 

Babole już za chwilę poprawię!

 

Gęgasz, coboldzie. Choć tylko trochę. Mnie słoń kojarzy się ze słoniem i nic na mapę skojarzeń swojego audytorium nie poradzę. 

Z drugiej strony, ta oś – wydaje się być tak samo płynna i bezkształtna, jak woda w rzece. No bo: zależy od tego jaki mamy dzień, co zjedliśmy (to coś przypominające drugi układ nerwowy w układzie pokarmowym jest cholernie intrygujące, ale koniec offtopu), jak bardzo zgadzamy się z użyciem niektórych słów/skojarzeń/aluzji przez autora. Ja też kręcę nosem jak malujesz mi w tekście historię z historii (tym bardziej, że większości postaci przez Ciebie używanych ledwie kojarzę ;), ale połykam – bo lubię nowe słowa, postacie i opowieści, bo Twoja forma pisarska robi z tego smaczną potrawę. Ale… jakiej miałem tu formy użyć? Jaką ukształtować? Czyżbym – znowu – miał wrzucać grupę naukowców (najlepiej ze dwóch azjatów i dwie kobiety, w tym “silną” szefową) na obcą planetę/asteroidę/inne ciało niebieskie i pół tekstu rozkminiają tajemnicę tego miejsca, przy okazji bojąc się każdego szeptu i własnych cieni? Te powielające się wciąż schematy fabularne i schematy formy są irytujące. To jak chodzenie ścieżką udeptaną przez setki innych spacerowiczów, tylko, że tym razem lekko zmieniło się otoczenie – wyrosły nowe kwiaty, słońce świeci jakoś inaczej , listonosz zamiast być pogryzionym przez psa, spadł z roweru.

Nawet jeśli próba wydeptania swojej ścieżki powoduje, że jest ona zakręcona i prowadzi do włazu kanalizacji, to przynajmniej miałem trochę zabawy w jej wydeptywaniu. ;)

No i tak, mówię serio. Tekst wyżej jest eksperymentem. Pewne doświadczenie z niego wyciągnąłem, swoje wycierpiałem, swoje pośmieszkowałem, trza iść dalej.

Mimo trudnego doświadczenia z lekturą początkowego fragmentu, doczytałam opowiadanie do końca, ale nadal nie potrafię powiedzieć, o czym czytałam. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wracam z komentarzem piórkowym.

W głosowaniu jestem na NIE. Jednak było bardzo blisko, bym zagłosował inaczej.

Bo początek bardzo mi się spodobał. Podobnie podobała mi się zabawa formą, zabawa konceptami. Tyle możliwych interpretacji, abstrakcji.

I wtedy buch, spadam w wyobrażeniach niczym dzisiaj Sojuz z kosmonautami. Wszystko przez te jednoznaczne nawiązania do współczesności. W tym momencie tekst mocno stracił, bo utknął gdzieś pomiędzy abstrakcyjnym niebem, a doczesną ziemią. Zatrzymałeś się w tuż przed metą, zamiast wyprowadzić cios do końca. Bo choć literacko jest ładnie, to jednak Dukaj we mnie nie został zaspokojony.

W tym momencie reszta tekstu – fabuła, postacie – straciła dla mnie część tego powabu wieloznaczności. Są tutaj, mają swoje odniesienie, nawet jeśli otacza je surrealistyczna forma. I pod tym kątem wszystko to dla mnie wypada poprawnie. Doniosło treść do końca, nawet parę razy podskoczyło, ale nie zostawiło trwałego śladu. Nie tak jak choć by korony z anten i związane z nimi opisy.

Dla mnie było blisko. Ale ostatecznie nie dało rady.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Sorry, Winnetou, jestem na NIE.

Chyba głównie dlatego, że za mało zrozumiałam z tekstu.

I nie wydaje mi się, że problem polega na podobieństwie do Dukaja, bo bardzo lubię jego książki. Mogę przez pół powieści czekać, aż dowiem się, czym jest ajkjuria albo dlaczego jakaś istota mówi o sobie “zrobiłum”. Ale u Dukaja wyjaśnienie w końcu pada, a ja z szacunkiem kiwam głową i myślę “No tak, przecież to logiczne”.

U Ciebie tej iluminacji mi zabrakło. A może schowało się przede mną w warstwie poetycko-muzycznej, której nawet nie mam co próbować rozgryźć, bo zębów szkoda. A może poszło o niezamierzone zaciemnienie – zdania, które dla mnie znaczyły coś całkiem innego niż dla Ciebie. Jak to z tą głową wskazującą górę było.

Jak by nie było – zostałam z układem równań, w którym były prawie same niewiadome i bardzo mało stałych.

Babska logika rządzi!

Ech, i co ja mam tu dodać? Szczególnie, kiedy wezmę poprawkę na to:

Już w sumie jakiś czas temu określiłem swoje pisanie jako “dla siebie”, bądź bardzo wąskiej grupki. Nie mam parcia na “szerokie wody”, nie chcę iść na ustępstwa, których wymagają. Fantastyka to mój worek treningowy na pomysły, których “doznaję” podczas codziennej pracy i zajmując się obowiązkami wokół niej (głównie telekomunikacja). Myślę, że opowiadania są katalizatorem mojej równowagi psychicznej. :D

Zacznę może od czegoś w miarę oczywistego: tytuł fajny, ładny, przyciągający uwagę, ale jednocześnie ostrzegający czytelnika, że może być niełatwo. 

Kliknąłem, zerknąłem na przedmowę – niby to nie opowiadanie, ale już w tym miejscu strzelasz sobie w stopę – bo negatywnie nastawiłem się do tekstu, skoro jest jeszcze cięższy niż Twoje poprzednie. Nie wiem, może dla jakiejś “bardzo wąskiej grupy” taki PR będzie kuszący. Dla mnie nie. 

Same zdania są raczej w porządku, jeśli by wyrwać je z kontekstu. Poszczególne obrazy, nawet sceny – intrygujące. Ale taki ich natłok, zalanie czytelnika taką ciężką formą… To utrudnia odbiór. Bardzo. 

Nie rozumiem, na czym miał polegać ów eksperyment, którym jest powyższe opowiadanie. Mam wrażenie, że w ogóle nie wyciągnąłeś wniosków z poprzednich tekstów i komentarzy pod nimi. Skoro wcześniej padały zarzuty o hermetyczność i niezrozumiałość, to co chciałeś sprawdzić? Naszą cierpliwość? Wytrzymałość? Czemu jeszcze bardziej skomplikowałeś, zaszalałeś? Rozumiem, że tak chciałeś i zrobiłeś dla siebie. Ale publikowałeś, by…? Nie spodziewałeś się takich reakcji, jakie są? 

Piszę to z przykrością, ale moim zdaniem to bardzo słabe opowiadanie, jeśli przyjąć, że literatura powinna stanowić jakiś most między czytelnikiem a autorem. Most oparty na zrozumieniu. A zrozumienie wygląda dla mnie w dużym uproszczeniu tak: ktoś myśli o jabłku, mówi “jabłko”, ja słyszę “jabłko” i też myślę o jabłku. Ty powyższym opowiadaniem powiedziałeś coś, pewnie dużo rzeczy, które może dla Ciebie coś znaczyły. Ale już samo to, że nazywasz to eksperymentem i że zdecydowałeś się opublikować tu “Kwantowego serca ostinato”, świadczy o tym, że nie miałeś pojęcia, ile ktokolwiek z tego zrozumie. 

I tędy przebiega granica między sztuką, która mnie interesuje, a sztuką, która mnie raczej nie interesuje. Lubię sztukę, której twórcy wiedzą lub czują, co osiągną lub chcą osiągnąć u odbiorcy. Lubię, kiedy pisarz używa słów świadomie, z mniejszą lub większą myślą o czytelniku. Nie lubię, kiedy ktoś rzuca czytelnikom garść swoich zdań, pomysłów z podejściem “może jakaś bardzo wąska grupa coś z tego wyciągnie”. 

Opowiadanie zatem zupełnie do mnie nie przemówiło. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Dlatego nie lubię głosów loży (jako funkcjonalnego gremium). Bardzo wątpię, bym stylem i motywami, z których korzystam, był w stanie przekonać najjaśniejsze kworum. Pozwoliłem sobie na nieco kąśliwości, bo – nie zamierzam tego umniejszać – umiecie pisać i wielokrotnie to pokazywaliście i udowadniać będziecie, ale tam gdzie światło, tam jest cień. I ja sobie w nim siedzę i tak sobie patrzę, i dumam, że ni cholery Was nie zaspokoję. No i nawet przyznam się, że chciałem z tej całej nominacji zrezygnować, bo wiedziałem, że większość loży ma gusta zgoła inne od mojego, oczy (a zatem i neurony) nakierowane na co innego – to i czytanie "z przymusu" jest bez sensu. Piórka mi nie trzeba, to ładny, ale ozdobnik (no dobra, późniejszy i ewentualny komentarz redaktora jest już smakowitym kąskiem). Dostałem, co chciałem. Przesunąłem wszystkie swoje wskaźniki maksymalnie w bok, pobawiłem się "dukajowatością" i mi wystarczy. Zebrałem opinie, zebrałem głosy, wyciągnąłem kilka wniosków.

Ale od rozstrzału lożańskich głosów, to się można schizofrenii nabawić. Finkla marudzi, że nie rozumie. cobold i fun opko w kiblu spuścili, a taki NWM jojczy, że mu nadal mało. Opinie negatywne twierdzą, że muszę znaleźć "środek". A gdzie w tej chwili jestem, jak nie w samym centrum? Jeśli tekst był taki koszmarny, to najwyraźniej nie rozumiem mechanizmu, który wepchnął go w nominację na opowiadanie miesiąca. 

 

Piszę to z przykrością, ale moim zdaniem to bardzo słabe opowiadanie, jeśli przyjąć, że literatura powinna stanowić jakiś most między czytelnikiem a autorem. Most oparty na zrozumieniu. 

I tu jest pies pogrzebany. Autor nie musi pisać do czytelnika, na pewno nie dla każdego. To czytelnik wybiera autora, którego chce czytać i albo "łapie bakcyla", albo porzuca z niesmakiem. Nie kieruję się popytem tłumu, bo mam własną podaż (a i tego popytu po prostu zaspokoić bym nie umiał).

Wybrane przeze mnie wątki i motywy zakotwiczam w opowieściach konkretnymi doświadczeniami, których nauczyłem się od ludzi, których to ja czytałem. Ty, czy nawet Wy – jako loża, możecie (i nie musicie) ich znać. To jest właśnie moja wina; wina niedopatrzenia, że mechanizm jest jaki jest, a zmuszać niektórych do czytania to bezsens i sadyzm. 

 

Ty powyższym opowiadaniem powiedziałeś coś, pewnie dużo rzeczy, które może dla Ciebie coś znaczyły. Ale już samo to, że nazywasz to eksperymentem i że zdecydowałeś się opublikować tu “Kwantowego serca ostinato”, świadczy o tym, że nie miałeś pojęcia, ile ktokolwiek z tego zrozumie. 

Wiedziałem. Jeśli nie będę podejmował takich prób, to nie będę wedział, co jest dalej, co leży za nimi, czego się wystrzegać. Nie zebrałem wcale tak wielu niepochlebnych opinii, takie fifty-fifty. Jak na tekst, który dla mnie samego był rzuceniem się z wodospadu, to wyjątkowo dobrze. Przeżyłem i mam wrażenie, że nauczyłem się w takiej gęściznie wątków i światotwórstwa pływać (nawet jeśli to najzwyklejszy styl "na pieska"), ale nie utonę i popłynę dalej. To jest sens takich opowiadań.

Innymi słowy – lubię, czasem boleśnie, pierdyknąć się o mur, żeby zobaczyć, czy nie jest z karton-gipsu i czy po drugiej stronie nie ma czegoś ciekawego.

 

Lubię sztukę, której twórcy wiedzą lub czują, co osiągną lub chcą osiągnąć u odbiorcy. Lubię, kiedy pisarz używa słów świadomie, z mniejszą lub większą myślą o czytelniku. Nie lubię, kiedy ktoś rzuca czytelnikom garść swoich zdań, pomysłów z podejściem “może jakaś bardzo wąska grupa coś z tego wyciągnie”. 

Rozumiem. Ale ja też lubię, kiedy poduszka pod moim tyłkiem się zapali i zmusi do zmiany pozycji, do wyjścia ze strefy komfortu i spojrzenia na niektóre rzeczy inaczej albo na nowo. Zmusi do rozbicia swoich porcelanowych ludzi na atomy, spojrzenia na każdego z nich i poprawne ich wykorzystanie. Tak, tu jest ad personam – bo ciągle mam w sobie drzazgę, że poszedłeś w "zrozumiałą obyczajowość", a porzuciłeś niewygodną, bo trudną, tajemnicę. Wykorzystałeś porcelanę jako rekwizyt i wywaliłeś do śmietnika, a ja – zamiast przyglądać się życiom aktorów – lubię zgłębić tajemnicę rekwizytów. Bo, bardzo często, jest w nich opowieść o wiele ciekawsza, niż kolejny dramat ludzki… których w życiu codziennym jest aż w nadmiarze.

Mam świadomość jak słabe jest to opowiadanie. Jako autor mogę to przyznać, bo było tu więcej światotwórstwa niż faktycznej historii. Wiem też, jak wiele wątków i pomysłów zarżnąłem tutaj przez ich haniebne pominięcie. Sprawdzałem, gdzie jest moja granica i doszedłem tam, gdzie chciałem. To, że ścieżka którą szedłem była wyboista, to już efekt i konsekwencja, za które przepraszać nie zamierzam.

 

Stnie, chyba nie zrozumiałeś mojego głównego zarzutu. Może użyję analogii. Wyobraź sobie, że puszczasz grupie słuchaczy popu zwykły heavy metal, Iron Maiden dajmy na to. No i tym słuchaczom popu się nie podoba. Dla nich to hałas, za mało melodii i w ogóle. To może coś innego się im spodoba, myślisz i puszczasz Behemotha, ostrzejszy i agresywniejszy blackened death metal. Zdziwienie – spodobało się jeszcze mniej. 

Innymi słowy: zamiast zbliżyć się do czytelnika, oddaliłeś się od niego. Dla mnie to absurdalny eksperyment.

Jeśli nie będę podejmował takich prób, to nie będę wedział, co jest dalej, co leży za nimi, czego się wystrzegać.

A czy podjąłeś próby mniejszego kalibru? Jak rzecze Paulo Coelho: zanim człowiek porwie się z motyką na słońce, powinien poplewić tą motyką we własnym ogródku. 

Ale ja też lubię, kiedy poduszka pod moim tyłkiem się zapali i zmusi do zmiany pozycji, do wyjścia ze strefy komfortu i spojrzenia na niektóre rzeczy inaczej albo na nowo. Zmusi do rozbicia swoich porcelanowych ludzi na atomy, spojrzenia na każdego z nich i poprawne ich wykorzystanie. Tak, tu jest ad personam – bo ciągle mam w sobie drzazgę, że poszedłeś w "zrozumiałą obyczajowość", a porzuciłeś niewygodną, bo trudną, tajemnicę. Wykorzystałeś porcelanę jako rekwizyt i wywaliłeś do śmietnika, a ja – zamiast przyglądać się życiom aktorów – lubię zgłębić tajemnicę rekwizytów. Bo, bardzo często, jest w nich opowieść o wiele ciekawsza, niż kolejny dramat ludzki… których w życiu codziennym jest aż w nadmiarze.

A co z mniej wytrawnymi czytelnikami, którzy nie chcą wychodzić ze strefy komfortu? Fanem takiego Dukaja się człowiek staje czy rodzi? Przemawianie do tych, którzy Cię na starcie rozumieją to żadna sztuka. Sztuką jest za to znalezienie wspólnego języka z innymi ludźmi, wychodzenie sobie na przeciw. Sztuką będzie zainteresowanie fantastyką kogoś, kto dotychczas czytał tylko tandetne kryminały. Rzucanie na głęboką wodę to nie jest dobry sposób. Użyłem wcześniej przykładu metalu – do ciężkiej muzyki też się zazwyczaj dojrzewa latami, najpierw rock, potem heavy, thrash, w końcu jakieś black, death, core’y, djenty i inne. 

Wolę łączyć niż dzielić, dlatego chcę pisać coś pomiędzy fantastyką a mainstreamem. Wygodnie mi ze “zrozumiałą obyczajowością” (a uwierz, że w swoim pisaniu próbowałem już wielu rzeczy). Może dla Ciebie to będą kolejne ludzkie dramaty, ale wiem, że są ludzie, którzy chcą o tym czytać, by móc się w tym odnaleźć, zobaczyć swoje odbicie, wyciągnąć jakąś mądrość, pomyśleć w sposób, w jaki dotąd nie myśleli. I staram się nauczyć pisać o rzeczach, które mnie interesują, tak żeby interesowały innych.

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Początek jest wyśmienity, STNie, z zasady nie betuję tekstów, ale gdybyś kiedyś chciał coś podobnego podać szerszemu gronu czytelników, wchodzę w to.

Analogia fajna, trafna i przymuję. Choć jeśli ktoś nie łyknie Ironów , to raczej cięższych gitar już nigdy nie spróbuje. Ale mój eksperyment był bardziej próbą zespołu przed nagraniem nowej płyty z nowym basem i nową gitarą prowadzącą (nieco inny rytm niż dotychczas, jednak melodie są o wiele cięższe). Czasem trzeba coś zmienić, spróbować zrobić coś inaczej, bo się człowiek zastoi w miejscu.

 

A czy podjąłeś próby mniejszego kalibru?

Zdecydowanie. ;)

 

Akurt fanem Dukaja jestem połowicznym (wolę "młodego"), choćby Inne Pieśni dla wielu chyba nawet większego kalibru niż Lód, a mnie (choć doceniam światotwórstwo) umęczyły. To też jest zawsze kwestia wybranego dzieła. Za tak karygodne ociosanie Czarnych Oceanów z treści go nienawidzę, za opowiadania i Perfekcyjną Niedoskonałość – uwielbiam.

Przemawianie do tych, którzy Cię na starcie rozumieją to żadna sztuka.

Kiedy nawet nie wiem, kto w tych wątkach co ja błądzi i je rozumie. To jest właśnie przecieranie sobie szlaków – żeby coś napisać, muszę wiedzieć czy (i w kogo) nakreślonymi literkami trafię.

I to nie jest tak, że "ludzkie dramaty" mnie nie interesują – ale ja preferuję ich zakotwiczenie w przyszłości, tam gdzie ledwie wzrok i wyobraźnia sięga. To być może jest naszą główną różnicą – Ty szukasz tej "magii" w światach równoległych, w odbiciach lustra; ja dopatruję się ich przez lornetkę, ewentualnie teleskop. Zupełnie inna perspektywa.

I wiesz co – dlatego wcale nie narzekałem, że opko w Twym kiblu poleciało (może komentarz tak brzmi, bo jest bez emotek), ale to inne spojrzenie jest szalenie interesujące. Dlatego się "uruchomiłem", bo lubię dyskutować – i zawsze da się z komentującego wycisnąć coś więcej. Pisałem już wcześniej – z taką formą (drugą częścią opowiadania) bawić się już nie zamierzam. ;)

 

Darconie, obawiam się, że mam coś na tapecie, ale jeszcze jako szkic. ;)

To być może jest naszą główną różnicą – Ty szukasz tej "magii" w światach równoległych, w odbiciach lustra; ja dopatruję się ich przez lornetkę, ewentualnie teleskop. Zupełnie inna perspektywa.

No i to jest fajne w literaturze :)

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Fascynujące! Przejmująco pięknie to opisałeś, a tytuł bajeczny. Strasznie obce ująłeś w słowa. Ależ wymyśliłeś fabułę, aby to pokazać, na poziomie makro i kwantowym! Ludzie utknęli w punkcie libracyjnym w sąsiedztwie magnetara, osłaniają ich płaszcze – jeszcze. Możemy się domyślać, że to przyszłość, ponieważ we wspomnieniach pojawiają się loty międzygwiezdne, jak długo to trwa – nie wiemy, standardowo jedno spojrzenie losuje jedną możliwość. 

Czym jest żywe serce materii? Czy materia może mieć serce? Na ludzki sposób na pewno nie, a inny? Zakończenie jest optymistyczne lecz jednocześnie zdaje się przeraźliwie smutne dla nas, bo zaprzecza wyobrażeniom życia w czasie. Na poziomie kwantowym czas nie istnieje, nie ma go, a jednocześnie wszystkie możliwości są naraz prawdziwe. Te tysiące kopii są przerażające (wg interpretcji kopenhaskiej), my widzimy tylko naszą historię, chociaż to już totalne mambo jumbo, czyli nie wiemy.

Chaos – czym jest? To tylko zewnętrzne słowo.

Przeczytałam komentarze i zastanawiałam się, czy dukajowskie, czy nie. Moim zdaniem, chyba nie. Chyba, ponieważ nie przeczytałam książek Dukaja, obawiam się rozczarowania (i proszę nie bijcie za opinię bez przeczytania), lecz są już blisko – leżą na półce. Znam go z wywiadów i rozmów związanych z „Jądrem ciemności” – bardzo ciekawe oraz artykułu o AI – tu było słabo i nabrałam znowu dystansu (ja miałam żal o W. Benjamina, a znajomi rozebrali na czynniki pierwsze jego rozważania dotyczące AI). Twoje opowiadanie skojarzyło mi się bardziej z „Pętlą wstecznego czasu” Sniegowa. 

 

Bardzo spodobała metafora katedry i jej serca, wprowadzenie postaci biskupa, proboszcza oraz nektarynek – piękne, sad z awenturynowego szkła. Bawi mnie poczucie humoru: „słoń”, „nektarynki”, „fircyki”

 

Dobrze, że zakotwiczałeś opkę w nazwach miast (polskich) i wspomnień. Początkowo mnie to drażniło, lecz decyzja była – moim zdaniem – słuszna. Opowiadanie przez to jest silniejsze.

 

Autor ludowej piosenki – nieznany. Skąd pochodzi wersja cytowana przez Ciebie? Doszukałam się jej w „Śpiewniku strzelecki szkoły junaka: dla organizacyj przysposobienia wojskowego”, red. J.Capelli, rok wydania 1933. 

 

Edit: Męczyło mnie i zajrzałam do opisu Kwintan z “Fiaska”, tam (co prawda) chodziło o kontakt lecz klimat i poziom obrazowania podobny.

Edit2: Tytuły rozdziałów świetnie prowadziły.

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Miło po takim czasie usłyszeć nowy i zadowolony głos. :)

Uznaję to za moje najlepsze dotychczasowe opowiadanie. Włożyłem w nie najwięcej wysiłku i tyleż czasu zmarnowałem. 

To nie miało być i nie jest dukajowe. Nie piszę jak on, nawet nie jest mi blisko stylem do niego. Po prostu zainspirowały mnie wybrane idee (i świetna okładka autorstwa Tomka Bagińskiego). Dukaj ma wiele świetnych pomysłów, bardzo lubię to z jakim pietyzmem oddaje ich implikacje oraz to ile czasu inwestuje w ich misternie poplątaną dekontrukcję. Nie szczypie się w tańcu i takich autorów mi brakuje. Którzy nie idą na kompromis tam, gdzie byłby on uwłaczający zarówno dla piszącego i czytającego.

To i ja nie chciałem robić niczego liniowego, prostego, wykładać czytelnikowi, że to, co go potrąciło, to był tramwaj. Nie odpowiadam za mapę skojarzeń czytelników, nawet mój wpływ na nią jest wybitnie ograniczony. Jeśli więc czegoś nie zauważono, to nie powinienem ani czuć zawodu, ani przepraszać.

Na szerokich wodach mój tekst się utopił – ani mnie to merzi, ani grzeje. Czytelników miałem całe spektrum i takie były ich opinie. I to jest moje – wyciągnięte z opowiadania doświadczenie. Zauważyłem kilka ciekawych rzeczy, jedną (z najbardziej mnie zadziwiających) jest fakt, że przeciętny czytelnik każdą nowinkę fizyczną/techniczną przyswoi z wielkim trudem, jeśli jednak "nieścisłości" i "oniryzm" owinie się wokół faktów oraz postaci historycznych, wtedy tekst "jakoś sobie poradzi". Chyba łatwiej uznać, że jak się nie zna tła historycznego (i wszelkich smaczków za tym idących), to zawsze lepiej, niż poduczyć się kilku zdań – choćby z Wikipedii. Stąd moje zgorzknienie. Tym bardziej cieszą mnie Twoje spostrzeżenia. 

Zerknę na ten śpiewnik – o ile uda mi się potwierdzić, wtedy dodam odpowiedni dopisek. Dzięki za trop.

Z dużym trudem wyobrażam sobie wysiłek włożony w napisanie tego opowiadania, ponieważ mam  niewiele doświadczeń w tym względzie, te zaś,  które mam wskazują na ciężką pracę. No czasami jest lekka, w znaczeniu wciągająca i pociągająca, lecz zawsze anektuje czas, dużo czasu, a tekst stoi w miejscu.

Praca musiała być naprawdę spora (!), w dodatku przy założeniu pewnego poziomu wiedzy, też tej błąkającej się z wcześniejszych doświadczeń, czytań, która podpowiada i odpowiada :) za intuicję. A to dopiero była warstwa głęboka, do tego musiała dojść tytaniczna praca nad tekstem.

Odnosiłam wrażenie, że każde słowo jest na swoim miejscu, a w tym przypadku było to szczególnie ważne – czytaj miliardy korekt i przebudowań całego tekstu, aby był w punkt i dobór słów, które udźwigną znaczenie. Nawiasem mówiąc to “radiosłyszenie” jest rewelacyjne.

Jeszcze raz gratuluję napisania takiego opowiadania! Można je czytać po wielokroć i się nie znudzi.

I “cholera” ono jest skończone, szkoda. 

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Nowa Fantastyka