- Opowiadanie: Oskar Szomburg - Fabryka snów

Fabryka snów

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Fabryka snów

Przekroczyłem bramę zakładu. Nad wjazdem powiewała flaga Zjednoczonej Federacji Robotniczej. Rozciągał się tam także metalowy napis: „praca czyni wolnym – umysłowo”. Wjazd był piaskowy, a przy wejściu do budynku znajdowała się budka strażnicza; w środku siedział wyjątkowo tłusty osobnik, ubrany w czarny mundur z plakietką: „wasz ochroniarz”. Kątem oka zauważyłem na ścianie budki dyplom najszybszego biegacza wagi ciężkiej. Wkroczyłem do budynku. Oberwane ściany przypominały mi poprzedni ustrój, nic się nie zmieniło od tylu lat. Za ladą siedziała chudzina, kobieta w golfie. Jej twarz zdobiły liczne zmarszczki, a pod nosem miała ledwo widoczny zarost.

– W czym mogę pomóc? – zapytała anemicznie.

– Kontrola! – krzyknął ktoś gdzieś w oddali.

Usłyszałem panikę za wielkimi, zdobionymi drzwiami.

– Aaa… już dzwonie do Kierownika.

– Nie musi pani, ja to zrobię, proszę pani – starałem być się jak najbardziej uprzejmy.

– Ależ nie… znam się na technologii. Ostatnio nawet sama samiusieńka wyszukałam sobie nowy kanał na satelitarnej. Ale była ostra jazda jak mój mąż…

Nagle wbiegł umorusany od błota i smary mężczyzna. Ubrany w drelich roboczo-roboczy, pamiętający lepsze czasy; podbiegł do lady.

– Ja zawiadomię Kierownika!

– Stefan, nie…

Robotnik Stefan chyżym niczym atleta susem przeskoczył ladę (zauważyłem, że ma gołe stopy), podszedł do drzwi znajdujących się za nią, przeleciał wzrokiem ramę od dołu do dołu, „3” leciutko cofnął się, jak sprinter szykujący się do startu, „2” napiął mięśnie łydek, „1!” ruszył i z impetem runął na podłogę sąsiedniego pokoju. Drzwi stały otworem.

– Od dwudziestu lat próbuje oszukać ten cholerny czujnik – powiedział wściekle robotnik Stefan, odwracając się i kładąc ręce na biodra.

Zauważyłem, że po prawej od lady całą ścianę zajmuję olbrzymie okno na Plac, a zdobione drzwi prowadzące na niego są uchylone. Przez okno zaglądali pracownicy i o czymś żywo dyskutowali. Wyglądali na wygłodniałych; jeden nawet z apetytem obgryzał resztkę pozostałych mu paznokci. Ubrani byli tak samo, jak dzieci w przedszkolu, gdzie trzeba nosić mundurki. Każdy miał taki sam drelich: niebieski, ubrudzony, ze zwisającym jednym ramiączkiem. Postanowiłem wyjść do tego robotniczego ludu. W kącie zobaczyłem wyschłą paproć. Otwierając drzwi, poczułem nieprzyjemny zapach spoconych męskich ciał, a turkot pracujących maszyn (w budynku nie było go słychać) rozwalał mój słuch na drobne kawałki, dlatego musiałem zamykać moje uszy szczelnie w dłoniach.

– Czemu tu tak głośno? – krzyknąłem.

No i po cholerę, skoro i tak nie usłyszę odpowiedzi. Widziałem, jak któryś pracownik mi odpowiada, ale co powiedział, nie usłyszałem. Pozostanie to wiekopomną tajemnicą. Reszta robotników kiwnęła głową na znak potwierdzenia słów robotnika. Krzywiłem już twarz, bo nieznośny dźwięk przedzierał się przez palce i wpełzywał do uszu. Czemu ci ludzie nie czują tej okropności? Co jest sekretem ich Fabryki? Jak to możliwe, że tacy mizerni chłopi potrafią wywyższać fabrykę Furtnera do pierwszego miejsca w wojewódzkim rankingu? Być może trafię na spisek wagi państwowej! Muszę dowiedzieć się co za tym stoi. Z takim zadaniem zostałem przecież tu wysłany. Szefuńcio powiedział: „drogi Tomaszu B., chciałbym, żebyś wyświadczył mi ogromną przysługę. Jest taka fabryka, na środku pola, niedaleko Karbolina, słuchaj no. Oni tam coś mają, jakiś system czy coś, bo to na pewno nie leży w kwestii maszyn. Słuchaj no Tomeczku. Musisz tam jechać, zapłacę za taksówkę, i obadać sytuacje”.

Fabryka jak fabryka: otaczała ją dwumetrowa siatka z pękiem drutu kolczastego na górze, budynki otaczały z czterech stron Plac Współżycia Robotniczego, gdzie pracownicy spędzali przerwy, jedząc, pijąc i dyskutując. W każdej fabryce było tak, że istniały dwie grupy robotników. W czasie gdy jedna miała przerwę, druga pracowała i na odwrót.

Nagle rumor machin ustał. Jeśli ktoś czegoś podobnego nie przeżył, to nie wie, o czym gada, gdy mówi: „poczułem ulgę”. Był to jeden z moich najszczęśliwszych momentów w życiu. Zbliżyłem się do mężczyzny grubo po czterdziestce, z czarnym jak węgiel wąsem, z łysiną na głowie, wyglądającego jak harleyowiec, tylko taki biedniejszy i bez motoru.

– Co to za straszliwy hałas ja się pytam?

– Jaki hałas?

– Ten, który o mało nie pozbawił mnie słuchu, a jaki?

– Aaa, ten. To Sonia.

– Jaka znowu Sonia?

Wszyscy popatrzyli na mnie jak na wariata; jakbym nie wiedział oczywistej oczywistości.

– No… to taka… maszynka do drzewa.

No tak. W końcu jestem w tartaku, mogłem się domyślić.

– Czemu wam to nie przeszkadza?

Zauważyłem poruszenie w ich grupie. Stało przede mną sześcioro dorosłych mężczyzn, chyba dorosłych, bo po ich zachowaniu zdać się mogło, że są dziećmi.

– Kwestia przyzwyczajenia – odpowiedział niewysoki blondyn.

– Dokładnie tak Kamilu – zaaprobowała reszta grupy.

Miałem kilka pytań, a Kierownik nie przychodził. Z budynku usłyszałem dźwięk tłuczonej szklanki, czy może butelki. W każdym razie był to bardzo donośny i dziwaczny dźwięk, jakby butelka (a może szklanka) sama chciała się zbić. Po krótkim rozeznaniu mord robotniczych postanowiłem wybrać najbardziej rozgarniętą.

– Ty tam przy oknie! Jak masz na imię?

– Bartuś – nieśmiało odpowiedział rudy chłoptaś, z nazbyt symetryczną twarzą, przez co panny musiały za nim szaleć.

– Chodź. Idziemy się przejść.

Gdy byliśmy dobry kawał od grupy, teraz znów wpatrzonej w okno, jak dzieci na wystawę sklepu cukierniczego, zapytałem Bartusia:

– Czemu każdy z was jest taki dziecinny?

Odpowiedzi nie było. Bałem się, że to pytanie było zbyt grubiańskie i teraz straciłem być może jedyną okazję na dowiedzenie się, o co tu do cholery chodzi. Już kładłem dłonie na twarzy, by zakryć łzy, gdy nagle słyszę:

– No bo tak trzeba.

Nie spodziewałem się takiej odpowiedzi. Zawsze myślałem, że pracodawcy poszukują jak najmniej dziecinnych pracowników, w końcu dorośli chorzy na dziecinadę są poddawani terapii, a tutaj? Proszę. Z budynku obok rozsunęły się wielkie drewniane wrota. Wyszła z nich grupa składająca się z czterdziestu mężczyzn, jednak czułem od nich powiew dzieciństwa, tak niebezpieczny dla ludzi w moim zawodzie.

– Czemu tak patrzeliście przez okno?

Widziałem w jego oczach, że zastanawia się jaką wersję może mi podać, by zakład na tym nie stracił. Lecz co mógł stracić? Nie było to przecież pytanie o łapówkarstwo, czy znęcanie się nad pracownikami. Bartuś wziął głęboki oddech i wreszcie wydusił z siebie, co chciał powiedzieć.

– Bo czasami pozwalają nam tam wejść, tak jak Stefanowi, ale on dość często wchodzi, ma w końcu ważną misję do wypełnienia. Ja też mam misje, każdy z nas ma jakąś wymyśloną misje. Na ten przykład, ja chciałbym wejść na dach maszynowni, bo podobno stamtąd można zobaczyć miejsce, skąd przywożą do nas drzewo.

Ta odpowiedź utwierdziła mnie w przekonaniu, że coś nie gra w tym miejscu i nie jest to wiecznie zajęty Kierownik. Coś jest na rzeczy, ale gdzie leży ta rzecz, czym ona jest? Czy to maszyny? A może pracownicy, każdy z osobna? Odstronne położenie fabryki, dające poczucie spokoju? Trzeba to zbadać. Gdy byłem młodszy, grałem w gry detektywistyczne, tylko żadna nie opowiadała o zdziecinniałych tartakownikach (jeśli takie słowo istnieje). Nawet nie zauważyłem, gdy w zamyśleniu przeszedłem z nim cały obwód placu i znaleźliśmy się z powrotem przy oknie.

– Czas na mnie Panie. Idę do klatek ze zwierzętami.

Jego słowa były dla mnie takim zaskoczeniem, że musiałem je przetrawić na nowo, wypluć i jakoś sensownie zinterpretować.

– O czym ty mówisz?

– No o takich miejscach, gdzie można zobaczyć: słoniorafe, tygroryla, szczurosuka i kilka innych takich najnormalniejszych zwierząt.

Kierownik nie przychodził, a z budynku nie dochodził żaden dźwięk. Absolutna cisza. Uznałem, że możliwość zobaczenia tak egzotycznych zwierząt, jak: tygroryl może nie zdarzyć mi się w przyszłości, więc zapytałem się Bartusia, czy mogę iść z nim. Zgodził się, choć wydawało mi się, że niechętnie. Poszliśmy do budynku naprzeciw, w którym drzwi były otwarte na oścież. Wyjrzałem zza winkla. Jak się okazało, budynek był tylko przykrywką, jakby zamykał słoik, a w nim znajdował się słonecznie promieniujący Ogród z alejami i ławkami, na których można było siedzieć i patrzeć na kwitnące kwiaty. Gamma zapachów rozdzielała nozdrza, tak, że musiałem trzymać nos ręką, by nie rozpadł się na części.

– Oho. Pan nieprzyzwyczajony? Proszę wziąć moją maskę – wyjął zawiniątko z kieszeni drelichu i podał mi. – Ja i tak jej nie używam.

W masce czułem wciąż zapach kwiatów, przy jednoczesnym braku rozrywania nosa, co było zdecydowanym plusem. Ogród był absolutnym przeciwieństwem zabłoconego Placu. Panował tutaj przyjemny zapach, którego nie doświadczyłem w żadnym innym miejscu. Smród spoconych od (pracy?) wysiłku mężczyzn ulotnił się z mojej głowy. Zastąpiła go woń forsycji i lawendy. Oba kwiaty, jak widziałem i czułem, dominowały w tym magicznym miejscu. Zauważyłem kilku pracowników siedzących lub przechadzających się po Ogrodzie, lecz gdzie były te wszystkie magicznie brzmiące zwierzęta? Może kilka alei dalej. Chodziliśmy już dobre kilka minut po tym Ogrodzie, a widoku zwierząt – brak. Zapytałem się mojego towarzysza:

– Gdzie są te zwierzęta, o których wspominałeś? – popatrzył się na mnie; na jego policzkach zobaczyłem rumieniec zawstydzenia.

– Bo ja sobie je wymyślam i wtedy widzę je jak sobie idę, no…

Wyglądał i mówił tak uroczo, że pogłaskałem go po jego bujnej czuprynie. Poczułem, że podoba mu się moje głaskanie, a nawet kącik jego ust wykrzywił się, jakby do uśmiechu. Z tego, co widziałem, był chyba najmłodszym pracownikiem. Miał nie więcej jak dwadzieścia dwa lata. Jeśli tak było, to jest ode mnie młodszy o pięć lat.

– Tutaj każdy widzi to, co chce zobaczyć. Ten to na przykład – pokazał na siedzącego w zadumie robotnika. – Wyobraża sobie cmentarz, bo to straszny smutas jest. A tamci – wskazał bandę trzech mężczyzn, trzymających coś niewidzialnego w dłoniach i przychylających to przed ustami co kilka sekund, jakby pili. – To są ziomki z bloków. Wymyślili sobie, że są na przy osiedlowym parku i żłopią piwsko z puszki. Mówią, że ich nie przegadasz, bo coś im zjadasz, nie pamiętam dokładnie co.

Zbliżając się do „ziomków”, jeden z nich nas zauważył. Zrobił wielkie oczy i jakby pod przepływem adrenaliny donośnie krzyknął: „psy!”. Banda rozbiegła się, trzymając puszki wysoko, a tym samym, nie pozwalając na rozlanie niewidzialnemu płynowi. Z głębi Ogrodu usłyszałem: „żywcem mnie suki nie złapią!”. Doszliśmy do części Ogrodu, gdzie znajdowały się drzewa. Było to na samym jego końcu. Główna droga tutaj zakręcała i zawracała do wyjścia. Drzewa były grube, wyglądały na kilkudziesięcioletnie, idealne, żeby znalazły się kora w ostrze z piłą mechaniczną. Czemu ich nie ścieli? Przecież jest to tartak, takie drzewa są znakomite. Zauważyłem ich prostotę. Ciągnęły się prosto w górę, jak pewne drzewo z obrazka, który był w podręczniku, od nie pamiętam czego. Obrazek przedstawiał to, co wycina się z drzewa i z jakich konkretnie części się wycina. Są idealne.

Skręciliśmy i ruszyliśmy w kierunku wyjścia. Wychodząc z Ogrodu, zdjąłem maskę. Rażące Słońce i łagodzący zapach ustąpiły miejsca zdechliźnie rozkładających się ludzkich zwłok. Do zbadania zostały mi jeszcze dwa budynki. Spojrzałem na lewo. Budynek wyglądał marnie jak błotna murzyńska chata. Deski były strepiałe, więc dach chwiał się przy każdym mocniejszym powiewie wiatru. W ścianach rosły dziury robiące za okna i wentylacje.

– Co jest po lewej?

– Nasze mieszkania. Śpimy tam. Staramy się… żyć.

– Czemu mieszkacie tutaj, a nie w domu?

– Bo się nam nie opłaca. Po co mamy jechać do domu, jak za sześć godzin i tak musimy wracać.

Czy to oznaczało osiemnaście godzin pracy?! Cóż to za niewolnictwo! Chociaż, tak naprawdę, czy oni tutaj pracują? Te ogrody, ta dziecinada. Mimo wszystko teraz chcę zabrać Bartusia do mnie. Nie może żyć w takich warunkach, niech będzie ze mną.

– Z tego wynika, że pracujecie osiemnaście godzin.

– No tak, ale taka praca to złoto w dzisiejszych czasach. Trzeba pracować, bo inaczej człowiek leniwy się staje, a poza tym – dało się wyczuć zatrzymanie myśli, a Bartuś spojrzał mi w oczy. – Ktoś ci ją może zabrać.

Ostatnie słowa wyrzekł z istnym szaleństwem w oczach. Jakby właśnie stanęła przed nim wizja nieuchronnego końca; co było ukryte za tymi słowami? Kim był ten ktoś? Musiałem jak najszybciej coś powiedzieć, bo w głowie Bartusia panowała teraz żądza mordu, jak u męskiego wojownika.

– Rozumiem, że po prawej jest Sonia – jego wyraz twarzy wrócił do stanu poprzedniego, jakby nic się nie stało.

– No. Ma Pan racje. Pan jest jednak… fajnym człowiekiem, a nie jak tamci mówili.

Nie interesowało mnie w tej chwili, jakie kto ma o mnie zdanie. Przejąłem się tym, że zostałem nazwany przez Bartusia „fajnym człowiekiem”. Ciekawe co do mnie czuje? Teraz przyszedł czas na przybranie maski sędzi, pana życia, a przede wszystkim śmierci.

– Kto tak powiedział? – czułem moją surową twarz. Spojrzałem Bartusiowi w oczy, a on nie wytrzymał nawet dwóch sekund. Mam go!

– To ja już muszę iść.

Co za moc! Jeszcze dosłownie przed chwilą wygrywałem w tej konfrontacji, a teraz stoczyłem się do samych czeluści zatracenia. Jak on mógł mi tak odpowiedzieć?! Czy naprawdę byłem tylko przelotną przygodą? W tej chwili wszystko prysło, cała bańka moich uczuć rozpękła się przebita igłą nieodpowiednich odpowiedzi. Pora wysłać mnie do gułagu.

– Zaraz przyśle Jędrka, on się zna na maszynach i pana oprowadzi.

Jego cichy ton głosu podczas rozmowy sprawił, że zapomniałem o czymś takim jak krzyk, dlatego, gdy zawołał przeciągłe: „Jeeeendrek!” musiałem zatkać uszy. Z mieszkań wyszedł grubas w tym samym ubraniu co reszta pracowników, jednak koloru niebieskiego, podczas gdy drelichy pozostałych miały kolor błękitny. Do pasa przyczepione miał sakwy z: kluczami, świecami, gwoździami, śrubkami i podkładkami. Twarz jego zdobiły wąsiska na pomarszczonej skórze. Zawołał z daleka: „czego?!”. – Nie pytaj się, tylko chodź! I tak nie masz nic ciekawszego do roboty.

Ociężale przywlókł się i powiedział:

– Jene jo… Weźta, bo ja jadłem przed chwilą. Te, Bartek, wiesz co Karol odwalił? Próbował odkręcić śrubkę, tyle że to lewy gwint był, a ty wiesz, Karol mięśniak, to nie da sobą pomiatać. Jak to na siłę wziął… – machnął ręką. – Szkoda gadać co się z kluczem stało.

– On tak od zawsze; mówi o rzeczach, których nikt nie rozumie, oprócz niego oczywiście.

Z ust Jędrka nie schodził uśmiech. Chyba trochę za bardzo wymuszony, nawet jak na niego.

– Poci się i śmierdzi – dodał Bartuś, patrząc na przedmiot swojej wypowiedzi.

– Ale tolerujemy go w ramach akcji: Akceptuj Mechanika. No trzeba było się wyrzec kilku wygód, ale to w ramach akcji. Jak go zabiorą z powrotem do schroniska dla mechaników, to dobrze będzie.

Ten Jędrek to doprawdy przedziwna osoba. Dostać taką szmatą w twarz i się nie przewrócić… A… no dobra, jednak się przewrócił, na dodatek winowajcą była skórka od banana. Jak w starych komediach. Gdzieś w tle znajomy głos krzyknął: „ale to już było!”. (Było) (yło) rozbrzmiewało przez plac. Jędrek dalej leżał na ziemi. Postanowiłem okazać łaskę i podać mu rękę, bo ta kulka o własnych siłach nie wstanie, lecz ubiegł mnie Bartuś. Jędrek strzepnął z siebie resztki – miejmy nadzieje – błota. Bartuś wyciągnął rękę na pożegnanie. Złapałem ją i poczułem cos miękkiego w jego dłoni, coś na kształt pergaminu lub świstku papieru. Bartuś trzymał mnie mocno, a jego wzrok był skupiony na moich oczach. Patrzył we mnie dogłębnie. Jego policzki się zaczerwieniły jak u malutkiej, niewinnej dziewczynki. Puścił moją rękę i pomknął w siną dal, kiedy z jego ust dało się usłyszeć słowa prośby. Rozwinąłem karteczkę. Widniał na niej numer telefonu i słowa: „Proszę. Przyjedź po mnie. Czujemy chyba to samo”.

Jędrek chwycił mnie za ramię i prowadził w kierunku wielkich, drewnianych wrót, jednakże poniszczonych przez czas i warunki klimatyczne. Tylko on miał klucze, tak mi przynajmniej powiedział. Zapytałem się go, czemu Kierownik nie ma kluczy.

– Ochocho, Panie. On się bynajmniej o nie martwi. Znalazłem je na Placu. Na samym środku. Nawet nie rozpoczął poszukiwań, by je odnaleźć, a gdy dowiedział się, że są u mnie i że ja je znalazłem, to mianował mnie naczelnym mechanikiem, a poprzedniego zdegradował do podawacza kluczy.

Czyli Kierownik wprowadza rządy dyktatorskie. Nie chce się przyznawać do błędu i nie patrzy na moralność, gdy zwalnia ludzi z tak ważnych stanowisk, jak naczelny mechanik. Przenosi ich do mało istotnego działu, a pracownicy zapominają, że taka osoba istniała. Bardzo sprytnie. Jednego dnia jesz bułkę z kabanosem, drugiego samą bułkę, a trzeciego obgryzasz swoje własne paznokcie. Drzwi skrzypnęły. Ze środka wyleciał fetor oleju, ropy i starych, zardzewiałych śrub. Wszędzie panowały Ciemności. Czuło się, jak powoli cię okrążają, i zaciskają coraz bardziej swe sidła tak, że nie możesz… I w tej chwili Jędrek pstryknął w przełącznik, dostarczając Światło. Staliśmy na podwyższeniu. Po lewej i po prawej schody w dół, naprzeciw barierka. Podszedłem do niej, by zobaczyć, co czai się pod nami. Było to wielkie, metalowe „coś”, połyskujące od promieni lampy; kształtem przypominało słoik: od strony wieka przeróżne dźwignie, przyciski, kontrolki świecące się, mrugające, bądź zupełnie ciemne; od wieczka do dna słoika ciągnęły się kable, a od dna do nie-wiadomo-gdzie rury. Znajdowały się wszędzie wokół nas! Wchodziły w ścianę, wychodziły z niej, a to tylko po to, żeby za kilka metrów znów schować się między pustaki. Gdzie prowadziły? Przerażało to mnie. Nie chcę schodzić do Niej.

– To jest Sonia. Znaczy się połowa Sonii. Druga połowa jest pod pierwszą połową. Tak naprawdę to Sonia nie dzieli się na połowy – zrobił wielkie maślane oczy i spojrzał się załamany na metalowego potwora. – Tylko wpadła w ziemie, bo jest za ciężka.

Nie mogę znieść tej atmosfery. Ciąży na mnie jak sterta głazów tylko, że jak masz na sobie stertę głazów, to twoje szanse na przeżycie są nikłe, a tutaj jest coś, co mnie może uratować. Tylko co? Co ma siłę zniszczyć największy problem (no dobra, nie największy, ale dość spory)? Uśmiech. Tak, tylko on w tej chwili może mnie uratować. Starałem się jak najserdeczniej uśmiechnąć i chyba mi się udało! Mordercza atmosfera ustąpiła, a ja czułem się wolny jak powietrze. Mogę wzlecieć. Jędrek był przez cały czas mojej wewnętrznej walki wpatrzony w maszynę. Jako że mój gigantyczny problem skurczył się do skali mikro, postanowiłem zapytać go o działanie Sonii.

– No, tam, po lewej stronie od guzikostwa – tylko że stąd nie widać, bo widzimy prawą stronę – jest taka ścieżka, co się przesuwa. Wie Pan, o co chodzi przecież. I na niej są drzewa. Lecą nią od wycinki w Puszczy wprost do Sonii, tam jest „przeżuwanie” – tak ja to nazywam – a po nim, Sonia, wydala: łaty, bale, deski, listwy, belki, krawędziaki, w zależności co jest ustawione w guzikarni. To widać akurat. A obok widać też wylot, tylko że z niego wylatują trociny. Wywozimy je do innego tartaku, bo tam mają maszynę robiącą z trocin ściany do domów. Nie wiem, jak to działa, chyba nikt nie wie. Są ploty, że na czarną magię, ale gdzie tam. W kościele gadał ksiądz, że nie istnieje.

W tym momencie Jędrek spojrzał mi w oczy. Skierował powoli wzrok na moje usta, a jego twarz przybrała maskę przerażenia. Za jego lekko spuszczona głową zobaczyłem czerwona, metalową tabliczkę. W białym okręgu były piękne, krwiste usta wykrzywione w uśmiech. Przekreślała je czarna gruba kreska, a pod tabliczką napisano kredą: „Zakaz uśmiechania się. Grozi Śmiercią, ewentualnie kalectwem”. Jędrek chwycił się za twarz i zaczął bezgłośnie wydzierać. Znaczy, krzyczał, czułem to, jednak nic a nic nie słyszałem. Poczułem lodowate ukłucie w barku. Czułem jak Pani Wszelkiego Stworzenia, wbija mi igłę, żeby odebrać mi jej dar. Kto daje i zabiera, ten prawdopodobnie dał na pożyczenie droga Pani. Postanowiłem uciekać stamtąd co sił w moich zmarniałych nogach. Niestety to tylko postanowienie. Nogi nie chciały ruszyć się z miejsca. Stałem tam i czułem, jak zimna igła przebija się w coraz głębsze rejony mojego ciała, a cel, jaki miała w sobie od początku istnienia to dobrać się do mojego serca. W ostatniej sekundzie mojego życia śmitnąłem się do przodu, przez co igła wyleciała z mojego ciała. Teraz jest ten moment. Czas na moją ucieczkę. Wybiegłem z budynku na Plac; nikogo tam nie było, na dodatek zaczął lać deszcz, więc błoto przybierało. Było wszędzie. Z każdą sekundą poziom błota zwiększał się o milimetr. Jeszcze minuta i zaleje mi buty. Wtedy to będę mógł tylko pomarzyć o ucieczce. Chcę zwiać z tego miejsca.

Wszedłem do budynku z biurami. Wszyscy pracownicy siedzieli na podłodze, z nogami skrzyżowanymi tak, jak dzieci to robią. Patrzyli na zalewające Plac błoto. Jeszcze trochę brakowało, żeby błoto wlało się przez próg do budynku. Nikt nie martwił się o Jędrka. Smutne to. Całe szczęście przybiegł dziesięć sekund po mnie, kiedy drzwi były na granicy zamknięcia. Kątem oka zauważyłem Bartusia, który nieśmiało patrzył na mnie. Posłałem mu porozumiewawcze spojrzenie, mam nadzieje, że zrozumiał, o co mi chodzi. Nie martw się, za kilka godzin będziemy razem. Przeszedłem przez drzwi, nad którymi połyskiwał na żółto napis: „WYJŚCIE”.

Ochroniarz spojrzał na mnie przez szybę. Patrzył tak chwile w zamyśleniu. Myślał pewnie, że to on jest panem sytuacji. Teraz to od niego zależy, czy otworzy mi bramę i mnie wypuści, czy nie. Na szczęście mój taksówkarz czuwał i zatrąbił zniecierpliwiony napięciem sytuacji. Ochroniarz musiał ustąpić. Otworzył mi bramę, a gdy wsiadałem do samochodu, usłyszałem męski, basowy głos, prawdopodobnie tego tajemniczego Kierownika:

– Pracujcie więcej! Bo na jedno wasze miejsce mam dziesięcioro Ukraińców.

Więc to jest sekret fabryki.

Koniec

Komentarze

Przyznam, autorze, że nie bardzo wiem, co chciałeś opowiedzieć w tym opowiadaniu, które trochę wygląda jak zapis snu (co nie jest komplementem). Masz tu jakiś zalążek pomysłu, ale nie wiemy tak naprawdę, kim jest narrator, po co przyjeżdża do Fabryki, dlaczego zostaje wpuszczony i oprowadzony… Jeśli to miał być ktoś tajemniczy, metafizyczny, to po co mu taksówkarz? A jeśli ktoś konkretny, to kto i po co? Opis fabryki i tego, co się w niej dzieje, nie poraża oryginalnością, industrialnej antyutopii było już dużo, a to wszystko, co otagowałeś (tajemnica, absurd…) rozłazi się w szwach.

Wykonanie jest niechlujne (literówki i mocno szwankująca interpunkcja), a styl pozostawia wiele do życzenia.

Myślę, że na kanwie tego pomysłu mógłbyś napisać znacznie ciekawsze opowiadanie, gdybyś nad nim trochę posiedział i popracował (polecam wrzucanie tekstów na betalistę zamiast do poczekalni oraz lekturę komentarzy pod tym, co już jest na forum – to daje niezłe pojęcie o potencjalnych uwagach i zarzutach do tekstów, nawet tych wyjściowo całkiem niezłych albo i dobrych).

http://altronapoleone.home.blog

Dziękuje :D To moje pierwsze opowiadanie, więc za wszystkie błędy przepraszam. Napisałem to z chęci, a nie z jakiegoś surrealistycznego celu. Narrator przyjeżdża do Fabryki, bo jest inspektorem i nie jest metafizyczny:

– Kontrola! – krzyknął ktoś gdzieś w oddali.

 Szefuńcio powiedział: „drogi Tomaszu B., chciałbym, żebyś wyświadczył mi ogromną przysługę. Jest taka fabryka, na środku pola, niedaleko Karbolina, słuchaj no. Oni tam coś mają, jakiś system czy coś, bo to na pewno nie leży w kwestii maszyn. Słuchaj no Tomeczku. Musisz tam jechać, zapłacę za taksówkę, i obadać sytuacje”.

Wiem, że może być to mało zrozumiane, tak samo mało oryginalny pomysł, ale dopiero zaczynam. Wybierałem tagi, które według mnie pasowały. Dzięki. Poczytam forum i popracuję nad stylem. Może coś z tego wyjdzie.

Tak, to jest mało zrozumiałe, bo tę “kontrolę” na początku odczytałam jako jeden z elementów ogólnego chaosu, a nie stwierdzenie faktu – może dlatego, że okrzyk dochodzi z oddali i nie jest jasno wskazane, że chodzi o narratora.

Z drugiego fragmentu też nie da się wywnioskować, kim konkretnie jest bohater. Mógłby być również dziennikarzem (w tę stronę szły moje podejrzenia przez jakiś czas). Skądinąd czy szefuńcio mówi “Tomaszu B.”? Za mało jest kontekstu, żeby wyczaić, czy to jego idiosynkrazja i do wszystkich zwraca się rzeczywiście inicjałem. Nie wygląda to zbyt dobrze w każdym razie.

I ponownie w kwestii zarówno stylu, jak i szczegółów fabuły polecam betalistę. Tam takie problemy zostaną wskazane i przedyskutowane w komfortowych warunkach.

http://altronapoleone.home.blog

Czytałam, Oskarze, nie bardzo wiedząc, o czym czytam. Twoje opowiadanie jest szalenie chaotyczne – wpuściłeś mnie do osobliwej fabryki, nie mówiąc dlaczego tu jestem i o co chodzi. Przedstawiłeś paskudnego fragment świata, którego nie rozumiem.

Zgadzam się z tym, co w swoich komentarzach napisała Drakaina i dodaję link do polecanego przez nią wątku: http://www.fantastyka.pl/loza/17

Masz przed sobą sporo pracy, ale nie tracę nadziei, że Twoje przyszłe opowiadania będą ciekawsze, bardziej zrozumiałe i znacznie lepiej napisane.

 

Wjazd był pia­sko­wy… –> Co to znaczy? Miał kolor piaskowy, czy był wysypany piaskiem? Po piasku źle się jeździ.

 

Obe­rwa­ne ścia­ny przy­po­mi­na­ły mi po­przed­ni ustrój… –> Na czym polega oberwanie ścian? Czym cechował się poprzedni ustrój?

 

Za ladą sie­dzia­ła chu­dzi­na, ko­bie­ta w gol­fie. –> Za jaką ladą? Czy tam był sklep? A może kobieta siedziała w portierni?

 

Jej twarz zdo­bi­ły licz­ne zmarszcz­ki… –> Czy zmarszczki na pewno są ozdobą twarzy?

 

– Aaa… już dzwo­nie do Kie­row­ni­ka. –> Literówka. Dlaczego wielka litera?

 

– Nie musi pani, ja to zro­bię, pro­szę pani – sta­ra­łem być się jak naj­bar­dziej uprzej­my. –> – Nie musi pani, ja to zro­bię, pro­szę pani.Sta­ra­łem się być jak naj­bar­dziej uprzej­my.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się poradnik: http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

Nagle wbiegł umo­ru­sa­ny od błota i smary męż­czy­zna. –> Nagle wbiegł mężczyzna umo­ru­sa­ny błotem i smarem.

 

Ubra­ny w dre­lich ro­bo­czo-ro­bo­czy… –> Co to znaczy?

 

prze­le­ciał wzro­kiem ramę od dołu do dołu –> Jaką ramę? Co to znaczy od dołu do dołu – ile tam było dołów?

 

„3” le­ciut­ko cof­nął się, jak sprin­ter szy­ku­ją­cy się do star­tu, „2” na­piął mię­śnie łydek, „1!” ru­szył… –> Liczebniki zapisujemy słownie.

Czemu służy wykrzyknik, skoro nikt nie krzyczy?

 

– Od dwu­dzie­stu lat pró­bu­je oszu­kać ten cho­ler­ny czuj­nik… –> Literówka.

 

dla­te­go mu­sia­łem za­my­kać moje uszy szczel­nie w dło­niach. –> Na czym polega zamykanie uszu w dłoniach?

 

– Czemu tu tak gło­śno? – krzyk­ną­łem. –> Tutaj po pytajniku przydałby się wykrzyknik.

 

Po­zo­sta­nie to wie­ko­po­mną ta­jem­ni­cą. –> A kto będzie pamiętać?

Pewnie miało być: Pozostanie to tajemnica na wieki.

Poznaj znaczenie słowa wiekopomny.

 

Resz­ta ro­bot­ni­ków kiw­nę­ła głową na znak po­twier­dze­nia słów ro­bot­ni­ka. –> Powtórzenie.

 

prze­dzie­rał się przez palce i wpeł­zy­wał do uszu. –> …prze­dzie­rał się przez palce i wpeł­zał do uszu.

 

Co jest se­kre­tem ich Fa­bry­ki? –> Dlaczego wielka litera?

 

Jak to moż­li­we, że tacy mi­zer­ni chło­pi po­tra­fią… –> To chłopi, czy robotnicy?

 

Sze­fuń­cio po­wie­dział: „drogi To­ma­szu B., chciał­bym… –> Sze­fuń­cio po­wie­dział: „Drogi To­ma­szu B., chciał­bym

 

ota­cza­ła ją dwu­me­tro­wa siat­ka z pę­kiem drutu kol­cza­ste­go na górze, bu­dyn­ki ota­cza­ły… –> Z tego wynika, że drut kolczasty był na siatce tylko w jednym miejscu. Powtórzenie.

 

Zbli­ży­łem się do męż­czy­zny […] z ły­si­ną na gło­wie… –> Zbędne dopowiedzenie. Czy istniała możliwość, by mężczyzna miał łysinę w innym miejscu?

 

Stało przede mną sze­ścio­ro do­ro­słych męż­czyzn… –> Stało przede mną sześciu do­ro­słych męż­czyzn

Sześcioro to grupa złożona z kobiet i mężczyzn.

 

Z bu­dyn­ku usły­sza­łem dźwięk tłu­czo­nej szklan­ki… –> Z bu­dyn­ku doszedł mnie dźwięk tłu­czo­nej szklan­ki

 

Po krót­kim ro­ze­zna­niu mord ro­bot­ni­czych… –> Dlaczego robotnicy mieli mordy, a nie twarze?

 

– Chodź. Idzie­my się przejść. –> Masło maślane. Nie idąc, nie można się przejść. Chodź też mówi, że trzeba iść.

 

Z bu­dyn­ku obok roz­su­nę­ły się wiel­kie drew­nia­ne wrota. –> W bu­dyn­ku obok roz­su­nę­ły się wiel­kie, drew­nia­ne wrota.

 

każdy z nas ma jakąś wy­my­ślo­ną misje. –> Literówka.

 

Od­stron­ne po­ło­że­nie fa­bry­ki, da­ją­ce po­czu­cie spo­ko­ju? –> Co to znaczy?

Może miało być: Po­ło­że­nie fa­bry­ki na uboczu/ na odludziu, da­ją­ce po­czu­cie spo­ko­ju?

 

żadna nie opo­wia­da­ła o zdzie­cin­nia­łych tar­ta­kow­ni­kach (jeśli takie słowo ist­nie­je). –> Nie, nie istnieje.

Proponuję: …o zdzie­cin­nia­łych pracownikach tartaku

 

– Czas na mnie Panie. –> – Czas na mnie, panie.

Formy grzecznościowe piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie. Ten błąd pojawia się kilkakrotnie.

 

Kie­row­nik nie przy­cho­dził, a z bu­dyn­ku nie do­cho­dził żaden dźwięk. –> Nie brzmi to najlepiej.

 

znaj­do­wał się sło­necz­nie pro­mie­niu­ją­cy Ogród z ale­ja­mi… –> Dlaczego wielka litera?

 

Gamma za­pa­chów roz­dzie­la­ła noz­drza… –> Na czym polega rozdzielanie nozdrzy?

Może miało być: Gama za­pa­chów wypełniała noz­drza

Poznaj znacznie słowa gamma.

 

Pa­no­wał tutaj przy­jem­ny za­pach… –> Nie widzę konsekwencji – przed chwilą napisałeś, że zapach rozwalał nos, a teraz nagle stał się przyjemny?

 

Za­stą­pi­ła go woń for­sy­cji i la­wen­dy. –> Forsycja i lawenda kwitną i pachną w różnym czasie.

 

Za­py­ta­łem się mo­je­go to­wa­rzy­sza… –> Za­py­ta­łem mo­je­go to­wa­rzy­sza

 

kącik jego ust wy­krzy­wił się, jakby do uśmie­chu. –> …kącik jego ust wy­krzy­wił się, jakby w uśmie­chu.

 

trzy­ma­ją­cych coś nie­wi­dzial­ne­go w dło­niach i przy­chy­la­ją­cych to przed usta­mi co kilka se­kund, jakby pili. –> Raczej: …trzy­ma­ją­cych w dło­niach coś niewidzialnego i co kilka sekund nachylających to do ust, jakby pili.

 

Zbli­ża­jąc się do „ziom­ków”, jeden z nich nas za­uwa­żył. –> Ze zdania wynika, że do ziomków zbliżali się ziomkowie, a jeden ziomek okazał się spostrzegawczy.

Proponuję: Gdy zbliżyliśmy się do „ziom­ków”, jeden z nich nas za­uwa­żył.

 

Zro­bił wiel­kie oczy i jakby pod prze­pły­wem ad­re­na­li­ny… –> Raczej: Zro­bił wiel­kie oczy i jakby pod wpły­wem ad­re­na­li­ny

 

nie po­zwa­la­jąc na roz­la­nie nie­wi­dzial­ne­mu pły­no­wi. –> …nie po­zwa­la­jąc na roz­la­nie nie­wi­dzial­ne­go pły­nu.

 

Za­uwa­ży­łem ich pro­sto­tę. Cią­gnę­ły się pro­sto w górę… –> Drzew nie cechuje prostota. Drzewa też nie ciągną się, one rosną.

Poznaj znaczenie słowa prostota.

 

Ra­żą­ce Słoń­ce i ła­go­dzą­cy za­pach … –> Ra­żą­ce słoń­ce

Czy zapach łagodził rażące słońce?

 

ustą­pi­ły miej­sca zde­chliź­nie roz­kła­da­ją­cych się ludz­kich zwłok. –> Co to jest zdechlizna? Bo chyba nie chodziło o stęchliznę?

Może: …ustą­pi­ły miej­sca smrodowi/ fetorowi roz­kła­da­ją­cych się ludz­kich zwłok.

 

Deski były stre­pia­łe… –> Co to jest strepiałość?

 

W ścia­nach rosły dziu­ry ro­bią­ce za okna i wen­ty­la­cje. –> Literówka.

 

Bar­tu­sia pa­no­wa­ła teraz żądza mordu, jak u mę­skie­go wo­jow­ni­ka. –> Literówka.

Czy żądza mordu jest/ bywa cechą tylko męskiego wojownika?

 

czu­łem moją su­ro­wą twarz. –> W jaki sposób czuł tę surowość?

 

– Zaraz przy­śle Ję­dr­ka… –> Literówka.

 

Z miesz­kań wy­szedł gru­bas w tym samym ubra­niu co resz­ta pra­cow­ni­ków… –> Z tego wynika, że wszyscy pracownicy mieli jedno ubranie.

Z ilu mieszkań mógł wyjść jeden grubas?

Proponuję: Z miesz­kania wy­szedł gru­bas w takim samym ubra­niu, jak resz­ta pra­cow­ni­ków

 

ko­lo­ru nie­bie­skie­go, pod­czas gdy dre­li­chy po­zo­sta­łych miały kolor błę­kit­ny. –> Błękitny to też niebieski.

 

Do pasa przy­cze­pio­ne miał sakwy z: klu­cza­mi, świe­ca­mi, gwoź­dzia­mi, śrub­ka­mi i pod­kład­ka­mi. –> Skąd narrator wiedział, co było w sakwach?

 

– Ale to­le­ru­je­my go w ra­mach akcji: Ak­cep­tuj Me­cha­ni­ka. –> Dlaczego wielka litera?

 

Za­py­ta­łem się go, czemu… –> Za­py­ta­łem go, czemu

 

Wszę­dzie pa­no­wa­ły Ciem­no­ści. –> Dlaczego wielka litera?

 

pstryk­nął w prze­łącz­nik, do­star­cza­jąc Świa­tło. –> Jak wyżej.

 

a to tylko po to, żeby za kilka me­trów… –> …a to tylko po to, żeby po kilku me­trach

 

Gdzie pro­wa­dzi­ły? –> Dokąd prowadziły?

 

Nie chcę scho­dzić do Niej. –> Dlaczego wielka litera?

 

i spoj­rzał się za­ła­ma­ny na me­ta­lo­we­go po­two­ra. –> …i spoj­rzał za­ła­ma­ny

 

– Tylko wpa­dła w zie­mie, bo jest za cięż­ka. –> Literówka.

 

Lecą nią od wy­cin­ki w Pusz­czy… –> Dlaczego wielka litera?

 

„Zakaz uśmie­cha­nia się. Grozi Śmier­cią, ewen­tu­al­nie ka­lec­twem”. –> Jak wyżej.

 

Czu­łem jak Pani Wszel­kie­go Stwo­rze­nia, wbija mi igłę, żeby ode­brać mi jej dar. –> …wbija igłę, żeby ode­brać mi swój dar.

Kim jest rzeczona Pani Wszel­kie­go Stwo­rze­nia?

 

re­jo­ny mo­je­go ciała, a cel, jaki miała w sobie od po­cząt­ku ist­nie­nia to do­brać się do mo­je­go serca. W ostat­niej se­kun­dzie mo­je­go życia śmit­ną­łem się do przo­du, przez co igła wy­le­cia­ła z mo­je­go ciała. Teraz jest ten mo­ment. Czas na moją uciecz­kę. –> Przykład zaimkozy.

Co to znaczy śmitnąć się?

 

za­czął lać deszcz, więc błoto przy­bie­ra­ło. –> …za­czął lać deszcz, więc błota przybywało/ było coraz więcej.

 

Po­sła­łem mu po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie, mam na­dzie­je, że zro­zu­miał… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Pa­trzył tak chwi­le w za­my­śle­niu. –> Literówka.

 

czy otwo­rzy mi bramę i mnie wy­pu­ści… –> Pierwszy zaimek zbędny.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Łomatko, za dużo tego swobodnego ciągu świadomości połączonego z błędami. Przyznam, że zagubiłem się już po kilkuset znakach, dalej było coraz gorzej. Moja rada: najpierw spytaj sam siebie – o czym piszesz. Potem obciosaj tekst, pozostawiając to, o czym piszesz. Nawet o dwie trzecie. I będzie lepiej. Jeśli nie będzie– wróć do punktu pierwszego i napisz tekst od nowa, uwzględniając ów punkt..

Dzięki za wszystkie rady. Nawet nie wiedziałem, że robię takie błędy. Mam jeszcze dwa opowiadania, które zamierzam wstawić i pewnie mają to samo, a trzecie, które jest w połowie postaram się poprawić. No nic, trzeba jeszcze nad sobą popracować ^^

W sumie lepsze niż moje pierwsze opowiadanie. Jest tutaj niezdarność i brak wprawy, którym może zaradzić tylko więcej pisania i konfrontowania tego, co się napisało z czytelnikiem.

Jest tutaj oczywiście masa błędów dużych i małych, tak to bywa na początku (później zresztą też). Wytknę tylko ze dwie rzeczy, bardziej w celach, powiedzmy, edukacyjnych.

No tak. W końcu jestem w tartaku, mogłem się domyślić.

Pomijając nienaturalność stwierdzenia, tartak to nie fabryka.

Czemu ich nie ścieli? Przecież jest to tartak, takie drzewa są znakomite.

W tartaku nie ścina się drzew, tylko przetwarza się te już ścięte.

Mam jeszcze dwa opowiadania, które zamierzam wstawić i pewnie mają to samo

Do trzech razy sztuka, więc powtórzę jeszcze raz, mimo że zrobiła to też Reg: wstaw je najpierw na betalistę. Tylko koniecznie opisz, o czym są i jakie mogą być z nimi problemy, co chciałbyś sprawdzić, bo same tagi to trochę mało – przedstaw te opowiadania tak, żeby potencjalni betujący zainteresowali się nimi :) Nie oznacza to oczywiście pisania “stworzyłem genialne opowiadanie/miałem wspaniały pomysł itepe, a wy sprawdźcie mi przecinki”, ale trochę o klimacie, fabule, własnych wątpliwościach dotyczących tekstów ;)

http://altronapoleone.home.blog

@reg

Przedstawiłeś paskudnego fragment świata, którego nie rozumiem.

To zdanie mnie urzekło :)

Czy będzie wielkim nietaktem, jeżeli będę się publicznie zachwycał Twoimi komentarzami? 

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

No cóż, od razu widać, że komentarz nie odleżał swojego i prezentuje się tak, jak się prezentuje. Nie będę go edytować, bo pewnie wtedy nic by Cię nie urzekło. ;)

 

Nie, Chroscisko, nie będzie nietaktu.

Ale że też będzie Ci się chciało grzebać w komentarzykach… ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@reg

Zostaw go, jest piękny. Ja mam chyba jakiś fetysz odnośnie nietypowej składni.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Zostawię, zostawię. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Po prostu miałem te opowiadania już napisane i chciałem je dodać bez żadnych zmian, ale skoro piszecie o tej betalistyce…

Nie tylko piszemy, Oskarze, ale i gorąco namawiamy.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Betalista to nie czyściec, a już tym bardziej piekło, ale raczej przedsionek poczekalni, jakkolwiek to absurdalnie brzmi ;) Albo śluza, jeśli wolisz. W każdym razie bezpieczne miejsce, w którym możesz sprawdzić reakcje czytelników – oczywiście jeśli znajdą się chętni. Tekst w poczekalni też możesz przerabiać po uwagach (to wręcz zalecane, koniecznie uwzględnij uwagi językowe Reg, żeby następnym czytelnikom lepiej się czytało), ale po przepuszczeniu go przez betaczytelników wrzucasz do tej poczekalni od razu po tych pierwszych poprawkach, więc zwiększasz szanse, że się spodoba. Poza tym beta de facto zobowiązuje się do przejrzenia tych poprawek, jak już je wprowadzisz, podczas gdy zniechęcony zwykły czytelnik raczej nie będzie wracał do tekstu w poczekalni, żeby sprawdzać, czy się poprawił. No i jeszcze jedno: betalista nie jest tylko dla szkiców i fragmentów, jest jak najbardziej do testowania również tekstów gotowych.

http://altronapoleone.home.blog

No, zgadzam się z przedpiścami.

Opisujesz jakieś dziwne przedsiębiorstwo. Mnie tu też pasuje określenie “oniryczne”. Jest jakiś inspektor, ale nie wykonuje czynności typowych dla inspektorów: nie rozmawia z kierownictwem, nie zagląda do żadnych ksiąg, tylko łazi po terenie i plotkuje z pracownikami. Informacja o 18-godzinnym dniu pracy jakoś go nie wzrusza. Toż PIP po czymś takim by się zapluła, a wszystkie inne urzędy by po nich zadzwoniły.

Pokazujesz różne dziwne rzeczy; zdziecinnienie robotników, halucynogenny ogród, zakaz uśmiechów, ale pozostawiasz czytelnika bez wyjaśnień. Puenta IMO wybrzmiewa słabo i nic nie tłumaczy.

Miałeś jakiś cel, chciałeś pokazać jakiś morał?

O wykonaniu już było. Czemu nie poprawiasz wytkniętych błędów? Edytuj tekst.

Oberwane ściany przypominały mi poprzedni ustrój

Obdrapane czy częściowo rozwalone? Nie wiem, co chciałeś powiedzieć.

Ubrany w drelich roboczo-roboczy,

A czym taki drelich różni się od zwykłego roboczego?

– Czas na mnie Panie.

W dialogach ty, twój, pan itp. piszemy małą literą. W listach dużą. BTW, wołacze, Oskarze, oddzielamy przecinkami od reszty zdania.

Zbliżając się do „ziomków”, jeden z nich nas zauważył.

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzi, że to jeden z ziomków się do nich zbliżał.

Babska logika rządzi!

Muszę częściej zwracać uwagę na to co właśnie piszę, bo potem są takie błędy. Wstawie tamte opowiadania na betaliste, a jeśli nikt się nie zainteresuje to najwyżej sam poprawie jak znajdę czas. W tym opowiadaniu co teraz piszę już lepiej zauważam błędy. Dzięki wszystkim, którzy mi pomagają ;)

Właściwie obiema rękami mogę się podpisać pod komentarzem Finkli. Trochę zbyt onirycznie jak na mój gust. Bywa.

Chwytaj za to ciekawe linki, na pewno Ci się przydadzą ;)

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Powodzenia!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Nowa Fantastyka