Szła w andante. Serce kościelnego dzwonu biło prawie jak jej własne. Drżało tonami najniższymi, ze zmiennym rytmem siedemdziesięciu szczęściu do stu ośmiu uderzeń na minutę. Metrum nieparzyste, trzy na cztery, z akcentem na uderzenie pierwsze.
Małpy znały rytm, pozostało nauczyć je kroków.
Tak też uczyniła – oszukując je. Fukały teraz pełne złości. W zmyślnych i tanecznych krokach przekradła się pomiędzy, a one oczarowane przyglądały się jej taktownym ruchom. Przed wejściem do wnętrza kościołka zebrał się ich tłum. Klekotały z głośników udających usta, przechylając przy tym metalowymi głowami. Nie odważyły się jednak wejść do środka. Bo tam, we wnętrzu, zamknięty w dzwonie, spał ostatni z żyjących książąt.
Stacja Katowice – przemówił radiowo system.
Oddychała głośno – było potwornie gorąco, ale to strach i podniecenie spowodowały, że w jej piersi bił młot. Współbrzmiał z dzwonem, który dudnił, aż zębami dzwoniło. Stanęła, w dźwiękach echa szukając kapsuły, w której leżał jej syn.
Dzwon okazał się dużą maszyną o obłym kształcie, sercem kościoła, zawieszonym w sieci metalowych ramion i grubych przewodów. Pulsował, wysyłając w przestrzeń sygnały kontrolne do sparowanych z nim botów. Zmienne pole elektromagnetyczne, które generował, przyprawiało o mdłości. Podeszła i położyła dłonie na pokrywie. Zimna i szorstka powierzchnia dawała poczucie obcości, odpychała.
Męski głos proboszcza rozbrzmiał, kiedy system stał się świadomy jej obecności.
– Bądź pozdrowiona, królowo. Moduł logowania jest wyłączony.
Przechyliła koronę i spróbowała nawiązać połączenie. Radiowy szept odbił się od ścian kościoła, ślizgnął po krągłości dzwonu i wrócił do niej – ale beż żadnego efektu. Proboszcz nie zgadzał się na rozmowę:
– Książę numer dwa nie może przyjąć wizyty.
Wiedziała gdzie szukać – schyliła się i sięgnęła na sam dół drżącej maszyny. Tam wymacała zaczepy obudowy i szarpnęła, te natychmiast się zwolniły, odsłaniając plątaninę kabli i złączek. Rwała na oślep, aż w końcu sieć rozbrzmiała szumem zawołań o awariach i utracie połączeń. Królowa uśmiechnęła się, kiedy czerwona żarówa zrzygała się na nią z sufitu; nie widziała, ale smakowała długość fali światła, z którą poczuła ciepło, rozlewające się po jej twarzy. Magnetyczne imadło puściło jej głowę, a wibracje ustały. W ogóle zrobiło się cicho – klecha zamilknął, poddawszy się brutalnemu gwałtowi na jego obwodach.
Wyprostowała się, przetarła pot z twarzy, chwyciła za kieszenie na obudowie dzwonu i pociągnęła. Z cichym sykiem serwomechanizmu drzwi się rozstąpiły, odsłaniając ciało księcia.
– Cześć – szepnęła czule. – To ja! – krzyknęła, żeby w echu zobaczyć jego twarz.
Kiedy odbite fale zawinęły się wokół kolców na głowie, dostrzegła, że leżał nagi, zwinięty jak dziecko wewnątrz brzucha matki. Oddychał głęboko i mruczał niespokojnie. Położyła dłoń czole i poczuła, że je marszczy. Zsunęła palce na oczy, których nie chroniły zamknięte powieki. Śnił, zaczepiony koroną do gniazda wewnątrz, połączony z wirtualem – zagubiony między jednym światem a drugim. Chwyciła za pęk kabli wystających z nasady jego czaszki i z całej siły szarpnęła. Trzask pękających złączeń wstrząsnął jej koroną – zabrzmiał jak krzyk, który dopiero miał się rozlec.
To książę ryknął, wyrwany nagle z tysiącletniego koszmaru.
– Hej, to ja! Wróciłam po ciebie – odpowiedziała.
Trząsł się i płakał. Próbował coś powiedzieć, ale dławił się pianą i śliną, które toczył z ust. Nie wiedziała jak mu pomóc. Bezwładne ciało wysunęło się z metalowej macicy i plasnęło o podłogę. Chciała obetrzeć mu łzy, ale ich nie poczuła; to strużka krwi płynęła mu z nosa.
Chwyciła go w ramiona, najmocniej jak tylko umiała i przytuliła. Spojrzał jej w oczy i szepnął:
– Słoń.
I zamarł. Ostatni oddech pozbawił go resztki tchu i zmysłów. Wyrugowanie z teraźniejszości było karą, której podlegał każdy uciekający spod jurysdykcji króla. Uśmiechnęła się i powiedziała do pustej maszyny:
– Ten był ostatni. Czy wszystkich wydziedziczysz?
– To ty go zabiłaś – odpowiedział cicho proboszcz.
Przytuliła bezwładne ciało syna, bo wiedziała, że gdzieś tam w środku wciąż jest i ją słyszy.
– Kocham cię – szepnęła mu do ucha. – Wasyl nam pomoże, zobaczysz.
Wraz z zanikiem sygnału kontrolnego większość małp gdzieś uciekła. Pozostała garstka krzątała się wokół ogromnego czworonożnego bota, który stanął przed wejściem do kościoła i blokował im przejście. Bez chwili zawahania, bez poszanowania netykiety, maszyna przedstawiła się jako “Słoń”. A Julia roześmiała się w głos.
– Oswoiłeś budowniczego?
Podeszła do maszyny i poklepała ją w masywne cielsko. Nie wierzyła we własne szczęście, czuła, jakby coś ciężkiego spadło jej z serca.
Słoń posłusznie ugiął kark i pozwolił królowej wciągnąć jej syna. Leżeli teraz we wnęce na grzbiecie. Daj mi sprzążkę – szepnęła radiowo. Z cielska wysunął się przewód, którego magnetyczną wtyczkę przysunęła do podłoża czaszki. Wtedy stacja przeistoczyła się w morze wibracji, a mieszkańcy, zupełnie jak insekty, bzyczeli harmonicznymi, odbijającymi się od niewidzialnych ścian w nieokreślonej, trójwymiarowej przestrzeni.
Do Krakowa! – radiokrzyknęła.
Przed nimi rozciągały się korytarze długie na dziesiątki kilometrów, utopione w mroku, rzadko rozświetlone halogenami. Większość z nich prowadzi donikąd, zbudowane bez planu i większego sensu. Król musiał stracić kontrolę nad dzwonami, a przez to zdziczeli budowniczowie. Ogromne boty robiły to, co zostało im wpojone – konstruowały i naprawiały. Labirynt wężowatych przejść i pustych hal był śmiertelną pułapką dla fircyków; jej ratunkiem była korona. Choć tym razem miała do pomocy elefanta.
Było tak cicho, spokojnie… Tęskniła za Wasylem, za fircykami, za tańcem i śpiewami. Za chaosem.
Stuk, stuk, stuk. Świat był echem widzianym stopami słonia.
***
Siedemdziesiąt tysięcy godzin szli, aż jej koronę połaskotało echo.
– Co tak szumi?
Para wyleciała z ust. Tuż po niej przyszły dreszcze. Przytuliła syna, kradnąc nieco ciepła. Osiem szpiczastych anten dziabnęło ją w piersi.
Oczy miała zamknięte, ale nadstawiła uszy, żeby nakarmić niecierpliwy słuch. Odbiła się od ściany dźwięków, ogłuszona ich intensywnością.
– Całe ich gniazdo – mruknęła.
Sam fakt istnienia obozu zaprzeczał najważniejszej z fircykowych zasad – niezależności. Tymczasem plątanina szmat i linek ciasno otaczała wejście do katedry. Jak sznur zaciśnięty na ludzkiej szyi, tłum wiernych dusił swe uświęcone miejsce.
– Nie cykaj się – szepnęła mu do ucha. – Nic mi nie zrobią.
Koroną szybko pochwyciła sygnał, dodatkowo wzmocniony przez bodźce odebrane kamerą w pysku i czujkami na stopach słonia, a mózg królowej zalała feeria barw. Zobaczyła kryształową mgiełkę, która leniwie kłębiła się między namiotami. W niej dostrzegła gromadę, całe rodziny fircyków. Dziesiątki, nie – setki świateł tańczyły, przez co czerwone diody wirmasek sprawiały wrażenie, że obozowisko zamieszkał rój świetlików, a nie ludzka banda. Ze smutku popadła w szaleństwo – jej oczy, białka nabrzmiałe krwią, nie poddawały się i z uporem maniaka łowiły kolejne błyski. A obłąkany uśmiech rozciągnął się od ucha do ucha, zupełnie jak czarna przepaść wspomnień – rozmazanych i chaotycznych. Była ślepa, ale wirtualem widziała. Łowiła ich szepty, słyszała śpiewy i zgiełk rozmów. Tak bardzo chciała wejść pomiędzy głośny korowód, wrócić do życia w roju. I tylko jedna wątpliwość, złośliwa myśl, kąsała pewność jej potrzeb. Był nią strach o łańcuch reakcji, które wywoła powrót księcia. Zwiastował on zmiany, na które – tak naprawdę – nikt nie czekał.
Spojrzała na twarz syna. Robię to dla nas – radioszepnęła.
Fircyków harce negentropijne
Słyszę każde twoje słowo, mamo.
Obraz, obraz, głos. Wspomnienie. Liść. Zapamiętaj. Konar. Przemyśl. Korzeń. Przekaż.
Świat jest drzewem, ja gałęzią. Poznań, Gdańsk, Katowice, Kielce, Rzeszów. Kościoły kontrolne, pomiędzy nimi krakowska katedra – węzeł główny sieci rozpinającej się na stacjach. Wokół pustka, a ja tak dawno nie czułem ciążenia silników.
Po co mnie porwałaś?
Nie mogłem mówić i nie czułem żadnego z mięśni. Na szczęście pozostały mi echa, w tym głos królowej. Ale czy i one niosły informacje, czy i on był prawdziwy? Choć matka i słoń dzielili się ze mną wizją, to nie czułem upływającego czasu. Brak punktów odniesienia powodował, że smakowałem zupę starych myśli i czerstwych doznań.
Błysk!
Jesteśmy. Granica pustych korytarzy i ludzkiego ula. Przed nami chór fircykowych śpiewów i chrząkań.
– Pustak!
Fala podnieconych głosów rozniosła się przez obóz.
– Pustak jedzie!
Serpentyna brązowo-czarnych szmat odkleiła się od szarego tła otoczenia i popłynęła w naszą stronę. Blade i chude kończyny łopotały w tył i w przód, uwalniając się na chwilę spod ciuchów.
– Pustak! Tępy łeb! Realniak! Czołojebca!
Tylko część z nich krzyczała, reszta zawodziła i wyła, a ślina ciekła im z niedomkniętych szczęk. Mimo to obelgi spadały jak kamienie, a dla mnie brakowało echa! Wszystkie wyczuwalne pasma zapchane, spektrum zagarnięte przez fircykowy szum. Widziałem troje udawanych grajków, pieszczących dłońmi pustą przestrzeń.
Elefant szedł coraz wolniej, jego słuszne rozmiary ledwie pomagały wobec dziesiątek ciał blokujących nam drogę. Szmatławce dzieliły się wszystkimi znanymi wyzwiskami, niektórymi zresztą paskudnymi… i nic ponadto. Ułamek sekundy, wsłuchałem się. Kiedy to krzyki zamieniły się w śpiew?
Nagła synchronizacja połączyła ludzkie głosy, tłum zawył, a ja nie mogłem zrozumieć co się działo.
Krzyczałem!
A przynajmniej próbowałem.
Cofnij się!
Julia wychylała się z grzbietu i wyciągnęła dłonie, próbując złapać którąś z kobiet. Te jednak nie mogły zbliżyć się bardziej niż na pół metra. Zaczęła przechylać koronę. Zarzuciła swe kolce, by wyłowić i słuchać ich śpiewów.
– Posłuchaj ich wirtuala! – krzyczała do mnie. – Coś niesamowitego!
Nie!
Furia!
Elefant szarpał na boki, bijąc fircykowe baby.
Raz za razem, smagał ich przez głowę, plecy, nogi. Słoń – choć powolny i raczej słaby – uderzał to prawym odnóżem, to lewym, dzielnie walcząc z gęstym tłumem. Na próżno jednak, bo trafionych zastępował ktoś inny. Widziałem, że obiliśmy już i paru chłystków (na których wirmaski były jeszcze za duże). Jeden z nich, wyjątkowo uparty, ciągle wracał, przeciskając się pod spódnicami i stawał naprzeciw bota, szczerząc się i chwaląc świeżo nabytą szczerbą. Słoń już podnosił łapę, a on myk – i nie ma smyka!
A gdzie mężczyźni?
– Nie bij! Włącz wirtual!
Są – wyłonili się zza naszych pleców. Jeden z nich, ze zniszczoną wiekiem twarzą, chwycił królową za rękę i pociągnął do siebie.
Błysk!
Julia założyła na twarz maskę i nie przestała do mnie nadawać, a ja dostałem sierpowym tysięcy kolorów i dźwięków.
Świat wywrócony na drugą stronę przestał być sobą. Chropowate mordy zostały zastąpione przez piękne i młode twarze. Największa zmiana zaszła w kobietach – teraz uśmiechnięte i radosne, tańczyły obleczone w barwne i przepastne chusty, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy. Przestrzeń przebijały setki strzałek, znaków i wskaźników, a także holograficznych reklam, które podobnie jak neony zachęcały do wejścia w kolejne namioty. Widziałem sklepy ze złomem i częściami zamiennymi, krawcowe, a nawet jakiś wirtualny burdel.
Jednak to szum wypełnił moje myśli, za dużo nowych doznań! Ćpali fałszywą rzeczywistość, a ja im nie ufałem. Fircyk-senior, nad którym zawisnął teraz napis “Wasyl”, trzymał matkę. Jego oczy odbijały światła jak oszlifowany klejnot, kontrastując do sumiastego i czarnego wąsiska.
Julię otagowali zgodnie z jej imieniem, a mnie “flaczkiem”.
Muzyka!
Trzech grajków dorobiło się pięknych, drewnianych skrzypiec.
Przewieszony przez elefanci grzbiet rzygałem, paskudząc przy tym nogi pobliskich kobiet. Dziwne, nic przecież nie czułem. Kiedy moje ciało zaczęło konwulsyjnie kaszleć i pozbywać się resztek kwasu, to ja słyszałem śmiech tłumu. Zmusiłem się, by zwęzić rzeczywistość do podstawowej i przyjrzałem się wspomnieniom jeszcze raz.
Chaos!
Na grzbiecie zostałem sam. Julia idzie z Wasylem. Ten odwraca się i krzyczy:
– Uspokójcie go, bo nas pozabija!
Jakiś młodziak wskakuje na wyczerpanego elefanta, w ręce trzyma kij. Pierwszego ciosu nie poczułem. Drugi!
Błysnąłem. Ja – fluktuacja w zbiorze ludzkich wspomnień.
***
Radiotęcza wirtualnych myśli budzi mnie z letargu.
Niosą mnie przez połączone namioty, nad portalem do następnego wisi ludzka czaszka i mruczy do mnie z anteny zepsutej wirmaski. Nie mogę się poruszyć ani odezwać, nawet zamrugać, jakby ktoś podniósł i przykleił mi powieki. Spoglądam w punkt, w którego kierunku ułożono mi głowę. Grupa szmaciarzy macha swoimi płaszczami, żeby rozrzedzić kryształową, lepiącą się do wszystkiego mgiełkę.
– Co za paskudna morda.
– No taką ma. Pełną dystansu i wyższości. Jak ten pajac w tanecznym, kurwa jego mać.
Kładą mnie na ziemi, leżę z twarzą skierowaną na sklepienie namiotu. Z góry spoglądają na mnie maski. Ze dwie setki – większość pogiętych i podrapanych, część jest brudna od zaschniętej krwi. Ich wizjery wciąż błyszczą, słyszę jak mruczą, czyli wciąż działają. A gdyby…
– Tak – wtrąca się ktoś. – Małpy.
– Nie dzisiaj – odpowiada Wasyl. Poznaję go po głosie. – Mamy inne tematy.
– To sprawa naszego obozu, nie tylko waszego małżeństwa. – Młody nie traci animuszu. – Znowu je za sobą przyprowadziła.
Inny głos mu wtóruje:
– Nie poprzemy was, jeśli nie zaopiekujecie się ludźmi i zapasami.
Przewracam się, chyba zostałem kopnięty. Nade mną zawisa wąsata twarz.
– Cztery flaki, cztery ataki małp. Cztery razy tłukłem każdego z was do śmierci, a i tak żaden nie powiedział: dlaczego?
– Nigdy nie potrafili – wtrąca się ktoś kobiecym głos.
Umiałem.
To Julia mówi:
– Król ich hodował, trzymał w maszynach od dziecka. Ten jest ostatni.
– I tak będą atakować. Trupy przestały im wystarczać.
– Bo zdychają z głodu! – Nigdy nie słyszałem głosu tak mocnego i pewnego. Wasyl stanął wyprostowany i grał rolę przywódcy. – Zamknijcie się wreszcie i zrozumcie, że ta stacja zdycha. Na wyższych poziomach jest za ciepło, by wytrzymać, a tutaj za zimno, żeby zrzucić szmaty. Przewody są puste i małpy to wiedzą. Czy wiecie, co robicie poza gadaniem? Sracie. A to ich ostatnie źródło biomasy.
– Przecież mają baterie?
– W których muszą wymienić elektrolit. To z nami robią. Mielą i przerabiają.
W namiocie zapanowało milczenie.
– Brzmisz mądrzej niż wyglądasz – szepnęła nagle jedna z wirmasek.
Wszyscy ze zdziwieniem popatrzyli w górę, a później na Wasyla. Niedoszły król zmarszczył brwi i wpatrzył się we mnie. Wstrzymuje oddech, pochyla się, chwyta mnie za szyję.
Przepraszam. Nie mogłam się powstrzymać.
– Nie masz tu prawa głosu! – Wykrzykuje i rzuca mną z powrotem na ziemię. Uderzam głową o beton, czarne plamki zjadają mi wątpliwą teraźniejszość.
– Jeśli któryś z klanów do jutra nie zdecyduje o przyłączeniu się do nas, albo jeszcze raz podważy zasadność moich planów, to tutaj zostaje – podejmuje po chwili Wasyl. – Katedra jest nasza.
– Jest jeszcze ogród.
– Poradzimy sobie, Julia zna drogę.
– Nie wytrzymamy. Nie w tym hałasie.
– Musimy – wtrąca królowa. – Książe wie jak tam dojść.
Kolejny portal, kolejny namiot, tym razem – Taneczny.
Oglądam ściany wyłożone i wygłuszone szmatami, zdobionymi intensywnie tłoczeniami i szkicami malowideł o złotych i srebrnych konturach. To jednak monochromy, ich piękno uzupełniają warstwy cyfrowych arrasów, które widać tylko w rozszerzonej rzeczywistości – nadającej im barw i trójwymiarowej dynamiki. Indukowana wirtualem fatamorgana sprawia, że oczy i głowy wplecionych w gobeliny postaci podążają za oglądającym. Niosą mnie, a ze ścian przyglądają się temu wygłodniałe lwy, złaknione zabaw psy i głodne pieszczot koty, gwałtowne i dzikie konie, a ich jeźdźcy celują we mnie szablami… dopiero ostatni sprawia, że przyklejam się do niego zaciekawiony. Z cyfrowych głębin piszczą do mnie ogromne potwory morskie, których śpiew kojarzy mi się z wyciem zagubionych w katedralnym ogrodzie fircyków.
Zimniej tu niż na zewnątrz namiotu, a kryształowa mgiełka wydaje się gęstsza, wisi leniwie, nieskora do podążania za wirami powietrza. Z nimi płynę. Przez jezioro świateł, ślizgam się na fali rozmów, fircykowej muzyki i podwodnych jęków. A w prześwitach tęczy dostrzegam nagie ciało. Chwyciły mnie ręce, silne i pewne, z doskonale zarysowanymi mięśniami. Nie umiałbym uciec z ich objęć, nawet gdybym wiedział, jak się poruszyć. Oczy wpatrzone mam w jeden punkt, ale widzę, że wokół trwa bal. Wiele fircykowych par tańczy, niektórzy stoją i rozmawiają. Zza zebranych wyłania się Julia i Wasyl, głośno o czymś rozmawiają. W pewnej chwili muzyka cichnie, oczy wszystkich kierują się do środka – na nas.
– Król? – Wasyl podejmuje przerwany wątek. – Raczej wspomnienie. Wyrugowane i wyhodowane w kryształ. Katedra jest ich pełna.
Odwraca wzrok i kieruje go na mnie.
– To przez nich dziczejemy.
Dostaję w twarz, choć tylko raz.
Sadysta postanawia mnie pogłaskać i przeprasza za nagły wybuch. Tłumaczy się właśnie, że przecież porzucił dziką i męską naturę, i w drugim świecie razi kobiecością. Mówi, że to moja wina! Żałuje, że nie mogę poznać jego prawdziwej natury. Ale ja widzę. Czuję każdą z fal spektrum i poznaję wirtualne wcielenie. Pod maską wirtualu emancypował się i stoi przede mną jako królowa gniazda; naprawdę zaś typ bezpłciowy i z psychicznej stabilności odarty. Jesteś mi nijaki. Zatem jesteś tylko "tym". Pluję na ciebie.
Fircyk zmienia tapetę, jego-jej makijaż, jak w kalejdoskopie, mieni się kolejnymi barwami. “To” nad czymś głęboko myśli, bo marszczy czoło i przymyka śliwkowe powieki. Zbliża cyfrowo pudrowany nosek i węszy. Wdech i wydech. Wdech. Kolejny wdech. Kolejny. W końcu przestaje, chwyta mnie za szczękę i gwałtownie szarpie. Twarzą w twarz, mierzę się na spojrzenia z kryształem. W jego rysach dostrzegam podobieństwo do mnie. Ten sam płaski nos, lecz nieco większe i wydatniejsze usta, a czoło wyższe, jednak oczy zupełnie inne – ślepe i piękne, jak pryzmaty przez które ulatuje załamująca się dusza. Golem ulepiony został ze wspomnień królowej. To jej połowa, a mój ojciec – w końcu go poznaję. Na starość skruszał, ciało zarysowało się mnóstwem drobnych rys i pęknięć.
– Śpiewają, kiedy jest zimno. Wiedziałaś?
Nie tylko Julia, ale wszyscy, którzy zbili się w okrąg, słuchają z zaciekawieniem.
– Reaguje też na uderzenia, na głosy i muzykę, ale to już wiecie. Zaczyna sam, kiedy temperatura wokół bardzo spadnie. Ożywa, podczas gdy wszystko inne zamarza. Im jest zimniej, tym posąg drży mocniej. – Wasyl bierze głęboki oddech. – A przy tym śpiewa, o ile nazwać tak można to zawodzenie. Wydaje mi się, że stary król… nie wiem jak mu się to udało, ale zapisał w tym krysztale wiadomość, której nie umiem zrozumieć.
Julia wychodzi z tłumu, staje naprzeciw posągu, kładzie dłoń na moim policzku i uśmiecha się. Chciałbym poczuć jej dotyk i odpowiedzieć, choćby zamrugać powieką i oznajmić, że wciąż tu jestem.
– Zacznijcie – Wasyl chwyta i przyciąga ją do siebie.
– Lej go! – krzyczy tłum.
– Chuj z nim, chuj z królem!
– Chuj!
Jeden z fircyków macza kawałek swojego płaszcza we wiadrze i smaruje mi czymś twarz. Wasyl przygląda się z uśmiechem. Podchodzi. Znów twarzą w twarz, spogląda mi prosto w oczy. Nie odrywa rozdąsanego nosa, przez dłuższą chwilę macha wydłużonymi rzęsami i myśli.
– Ty zaproszenia nie dostaniesz – szepcze nagle. Odsuwa się i gestem zachęca fircyka z wiadrem.
Pod nos podsuwają mi czarną breję i polewają nią twarz. Moim ciałem wstrząsają konwulsje, kaszlę i pluję, próbując odkrztusić jej resztki.
Zniosę wszelkie upokorzenia, ale nie mogę wytrzymać bezczynności własnej matki. Po co mnie tu przyniosła? Stoi i przygląda się nam, z jej miny nie odczytuję nawet cienia emocji. Zupełnie jak nie ona, jakby ją życie opuściło. I dlatego daję się zadziwić, kiedy wyrywa się z objęć i podbiega do posągu, stając pomiędzy nami. Wyprostowana, dumna i uśmiechnięta.
Wasyl wybucha falą zazdrości, otaczając się granatową poświatą. Julia go ignoruje. Natychmiast wznieca wokół siebie czerwony blask, jakby w kontrze do rosnącej złości fircyka. Uśmiecha się jeszcze szerzej, a przekrwione białka rozwiera w całej okazałości.
Chciałbym o coś zapytać, ale nie umiem. Usta nie chcą się poruszyć. A matka nie czeka, zwinnym gestem dłoni przywołuje siedzących leniwie grajków i krzyczy:
– Muzyko, graj!
Zaczyna swój taniec; delikatne ruchy bioder, stopa melodyjnie klaszcze o betonową posadzkę. Stuk, stuk-stuk, stuk. Za nimi w ruch idą fircykowe smyczki. Szybciej, szybciej, coraz szybciej! Taniec nakręca ją w rekurencji dziwnej mieszanki smutku i podniecenia. Uśmiecha się i pozwala kroplom spływać po brodzie. Siedzące wokół kobiety podejmują znaną mi melodię – znów ta smutna, rozdzierająca serce żalem i goryczą pieśń. Intonują, a ja wirtualnym filtrem w końcu odgaduję:
Moje serce mówi mi że cię kochałam.
Powiedz słowo – ja cię z tej miłości zabiję.
Pozostałe baby wstają i podejmują taniec. Namiot otacza zbieranina zdziczałych fircyków. Wyją, modulują głosy, próbują dopasować się do rytmu i melodii. A kobiety kręcą się wokół posągu, śpiewają do niego; przeklinają swojego króla. Korowód kręci się i kręci, znowu przyśpieszają! Dłonie spadają na kryształowe piersi i plecy. Biją i krzyczą. A ja słyszę coś jeszcze – cichy pisk, niepokojący jak długie zawodzenie wykrzyczane z głębi torturowanego gardła. To kryształ pęka, drży w piezoelektrycznych drgawkach. Rodzina częstotliwości harmonicznych dołącza do kręcącego się okręgu. Jedna za drugą wyskakuje ze szklistego ciała i razi przeciągłym jękiem. Przygłupy odpowiadają skowytem.
Filtruję rzeczywistość, chcę uciec od tego szaleństwa. Wrzawa cichnie, ale przez to słyszę coś jeszcze. Delikatny, zmodulowany szept. To głos ojca. Mówi coś o śmierci, o przetrwaniu wspomnień.
Zupełnie jak u babci sad… na gruszach kwitnie entropia…
Julia opiera się o posąg wycieńczona, dyszy ciężko, a uśmiech nie chce zejść jej z twarzy.
– Tatko… jeszcze nie podejrzewał… że będziesz pierworodnym.
Kładzie głowę obok mojej.
Co za bzdury! Nie mam już ojca, nie rozumiecie?! Nie ma go!
Kryształ nie może otrząsnąć się z szaleństwa radiowej kakofonii. Drży i bije falami w kolce mej korony, indukuje myśli i skojarzenia. Płynie przeze mnie kaskada wspomnień – czuję się, jakbym wrócił do serca dzwonu. Smakuję przeszłość i wyczuwam w niej dodatkowy aromat. Przyprawę, o której zdążyłem już zapomnieć. To zdrada. Ale ta najgorsza, bo zaufania.
Stacje są płaszczem. Katedra jest kapturem. Chronią nas. Nie możesz go zdejmować, nigdy!
Sekundy mijają, a wszystko powoli cichnie, echo milknie, wibracje ustają. Jeśli tylko to jedno ciało zapisane miało w sobie tajemnicę, co ukryte zostało wewnątrz katedralnego ogrodu?
Julia przygląda mi się z dziwną miną. Jest w niej uśmiech i zaduma.
– Usłyszałam jego myśli.
Tak, jestem świadomy – próbuję odpowiedzieć. Jestem świadomy, ale niezdolny, by o tym opowiedzieć. Muszę ich słuchać, kiedy decydują, czy pozwolą mi żyć, czy nie. Dla nich jestem flaczkiem, workiem mięsa bez rozumu. Jak rozpoznać w kimś świadomość? Poprzez wykonywanie poleceń. To zrozumiała Julia. Myśli są przecież aktywnością fragmentów mózgu, którą da się zmierzyć. To kolejna składowa spektrum – wyjątkowo słaba i ledwie dostrzegalna, ale jest. Zaryzykowała i sprowokowała kryształ do obudzenia we mnie skojarzeń, bo wiedziała, że w mózgu uruchomi się część świadomego ja. Fircyki nie są w stanie wyczuć tak subtelnych drgań i częstotliwości. To korona, nasz atrybut, na to pozwala.
– To się działo wtedy, w kościele. Myślałam, że wystarczy ich tylko wypiąć.
Uszkodzony kryształ poddał się. Pękł, a na podłogę opadł szklisty grad. Po raz kolejny bezwładne ciało głucho plasnęło o beton, lecz pierwszy raz wszyscy wiedzieli czemu. Wyrugowanie ze zmysłów nie było karą wymyśloną przez króla. Była efektem brutalnego wyrwania z obwodów dzwonu. Tylko jedna osoba zdawała się tym przejmować, tylko moja matka. A jej zależało na wspomnieniach ojca, które wciąż mam w głowie.
– Jak ma nam pomóc? – podejmuje Wasyl. – Jak nam opowie o ogrodzie, jeśli jest flakiem przez ciebie?
Nie zrobię tego.
Moje sztywne ciało tutaj nie pasuje. Obudziłem się martwy dla świata pełnego kolorów i dźwięków. Kiedy się na to zgodziłem? Kto podjął za mnie taką decyzję – ojciec ukrywający mnie w dzwonie, czy matka z niego wyrywająca? Ile dróg w życiu mi zamknęli? Ile przeszłości zabrali?
Nie wiem.
Wylęgarnia
Obudził mnie krzyk słonia.
Mnie? Ja, czyli kto?
Skupiony na milknącym w czasie echu przyzwałem rozbite okruchy tożsamości do wewnętrznego jestestwa. Poczułem ciepło rozlewające się sylwiuszowskim wodociągiem przez kanaliki w międzymózgowiu i nagle, z tej wewnętrznej głębi, usłyszałem własny głos.
Byłem, ale inny. Nie – ja jestem!
W cieniu awenturynowej gruszy
Kryształowy pył, między ziarenkami załamane promienie dwóch klejnotów koronnych. Budzę się w cieniach szkarłatu i błękitu, w nich zauważam też otaczający mnie labirynt heksagonów. Cisza, a zaraz potem oddech. Leżę w bezruchu. Bodźce znikome. Niczego nie dotykam, niczego nie chcę powiedzieć. Tak mi dobrze. Jest cicho. Bezpiecznie. Oddycham. Słucham. Śpię.
Jednak w końcu pokonuje mnie nuda.
Nie byle jaka, bo związana z narkotycznym pragnieniem nowych doznań.
O, a to ja – albo tak mi się wydaje, bo wyciągam język i dostrzegam, że połamana na kilkunastu krawędziach twarz zachowuje się identycznie. To sprzężenie zwrotne, rozpoznaję siebie. Wychodzę w końcu z kapsuły. Spoglądam za plecy i widzę, że to ostatni raz. Nie ma już więcej ciał, nie ma więcej zapasowych żyć.
Miliony godzin musiały minąć… Gęste skupiska szczotek krystalicznych rozpleniły się wewnątrz owalnej geody. Zgaduję, że jej promień to teraz jakieś dwadzieścia metrów. Na ścianach wymieszane twory młode, zbierające się we współśrodkowe warstwy. Starsze szczoty straszą ostrymi końcami. Podłoże nachyla się, więc schodzę głębiej – do serca jaskini. Albo żołądka? Odbijam się od trygonalnych kolumn, zacinam o ich ostre krańce. Jest zimno, powietrze jest tu strasznie suche. A one ledwie chłodne i choć trwałe, to bardzo czułe.
Uśmiecham się. I zaraz klnę! Bo znów w któreś uderzyłem! Nie ból jest jednak straszny, a jazgot który mu towarzyszy. Po igłach korony ślizgają się wibracje, które sprawiają, że mam ochotę krzyczeć.
Otaczają mnie drzewa, a przynajmniej tak chcę nazywać ich proste kształty. Myśl, myśl! Każda z gałęzi, jak i same konary, były pieczołowicie przycinane i szlifowane, ich resztki zalegały grubą warstwą pyłu na podłożu. Blok o określonej wielkości wibruje konkretnym rytmem, a jego kolor też ma znaczenie. Widzę echem i choć widmo fali elektromagnetycznej jest ciągłe, zatem zbiór możliwych częstotliwości jest nieskończony, ale kryształy działają jak pryzmaty – pozwalają mi dostrzec jego wyróżniające się harmoniczne, czyli konkretne składowe sygnału, które załamały się na ich powierzchni. Otaczają mnie figury białe, fioletowe i złote. Czyli te, które wibrują najmocniej!
Otóż to – jestem w piezoelektrycznej klatce. A gdzieś wokół, po powierzchni kryształów, ślizga się pochodna rzeczywistości. Ta część mówi mi o chaosie, który wybuchł na górze. Większość odbitego pasma niesie ze sobą płacz i pojękiwania zagubionych w lesie fircyków.
Idę w głąb lasu, tam serce katedry.
Przestrzeń dolnego poziomu przytłacza swym ogromem. Porzucone maszyny przypominają o pozostałościach dawnej kopalni.
Wychodzę z zagajnika i przecieram łzawiące oczy. Stare lampy nie chcą przestać świecić, więc topię się w oceanie blasków. A potem dostrzegam tęczę. Feeria rozszczepionych barw tańczy po roześmianych twarzach posągów. Figury stoją naprzeciw, patrzą w skupieniu i ciszy, a na ich twarzach rozciągnęły się popękane uśmiechy. Z podłoża, ścian i sufitu wyrastają drzewa i krzewy. Z najwyższą pieczołowitością wykute w dostojne i gęste drzewostany: ametystowe śliwy i rubinowe jarzębiny, które przypominają mi słowa ojca. A za domem, w babci ogrodzie, był wielki sad, w którym grusze zakwitały. Jakoś tak to szło.
Pomiędzy drzewkorystami rozbiegły się kryształowe homunkulusy, ledwie metrowego wzrostu. Cześć z nich po prostu stoi, niektóre tańczą; awatary, jak odbitki moich wspomnień, uchwycone zostały we wszystkich pozach życia codziennego. Bo przedstawiają mnie, uśmiechają się moją twarzą i napinają moje mięśnie. Nigdy nie poznaliśmy ich natury – raz kwazi, czasem metakwarce, z każdym badaniem ich struktury otrzymywaliśmy inne wyniki. Podejrzewałem kiedyś, że to sposób ułożenia atomów wpływał na właściwości całego bloku, nigdy nie miałem jednak okazji tego sprawdzić. Nie pamiętam dlaczego.
Idę zamyślony, a pseudo-kwarcowy piasek wdziera mi się do nosa, kiedy wzburzam go stopami. Przypomina zaspy śniegu, odbijając to, co załamały sobą pnie i gałęzie. Pieką mnie oczy, ale ociekające w energię fotony niosą ciepło i spokój.
– Witaj w ogrodzie ujemnej entropii.
– Kto to mówi? – Rozglądam się zaskoczony.
– Witaj w ogrodzie ujemnej entropii.
Odwracam się w prawo, wytężam niepewny jeszcze wzrok. Mięsna inkluzja psuje doskonałość obrastającej jej minerału – to zza rozmazanej plamy wyjawiam się nagle ja sam. A raczej moja połowa wykrystalizowana w pień ametystowej gruszy. Druga leży obok, cięta nierówno, jakby siekierą lub piłą. Podchodzę bliżej, odsuwam zasłaniające twarz kable i spoglądam sobie w oczy. Błyszczy w nich cyfrowa obecność krakowskiego biskupa.
Dzień dobry, sztygarze.
– A co to?
W piersi brata, tuż nad sercem (albo i w konarze), dostrzegam dziuplę! A z niej bardzo nieśmiało wychyla się malutki dzióbek. Nie wyczułem jej obecności, bo chowała się za kryształowym filtrem. Prymitywna świadomość rozjarzyła się blaskiem wewnątrz oplecionej koroną czaszki, potem – kiedy ptaszyna wyleciała z ukrycia – poczułem buczące echo skrzydeł, a ona przywitała mnie radosnymi i krótkimi piśnięciami.
– Nektarynko! – krzyknąłem radośnie.
Uśmiechnąłem się szeroko, kiedy ptasi łepek przechylał się na boki, bystro zerkając, a kolejne wspomnienia zaczęły spływać do mojego umysłu. Buczenie wachlujących skrzydeł niosło się między drzewami, kiedy radiogon podleciał i z gracją przysiadł na mym barku, a wachlarz blaszek ogonowych zawinął wokół ramienia.
– Tak długo mnie nie było, opowiadaj co widziałaś!
Rozproszona świadomość biskupa zareagowała natychmiast, a maluch przemówił szybkim piśnięciami, poruszając czasem skrzydełkami. Buczący dźwięk, fala która w spektrum wyróżniała się niską częstotliwością, wyrażała nie więcej niż kilka prostych myśli. W gąszczu syków i cykania dzióbkiem usłyszałem trasę, którą powinienem udać się dalej. Ale… ostatnim słowem Nektarynka zawołała całą swoją rodzinę. Nagle, zza gałęzi, wyłoniło się całe stado – zawisnęły przede mną, chcąc mi towarzyszyć. Trzęsły pióropuszami anten, prezentowały swoje wdzięki.
Nie chcę robić inspekcji – zaśmiałem się do biskupa. – Niech mnie pokierują.
Siedemnaście dronów prowadziło mnie przez labirynt gałęzi, konarów i pylastej zawiesiny. Dałem się im porwać: zamknąłem oczy, skupiłem i… w tej doskonałej ciszy zwarliśmy się. W eterycznym spięciu dwojga obwodów pobudziłem się i wyrwałem z ciała, wpadając w nas, niczym grom rażący z powietrza. Mrugnąłem parą powiek i trzydziestoma czterema kamerami. Jedności stało się zadość; szedłem i uniosłem się na skrzydłach, uderzając nimi osiemdziesiąt razy na sekundę. Rozproszony, ale jeden. Podzielony, ale widzący i słyszący wszystko. Tęskniłem za tym.
Kilka godzin minęło, ale w końcu jesteśmy.
Oto katedra, czyli siedziba. Wbita w powierzchnię metalowa sfera. Otoczona przez dwa półokrągłe płaszcze, które w odległości kilku metrów zawisły, przypominają źle nałożone na siebie misy. To rezonatory. Struny głosowe otwartego gardła stacji – regulują zabarwienie, wysokość i barwę treści wybrzmiałych w dzwonie. Jednocześnie też i filtr w uchu, bo decydują o tym, co usłyszy stacja, wygłuszając lub wzmacniając fale tuż przed przesłaniem ich do środka.
Czas się tu zatrzymał, widać doskonale zachowane ślady po nogach i gąsienicach budowniczych. Prowadzą mnie ku szczęce katedry, którą wgryzła się w czarną glebę. Wejście stoi otworem. Płaszcze świecą delikatnym, bladym i białym światłem, informując o ich ciągłym działaniu. Z wnętrza kruchty, której portal musi mieć kilka metrów średnicy, płonie mocne światło koloru żółtego.
Oto katedralny dzwon.
Przechodzę przez nawę główną, w prezbiterium witam się z chórem kryształowych mnie, wciąż czuwających nad umierającą kolonią. Za nimi znajduję ołtarz – zawalony częściami maszyn i pokruszonych negentropów. Mijam je, wstępuję w półokrąg absydy. Oto świątynia, w której ojciec musiał celebrować i rozkoszować się smakami pół-trwania. Dawna kapsuła stoi goła i wypatroszona, wrośnięta w smoliście czarne kolumny. Patrzę, jak dziesiątki przewodów rozmaitej grubości wyplata się ze ścian, schodząc do wspólnego węzła – na wysokości i w centrum tego wszystkiego wisi coś bladego i dziwnego; coś, czego kształt doskonale znam.
Spogląda na mnie z góry. Wielometrowe paznokcie wyrastają mu z palców, ciągnąc się długimi falami ku ziemi; dostrzegam małe robaczki biegające po nich w tę i z powrotem. Wokół ojca – krzewy i kwiaty o wszystkich kolorach świata, a dwie zakrzywione kolumny, u których sklepienia zaczepiony koroną wisi – z czarnego morionu. Pod jego stopami… jeszcze więcej mnie. Tłum złotych synów otacza go z każdej strony, ale są chyba w trakcie pikniku, bo nie zwracają na niego uwagi. Każdy z nich poświęcony własnym myślom, niektóre ja płaczą, część się śmieje, zaledwie jeden stoi i przygląda się swemu ojcu – ja. Tato uśmiecha się szeroko, patrzy pustymi oczodołami i ja patrzę. Nie widziałem pierwszego siebie od prawie miliarda godzin. Chwytam za nogę i szarpię, spadam. Kości zostały rzucone, tron nie może być pusty. Najwyższa pora, by wszystkich ja utożsamić. Wołam więc biskupa i radiorozkazuję: pobierz mnie. Konfetti wspomnień rozlewa się po korze mózgowej, łaskocząc wyposzczony umysł dawno zapomnianymi marzeniami. To potrwa, ale już wiem: nie ma króla, nie ma książąt, jestem tylko ja. Princeps. Sztygar.
Pokaż mi stan płaszcza.
Poznań, Gdańsk i Rzeszów słabną. Stacje Kielce i Katowice bez odpowiedzi.
Co się stało?
Brak pewności. Tchnienia pełne są wzmianek o twojej żonie.
Coś ty narobiła?
Przerzuć na trzy wymiary.
Drzwi do kruchty zatrzasnęły się, biskup wtłoczył do środka lodowate powietrze. Zimowe pajączki zatańczyły na wnętrznościach stacji. Te natychmiast pojaśniały, jeszcze mocniej ukazując granatowe żyły stłoczonych przewodów. Powierzchnia przeszła w stan bliski nadprzewodnictwa, a kolce korony zaplątały się w sztormie bąbli elektromagnetycznych.
Pośrodku katedry, pomiędzy nawą główną a prezbiterium, w kryształowej mgle transeptu ujrzałem kosmos. System trzech powiązanych grawitacją ciał – dwóch niebieskich, a między nimi nasze. Takie drobne, o pomijalnej wręcz masie. Pośrodku układu wisi potężny magnetar, pulsujący wściekle, obrzygujący sąsiadów chmurami elektronów i pozytonów. Płaszcz rozciągnięty przez kościoły zapewniał przed nimi ochronę.
Ile ciągniemy?
Ledwie sto kilowatów, to jest około kilku milinewtonów.
Kichnięcie w czasie huraganu. I to w sytuacji, kiedy wszystkie dzwony pracują z maksymalną mocą. Mieliśmy uciec, a przykleiliśmy się do niego…
Spojrzałem jeszcze raz na krzywe nitki pola magnetycznego, które jak makaron oplatały stację. Skrzywione, słabe, żałosne.
Wisimy w punkcie libracyjnym. Jestem zamknięty w magnetycznym więzieniu, z którego nie ma ucieczki. Niech tylko jedna stacja przestanie pracować i porwie nas magnetar. Rozerwie na pojedyncze atomy, rozpyli, a na końcu zjonizuje. Zamienimy się w obłok plazmy, a później z prędkością bliską świetlnej polecimy w jego objęcia.
Jest gorzej niż myślałem.
Wypuść mnie. Muszę się przejść.
Jak sobie życzysz.
Pyłek gryzie mnie w nozdrza. Kaszlę, a brudna i piaszczysta flegma spływa do ust. Pluję pod jabłonkę. Przysiadam przed rosnącą obok gruszą i łapię oddech. W końcu wszystkie światła przygasają, minął kolejny dzień. Siedzę oparty o konar, tak mi wygodnie. Połową świadomości oglądam półsen o przeszłości, a stado radiogonów harcuje między gałęziami, prezentując mi kolejne kuglarskie sztuczki. W półmroku świat przestał być tak barwnym, dlatego dostrzegam ukryty wcześniej dźwięk, który lepi się przesłuchem do kolców korony. Jestem pewien – tak w spektrum radiowym smakuje złoto. Część posągów z wewnętrza dzwonu powleczona została metalowymi nićmi, ale tylko te najmniejsze, zupełnie niepozorne i nieciekawe. Ukrywają się za dużymi i pięknymi – a resztę tajemnicy zdradza mi rój małych, blaszanych robali, które zbiegłszy po paznokciach trupa, dopadły pobliskich figur i z ogromnym oddaniem palą w nie malutkimi laserami. Coś piszą.
Ostatnie ze świateł tęczują na kryształowej zawiesinie.
Dlaczego zbiera się właśnie tutaj? Dlaczego nie na powierzchni?
Bo tu jest zimniej.
Zrozumiałem. Wysoka temperatura wiąże się z dużą energią, co skutkuje zachowaniem cząsteczek trudniejszym do przewidzenia. To stan wysokiej – choć tylko statystycznie – entropii. Wysokie przewodnictwo kopuły katedry jest fenomenem powstałym kiedy jej elektrony wiążą się w pary, tworząc kondensat – a ten jest rodzajem skupienia, w którym wszystkie cząsteczki zachowują się jak jedna wielka. Wówczas każda z nich znajduje się stanie najniższej możliwej energii, przez co fluktuacje fal interferują przez nie wspólnie i tożsamo. A zatem – cząsteczki zachowują się jak sklejone pajęczyną, a z rosnącą temperaturą te nitki po prostu znikają.
Uciekam myślami od rezonatorów i spoglądam na mgiełkę. To też kondensat, ale innego typu.
Rozejrzałem się. Usłyszałem dziwny szept: ciszej, zimniej, jeszcze zimniej.
Biskupie?
To nie ja. Brzmi jak interferencje w zawiesinie.
Próbuję się odprężyć, ale echo-natręt bzyczy i drapie mnie za uchem. To krysztalniaki drżą o zbliżającej się procesji fircyków. Uśmiecham się.
Upał na wyższych poziomach jest związany z pracą wszystkich stacji. Tak silne pole magnetyczne… A więc wymioty, zawroty głowy, abazje, afazje, aleksje, niesamowite wizje i wszystkie inne bezmyślności, które zalęgły się we fircykowych głowach…
Ogród jest iluzją, której sens tylko ja rozumiałem, a oni pchają się prosto w jej pajęczynę.
Co takiego w niej kiedyś ukryłem?
Biskup milczy. Ja w końcu zasypiam.
Materia niezrównoważona!
Stoję, nade mną niebo pełne gwiazd.
Letni wiatr targa włosami, a w podmuchach przynosi hałas biesiadników, którego nie potrafi zagłuszyć szum liści. Pomiędzy drzewami widzę światła ogniska i lampek podwieszonych u szczytu namiotu. Wujkowie, ciotki, kuzynostwo i dziadkowie – piją, jedzą i rozmawiają; cieszą się życiem, a ja za nim tęsknię.
– Dlaczego znów uciekłeś? – pyta mnie nagle ojciec, który wyłonił się zza gruszy.
Nie potrafiłem pojąć jego zdolności do pojawiania się znikąd.
– Znudziło mi się. Słyszałem te historie setki razy.
– A drzewa słyszały ich tysiące. – Uśmiecha się szeroko i wyciąga z kieszeni papierosa. – Ani słowa mamie!
– Mhm.
– Tak bardzo chcesz stąd wyjechać?
– Mam już dosyć, chcę do Krakowa. Tam zdecyduję co dalej.
– Zatęsknisz. Za wieczorami takimi jak ten, za dziadkami.
– Chcę latać i badać planety, tak jak ty. Chcę latać… – przerywam na chwilę. – Z tobą.
Ojciec pyka fajką, depcze opadły żar i obniża wzrok, zaglądając mi w oczy.
– Nie chcesz.
– Chcę!
Uśmiecha się, widząc mój upór. A mi naprawdę zależy!
– Zapytaj mamy, czy zgodzi się, żebyś i ty znikał z jej życia.
– Chcę zobaczyć kryształy.
– Ich jeszcze nikt nie widział.
– Ale ty zobaczysz! – krzyczę już wściekły, bo nie chcę zostawać tu ani dnia dłużej. Ojciec zaciąga się i zamyśla, po chwili wypuszcza dym i obejmuje mnie ręką.
– Tęsknimy, prawda? Ciągłe nowości i odkrycia, kto by tak nie chciał? Dopiero wtedy zauważasz, że prawdziwą przygodą jest przeżycie zwykłej codzienności. Takiej wypchanej owadami, trawami łąk i wieczorami spędzonymi przy ognisku.
Podnoszę głowę, spoglądam na niego i widzę mnie. Starszego, który zrealizował marzenia, ale zapomniał swojego dzieciństwa. Brakuje mi tych wspomnień, nie pamiętam już, co czułem podczas lotu. Niepokoiłem się? Czy nie mogłem usiedzieć, podniecony wizją odkryć obiecanych przez naukowców i ich sondy? Czy chciałem w ogóle wracać do domu?
Chmury kłębią się, zasłaniają księżyc i gwiazdy.
A może to ja znów zamknąłem oczy?
Czarny sad, pośrodku niego czarny dąb, mgła klei się do suchej skóry. Sięgam korzeniami głęboko w glebę, ssąc wspomnienia. Wyrastają na gałęziach, kwitną: tysiące obrazów, dźwięków i zapachów. Dojrzałe i nabrzmiałe żołędzie mojego życia. Twardnieją, w końcu pękają, rozlewając się na korze sokiem doświadczeń. I znów je wchłaniam i połykam, spragniony przeżyć. To iteracyjna wycieczka pożerania i wydalania przeszłych mnie, która – mam nadzieję – poprowadzi umysł drogą tych samych przeżyć, w nadziei, że u jej kresu – w ciemnych odmętach wspomnień – doświadczę prawdziwych i minionych albo wystarczająco podobnych przemian.
Wiatr i kobiecy krzyk trzęsą moimi liśćmi.
– Nie rozumiesz? Nie ma innej możliwości! On nie żyje!
Julia opiera się o mnie, w ręce trzyma telefon. To chyba…
– Nie ma go! – Płacze. – I już nie będzie…
Wraz z jej głosem załamuję się i ja. To nie jest wspomnienie, to tylko wyobraźnia. Nie pamiętam swojej prawdziwej rodziny. Nie pamiętam pierwszego siebie. Zaginąłem. A teraz próbuję to odzyskać, odbudować, złożyć z resztek późniejszych wcieleń.
– Chcemy oszukać śmierć? – To znowu ja. Siedzę na gałęzi z papierosem w ustach i macham bosymi stopami. Ile mam lat, może kilkanaście? A pod nami, wokół drzewa, zebrali się bliscy. Manekiny z kryształu. W rękach trzymają szklane instrumenty. – Myślisz, że wystarczą do tego wspomnienia?
Nie umiem sobie odpowiedzieć. Pokonać śmierć? Rodzinka zaczęła grać jakąś skoczną melodię.
– Ha! Nauczyliśmy się ją okłamywać, wiesz? – Pykam fajką i wskazuję na tańczące postacie. – Dzięki nim.
Wypuszczam dym tak gęsty, że w nim znikam.
– Gdzie jesteś? – pytam szumem liści. – Brakuje mi ciebie, właśnie ciebie. Z tamtych lat!
Obłok powoli się rozwiewa, zza niego dostrzegam szeroki uśmiech.
– Tutaj. – Zęby znikają w czarnej pustce szczęki, tak samo usta, oczy, twarz. Ostatecznie cały rozpadam się w pył. Tam gdzie przed chwilą siedziałem, chmara świetlików tańczy teraz we mgle. Mówią do mnie. – Jestem tutaj, jestem wszędzie. I zawsze będę.
Muzyka gra coraz szybciej. Kryształy wydają się drżeć, w echu słyszę zaproszenie do wspólnego tańca. Smyczki, flety, trąbki, pomiędzy melodiami bose stopy uderzające o beton.
Budzę się.
Pobiegłem i ukryłem się w katedrze.
Szaleństwo nawiedziło ogród. Tabunem wlało się pomiędzy drzewa, zajmując przestrzeń wokół dzwonu. Tłum rozlał się we wszystkie strony, a pole namiotów wyrosło między gałęziami. Przed wejściem do serca stacji wyrósł największy z nich, zapewne królewski.
Słuchałem tego uważnie, a zamknięte drzwi były gwarantem mojego spokoju.
Zabolało, kiedy fircyki spróbowały połączyć się z siecią i odpalić wirtual. Drzewa trzęsły się, a pojedyncze strachy i bóle odbiły się echem, i wróciły do ich gardeł. Wasyl zdecydował, by ograniczyć się do wyświetlania znaków, a później usłyszałem ogromny napis, który rozciągnął się przed jego siedzibą. Wkrótce potem i ja wrzasnąłem.
Na grzbiecie jednego z budowniczych dostrzegłem leżącego mnie. Bez świadomości, zupełnie bezbronny, wjechałem do Sukiennic.
Kobiece głosy, tak idealnie połączone, jak krople łączące się w jeden strumień, płyną w przestrzeni, niosąc się między gałęziami i krysztalniakami.
Gdzieś na środku ogródeczka,
Zakwitała jabłoneczka.
Bielusieńko zakwitała,
Jabłuszka czerwieniała.
A któż mi je będzie zrywał,
Jak mi się mój Jaś pogniewał?
Chodził do mnie całą wiosnę,
Czekał na mnie, aż urosnę.
Mężczyźni czekają, choć już stanęli, ze swoich ciał tworząc korytarz do dzwonu. Szeregi zwarte, nagle z kieszeni wyciągają dzwoneczki na sznurkach i zaczynają nimi trząść.
Chodził do mnie całe lato,
Dawałam mu buzi za to.
Chodził do mnie całą jesień,
Puszczałam go nocką bez sień.
Chodził do mnie całą zimę,
Puszczałam go pod pierzynę.
Poła namiotu otwierają się, z cienia Sukiennic wychodzi para. Prowadzi ją za rękę, ona się na niej opiera, idą szeroko uśmiechnięci. Za nimi para grubasów bije do rytmu na prostych bębnach. Procesja rusza w stronę dzwonu, a ja zastanawiam się nad sensem tego wszystkiego. Słucham zaskoczony, bo wszystko dzieje się naprawdę, w rzeczywistości.
Pogniewał się nie wiem o co,
Chodził do mnie, nie wiem po co?
Tłum wybucha śmiechem, a Wasyl mu macha. Śpiew tańczy między kryształami, które natychmiast dążą do rezonansu. Wydarzenia, sekwencje, ułożenie poszczególnych składowych. Rytm muzyki. Wspomnienia i uczucia, które wyrażają tańcem. Raz, dwa, trzy. Tempo tak bliskie pulsowi ludzkiego serca. Skurcz przedsionków, skurcz komór, rozkurcz. Częstotliwości bicia dzwonów.
Drugi ja zostaje wyciągnięty z namiotu. Wiem co ma się wydarzyć, wyłączam się więc i schodzę z tronu. Goście już pukają, a ja muszę dopilnować, by nie weszli.
Zablokujcie transept. Stadko radiogonów natychmiast zawisa, chroniąc swoimi ciałkami przejście do chóru. Przekazujcie mój głos.
Drzwi otwierają się, a do środka wpada moje ciało.
Para i dziesięcioro śpiewaków, łącznie tuzin, wchodzi do środka i zamyka za sobą drzwi. Wąskie źrenice i niespokojne ruchy sugerują, że nie zwrócą uwagi na wnętrze, zignorują wszystko, skupiając się na śpiewie i procesji. Widzę Wasyla, który chwyta Julię za dłoń, przyciąga do siebie i kradnie jej całusa. Kolejne nuty wybrzmiewają coraz szybciej i głośniej, drżenie zamkniętych negentropów rośnie wraz z nimi – liniowo i miarowo, dostrajając się do taktu narzucanego przez fircyków. Chór pokazuje cały swój kunszt i pozwalam się chwycić jego umiejętnościom – część mnie pochłania jednak przeczucie zbliżającego się krachu. Na niektórych figurach pojawiają się pierwsze pęknięcia. Z rys uciekają harmoniczne, niedostrojone i daleko poza skalą.
Nagły ruch ręki Wasyla ucina spektakl. Fircyki zatrzymują się w połowie taktu.
– Wychodź, skurwysynu! – krzyczy Wasyl. – Wychodź, albo rozjebiemy dzwon!
Zabiję każdego, kto zagrozi katedrze.
Julia rozgląda się wokół, niepewna gdzie mnie szukać. Nie jesteś już sztygarem. Odejdź. Pozwól nam tu zamieszkać.
Kiedyś nie mogłem, teraz nie chcę.
– Biskupie, niech wybije północ! – Musiałem w tym momencie zabrzmieć jak duch, który nawiedził katedrę.
Pierwsze uderzenie.
Stado fircyków mogłoby się zdziwić, gdyby nie nagła wibracja, która przeszyła katedrę i ogród. Z nią dostrzegam pijanego mnie, który dowiedziawszy się o porzuceniu i zamknięciu stacji popada w paranoję.
Tak. To jest groźba – radioszepnąłem.
Spoglądam na Julię. W jej oczach dostrzegam burzę emocji, pioruny wściekłości i chmury smutku. W oczach Wasyla tylko nienawiść. Fircyk marszczy czoło, porusza ustami jakby próbował coś powiedzieć, ale ostatecznie porusza tylko dłonią. Wznawiają przerwany koncert, tym razem grając nieco spokojniej i ciszej.
Następne dwa uderzenia.
Zaczynam słyszeć słowa proboszcza, brzmiące tak samo od milionów godzin; krzyczy swoimi czujnikami wprost w mój rdzeń nerwowy, zarażając szaleństwem i psychicznym bólem rozrywanych obwodów. To Julia zdradziła, kiedy wyłączyła pierwszą ze stacji. Zdradziła moje zaufanie. A katedra musi działać!
Wasyl z kilkoma mężczyznami przedziera się przez ptasi mur, słyszę nektarynkowe krzyki, kiedy wyrywają im blaszki antenowe. Wyskakuję zza figury, przedzieram się przez mgłę i rzucam na fircyka. Wpadam na niego z impetem, pięścią trafiając w szyję. Przewracamy się.
– Nie ma żadnego domu! – Trzymam Wasyla za gardło i ściskam.
– Przestań! – krzyczy Julia.
Dzwon znów bije. Czwarty, piąty i szósty raz. Jego buczenie odbija się od talerzy płaszcza i żyje echem wewnątrz naszych głów. Zaczęło się od magnetycznego szeptu, ale z każdym uderzeniem ton rośnie. Przyciska nas do ziemi, ogłusza.
Wspomnienia są bardzo wyraźne. Dostrzegam młodą Julię, która próbuje wyciągnąć mnie z nałogu, ale sama rozumie, że ani my, ani nasze dzieci nigdy nie wrócą do domu. Widzę kłótnię: ona w ciąży, ja w jeszcze większej rozpaczy. Później narodziny, górnicy próbują ukryć paskudne nastroje i wyprawiają pierwszą imprezę. Pierwszy taniec Julii, pierwszy posąg, który udało się nam wypalić. W moich oczach widzę determinację.
Siódme, ósme i dziewiąte.
Rozglądamy się, szukając w otoczeniu odpowiedzi. Mózg robi co może, próbując dopasować bodźce do stanu wiedzy i doświadczeń. Opowieść każdego z nas może się nieco różnić, dlatego też słyszymy co innego, ale zawsze są to nasi bliscy i znajomi.
W końcu ja – płaczę zamknięty w sercu kościoła. Całkowicie sam. Ale wspomnienia jak sadzonki, zapełniają negentropijny las. Leżę, tak samo jak moje wyrugowane ciało. Nie powinno nas tu być.
– Nigdy nie poprosiłeś o pomoc, chciałeś załatwić to sam. – To Julia chwyta oddech i w przerwach między biciem kościelnego serca szepcze do mnie. – Skąd mogłam wiedzieć, co czujesz, kiedy się tu zamknąłeś?
– Zostawiłaś mnie.
– Przepisywałeś się na naszych synów! Nigdy nie poznałam żadnego z nich!
– Nawet nie wiesz przed czym was uratowałem.
Dziesiąte uderzenie.
– Zaufaj nam, chcemy tu się schować. Tylko. Obiecuję.
– Myślisz, że po takim czasie i tych przeżyciach nadal w coś uwierzę?
Kręcę głową, jednocześnie zasłaniając uszy i twarz.
– Już nigdy nie wrócimy. – Obniżam głos. – Musicie mi to wybaczyć.
Oto i cała tajemnica katedry, jej plazmonowy ołtarz złożony z kryształowych odbić synów swojego ojca. Oto negentropy, czyli trójwymiarowe witraże pełne wspomnień i przeszłości.
Jedenaste uderzenie. Świat jest piskiem.
Życie preferuje te procesy, w których początkowy porządek przekształca się w końcowy bezład. Dlatego wierzę, że dewastacja kryształów jest konieczna.
Dzwon wybija dwunastą.
Siła harmonii, która zapanowała między ludźmi i kryształami, zaskoczyła nawet jej twórcę – i kiedy ta stała się już pełna i nie zostały żadne z granic, to wybuchy ich szczęścia poraniły nas odłamkami.
Znikam – nieprzytomny.
Nic nie słyszę. Sięgam palcami i czuję cieknącą z uszu krew. Mgła bardzo zgęstniała. Przedzieram się przez nią, aż na nich natrafiam. Wasyl leży, oczy zasypane ma odłamkami. Julia klęczy, ślepa i głucha.
Chwytam płaczącego fircyka za szczękę.
– I jak podoba się ciemność?
To wszystko, co chciałem mu powiedzieć. Czuję krew płynącą z moich uszu, widzę strużkę cieknącą z jego. Krzywi się, bo wciąż ściskam go za żuchwę. Puszczam, a on nie broni się przed upadkiem.
Wszyscy coś stracili, ale chyba tylko ja dostrzegam najważniejsze: te małe i prawdziwie cenne negentropy przetrwały. Wzmocnione złotymi nićmi ledwie popękały, ale nadal czuję ich słabe wibracje, dostrzegam jak pięknie tęczują. Nie wszystko jednak zapomnę.
Miałeś znaleźć sposób. Obiecałeś. Kłamałeś. Dlatego chciałam ich przyprowadzić.
Przyglądam się Julii, która siedzi z podwiniętymi nogami i drży. Łzy płyną ze ślepych oczu. A ja dostrzegam wokół, że kryształowy pyłek gęstnieje. Tuż nad nią, wokół głowy – zbiera się w grupy, kondensuje, ale po chwili rozprasza.
Wasyl przysuwa się do ukochanej. Ich łzy grają smutną melodię.
Emocje opadły wraz ze złudzeniami – nie byłem już zły, podszedłem i po prostu ją przytuliłem. Tak jak nie robiłem tego od milionów godzin. To już koniec.
Zostałem ja. Leżałem zapomniany pod drzwiami. Jedynym ratunkiem dla rozdartych zmysłów było ponowne scalenie z dzwonem. Zamknąłem się więc w środku, zawisnąłem między morionowymi kolumnami, a jeszcze ciemniejsze pokrywy przedsionkowe ukryły mnie przed światem.
– Co pamiętasz? – zagadałem, kiedy procedura ponownej koronacji dobiegła końca.
– Dom u dziadków, gruszę pod którą rozbijaliśmy namiot. Ogniska w ogrodzie, wódkę, kilka dni na kacu. Nasz rower.
– Więcej ode mnie. Jaki rower?
– Ten z komunii. Uciekaliśmy na nim przed sąsiadem.
– A, no tak, pamiętam. – Uśmiecham się pod nosem. – Co się z nim stało?
– Nie wiem. Chyba zardzewiał. Potem wyjechaliśmy do Krakowa.
Zapadłem się we wspomnieniach.
– Próbowałem złożyć nas do kupy, wiesz, kawałek po kawałku.
– To robiliśmy przez ostatnie stulecia?
– Kręciliśmy się w koło.
– Szukaliśmy rozwiązania.
– Raczej nadziei.
– Matka głupich.
– No, staliśmy pod ścianą i patrzyliśmy, jak fircyk kradnie nam miłość.
– Żałosne to użalanie nad sobą.
– Wiem.
– Czas się pożegnać?
– Tak. Dziś.
– Teraz.
– Tak, ostatni piruet wspomnień.
– Ale pieprzysz.
– Trochę.
– A też to słyszysz?
– Co?
– Ten dziwny szept.
Zimno. Zimno. Zimniej. Absolutnie zimno.
– Tak. Od kiedy pamiętam.
– Myślisz, że…
– No, zrób to.
– Ujemna entropia?
– Musi mieć zerową.
– W końcu sami to kłamstwo wymyśliliśmy.
Łączę się z proboszczem i wydaję polecenie otwarcia wszystkich śluz. Ale powoli, chcę poczuć wiatr. Opiekuj się mną, cześć.
Żegnaj, sztygarze.
Powala mnie huk dekompresji. A chwilę później przychodzi potworne zimno, z którym przymarzam do czarnego tronu.
Diminuendo zamarzającej muzyki, wrzasków, trzasków i krzyków. Głosy gasną jeden po drugim: najpierw kobiece alty, zaraz po nich męskie basy.
Umarłem? Jeszcze nie! Zatrzymałem się w tej absurdalnie krótkiej chwili.
Szept kosmosu. Ja-ojciec.
Podległy czasie i przestrzeni, pierworodny jest duchem, który wisi na drobinach kryształu. Za chwilę piosenka mojej duszy umrze, nuty stopią się w ciało. Paradoks logiki i chaosu brzmi następująco: jesteśmy tylko wtedy, kiedy świat zamiera. Żyjemy tuż ponad zerem absolutnym.
Kwantowe epitafium załogi stacji. Czy to prawdziwa natura ogrodu?
Nokturn
Łagodny sztorm cząsteczek zagrzmiał milczeniem. Z dala od ludzkiej percepcji, te mikroskopijne siły, niekontrolowany spokój, ów ton z którego rodziło się życie, równy był biciu serca powtarzanym w nieskończoność. Ponieważ brakuje świadków, nie da się nic na ten temat powiedzieć. Historia może się dowolnie rozwinąć, tak jak zaczęła od wspomnień o przeszłości. Jest tak cicho, że aż boli słuchać. Tak spokojnie, że aż boli czekać. Cierpią – rozerwane osobowości, ukryte na energetycznym poziomie podstawowym.
Definiował nas chaos, który ustanawiał normę. Falował, transmutował, tłumaczył się w czasie i przestrzeni. Był solidny, trwały, ale tylko…
Ułamek sekundy. Tymczasowo. Kwantowo.
Jestem w nas i wszędzie wokół.
Szeptem powietrza, drżeniem dłoni, muśnięciem wiatru w kark.
Blisko, tutaj, gdziekolwiek jesteśmy.
Daleko, w oddali, gdzieś w przestrzeni między nami.
Dawno zgubione wspomnienia przynoszą mi spokój.
Babciny ogród. Schowaliśmy się wtedy pod namiotami, by spędzić pierwszą noc poza domem. Świerszcze grały, a cienie warczały, by straszyć nas każdym podmuchem wiatru i szelestem trawy. Siedemnaście lat na karku, pół litra wina w butelce, para naszych ust w ciemności. Było ciepło, wspaniale, tak spokojnie. A jednak czułem dreszcze podniecenia, bo stawałem się kimś więcej – dorastałem. Trząsłem się, później nie mogłem przestać gadać. Tak mijały nam godziny, aż w końcu zasnęliśmy. Kiedy to było? Miliardy godzin temu.
W krystalicznej sieci wita mnie wspomnienie pierworodnego ja:
To nie czas by cokolwiek zmienić. Odpręż się, odpuść, wciąż jesteś młody. To też twoja wina. Wciąż tak wiele musisz się nauczyć. Mówili – znajdź miłość, załóż rodzinę. Spójrz na mnie, jestem stary, lecz szczęśliwy. Byłem kiedyś tobą i wiem, że to nie jest łatwe. Być spokojnym, kiedy odkrywasz, że coś jest na rzeczy. Nie naciskaj, przemyśl to. Pomyślisz, że już wszystko rozumiesz, ale nadal będzie jutro. Sny i marzenia gdzieś uciekną, ale zawsze jest jutro.
Ile powinniśmy mieć decyzji do podjęcia, ile ścieżek do wybrania, ile przeszłości pamiętać?
Jak mam ci to wytłumaczyć? To wciąż ta sama opowieść. Z chwilą, kiedy nauczyłem się mówić, kazano mi słuchać. Teraz musimy odejść, musimy odejść…
Płaszcz magnetyczny katedry wytrzyma jeszcze kilkaset lat, wtedy sieć zgubi synchronizację. Nie liczę, że do tej pory ktokolwiek nas tu znajdzie i odkryje sekret krysztalicznego kondensatu.
Podjęte czyny zmniejszają entropię do zera – stało się, a więc możliwości spadają do tej jedynej. Ale skąd pewność, czy zapamiętana prawda jest właściwą? Czy mogliśmy zrobić coś więcej?
Nie wiem. I nawet jeśli wspomnienia są moją własną nieskończonością, to chcę w niej zostać. Dojrzałem, zmieniłem się. Drżę. Ze zmiennym rytmem siedemdziesięciu szczęściu do stu ośmiu uderzeń na minutę brzmi kwantowe ostinato serca.
Chmura transmutuje w kolejną myśl.
A piękno – jest szukaniem w niej odpowiedzi.