- Opowiadanie: ? Eri - Rewers. Inkaustowy motyl

Rewers. Inkaustowy motyl

Rewers – druga strona monety. Tych, którzy zainteresują się jej pierwszą stroną, zachęcam do zerknięcia na Awers. Jednocześnie zaznaczam, że obydwa teksty są od siebie niezależne i wbrew tytułom nie stanowią jednej całości; można więc czytać je zarówno razem, jak i oddzielnie.

Życzę przyjemnej lektury.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Rewers. Inkaustowy motyl

Powóz ruszył niemal natychmiast po tym, jak Ranayart znalazł się wewnątrz i kamerdyner zamknął za nim drzwi. Wędrowiec rozejrzał się czujnie po ciemnym wnętrzu. Naprzeciwko siedziało dwóch rosłych, uzbrojonych mężczyzn.

– Naprawdę jest tak, jak niesie wieść? – zapytał jeden z nich, przerywając ciszę.

– A co niesie wieść? – odpowiedział pytaniem Ranayart.

– Że pan… tudzież waszmość… jest prawdziwym?

– Najprawdziwszym.

Więcej się nie odezwali. Ranayart westchnął i przymknął oczy. Mógłby przysiąc, że jego pocieszny przewodnik wciąż stał przed domem swej kuzynki, nie potrafiąc otrząsnąć się z szoku. Ten cały Brimo zasługiwał na tę sakiewkę. Wędrowiec wahał się z początku, czy warto ofiarować mu tak ogromną kwotę, lecz ostatecznie uznał, by los sam zdecydował, w jaki sposób skończy się ta historia. Brimo był teraz bogaty i nawet gdyby stracił wszystkie pieniądze, nadal by taki pozostał, choć w nieco inny sposób.

Jadąc przez oświetlone nikłym blaskiem latarni ulice, przedostali się mostami na drugą stronę Oswaldu. Po jakimś czasie stanęli. Drzwi powozu otworzyły się. Ranayart wyszedł na zewnątrz, uważnie obserwując otaczających go mężczyzn. W milczeniu przeszli przez bramy prowadzące do wielkiej, arystokratycznej posiadłości, przypominającej bardziej królewski pałac niż siedzibę lorda. Trudno było w nocy przyjrzeć się mu szczegółowo, lecz nawet teraz robił ogromne wrażenie.

Przeszedłszy brukowaną ścieżką i minąwszy po drodze kilka marmurowych rzeźb oraz wielką fontannę, dotarli przed wrota pałacu. Jasne lampy oświetlały ornamentalny portal oraz około dziesięciu gwardzistów strzegących wejścia. Ujrzawszy przybyłych, strażnicy rozstąpili się i wypuścili ich do środka.

W chwili gdy wrota zamknęły się, w holu rozbrzmiał naraz głos: – Witaj w Oswaldzie. – Pomieszczenie wypełniło się dźwięcznym echem. – Nie sądzę, aby powitano cię wcześniej godnie, stąd pozwolę sobie wziąć odpowiedzialność za ten zaszczyt.

Emisariusze otaczający Ranayarta opadli na jedno kolano i spuścili głowy. Przybysz uniósł wzrok i zobaczył wymyślny, wchodzący w skład pierwszego piętra balkon, z którego można było podziwiać cały dół. Opierając dostojnie jedną rękę na balustradzie, stał tam wysoki mąż odziany w mieniące się szkarłatem szaty, którego złociste włosy niemal rzucały blask na przybyszy. Choć takie porównanie wydało się z początku Ranayartowi aż nazbyt patetyczne, było w nim nieco prawdy.

– Panie – rzekł z klęczek przywódca emisariuszy – zechcesz, byśmy przyprowadzili twego gościa przed twe oblicze?

Lord Gwenril kiwnął głową. Wszyscy jego ludzie powstali i zaprowadzili przybysza na górę. Ranayart ani razu się nie odezwał, wciąż uważnie obserwując wszystko wokół i czekając na rozwój sytuacji.

– Przedziwna to rzecz, móc widzieć na swym dworze kogoś takiego, jak ty. – Lord Gwenril wciąż stał przy balustradzie, obracając się w stronę nadchodzących. – Według mojej wiedzy nikt z was nie opuszcza nigdy ojczyzny bez powodu. – Uśmiechnął się pod nosem. Widząc niewzruszoną twarz Ranayarta, przymknął oczy i cicho westchnął. – Jest tak, jak przypuszczałem. – Wciąż się do siebie uśmiechał, jednak uśmiech ten pozbawiony był radości. Odszedł od balustrady i obróciwszy się tyłem do przybyłych, założył ręce za plecy.

– Przepuścicie go. Niechaj idzie ze mną – rozkazał.

Zbrojni rozstąpili się i uformowawszy szereg, stanęli równo za Ranayartem, który ostrożnie zbliżył się do możnego.

– Czyś znużony? – spytał lord. – Jeśli tak, pozwolę sobie zaprosić cię do jadalni. Kazałem służbie przygotować południowe specjały. Liczę na to, że już się uwinęli.

– Za pozwoleniem waszej mości – Ranayart odezwał się cicho – wolałbym najpierw omówić naglące rzeczy.

– Ależ nie ma powodu do pośpiechu. – Lord Gwenril uśmiechnął się dobrotliwie. – Na wszystko przyjdzie czas, teraz zaś – zerknął niby mimochodem na wielką klepsydrę stojącą na piedestale tuż obok nich – przyszedł właśnie na posiłek. Proszę nie dać się prosić.

Ranayart spojrzał możnemu w twarz. Mógł teraz przyznać, że słowa kuzynki jego przewodnika nie mijały się z prawdą tak bardzo, jak przypuszczał. Rzeczywiście miał w sobie coś niespotykanego, lecz trudno było sprecyzować, co to mogło być. Złociste włosy układające się jeszcze szlachetniej niż u innych? Ciemnobłękitne oczy barwy stokroć niezwyklejszej niż szafiry, których Ranayart miał przy sobie kilka? Niemal idealne i symetryczne ułożenie rysów twarzy? Dostojna postura, bardziej królewska niźli lordowska, do tego wcale niewymuszona? Trudno było jednoznacznie sprecyzować, co najbardziej powodowało wrażenie niezwykłości lorda Gwenrila, lecz Ranayart uznał, że gdyby miał go jednym słowem określić, wybrałby nieskazitelny.

Ranayart w odpowiedzi na lordowskie prośby nieznacznie kiwnął głową. Możnowładca, wielce rad z decyzji przybysza, pstryknął palcami.

– Poprowadźcie naszego gościa do jadalni. Zadbajcie, aby niczego mu nie zabrakło.

Ranayart obejrzał się za powoli oddalającym się lordem, zastanawiając się, czy i jeżeli tak, to kiedy możnowładca do niego dołączy.

Klucząc labiryntem korytarzy wysłanych ozdobnymi dywanami i obrazami porozwieszanymi po ścianach, dotarli wreszcie przed wielkie drzwi. Służący z ukłonami otworzyli obydwa skrzydła i pozwolili przybyłym wejść do środka.

Trudno byłoby spisać wszystkie przymioty komnaty, do której Ranayart właśnie wszedł i która wyraźnie go olśniła; być może ktoś obeznany z wszelakimi określeniami mógłby pokusić się o sporządzenie listy tego, co było w tym miejscu niezwykłe i zajmujące, lecz nawet dla niego stanowiłoby to niemały trud. Niemniej jednak, patrząc na ogólną bryłę pomieszczenia, można było wyróżnić trzy najbardziej rzucające się w oczy elementy: wielki, doprawdy majestatyczny stół, na którego blacie niemal na całej długości porozstawiano złotą zastawę z gorącymi potrawami, olbrzymi kominek o palenisku sięgającym na oko ponad sto stóp oraz stojące po obu jego stronach, sięgające aż po sam sufit monumentalne rzeźby przedstawiające bliżej niesprecyzowane postacie. Przypatrując się im, Ranayart dostrzegł, że trudno było mu także określić ich płeć; każda miała cechy zarówno kobiece, jak i męskie. Największą zauważalną różnicą pomiędzy nimi stanowiły wyciągnięte ręce i atrybuty weń trzymane – rzeźba po lewej stronie trzymała w swej lewej dłoni pozłacany kształt przypominający słońce; w prawicy prawej rzeźby dało się zobaczyć srebrzysty sierp księżyca.

– Nie jest dla mnie niczym zdumiewającym, że to akurat te monumenty przykuły twą uwagę. – Do komnaty drzwiami znajdującymi się tuż obok prawej rzeźby wszedł naraz lord Gwenril. Towarzyszyła mu służba. – Każdy, kto przebywał tu choć przez moment, uległ potędze Anu i Ube.

Ranayart zmarszczył brwi. Słusznie przypuszczał, że musiały być to postacie występujące w jakiejś religii. Przybywając do Oswaldu, miał świadomość różnorodności wyznaniowej tego kraju i znał się nieco na rozmaitych wierzeniach, lecz o podobnych imionach nie słyszał.

– Proszę, usiądź. – Lord Gwenril wskazał mu miejsce po przeciwległej stronie stołu, naprzeciwko gospodarza, kominka i dwóch posągów. Zbrojni towarzyszący Ranayartowi ustawili się w szeregu tuż za jego krzesłem, przybyła służba zaś poczęła naprędce podawać mu potrawy.

– Nim rozpoczniemy posiłek – odezwał się lord, na co wszyscy słudzy zamarli, jakby nie chcąc zagłuszyć jego mowy – pragnąłbym wznieść toast za twoje przybycie. Rzadko kiedy można tu gościć kogoś tak znamienitego. Znam dobrze obyczaje Ban Abairu i wiem, że w twym kraju alkohol jest surowo zabroniony i przez prawo, i przez względy religijne. Mam przeto nadzieję, że zadowoli cię gorąca herbata przywieziona specjalnie dla mnie prosto z upraw w Sîranie.

Ranayart skinął w odpowiedzi głową. Na znak ten pojawiła się przed nim złota szklanica, którą od razu napełniono naparem.

– Za pomyślność twoją, moją i wspólnych interesów. – Lord Gwenril wzniósł toast i uśmiechnął się, czekając, aż Ranayart jako pierwszy spróbuje napoju. Widząc jednak niewzruszone spojrzenie gościa czekającego najwyraźniej na to samo ze strony gospodarza, możnowładca zaśmiał się pod nosem. – Nie obawiaj się, w żadnej z potraw ani w herbacie nie ma trucizny. Nie mam powodu, aby cię zabić.

– Za przeproszeniem, lordzie, ale jeżeli nie będzie to dla pana obrazą, prosiłbym o skosztowanie tej herbaty z tego samego naczynia przez któregoś z twych sług. Nieufność nie jest wyrazem mego braku szacunku, a jedynie wyuczonym nawykiem i swoistym obowiązkiem.

Zbrojni stojący za gościem chwycili za rękojeści mieczy, lecz powstrzymał ich ruch ręki lorda.

– Nie czuję się urażony. Co więcej, podziwiam twą odwagę tak samo, jak profesję, którą się zajmujesz. Pozwól zatem, bym zyskał twoje pełne zaufanie.

Niczym marionetka, na przywołujący gest lorda jeden z jego sług wziął sprzed Ranayarta szklanicę z herbatą, lecz zamiast skosztować naparu, zaniósł ją gospodarzowi. Przyglądając się uważnie równie czujnemu gościowi, lord Gwenril przyłożył naczynie do ust i powoli opróżnił je w całości. Gdy skończył, sługa błyskawicznie je odniósł i znów napełnił herbatą.

– Jak widzisz, twoje życie nie jest zagrożone. Mam nadzieję, że upewniłeś się co do tego, że żadnych złych intencji co do ciebie nie mam.

– W rzeczy samej.

– Wznieśmy zatem toast, a potem częstujmy się. Sądzę, że jedzenie powinno ci posmakować.

Napiwszy się cudownie smakującej herbaty, Ranayart po kolei próbował po trochu każdej z przynoszonych mu potraw, przygotowanych tak, jakby dopiero co przybyły one z Ban Abairu. Pokiwał z uznaniem głową. Choć wykwintność tej małej uczty nie była potrzebna, uznał za przyjemne móc spróbować czegoś, czego nie miał w ustach od trzech lat.

Gdy zarówno lord, jak i jego gość uznali, że posiłek można uznać za skończony, słudzy błyskawicznie posprzątali stół i zniknęli.

– Odejdźcie. – Lord Gwenril rozkazał zbrojnym stojącym za Ranayartem. – Musimy teraz porozmawiać na osobności.

Nie siląc się na żaden sprzeciw wyrażający obawę lub troskę o swego pana, gwardziści szybko opuścili komnatę, pozostawiając w niej wyłącznie lorda i przybysza.

– A zatem – odezwał się lord Gwenril, gdy tylko ostatni z jego ludzi zniknął za drzwiami – nadeszła pora na interesy. Sądzę, że przybycie kogoś takiego jak ty w te rejony nie jest dziełem przypadku. Wątpię, byś dybał na moje życie. Cóż zatem Skrytobójca samotnie robi poza Ban Abairem?

Nastała cisza. Ranayart chwilę jeszcze w milczeniu przypatrywał się rozmówcy, po czym pochylił się nieznacznie do przodu.

– Zostałem wysłany, aby wykonać wielce istotne zadanie. Innymi słowy, zakon przesyła panu najszczersze pozdrowienia, lordzie.

Lord Gwenril zmarszczył brwi.

– Cóż to ma znaczyć?

– Nic ponad to, co powiedziałem. Proszę na spokojnie wysłuchać tego, co mam do powiedzenia.

Gospodarz pokiwał ze zrozumieniem głową. Wyciągnął przed siebie dłoń, pozwalając gościowi mówić.

– Ścigam kogoś. – Głos Skrytobójcy wypełnił ponuro całą komnatę. – I aby nie rozwodzić się zbytecznie nad całą otoczką wokół tej sprawy, powiem krótko: ścigam mordercę odpowiedzialnego za śmierć ośmiu Ban Abairańskich urzędników, w tym królewskich doradców, skarbnika i koniuszego. – Na twarzy lorda Gwenrila zagościł wyraz zdumienia. – Wedle dysponowanych przez mój zakon informacji i danych z mojego własnego śledztwa, człowiek ten zbiegł na północ, do Dûrsalanu, gdzie przesiedział przez ponad rok, nim udało nam się go wytropić. Pozostawił tam po sobie kolejne ofiary. Ostatnim razem widziano go mniej więcej dwa miesiące temu, kiedy przekroczył granicę Oswaldu. Najprawdopodobniej niedawno dotarł do stolicy.

Lord Gwenril wstał. W jego oczach malowało się tyle zdumienia, ile złości.

– I jest on teraz tu? W moim mieście? Czemu o niczym mi nie powiedziano! – Uderzył w stół z taką siłą, jakby mógł go rozbić w drzazgi.

– Król Oswaldu o niczym nie wie. Podobnie jak wszyscy inni, poza najbliższymi ludźmi władcy Ban Abairu, moim zakonem i samym mordercą, a teraz także i panem, lordzie.

Gospodarz pokiwał chwilę głową, popatrzył się w sufit i westchnąwszy głośno, opadł ciężko na fotel.

– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – spytał surowo i z podejrzliwością.

– Mojej własnej woli.

Lord Gwenril uniósł brwi.

– Mów dalej – powiedział po chwili, postukawszy palcami w blat.

– Postawię sprawę jasno. Potrzebuję twej pomocy, wasza lordowska mość, w schwytaniu tego człowieka. W drodze do Oswaldu dowiedziałem się wiele o pańskiej wysokiej pozycji, wpływach i powszechnemu poważaniu, lordzie. Wiem też sporo o twym wywiadzie, który, choć sławy jest słusznej, nie zdołał wykryć zbiega, gdyż zwyczajnie nie mógłby tego uczynić, dopóki mój zakon sam nie udzieliłby mu tej informacji. Teraz ja robię to bez pośredników. Choć wysłano mnie tu w tajemnicy, zdecydowałem się na ujawnienie tobie, wasza lordowska mość, mej tożsamości i celów. Uznałem, że tym sposobem prędzej schwytam mordercę.

Lord Gwenril opuścił głowę i pokiwał nią w zamyśleniu.

– Co będę z tego miał? – spytał, dosłownie wbijając spojrzenie prosto w oczy Ranayarta, przewiercając je jednocześnie niczym dwa sztylety. Skrytobójca nieoczekiwanie poczuł, że przez plecy przebiega mu dreszcz. Zdumiał się, lecz nie pokazał tego po sobie. Te szafirowe tęczówki były zatrważająco przenikliwe.

– Wdzięczność moją i zakonu – odparł wolno Ranayart, uważnie obserwując rozmówcę, który pomimo swego anielskiego wyglądu przestał emanować jego aurą. – Oraz możliwość ocalenia kolejnych niewinnych istnień.

Zaległa cisza, przez którą przebijały się jedynie trzaski drewna palącego się w olbrzymim kominku. W ciszy tej oba olbrzymie posągi nazwane przez gospodarza Anu i Ube nabrały podejrzanie demonicznej powierzchowności, jakby chcąc podkreślić to, co się właśnie działo z lordem. Lord Gwenril wyglądał zaś w tym momencie niczym niebezpieczne i pełne mocy bóstwo. Po chwili wyprostował się i zaśmiał sam do siebie. Bez najmniejszego cienia rozbawienia.

– Muszę przyznać, że prawdziwa natura Skrytobójców zawsze wprawiała mnie w zdumienie i pewnego rodzaju podziw – rzekł, wstając. – Jednak wasze przestarzałe myślenie straciło na wartości wieki temu. – Zaczął powoli iść w kierunku Ranayarta. Przybysz napiął mięśnie, szykując się do natychmiastowego wydobycia schowanego w rękawie noża. Coś mu podpowiadało, by miał się teraz na baczności. – Wasza nieudolność jest tego świadectwem.

– Nie rozumiem…

– Twój zakon nie potrafił schwytać mordercy ośmiu królewskich urzędników na terenie własnego kraju, po czym wysyła do Oswaldu jednego, powtarzam jed-ne-go – z każdą kolejną sylabą uderzał palcem w stół – ze swoich, którego przerasta zadanie i który zwraca się z prośbą o pomoc do mnie? – Parsknął śmiechem. – Doprawdy, ubawiłeś mnie… Skrytobójco – ostatnie słowo wypowiedział z nieukrywaną pogardą.

– Robię to, co mi przykazano – Ranayart odezwał się głośniej, gotując się do ewentualnej obrony. – Chronię dziedzictwo mego kraju i nie pozwalam, aby ci, którzy sprzeniewierzają się boskim zasadom, mogli kroczyć pośród niewinnych. Ten człowiek zamordował wielu ludzi i musi ponieść karę. Być może to zadanie i jest dla nas trudne, ale tę porażkę przyjmujemy z pokorą.

– A zatem przyznajesz, że ponieśliście porażkę? – Lord Gwenril stanął tuż obok, z wyższością oplatając wzrokiem wciąż siedzącego Ranayarta. – Przyznajesz się do swej nieudolności?

Ręka możnego drgnęła. Skrytobójca w okamgnieniu wydobył lśniące ostrze, lecz nim zdołał zbliżyć je do gardła lorda, ten chwycił go za nadgarstek i z łatwością odsunął od siebie. Ranayart otworzył usta i z niemym krzykiem odskoczył od stołu, uwalniając dłoń z miażdżącego uścisku lorda Gwenrila, jednocześnie wypuszczając nóż. Gospodarz przechwycił broń i skierował ostrze w stronę wycofującego się pod ścianę Skrytobójcę.

– Piękne wykonanie – stwierdził, obracając broń w dłoni i dokładnie jej się przyglądając. – Szkoda, by tak doskonały sakin marnował się w rękach tak podrzędnego wojownika. – Widząc rozjarzone oczy Ranayarta, roześmiał się z drwiną. – Ponoć twój zakon porażki przyjmuje z pokorą. Czy i ty byłbyś w stanie teraz przyjąć z pokorą to, co do ciebie mówię?

Ranayart oparł się plecami o ścianę, z najwyższą czujnością obserwując zarówno lorda Gwenrila, jak i wszystko wokoło. Poruszył lewym nadgarstkiem. Niepotrzebnie dał się sprowokować. Możny złapał go z taką siłą, że mało brakowało, a zmiażdżyłby mu rękę. Kim był ten człowiek?

– Czy doczekam się odpowiedzi? – dywagował lord.

Ranayart przygryzł wargi. Co miał odpowiedzieć? Nie spodziewał się takiego obrotu spraw i cały jego plan w jednym momencie rozsypał się jak domek z kart. Lord robił z nim, co chciał. Nie mógł jednak pozwolić sobie na zaprzepaszczenie trzech lat starań. Osobista duma nie miała żadnego znaczenia. Liczyła się misja i nic poza nią.

– Przyjmuję… z pokorą… – wyszeptał przez zaciśnięte zęby i opuścił głowę, nie chcąc spoglądać w twarz lorda Gwenrila z wymalowanym nań triumfalnym uśmiechem.

– Tak jak myślałem. – Lord Gwenril rzucił nóż prosto w kierunku Ranayarta tak, by ten mógł go przechwycić. – Wiedz, że jedynie pokorą możesz tu cokolwiek uzyskać i niczym innym. – Wskazał palcem na dwa posągi. – Nie obawiam się ciebie ani twego zakonu. Niestraszne mi nic, co by mogło przerazić zwykłego człowieka. – Te słowa zabrzmiały niezwykle potężnie i nieprzesadnie. – Silniejsi rządzą słabszymi i taka jest jedyna zasada tego świata. Pojmujesz to? – Pokiwał z zadowoleniem głową, widząc, że Ranayart milczy. – Słusznie… Słusznie – zamruczał i pogładził podbródek. – Przejdźmy zatem teraz do tego, z czym do mnie przyszedłeś. – Obrócił się i zaczął iść wzdłuż stołu w kierunku kominka i posągów. Ranayart ostrożnie podążył za nim.

– Prosisz więc, bym pomógł ci w znalezieniu mordercy, który ukrywa się w Oswaldzie – mówił w zamyśleniu lord. – Jednakże zaproponowane przez ciebie wynagrodzenie za tę przysługę mnie nie satysfakcjonuje. – Obrócił głowę i spojrzał surowo na niższego od siebie gościa, który odniósł wrażenie, jakby lord Gwenril z niewiadomych przyczyn urósł co najmniej o stopę. – Wdzięczność? Co ona znaczy w obliczu respektu? Możliwość ocalenia kogoś? Mój drogi… nie żyjemy w świecie Skrytobójców. Żyjemy w moim świecie. Pomogę ci, lecz będziesz musiał mi za to zapłacić w sposób, jaki ja uznam za stosowny.

Ranayart spojrzał na niego pytająco.

– Do czasu, aż ścigany się nie znajdzie, będziesz służył na mym dworze i wypełniał wszystkie moje polecenia. Wykorzystam każdą z twych zdolności tak, jak tylko sobie zapragnę.

– A jeśli nie przystanę na taki układ?

– Wówczas każę rozszarpać cię na strzępy i wysłać każdą cząstkę twego ciała w osobnym pakunku prosto do króla Ban Abairu oraz wystosować do niego pismo, w którym zawrę, żeś odszedł od rozkazów i działał na własną rękę, po czym napadł na mnie i usiłował zabić. To byłaby ogromna ujma na honorze, nieprawdaż?

Ranayart nie odpowiedział nic.

– Rozsądna decyzja. Kazałem mym sługom przyszykować ci komnatę. Jutro o świcie oczekuj posłańca, który przyprowadzi cię prosto do biblioteki. Wdziej szaty, które ci przyszykowano i zachowuj się tak, aby nikt nie rozpoznał, kim naprawdę jesteś. Poznasz moje córki.

– W jakim celu?

– Będziesz je uczył historii i języka Ban Abairu. Przyda się także, aby pogłębiły wiedzę matematyczną, wszak wiele jesteśmy w tej dziedzinie winni waszym uczonym.

– Czyżby w Oswaldzie zabrakło nauczycieli?

– Tak się akurat złożyło, że poprzedni zmarł tragicznie tydzień temu. – Lord udał smutek. – Widzisz, sprawy nie potoczyły się po jego myśli. Usiłował uwieść jedną z mych córek i dziwnym zbiegiem okoliczności znaleźliśmy go martwego. Równie osobliwym zbiegiem okoliczności zjawiasz się tu akurat ty, co do którego nie mam wątpliwości, że masz wykształcenie, którego niejeden z oswaldzkich uczonych mógłby ci pozazdrościć. Co więcej, ufam twej czystości. – Uśmiechnął się ostrzegawczo. – Życzę dobrej nocy.

Pstryknął palcami. Niemal w tym samym momencie drzwi na prawo od posągu trzymającego księżyc otworzyły się i do komnaty weszło pięciu jednakowo ubranych sług. Niedługo później lord zniknął Ranayartowi z oczu.

Skrytobójca przetarł twarz i odetchnął głośno. Choć część niego usilnie domagała się zadośćuczynienia za urażoną dumę i uwolnienia się spod władzy tego człowieka, druga cały czas powtarzała, aby uciszył jej nawoływania i powstrzymał pragnienie zemsty w imię sprawy, z jaką tu przybył. Wyruszając na tę wyprawę, godził się z uznaniem swej misji ponad własne życie i tego postanowienia zamierzał się trzymać, niezależnie od tego, co przyszłoby mu tu robić.

Podążył za oczekującymi na niego lordowskimi sługami. Przeszedłszy przez wrota, którymi uprzednio wszedł do komnaty jadalnej, zagłębili się w korytarz prowadzący prosto do zmierzających stale ku górze kręconych schodów. Jakiś czas później stanęli przed drzwiami komnaty na szczycie jednej z wież.

Gdy słudzy zamknęli za nim wejście i pozostał sam, Ranayart westchnął i usiadł na miękkim łożu pod fiołkowym baldachimem. Rozejrzał się po komnacie. Była dosyć przestronna, a jej wystrój przypominał połączenie oswaldzkich i ban abairańskich wnętrz. Na pościeli leżał tradycyjny południowy strój w jaskrawych kolorach, taki sam, jaki zwykli nosić bogatsi uczeni z Ban Abairu. Trudno było stwierdzić, skąd lord Gwenril wszedł w posiadanie tego odzienia. Ranayarta ogarnęło dziwne poczucie, że uczestniczy w jakimś lordowskim planie i że już zanim tu przybył, lord wiedział, że to nastąpi i odpowiednio się do tego przygotował. Jeśli była to prawda, jaki to był plan?

Wstał i podszedł do okna. Za szybą malowała się nocna panorama miasta przeplecionego niczym wstęgą Giathlumem, w którego tafli odbijały się migoczące gwiazdy. Jego przewodnik miał rację. To było piękne miasto.

„Pora zaczynać”. – Ranayart uśmiechnął się do siebie ze smutkiem sobie tylko znanym. Nie zmrużył tej nocy oczu.

 

– Witaj, eulim – lord Gwenril powitał wchodzącego właśnie do biblioteki Ranayarta, zwracając się do niego tytułem ban abairańskiego nauczyciela. – Proszę, poznaj moje córki, Grielril i Maudril, które pobierać będą u ciebie nauki.

Ranayart skłonił się w milczeniu. Pałac lorda Gwenrila był doprawdy ogromny, a każde miejsce proporcjonalne do jego wielkości. Nie inaczej było w przypadku biblioteki. Tak gigantycznych zbiorów nie powstydziłby się niejedno królestwo.

– Czy to prawda, jak mówił ojciec, że pochodzisz z Dal-al-Hadar? – odezwała się naraz pierwsza z dziewcząt.

– Z Albairy, pani, lecz to Dal-al-Hadar jest dla mnie jak matka – odparł krótko Ranayart. Przypatrzył się córce lorda. Mógłby przysiąc, że nigdy nie widział dotąd podobnej istoty. Była to chyba najbardziej urodziwa młoda kobieta, jaką kiedykolwiek spotkał. Co ważniejsze jednak, zdumiewało jej podobieństwo do ojca: oboje mieli identycznie złociste włosy, jasną skórę i ciemnoszafirowe oczy; dodatkowo dziewczynę zdobiły długie, powabne rzęsy, pomalowane czerwienią usta i nieco drobniejszy, delikatnie zadarty nos. Ich podobieństwo było jednak niezwykle uderzające, zwłaszcza gdy porównało się pierwszą z młodych lady do jej siostry – ciemnowłosej, skulonej i odrobinę zadumanej. Nie patrzyła na swego nowego nauczyciela, zamiast tego wpatrując się w milczeniu w nefrytową posadzkę. Być może odziedziczyła urodę po swej nieobecnej w sali matce, tak jak jej siostra po ojcu, lecz Ranayart mógł jedynie przypuszczać.

– Jakie to miasto? – dopytywała się pierwsza z dziewcząt.

– Wielkie i tętniące życiem, mimo że wybudowano je setki lat temu w samym sercu pustyni – odpowiedział Ranayart. – Jeżeli twój ojciec zechce, przybliżę historię i architekturę tego miejsca podczas nauk, pani.

Złotowłosa rzuciła ojcu wymowne spojrzenie.

– Niechaj Grielril sama zadecyduje, jaką wiedzę będzie pragnęła od ciebie uzyskać, eulim – orzekł lord Gwenril. – Życzę sobie, by na jej każde pytanie udzielać wyczerpujących i satysfakcjonujących odpowiedzi.

– Wedle życzenia.

– Pozostawię was zatem samych. – Lord Gwenril odszedł od córek i począł powoli iść w kierunku pobliskich drzwi. – Maud, wyprostuj się! – rzucił surowo na odchodnym. Druga z dziewcząt oderwała spojrzenie od posadzki i posłusznie założyła ręce za plecy.

– O czym dzisiaj będziemy mówić? – zapytała pośpiesznie pierwsza młoda lady, Grielril, zasiadając do stołu z leżącymi nań stosami papierów, piórami i kałamarzami. Druga, Maudril, zajęła w milczeniu miejsce obok.

– Nim rozpoczniemy, muszę się dowiedzieć, czy wasza dotychczasowa wiedza jest wystarczająca do dalszej edukacji. – Ranayart dziwnie się czuł w roli nauczyciela, lecz starał się odegrać ją najlepiej, jak tylko potrafił.

Na nieskazitelną twarz Grielril niespodziewanie wstąpiło oburzenie.

– A więc powiadasz, że wątpisz w nasze umiejętności, eulim? – Prychnęła. Ranayart uniósł brwi. Nawet z zachowania przypominała ojca.

– Tego nie powiedziałem. Jednakże, aby opanować…

– Jeżeli sobie tego życzysz – westchnęła lekceważąco i wzruszyła ramionami – zaprezentuję ci, co potrafię.

Z tymi słowy przysunęła bliżej siebie leżącą nieopodal kartkę i umoczywszy końcówkę pióra w kałamarzu, zaczęła kreślić na nim jakieś figury. Ranayart w milczeniu zbliżył się do niej i począł przyglądać jej pracy. Nie minęło kilka minut, a cała kartka zapełniona została różnorakimi figurami geometrycznymi i naniesionymi obok nich wzorami wyznaczającymi ich pola, obwody, proporcje między kątami i wieloma innymi, dużo bardziej zaawansowanymi rzeczami. Skończywszy, Grielril z nieukrywaną dumą podsunęła swoje dzieło przed twarz nauczyciela. Ranayart wziął je ostrożnie w ręce i uważnie mu się przypatrzył.

– Nie ukrywam, że wiedzę matematyczną w tym zakresie opanowałaś perfekcyjnie – stwierdził, kątem oka obserwując zadowoloną z siebie córkę lorda. – Jednakże – w jej oczach rozbłysnął naraz gniew i strach – powinnaś poćwiczyć kaligrafię. – Spostrzegł, że dziewczyna zaciska z całej siły pięści. – Szybkość i skuteczność nie jest wyznacznikiem tego, co w Ban Abairze się ceni. Co więcej, twój ojciec wymaga ode mnie, bym wpoił w was podstawy mego języka. Bez kaligrafii się nie obejdzie. – Oddał poczerwieniałej Grielril jej pracę. – Ale skoro ciągnie was do geometrii, rozpoczniemy od niej. Lady, proszę o przyniesienie Hawl ‘asasiaat alhindasa Esmaila Diraya Alriy’adiarta. O ile archiwista twego ojca zna się na tym, nie powinnaś mieć problemu ze znalezieniem tytułu.

Grielril zamrugała niedowierzająco i otworzyła usta, początkowo jednak nic nie mówiąc. Dopiero po chwili wycedziła przez zaciśnięte zęby:

– Nie życzę sobie…

– Poprosiłem jedynie o przyniesienie książki, nic więcej. Jeżeli to dla lady zbyt wiele…

– Mam zmęczone nogi i nie będę się wysilała. – Skrzyżowała ręce. – Jeśli mój ojciec się dowie…

Nagle siedząca obok Maudril wstała i drobnymi krokami zbliżyła się do najbliższej półki. Przeszukawszy ją moment, wyciągnęła średniej grubości starą księgę z pozłacanym grzbietem. Wręczyła ją Ranayartowi, po czym usiadła na swoim miejscu, podparłszy głowę lewą ręką.

– Dziękuję. – Skrytobójca przewertował księgę. Widząc znajome wzory, kształty i symbole uśmiechnął się siebie, choć nawet najlepszy obserwator uśmiechu by się na jego twarzy nie dopatrzył. – Zacznijmy.

 

Obserwując co jakiś czas wolno przesuwające się po tarczy pobliskiego zegara wskazówki, Ranayart cierpliwie przyuczał dziewczęta kolejnych matematycznych reguł. Choć tego nie planował i nigdy nie zamierzał nauczać, a mało tego – został poniekąd do tego zmuszony – funkcja ta wcale mu się nie naprzykrzała. Ze zdumieniem i zaciekawieniem zauważył nawet, że poczuł się za edukację tych dziewcząt odpowiedzialny. Był rad, mogąc przekazywać im wiedzę swych rodaków, zwłaszcza że wiązało się to z funkcjami, jakie przyjął na siebie, zostając Skrytobójcą.

Wbrew powszechnym przekonaniom jego zakon nie powstał po to, aby wykonywać zlecenia w postaci płatnych zabójstw. Pierwotnie miał przede wszystkim stać na straży tradycji i bezpieczeństwa Ban Abairu, pilnując przestrzegania spisanych przez mędrców uniwersalnych praw, których winna trzymać się cała ludzkość; ci, którzy bluźnili przeciwko nim, byli chwytani i sądzeni właśnie przez zakon Al-Mu’min e’Salam Muhajmin-al-Malik Al Sami-Basir Hakam’adl Habir-al-Matin Dżami Madżid Maliken Ban Abair Hajj-al-Mummit, który z upływem lat przekształcił się w tajny narodowy wywiad, specjalizujący się w zdobywaniu i gromadzeniu informacji o sprawach wewnętrznych kraju i wykonywaniu rozmaitych egzekucji. Mimo swoistego odejścia od tradycyjnych zwyczajów każdy Skrytobójca przyrzekał to samo, co ich poprzednicy wieki temu; nauczanie zaś tych dwóch młodych dam tego, co stanowiło dumę i dziedzictwo Ban Abairu, z pewnością było istotnym i chwalebnym zadaniem.

Córki lorda Gwenrila stanowiły jednak dla Ranayarta niemałe wyzwanie. Obydwie nie miały problemów ze wchłanianiem nowej wiedzy i nierzadko Skrytobójca był pod wrażeniem ich inteligencji. Z czasem zauważył, że to, co jemu zajęłoby kilka godzin, one potrafiły pojąć w parę chwil i nie było w tym cienia przesady. Różnice ich charakterów nie ułatwiały mu pracy. Spośród tej dwójki to Grielril była bystrzejsza, a choć Maudril również nie poskąpiono niebywałego intelektu, przy siostrze wypadała dość blado. Czegokolwiek by nie omawiali, Grielril w mig chwytała sens nierzadko skomplikowanych tłumaczeń Ranayarta, błyskawicznie zapisując na kartce wszystkie obliczenia, częściej jednak w okamgnieniu rachując w głowie i równie szybko podając wyniki niezwykle pogmatwanych działań. Dla odmiany Maudril nie odzywała się niemal słowem; niekiedy pytana przez Ranayarta, nie zdążała nawet otworzyć ust, a jej siostra już wyrywała się z odpowiedzią. Pisała zaś niezwykle wolno i niezgrabnie, jej pismo było kanciaste i przesadnie wyraźne, jak gdyby pisało małe dziecko, a nie nastoletnia dziewczyna.

– Wystarczy. – Ranayart odłożył książkę na bok. Zegar wybił czternastą, a więc zbliżała się pora obiadowa. Niedługo później poproszono dziewczęta i ich nauczyciela, by udali się na posiłek. Odłożywszy książkę na swoje miejsce, Ranayart podążył do komnaty jadalnej. Usadzono go dokładnie w tym samym miejscu, gdzie zasiadał wczorajszej nocy, naprzeciwko dwóch wielkich posągów i paleniska. Cieszyło go, że lord nie pragnął tylko zrobić na nim pierwszego dobrego wrażenia ostatnią ucztą – i tym razem podano mu cudownie pachnące i smakujące ban abairańskie specjały. Lorda Gwenrila jednak tym razem tu nie było.

 

– Cieszę się, że przybyłeś o czasie. – Lord Gwenril wstał od stołu. Słońce chyliło się ku zachodowi i była to pora, w której Ranayart miał zobaczyć się z możnym w jego gabinecie, aby uzyskać instrukcje co do kolejnych zadań i otrzymać informacje o postępach w poszukiwaniu mordercy z Ban Abairu. – Mam dla ciebie zadanie i kilka uwag odnośnie do edukacji moich córek.

Ranayart uniósł brwi.

– Doszły do mnie słuchy, że pracowaliście dziś nad arytmetyką i geometrią. – Lord Gwenril zaczął się przechadzać po komnacie, okrążając stojącego pośrodku Skrytobójcę. – Podobno moje córki radziły sobie znakomicie. Czy nie uważasz, że powinieneś skupić się na nieco trudniejszych tematach?

– Z całym szacunkiem, wasza lordowska mość, ale wiedza, jaką im dziś przekazywałem zarówno nad ranem, jak i popołudniem, należała do rzeczy naprawdę trudnych. To się wydaje niepojęte, ale one zrozumiały nawet prawa Gaomanta. Jeszcze nigdy nie spotkałem równie inteligentnych młodych kobiet.

Lord Gwenril uśmiechnął się w zadowoleniu i pokiwał twierdząco głową.

– I nigdzie nie spotkasz. Piękne i utalentowane… A zwłaszcza Grielril! – Uniósł w górę palec, jakby chcąc to dodatkowo zaakcentować. – Jest dokładnie taka, jaka powinna być dziedziczka rodu Ril. To w jej rękach leży przyszłość Oswaldu. – Zatrzymał się przy oknie, przymknął oczy i westchnął głęboko. – Tacy jak ona powinni rządzić nie tylko tym krajem, ale i resztą świata. Chodź za mną. – Obrócił się i spojrzał na Ranayarta tajemniczo. – Pokażę ci coś interesującego.

Otworzył jedne z dwóch drzwi obecnych w gabinecie i wszedł do środka przyległej doń komnaty o niewielkich rozmiarach i kopulastym suficie, na którym, podobnie jak na ścianach, wymalowano poskręcane drzewo ze złotozielonymi liśćmi, na których w nieznanym Ranayartowi języku coś powypisywano.

– Przyjrzyj się temu dokładnie. – Lord Gwenril przesunął ręką w kształt łuku, prezentując gościowi malowidło. – Znasz ten język?

Ranayart zbliżył się do najbliższej gałęzi i przyjrzał się kilku przyłączonym do niej liściom. Zmrużył oczy. Te litery nie przypominały pisma używanego powszechnie na północy.

– Tak jak mało ludzi pośród wszystkich potrafi pisać i czytać, tak niewielu wśród wykształconych zna prawdziwy język oswaldzki – snuł lord Gwenril za plecami Ranayarta. – Większość zatraciła tę umiejętność wraz z inwazją Eldoru. Znasz historię naszego narodu i państwa, Skrytobójco?

Ranayart obrócił się twarzą do możnowładcy i czekał na dalszą opowieść.

– Źródła podają, że Oswald wyzwolił się spod władzy Imperium Eldoriańskiego za czasów panowania króla Nariona II mniej więcej osiemset lat temu, jednocześnie wyznaczając czas schyłku potęgi najeźdźców, którzy zajmowali te ziemie od wieków. – Lord Gwenril począł przechadzać się po komnacie, w zamyśleniu przyglądając się malowidłu. – Od tamtego czasu co roku obchodzimy Święto Odrodzenia. Nasze ziemie mogły nareszcie należeć do nas, eldoriański namiestnik zapoczątkował linię monarchów panujących w Oswaldzie do dziś, ale to jego najbliżsi sprzymierzeńcy, rodzina Ril, wyznaczyli dalszy bieg historii. Swego czasu jeden z moich przodków zajął się sporządzaniem rodowego drzewa, lecz zamiast polecić zamieszczanie ich w księgach, postanowił rozpocząć tradycję rozwijania malowidła, które znajduje się teraz ponad naszymi głowami. Kiedy stoję pod nim, czuję, jak rośnie we mnie moc… – Mówiąc to, przystanął i rozłożył ręce niczym kapłan. Przymknąwszy oczy, odchylił głowę w tył i odetchnął głęboko. Oddech ten wypełnił komnatę i przeszył ciało Ranayarta. Wszystko przyciemniało, a Skrytobójca odniósł wrażenie, jakby złote krawędzie liści na malowidle rozjarzyły się. Mimowolnie wycofał się pod ścianę. Miał przy sobie jedynie sztylet ukryty pod szatą, a wątpił, by był w stanie walczyć z lordem Gwenrilem w obecnej sytuacji. Nim się jednak zorientował, wszystko powróciło do normalnego stanu.

– Moi przodkowie ukryli w tym malowidle coś więcej. – Lord Gwenril wyglądał, jakby po tym dziwnym wydarzeniu urósł o głowę, jak wtedy, w jadalni. – Coś, co na pierwszy rzut oka jest niewidoczne dla ślepych, lecz ci, co potrafią patrzeć – zakrył twarz dłonią, a potem odsłonił ją niby w mistycznym rytuale – ujrzą zapisaną w nim prawdę.

Ranayart odsunął się od ściany. Rozejrzał się po kopule raz jeszcze. Najniżej znajdujące się fragmenty gałęzi i liście były wyraźne i musiały zostać namalowane stosunkowo niedawno; te wyższe wyblakły, przy samym szczycie niemal niknąc pod wpływem uszkodzeń i upływu lat. Jeżeli się jednak wytężyło wzrok, na samej górze można było dostrzec coś na kształt gwiazdy.

Wtem Ranayart zrozumiał. Nie była to gwiazda. To były połączone w jedno słońce i księżyc. Takie same jak te trzymane w rękach dwóch olbrzymich posągów w komnacie jadalnej.

– Nim nastał kres Dawnych Dni, to Nieskalani panowali nad tymi lądami, począwszy od lodowych rubieży północy, a skończywszy na gorących piaskach Ban Abairu, gdzie twoja ojczyzna. – Lord Gwenril postąpił o krok do przodu. – Od wybrzeży morskich Eldoru na zachodzie, aż do wschodnich stepów Ermenoru. Miasto Tolvar było ich stolicą, a jego upadek wyznaczył kres Dawnych Dni.

– Kroniki o tym milczą. – Ranayart wycofał się ostrożnie, czując, że przeszywa go niepokojący dreszcz. – Na istnienie Nieskalanych nie ma żadnych dowodów. Nie ostały się żadne ruiny, żadne pisma, cokolwiek, co dowodziłoby, że kiedyś rzeczywiście tu byli. Zapisy o ich zniknięciu są niewystarczające.

Lord uśmiechnął się tajemniczo.

– Mieszkańcy Oswaldu w większości pochodzą od tej arboriańskiej miernoty i plugawych najeźdźców z Eldoru – kontynuował lord, krocząc powoli wzdłuż ścian. – W kronikach zawarte są informacje, że ten kraj odzyskał niepodległość osiemset lat temu, jak już wspominałem. – Zatrzymał się. W jego oczach coś błysnęło. – Te pisma kłamią. Oswald nie odzyskał wówczas niepodległości, a ją uzyskał. Nieliczni znają prawdę, a założę się, że nawet miłościwie nam panujący Pälgaon II nie ma pojęcia, że jego wspaniałe państwo przed tymi osiemset laty nigdy nie-ist-nia-ło! – Wraz z każdą sylabą uderzał pięścią w ścianę, a głuchy dźwięk tych uderzeń rozchodził się po komnacie. – To wytwór zakłamania i pychy jego twórców. Cały ten kraj nimi cuchnie i jest na nich zbudowany. – Parsknął pogardliwie. – Lecz wkrótce ten zepsuty porządek przestanie istnieć. Będziesz tego świadkiem. Świadkiem powrotu prawdziwych królów tego świata.

Trzymając bezpieczny dystans od stale przechadzającego się wzdłuż okrągłych ścian lorda Gwenrila, Ranayart czuł, jak narasta w nim bliżej nieokreślony niepokój. Przypomniał sobie, co kuzynka jego przewodnika mówiła o tym człowieku: „Czcigodny niczym król, dostojny niczym anioł, potężny niczym bóg” – jednakże z pewnością nie miała pojęcia, jak bardzo jej słowa były blisko prawdy.

– Moi przodkowie byli Nieskalanymi. – Szafirowe oczy możnego niemal przeszyły Ranayarta. – Ale w przeciwieństwie do tych, co chełpią się swym prawdziwym lub domniemanym pochodzeniem od starożytnych, w moich żyłach płynie prawdziwie nieskalana krew. Nie… – Uśmiechnął się do siebie – To zbyt mało. Krew z krwi, ciało z ciała, moc z mocy, cały jestem Nieskalanym.

Komnatę znów wypełniła ciemność, tym razem zupełna. Ranayart zadrżał, nie wiedząc już, czy działo się to naprawdę, czy też z powodu niespodziewanego wyznania lorda Gwenrila wyobraźnia sama płatała mu figle. To było zbyt szokujące i nieprawdopodobne, aby mógł dać w to wiarę, lecz jakiś głos wewnątrz podpowiadał mu, żeby nie wątpił.

Wnet blade światło pochodzące ze złączonych symboli słońca i księżyca rozświetliło komnatę. Jakiś czas później zabłysły kontury jednego z wyżej położonych liści. Za nim podążyło kilka następnych. Ranayart wodził niespokojnym wzrokiem po każdym, aż w końcu dotarł do dwóch najniżej położonych, znajdujących się nieopodal siebie.

– Jak przed zimą, liście mych nieskalanych przodków opadły. – Z cienia obok wyłoniła się sylwetka lorda Gwenrila. – Jednakże raz na jakiś czas któryś z dziedziców przejawiał dość niezwykłe cechy. Niebieskie oczy. Złote włosy. Niespotykany intelekt i zadziwiającej potęgi moc drzemiąca w trzewiach. – Lord znalazł się pośrodku komnaty. – Pięć osób przede mną, jedna po mnie. Jesteśmy wraz z Grielril ostatnimi i jedynymi prawdziwymi Nieskalanymi, jacy kroczą po tym świecie. Jedynymi prawowitymi dziedzicami władzy nad ludzkością.

– A Maud..?

– Maudril… jest zwyczajna. – Możny skrzywił się. – Nie odziedziczyła szlachetnych cech swych przodków. Na zawsze pozostanie w cieniu siostry.

– Wciąż jest jednak człowiekiem. – Ranayart naraz poczuł, jak wstępuje w niego utracona odwaga. – Jest uzdolniona i inteligentna. Nie odstaje…

Sylwetka lorda Gwenrila przysunęła się naraz niczym cień tuż przed Skrytobójcę. Ranayart drgnął, lecz nie wycofał się.

– Nie ona będzie w przyszłości trzymać Oswald u swych stóp. Było jej przeznaczone narodzić się w cieniu, w cieniu także żyć będzie. Masz nauczyć Grielril wszystkiego, co ci poleciłem, zakonniku. Niechaj Maud sobie z tego korzysta. Powinieneś się zresztą cieszyć. – Ciemność zaczęła powoli zanikać. – Przeznaczyłem ci rolę w tym scenariuszu. Jesteś uczestnikiem i świadkiem zmieniającego się porządku. Pragnę zmieść obecne fundamenty i wybudować nowe, gdzie ludzie będą żyć według prawideł starożytnych. Sądzę, że podobne cele przyświecają też i tobie.

Ranayart zmarszczył brwi.

– Widzę wymalowane na twej twarzy wątpliwości, choć usiłujesz skryć je pod beznamiętną maską – rzekł lord Gwenril, uśmiechając się. – W twych oczach czai się strach, widzę to. Strach przed potęgą, o której istnieniu nie miałeś pojęcia, a która właśnie ci się objawiła. Lecz nie lękaj się. Wszystko wraca do właściwego porządku. To Nieskalani stworzyli twój zakon i opracowali reguły, których tak usilnie próbujesz przestrzegać. W bibliotece znajdziesz dowody na to, aby zawierzyć w to, co mówię. Wydałem już polecenia swym archiwistom. Wszystkie zbiory są do twej dyspozycji. – Uśmiechnął się dziwnie, jakby po ojcowsku. – Wybrałem cię do misji, jaką jest edukacja mej córki i wykonywanie mych poleceń. Czyniąc to, prawdziwie wypełniasz obowiązki, jakie przysiągłeś wypełniać przed swym zakonem. Wkrótce to zrozumiesz.

Miał już wyjść, lecz zatrzymał się w połowie progu.

– Byłbym zapomniał. Mój wywiad rozpoczął poszukiwania twego mordercy. Wkrótce go zlokalizujemy. To wszystko na dziś. – Powiedziawszy to, wyszedł.

 

Tak jak ubiegłej nocy, Ranayart przetarł twarz i zbliżył się do otwartego okna w swej komnacie na szczycie wieży. Chłodne nocne powietrze musnęło mu twarz i rozwiało włosy. Westchnął głośno i wyjrzał na zewnątrz. Po raz pierwszy od wielu lat nie wiedział, co robić. Położył czoło na opartych o okno ramionach, próbując się wyciszyć.

– Al’haliq, kuli aleilm waal faqat… – wyszeptał pierwsze słowa modlitwy. – Daj mi siłę, bym przejrzeć mógł i prawdę oddzielić od kłamstw… Ofiaruj mi moc, bym działać mógł sprawiedliwie i nie dawał się zwieść na manowce… Ukarz mnie, jeżeli zabłądzę… Daj znak, bym wiedział, którą podążać drogą…

Nie zmrużył oczu. Oszołomiony i przerażony tym, co widział i słyszał, nie potrafił robić nic innego, jak tylko się modlić. Nie miał pojęcia, co teraz czynić i miał nadzieję, że bóg mu dopomoże i wskaże właściwą drogę. I modlił się tak, wymieniając kolejne prośby i błagania, aż nastał blady świt.

 

Minął miesiąc, odkąd Ranayart dostał się do posiadłości lorda Gwenrila. Przez ten czas możny ani razu nie wystosował żadnego nowego rozkazu. Skrytobójca codziennie jedynie przyuczał jego córki kolejnych rzeczy. Całe szczęście nie była to jednak praca uprzykrzająca. Prawdę mówiąc, cieszyło go, że nie musi robić niczego innego.

Od tamtej pamiętnej nocy nie widywał się z lordem Gwenrilem ani razu; jadał posiłki, siedząc w komnacie jadalnej w otoczeniu milczących sług i stale wpatrujących się w niego ponurych posągów dwóch bóstw. Starał się unikać ich spojrzeń, lecz z pewnych względów było to niemożliwe. Ich ogrom przytłaczał i powodował dość niepokojące uczucie dotykające najgłębszych zakamarków umysłu i duszy. Co ważniejsze jednak, poznawszy prawdę o tym miejscu, nie sposób było tak po prostu nie wracać myślami momentu, w którym to lord Gwenril objawił mu swą prawdziwą naturę. Tam, u szczytu kopulastego stropu widniały symbole słońca i księżyca, te same, co trzymane przez dwa monumenty. Wisiały nad Ranayartem i tym miejscem niczym fatum.

Choć starał się odwodzić od tych myśli, widok Grielril także powodował w nim niepokój. Jeżeli lord Gwenril mówił prawdę, ta dziewczyna, podobnie jak i on, była Nieskalaną, potomkinią upadłej cywilizacji znanej z legend i ludowych podań. Ponoć to właśnie oni wznieśli pierwsze miasta i wydobyli ludzkość z otchłani prymitywizmu. Mówiło się, że do dziś nie zdołano dorównać ich osiągnięciom i tym bardziej zdumiewał fakt, że nie pozostawili po sobie nic, co można by było uznać za dowód ich istnienia. Zniknęli nagle, a fakt ten, choć odnotowywany przez wiele kronik, nigdy nie został doprecyzowany, tak jakby informacje o Nieskalanych zniknęły wraz z nimi samymi. Jeżeli jednak wciąż kroczyli oni po ziemi, a najprawdopodobniej tak właśnie było, świat czekała kolejna przemiana. Młoda Grielril była tego zwiastunem.

Co jednak naprawdę czyniło ją tak niezwykłą? Niespotykana uroda? Wspaniałe zdolności? Czym tak naprawdę Nieskalani różnili się od innych ludzi? Wedle słów lorda, siostra Grielril, Maudril, do Nieskalanych nie należała. Czy to jednak miało czynić ją gorszą? Uczyła się równie dobrze co siostra, choć pojmowała wszystko nieco wolniej i była całkowicie zamknięta na otaczający ją świat. Była ładna, choć starsza lady przyćmiewała ją urodą, lecz czy to miało ją od razu skazywać na życie w cieniu? Czy brak tych przenikliwych, szafirowych oczu i złotych włosów miałby być decydującym, a zarazem tak bardzo powierzchownym powodem? Ranayart stale zadawał sobie te trapiące go pytania, lecz im więcej czasu spędzał z tymi dziewczętami i im dłużej się im przypatrywał, zaczynał zauważać pomiędzy nimi jakąś niemożliwą do określenia słowami różnicę.

– To wszystko na dziś. – Zgodnie ze swym zwyczajem z tymi słowami zakończył kolejny dzień nauki.

– Znakomicie. – Rozpromieniona Grielril z gracją wstała od stołu i oddaliła się w kierunku drzwi prowadzących do wyjścia z biblioteki. Towarzyszący jej gwardziści i pokojówki podążali za nią niczym cień.

Ranayart wodził za nią wzrokiem, dopóki nie zniknęła na zakręcie korytarza. Od rana była wymalowana, przyodziana w krwistoczerwoną suknię i przyozdobiona biżuterią. Wyglądała olśniewająco.

– Zjawiskowa. – Ranayart drgnął. Zza pleców doszedł go niemal niesłyszalny szept wciąż siedzącej przy stole Maudril, zajętej plamieniem połowy kartki czarnym atramentem. – Wyjątkowo…

– Lady? – Ranayart zbliżył się do niej i stanął naprzeciwko. Był zaskoczony. Pierwszy raz powiedziała coś w jego obecności z własnej woli.

– Od rana szykowała się na bal. – Maudril wciąż nie podnosiła wzroku znad stołu. – Ale musiała zjawić się na lekcjach. Nie mogłaby ich opuścić, oj nie. Nie ona.

Mówiła dziwnie i trudno było stwierdzić, do czego zmierzała. A jednak to, że w ogóle się odezwała, było tak niecodzienne, że Ranayart stał tylko i czekał, co dziewczyna powie dalej.

– Na łąkach latają motyle. – Maud złożyła kartkę w pół i przycisnęła ją do blatu. – Czasami przylatują do miasta i zatrzymują się z wizytą w ogrodach. A kiedy zabłądzą i trafią do pałacu mego ojca, już nigdy nie chcą go opuścić.

Rozłożyła kartkę. Ranayart przypatrzył się ciemnym plamom. Przypominały motyla.

– Ten z inkaustu zagłębił się tu bardziej niż pozostałe. – Nieśmiało uniosła w górę głowę. Jej brązowe oczy były niemal puste, ale Skrytobójca dostrzegł w ich głębi jakąś iskrę. – Lecz nie jest od nich bardziej świadomy. Oszołamia go światło.

Czy to przypadkiem, czy też specjalnie, poruszyła jedną ręką tak, że kartka się rozdarła.

– Zawsze zazdrościłam motylom wolności – jej szept stał się nieco głośniejszy. – Griel wyłapała kiedyś wszystkie, które przyleciały do ogrodu. Zamknęła je i wypuściła u siebie w pokoju. Chciałam je uwolnić, ale… – Urwała i zająkała się, jakby mówienie tego sprawiało jej trudność. Wkrótce potem na przedartą kartkę upadła kropla. Płakała.

Ranayart nie poruszył się. Postanowił poczekać, aż dziewczyna się uspokoi i powie mu więcej. Pocieszanie mogłoby być w tym momencie nierozsądne, a wiedział, że raczej i tak by się na nie nie zdobył. Nie czuł współczucia.

– Oswald słynie z otwartości i nowoczesności. – Ujęła pióro w drżącą lewą dłoń i zanurzyła jego końcówkę w kałamarzu, jednocześnie prawą przysuwając sobie nową kartkę. – Lecz w cieniu jego uroków wciąż kryje się zacofanie i niezrozumienie.

Pociągnęła piórem. Ranayart drgnął i poruszył palcami swojej lewej dłoni. Maudril pisała sprawnie. I pięknie.

– Mimo lat prób wciąż nie nauczyłam się pisać prawą ręką. – Zakończyła zdanie ozdobną literą. – Przymuszanie dało znikome efekty.

– Odmieńcy wszędzie mają trudniej. – Ranayart w zamyśleniu uniósł swą lewą dłoń. – Życie w Oswaldzie nie należy do wyjątków.

– Powinno.

– To twoje zdanie. Rozumiem cię jednak, lady. Czemu nie idziesz na bal wraz z siostrą?

Maudril przełamała pióro w palcach.

– Nie mogę. – Przetarła nos. – Ale niespecjalnie tego żałuję. Tu jest mój świat. – Z efemerycznym uśmiechem rozejrzała się po bibliotece.

– Przeczytałaś je wszystkie?

– Większość. Część przewertowałam.

Ranayart pokiwał z uznaniem głową.

– Kobieta umiejąca czytać i pisać to w innych krajach rzadkość – mówiła dalej. – W Oswaldzie już nie, lecz to mężczyźni nadal sprawują władzę. Uniwersytet może przyjmować kobiety, lecz niewiele z nich się na to decyduje.

– A ty?

– Nawet gdybym chciała, nie mogłabym. – Jej głos zadrżał i znów przycichł. – Ojciec… – Zamarła i pobladła, jakby ze strachu przed własnymi myślami, które miała właśnie ubrać w słowa. – Wystarczy mi to, co mam tu. – Odetchnęła ciężko.

Ranayart opuścił wzrok. Bardzo dobrze rozumiał, o co jej chodziło.

– Każdy ma coś, co miłuje ponad wszystko inne. – Maudril oparła się rękami o siedzenie krzesła i pomachała chwilę nogami. – Ojciec kocha Griel, Griel kocha siebie… a mi pozostały książki. – Westchnęła w zamyśleniu.

– Jesteś uzdolnioną młodą kobietą, lady. – Na te słowa oczy Maud zaszkliły się. – Więcej odwagi, a z pewnością uda ci się przekonać ojca, byś mogła rozpocząć nauki na uniwersytecie.

Zgarbiła się i opuściła głowę.

– Niektórym odwaga przychodzi łatwiej niż innym – wyszeptała. – Siłą nie zawsze jest przeciwstawianie się światu. Czasami można powiedzieć więcej, nie mówiąc nic. Dlatego zdecydowałam się na milczenie.

 

I rzeczywiście, Maud nie odezwała się ani razu ani następnego dnia, ani kolejnego, ani żadnego do końca tego roku. Wraz z nadejściem zimy spadł śnieg, a lodowa tafla pokryła brzegi Giathlumu. Nurt rzeki sprowadzał z północy pomniejsze łodzie pływające w otoczeniu odłamków lodu. Zima w Oswaldzie nie należała do najsroższych, ale i tak dachy domów pokryte były szronem, ulice zaś należało odśnieżać, aby można się było nimi przemieszczać. Ranayart pierwszy raz widział taką zimę i z zaciekawieniem wpatrywał się w spadające z nieba płatki śniegu.

Zdarzało się, że Grielril przychodziła ochota na zabawę i wówczas wychodzili do pałacowych ogrodów, gdzie dziewczyna obrzucała śnieżkami usiłujące stawiać jej opór lordowskie sługi. Ranayart nie brał w tym czynnego udziału, zamiast tego dotrzymując towarzystwa nieobecnej duchem Maudril i w milczeniu obserwował, jak starsza z sióstr wymierza bezbłędnie celne rzuty, jednocześnie unikając śnieżek sług. W takich chwilach Skrytobójca dostrzegał w jednym z okien sylwetkę lorda Gwenrila, obserwującego z góry zabawę ukochanej córki. Był niczym demon rzucający cień na zabielone miasto, prawdopodobnie nieświadome tego, kto mieszka w tym wspaniałym pałacu.

 

Pewnego grudniowego wieczoru, gdy Ranayart posilał się samotnie w komnacie jadalnej, przybył emisariusz, mający zaprowadzić go prosto do lorda Gwenrila. Skrytobójca podążył za wysłannikiem, zachodząc w głowę, o cóż może możnemu chodzić. Miał złe przeczucia.

– Witaj – powitał go lord. – Pora wybudzić się ze snu.

Ranayart drgnął niespokojnie.

– Widzę, że nauka moich córek przebiega pomyślnie. Spisałeś się jako nauczyciel i jestem ci za to wdzięczny. Oby tak dalej.

Skrytobójca nie odpowiedział nic.

– Jak przeszukiwanie biblioteki? Udało ci się znaleźć dokumenty, o których ci mówiłem.

– Tak – szepnął Ranayart. – Były… zatrważające.

– Cieszę się, że zrozumiałeś moje intencje. Pora wdrożyć w życie boski plan.

To mówiąc, podał Ranayartowi pergamin.

– Oto wszystkie informacje dotyczące Zarina Degenmora, państwowego alchemika drugiego szczebla – wyjaśnił pokrótce, jakby od niechcenia. – To dobry uczony, jednak za bardzo wyściubiał nosa. Pozbądź się go.

Ranayart oderwał wzrok od kartki i w milczeniu spojrzał na lorda.

– Cóż to za wzrok! – Lord zaniósł się śmiechem. – Czyżby pół roku w roli nauczyciela zmiękczyło serce bezwzględnego Skrytobójcy?

Ranayart ukrył spojrzenie w kartce. Odnalazł w bibliotece rzeczone dzieła dotyczące powstania jego zakonu. Trudno było powiedzieć, czy ich treść nim wstrząsnęła. Spodziewał się tego, co w nich ujrzał. Nieskalani stworzyli Skrytobójców. Skrytobójcy podlegali Nieskalanym. Nieskalani rządzili światem. Skrytobójcy zaprowadzali porządek na rozkazy Nieskalanych.

Historia miała się powtórzyć.

– Anu i Ube reprezentują dwa oblicza rzeczywistości. – Lord Gwenril powstał i w swoim zwyczaju począł przechadzać się po komnacie. – Anu niesie słońce, światło, urodzaj i radość, Ube zaś księżyc, ciemność, niebezpieczeństwo i strach. Ich boska natura jest nie tak odległa od ludzkiej. – Zatrzymał się. – Ich obecność w naszych sercach jest nieunikniona. Wraz z nadejściem nocy rodzi się groza, lecz przy wschodzie słońca ustępuje ona światłu. Nie zamierzam ulegać, gdy ktoś staje mi na drodze do stworzenia lepszego świata. – Uniósł w górę pięść i powoli ją zacisnął. – Świat, który powstanie ze zgliszczy starego, będzie prawdziwym rajem, światem bez wojen, skaz i zepsucia. – Na dźwięk tych słów serce Ranayarta niespodziewanie zabiło szybciej. – Tobie przeznaczyłem zaszczyt przecierania szlaków nowemu porządkowi. Nie pragnę, byś był mi sługą, a emisariuszem tej idei. – Zbliżył się do Skrytobójcy. – Twoją rolą będzie złożenie ofiar z tych, którzy są zbyt ślepi, aby dojrzeć światło. To nie zabójstwa. To zaszczyt. To czynienie świata lepszym. – W jego szeroko otwartych, szafirowych oczach coś żywo zapłonęło. – Czy to pragnienie jest również bliskie twemu sercu?

Ranayart odetchnął głęboko. Nie odpowiadając i starając się zachować beznamiętną twarz, z drżącymi z przejęcia dłońmi przeczytał uważnie dwa razy wszystko, co powypisywano na pergaminie. Były tam niemal wszystkie szczegóły dotyczące alchemika, który wkrótce miał zostać stracony w imię lepszego świata.

– Jak widzisz, mój wywiad nie próżnuje – kontynuował lord Gwenril. Miał rację. Szczegółowość tego dokumentu przerażała. – Każda plotka, każda historia, każde osiągnięcie, każda porażka są odnotowywane i trafiają do mojego archiwum. To wiedza warta więcej niż wszystkie skarby Oswaldu. To narzędzie. Droga do nowego świata stoi przed nami otworem. Czy zgodzisz się przetrzeć jej szlaki?

Skrytobójca wciąż milczał. Ażeby nic mu nie umknęło, po raz kolejny przeczytał w jeszcze większym skupieniu akta alchemika. Jeżeli nie był to znak od boga, czym innym mogło to być? Jego codzienne modlitwy zostały wysłuchane. Odwieczne pragnienie Skrytobójców, odwieczne pragnienie niego samego, lepszy świat, świat idealny i pełen harmonii… Miał go na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło wykonać tylko jeden ruch…

Kiwnął głową.

 

Alchemik Zarin Degenmor zginął następnej nocy. Ciało leżące na podłodze w jego gabinecie odnalazła żona nieszczęśnika. Według śledztwa wszczętego przez królewski wywiad wynikało, że uczony zatruł się bripsymem, silnie toksyczną substancją powodującą zatrzymanie akcji serca. Dom nie nosił śladów włamania i nic nie świadczyło o tym, by uczynił to ktoś z zewnątrz. Jeszcze tego samego dnia królewscy śledczy aresztowali żonę Degenmora i wtrącili ją do lochów, oskarżając o morderstwo męża. Lord Gwenril stanął jednak w jej obronie i przy pomocy własnych adwokatów i swojego autorytetu oczyścił kobietę ze wszystkich zarzutów. Wkrótce wszystko powróciło do normy i tylko dwie osoby wiedziały, co się tak naprawdę wydarzyło.

Nim nastała wiosna, lord Gwenril wzywał Ranayarta jeszcze trzykrotnie, za każdym razem wskazując kolejny cel. Tym razem było to trzech członków należących do Gildii Handlowej, w tym sekretarz tutejszego oddziału. Ofiary ginęły w różnych okolicznościach i za każdym razem nikt nie był w stanie jednoznacznie wskazać, kto odpowiada za te śmierci i czy są one w jakiś sposób ze sobą powiązane. Wzburzeni szefowie Gildii zażądali śledztwa. Pod wpływem narastającej paniki zwołano zgromadzenie oswaldzkich możnych, które wspólnie miało coś na to poradzić. Podczas obrad Izby Lordów lord Gwenril ogłosił, że jego wywiad wykazał, iż do Oswaldu przybył poszukiwany morderca z Ban Abairu i to najprawdopodobniej on jest winien tych morderstw. Zapanowało ogólne zamieszanie, lecz lord Gwenril przyobiecał, że jego ludzie osobiście zajmą się śledztwem i z pewnością odnajdą zabójcę. Ostatecznie całą sprawę oddano w jego ręce.

Wieści o tym dotarły i do uszu Ranayarta. Skrytobójca nie wiedział, co na ten temat sądzić. Rozdrażniły go kłamstwa lorda Gwenrila, zwłaszcza że możny przez niemal rok nie był w stanie znaleźć ani jednej informacji na temat prawdziwego mordercy, z powodu którego Ranayart przybył do Oswaldu. Lord Gwenril musiał wyczuć niezadowolenie swego pomocnika, gdyż dwa dni później przywołał go do siebie i próbował wszystko wyjaśnić.

– Musisz zrozumieć, że to kłamstwo było jedynym wyjściem. Kontrolując informacje o ofiarach, możemy utajnić całe przedsięwzięcie i rozpocząć rewolucję bez zbędnego przelewu krwi niewinnych niczemu ludzi. Jesteśmy o krok od celu. Pozostało ich jeszcze kilka – tłumaczył, lecz Ranayart wciąż pozostawał nieprzekonany.

„Musi istnieć lepsza droga” – rozmyślał Skrytobójca, z kamienną twarzą słuchając słów lorda.

Idea głoszona przez lorda Gwenrila wciąż była równie wzniosła co wcześniej, lecz kłamstwo to pozostawiło na niej rysę. Ranayart potrafił zrozumieć, że lord uczynił to wszystko w imię racji, o którą obaj walczyli, lecz wewnętrzny głos stale szeptał mu, że uczyniono niesłusznie. Nie raz zdarzało się, że oskarżał on Ranayarta o nadmierną uległość wobec możnego i krytykował jego ciche próby zapomnienia o oszustwie. Z czasem głos ten stawał się coraz głośniejszy i Ranayart słyszał go niemal na każdym kroku.

 

Pierwszego dnia wiosny Grielril, zafascynowana kulturą Ban Abairu, o której uczyła się od Ranayarta, zażyczyła sobie wyprawy do tego kraju. Lord Gwenril wyraził zgodę i tydzień później wspaniały żaglowiec z młodą lady, jej służbą i małym zbrojnym oddziałem opuścił Oswald i popłynął w dół Giathlumu aż do morza. Na wiosnę prądy obmywające wybrzeża były szczególnie silne i według listu dostarczonego do posiadłości jakiś czas później, Grielril wraz z służbą dotarła do portu w Bairadzie nieco ponad dwa tygodnie po rozpoczęciu wyprawy. Według następnych listów wysyłanych przez lady, dziewczyna została powitana niczym królowa, co bardzo przypadło jej do gustu. Dostała zaproszenie na wspaniałą ucztę u księcia Bairadu i podobno zdumiała wszystkich doskonałą wymową i składnią ban abairańskiego języka. Lord Gwenril był z niej bardzo dumny i nie omieszkał wspomnieć Ranayartowi o tym, jak jego córka radzi sobie w obcym kraju. Skrytobójca przyjął to dość chłodno. Po pierwsze, nie był zaskoczony takim obrotem spraw, Grielril bowiem nie miała żadnych problemów z opanowaniem jego języka i w ciągu paru dni nauczyła się nie tylko gramatyki, ale i podstaw pisania, w których perfekcję osiągnęła po dwóch miesiącach. Po drugie i ważniejsze, od chwili, gdy Grielril opuściła Oswald, odsunięto go od nauczania Maudril. Nie miał najmniejszej ochoty przerywać edukacji młodszej z sióstr tylko z powodu tego, że jedna z nich wyjechała i to prawdopodobnie na dość długo. Niesiony poczuciem niesprawiedliwości odważył się nawet napomknąć o tym lordowi Gwenrilowi. Możny dość wyraźnie przypomniał mu, do czego prowadzi niesubordynacja i oddalił się, pozostawiając Skrytobójcę samego.

Od tamtego momentu Ranayart większość czasu przesiadywał w bibliotece, pomagając archiwistom porządkować zbiory i samemu podczytując niektóre z zebranych tam dzieł. Niemal za każdym razem spotykał tam niezmiennie milczącą i jakby nieobecną Maudril, zagłębioną w lekturze jakiegoś grubego dzieła. Kusiło go, by spytać, co czyta lub samemu polecić jej jakąś ciekawą książkę i choć w ten sposób czegoś nauczyć, lecz wszechobecni zbrojni lorda Gwenrila dawali mu jasno do zrozumienia, by nie próbował.

Aż do jesieni tego roku lord Gwenril polecił Ranayartowi zabójstwo jeszcze dwóch innych ludzi. Winą ponownie obarczono domniemanego mordercę z Ban Abairu. Podobno wśród możnych szeptano o nieudolności lorda Gwenrila w sprawie odnalezienia zabójcy, lecz jego pozycja i wzbudzany przezeń respekt wkrótce uciszył nawet najcichsze głosy niezadowolenia.

Według jednego z wielu jej listów Grielril przebyła Pustynny Szlak i dotarła do Dal-al-Hadar, gdzie uzyskała audiencję u samego króla. Chwaliła się, jakie wielkie wrażenie wywarła w stolicy Ban Abairu. Ranayart widział oczyma wyobraźni, jak młoda lady promienieje dumą, przemierzając w lektyce znajome mu ulice miasta, które zrodziło go takim, jakim był teraz. Dawno nie widział ojczyzny i nie zanosiło się na to, by miał to zrobić w najbliższym lub odleglejszym czasie. Wzdychając ciężko, powracał myślami do przeszłości podczas codziennych posiłków oraz pobytów w bibliotece, muskając delikatnie grzbiety ojczystych ksiąg i przeglądając znajome teksty.

Pewnego późnojesiennego dnia, kiedy siedział pośród księgozbiorów, skupiony na lekturze W poszukiwaniu nieśmiertelności Alazera Zarfatiego, niespodziewanie pojawiła się przed nim jakaś postać. Uniósł wzrok. To była Maudril.

– Inkaustowy motylu, uciekaj od światła – wyszeptała szybko, po czym oddaliła się, uciekając od nadchodzących z każdego zakamarka lordowskich sług.

Ranayart chciał zawołać, by zawróciła i wyjaśniła mu sens swych niejasnych słów, lecz Maud zniknęła za drzwiami biblioteki szybciej, niż był w stanie zareagować. Postanowił dopytać się jej o to następnego dnia.

Następny dzień jednak nie nadszedł.

Nie dla Maudril.

Jej ciało odnaleziono w kałuży krwi w jej komnacie. Pokojówki z płaczem i przerażeniem opowiadały, że oczy miała otwarte i błyszczące, mimo że życie opuściło ją znacznie wcześniej. Leżała na podłodze na wznak. Przebito jej serce jakimś długim, wąskim narzędziem. Nim Ranayart się o tym dowiedział, ciało Maud wyniesiono do krypty. Lord Gwenril zabronił komukolwiek oględzin i pisania o zajściu Grielril, by nie zasmucać jej i nie psuć wyprawy. Na pałac padł blady strach.

Wieść o śmierci jednej z córek najpotężniejszego lorda w Oswaldzie rozeszła się w okamgnieniu. W obliczu tej tragedii król ponownie zwołał wiec i podczas obrad Izby Lordów osobiście wyraził żal z powodu śmierci lady Maudril. Lord Gwenril na spotkaniu był ponoć rozwścieczony i zrozpaczony jak nigdy, złorzecząc mordercy i przysięgając przed wszystkimi, że nie spocznie, póki nie złapie winnego i nie rozerwie go własnymi rękami. Od tamtego momentu po zachodzie słońca nikomu nie wolno było wychodzić na ulice, a zarówno królewska, jak i lordowska armia przeszukiwała wszystkie domy, zaułki, każdy kąt, aby odnaleźć mordercę. Wszystkim wydało się jasne, że lady Maudril była następną ofiarą tajemniczego zabójcy z Ban Abairu i ludzie zaczęli drżeć na myśl o tym, kto będzie następnym celem człowieka umiejącego wkradać się nawet do najpilniej strzeżonych miejsc w Oswaldzie i mordującego niepowiązane ze sobą w żaden sposób ofiary. Oczywistość ta nie była nią jednak dla jednej osoby.

Ranayart kręcił się w kółko po swej komnacie, oddychając coraz ciężej i szybciej. Serce biło mu jak oszalałe, tłocząc krew do każdego kawałka jego napiętego ciała, niemal gotując wszystkie organy we wrzącej, trawiącej wszystko niczym pożoga wściekłości. Początkowo na wieść o śmierci Maudril poczuł dziwne, pojedyncze uczucie smutku i rozpaczy, które niemal po chwili ustąpiły miejsca niegasnącej złości. Próbował siłą wedrzeć się na szczyt wieży do komnaty Maud, lecz gwardziści zagrodzili mu drogę. Widział ją tylko przez moment, niesioną na noszach, przykrytą ciemnoniebieską jedwabną narzutą. Usiłował nakłonić lorda Gwenrila, aby pozwolił mu zbadać jej ciało i dzięki sekcji odkryć tożsamość mordercy, lecz możny odmówił. Zamiast tego odprawiono go do komnaty, a wejście zastawiono gwardią.

Nie mógł nic zrobić. Ta myśl napędzała go i paliła niczym płomienie. Wewnętrzny głos bez przerwy zarzucał mu bezczynność i bezlitośnie potępiał za wszystkie zaniedbania, jakich Ranayart się dopuścił. Mógł coś zrobić, mógł przewidzieć bieg wydarzeń, domyślić się, że nad Maud wisi zagrożenie… był tak bezużyteczny, jak zawsze się obawiał, że będzie. Nie wiedział już, co bardziej mu doskwiera: czy śmierć tej niewinnej niczemu dziewczyny, czy jego własne niedoskonałości.

Wszystko zmieniło się, gdy doszła do niego wieść o posiedzeniu Izby Lordów.

Lord Gwenril potwierdził, że Maud to kolejna ofiara tajemniczego mordercy z Ban Abairu. Tego samego, który odpowiadał za śmierć ofiar Ranayarta. Tego samego, którego wymyślił sam lord, posiłkując się opowieścią Skrytobójcy.

Strzała mrozu przeszyła mu serce. Ogień zgasł. Pozostała pustka.

Przymknął oczy, wzdychając. Powoli wypuszczał powietrze, czując, jak przechodzi ono przez dziurki od nosa i upływa z płuc. Usiadł i oczyścił umysł ze wszystkich myśli. Wkrótce spokojnie powstał i beznamiętnie wyjrzał przez okno, obserwując wolno płynący Giathlum. Nic nie należy czynić pochopnie, pomyślał.

 

Grielril wróciła do Oswaldu końcem zimy następnego roku. Jej powrót wywołał ogólne poruszenie; ludzie zewsząd zbierali się, by podziwiać najróżniejsze przedmioty przywiezione przez młodą lady, których nie mogliby ujrzeć na targu. Grielril sprowadziła sobie biżuterię wykonaną specjalnie dla niej przez królewskiego złotnika oraz pierścień z rubinem, ofiarowany jej w darze przez samą królową Ban Abairu. Kiedy pokazała się przez moment na bulwarze, dosłownie błyszczała od najdroższych klejnotów, złota i srebra. Ranayart widział ją, gdy wchodziła do pałacu. Wydawała się rada z faktu, że wszyscy podziwiają ją i jej bogactwo.

W pałacu czekała na nią jednak zła nowina. Lord Gwenril osobiście przekazał swej starszej córce tragiczną wieść o śmierci jej siostry. Ranayart był przy tym i uważnie obserwował reakcję dziewczyny. Początkowo dostrzegł w jej szafirowych oczach strach i smutek, który jednak dość szybko zamaskowała.

Pogrzeb Maudril odbył się trzy dni później, kiedy stopniały ostatnie śniegi. Od czasu morderstwa ciało dziewczyny stale balsamowano i nie pozwalano na jego rozkład, czekając na przybycie Grielril. W chwili, gdy zwłoki uroczyście wniesiono do głównej komnaty lordowskiego pałacu, ludzie w całym Oswaldzie pozapalali świeczki i zamilkli, łącząc się w bólu z rodziną zmarłej. Lord Gwenril nakazał pochować Maudril w tradycyjnym oswaldzkim obrządku, unikając wyjawienia jakichkolwiek informacji na temat własnego wyznania i pochodzenia. Kapłan wyświęcił ciało dziewczyny i wygłosił przemówienie, by następnie wraz z grupą pomocników przewodzić żałobnej procesji. Maud pochowano w sarkofagu złożonym w kryptach pod pałacem, gdzie od wieków składano szczątki rodziny Ril.

Ranayart milczał, wsłuchując się w słowa kapłana. Ban Abairańczykom zabronione było uczestniczenie w obrządkach innowierców i każde odejście od tej zasady surowo karano, lecz Skrytobójca nie dbał o to. Unikał modlitw, gdy robili to inni, nie udzielał się podczas żałobnych śpiewów, kątem oka cały czas zerkając na stojącego nieopodal lorda Gwenrila. Próbował wyczytać coś z jego zastygłej w tłumionej rozpaczy twarzy. Wszystko świadczyło o tym, że możny cierpi i głęboko przeżywa pogrzeb córki. Jednakże jego oczy mówiły co innego. Były zimne.

 

Oddech lorda Gwenrila stawał się coraz szybszy. Możny czuł na całym ciele kropelki potu, lecz nie przestawał. Każdy ruch zwielokrotniał rozkosz, aż do momentu, gdy nie można było dłużej wytrzymać napięcia. Po chwili największego uniesienia lord opadł bezwładnie na łoże, przykrywając sobą ciało młodej dziewczyny. Na jego twarzy zagościł pełen satysfakcji uśmiech. Udało się, pomyślał.

Wtem drzwi komnaty otwarły się z hukiem, jakby miały zaraz wylecieć z zawiasów. Lord Gwenril drgnął, obracając głowę. Któż śmiał przeszkadzać mu w takim momencie!

– Kto… – warknął wściekle, gotowy rzucić się na głupca, który przerwał być może najważniejsze wydarzenie od dwóch tysięcy lat.

– Zejdź z niej – polecił chłodny głos należący do sylwetki stojącego w drzwiach mężczyzny. Lord Gwenril zszedł, lecz nie pod wpływem rozkazu. I tak musiał to zrobić, aby zabić tego człowieka. – A teraz wyprostuj się i stań w miejscu.

Możny zrobił krok do przodu, lecz nim postawił stopę na podłodze, w jego kolano zagłębił się sztylet. Lord krzyknął z bólu i wściekłości. Ledwo dawał radę ustać. Nóż poważnie uszkodził staw.

– Jeszcze jeden krok…

– Barden, Barden! – lord wrzasnął ochryple i próbował zrobić krok drugą nogą, lecz upadł na twarz, trafiony drugim sztyletem. Kolejny krzyk przeszył powietrze. Możny usiadł, usiłując wyciągnąć ostrza z nóg.

– Wołasz strażnika? – Głos przybysza był beznamiętny, a jednak dało się w nim wyczuć kpinę. – Powinien był mnie posłuchać. Ostrzegałem. Dwukrotnie. – Mówiąc to, rzucił pod strzaskane nogi możnego głowę najsilniejszego z jego wojowników.

– Niech cię diabli! – Lord Gwenril odrzucił głowę sługi pod ścianę. – Niech cię pochłoną czeluści Ube i spali płomień Anu!

– Twoi bogowie się nie zjawią, podobnie jak pomoc. Lepiej siedź cicho i wysłuchaj tego, co mam ci do powiedzenia, nim zginiesz.

– Doprawdy? – Lord zaśmiał się, wyciągając sztylety i odrzucając je na bok. Bolało, lecz tylko przez chwilę. Ten Skrytobójca go zdradził, lecz okazał się głupcem większym, niż lord przypuszczał. Wyjawił przecież przed nim, że jest Nieskalanym, a to oznaczało posiadanie wielu zdolności, których zwyczajni ludzie nigdy by nie byli w stanie posiąść. Te dwie rany zagoją się lada moment, pomyślał.

– Przydługie monologi nie są mą specjalnością, nie oczekuj więc krasomówstwa – mówił Skrytobójca. – Jeżeli chcesz, możesz wykorzystać ten czas i przemyśleć wszystkie swoje grzechy lub modlić się do swych bogów o wybaczenie. Jest mi wszystko jedno.

– Pozwolę ci na mowę… – Lord Gwenril poczuł, że może już bezboleśnie ruszać nogami. Uśmiechnął się do siebie. – Ale potem zabiję!

Doskoczył do Skrytobójcy szybciej niż wicher. Przybysz zdołał jedynie wyciągnąć kolejny sztylet i unieść go w stronę nadbiegającego przeciwnika, lecz to było za mało. Lord chwycił go za nadgarstek i już zamierzał go połamać, lecz wtem z drugiej ręki Skrytobójcy coś wyleciało i ugodziło możnego prosto w brzuch. Lord mimowolnie poluźnił chwyt. Skrytobójca wyskoczył w powietrze i zatoczywszy obrót, wylądował za plecami przeciwnika. Świsnęło ostrze. Lord Gwenril jęknął głucho i pochylił głowę. Długi sztylet przebił go na wylot.

– Ci, co nie mają pokory, prędzej czy później upadają – rozległ się zimny szept Skrytobójcy. Lord Gwenril padł na kolana. – Nie chcę cię długo męczyć, choć wiem, że to byłaby najbardziej sprawiedliwa kara za twe przewinienia.

Wyciągnąwszy sztylet z ciała możnego, Skrytobójca obszedł go powoli i stanął naprzeciwko. Lord Gwenril uniósł głowę, by móc spojrzeć mu w oczy. Były ciemne i spokojne, lecz mimo to wewnątrz nich błyszczała zimna i wyrachowana bezwzględność. Możny próbował coś powiedzieć, lecz rana skutecznie mu to uniemożliwiła.

– Byłeś głupcem, sądząc, że możesz uczynić wszystko, co zechcesz i pozostaniesz bezkarny – zaczął Skrytobójca. – Dokumenty o moim zakonie, rewolucja, ideały… umiejętnie manipulowałeś prawdą. Nawet ja ci uległem. Ja, który przysiągł nieść sprawiedliwość tam, gdzie jej nie ma, sam stałem się ręką zepsucia. Zbyt długo tkwiłem w twym kłamstwie. Poświęciłem własną misję dla twojej, bo wydawało mi się, że są tożsame… Czas pokazał, w jak wielkim tkwiłem błędzie.

Lord odchrząknął. Rana powoli się goiła i mógł zacząć mówić.

– Twoje poszukiwania i tak były skazane na porażkę – wychrypiał i uśmiechnął się zjadliwie. – Myślisz, że obchodziła mnie ta sprawa? Uważasz, że nawet jeżeli by tak było, podałbym ci jakąkolwiek informację? Jesteś głupcem!

– Nie. To ty jesteś głupcem, lordzie. – Skrytobójca niespodziewanie zadał kolejny cios. Możny jęknął i padł na plecy. – Nie potrafiłeś odnaleźć mordercy, mimo że cały czas miałeś go przed swoim nosem.

Lord skrzywił się.

– Najpierw była moja ojczyzna. Potem Dûrsalan, aż po trzech latach od wygnania dotarłem do Oswaldu. Prowadzony wolą boga, docierałem w najróżniejsze miejsca, lecz ludzie wszędzie byli tacy sami: owładnięci niepohamowanymi, dzikimi żądzami, nietrzymającymi się jakichkolwiek zasad, otumanionymi bogactwem, mordującymi dla chorej przyjemności… – wyliczył Skrytobójca. – Zło musi zostać wyeliminowane, tak samo jak wszyscy, którzy mu ulegają. Niestety, pozostali tego nie rozumieli. – Począł przechadzać się po komnacie. – Moi bracia byli ślepi na niesprawiedliwość i zło, które dotykało niewinnych. Liczyło się jedynie to, co mówili yakinowie i król. Bez refleksji, bez poczucia sprawiedliwości, bez boga w swym sercu… – Rzucił okiem na łóżko, na którym leżała naga, nieprzytomna Grielril.

– Nie waż się jej tknąć! – ryknął lord, widząc, jak Skrytobójca powoli przykłada dłoń do jej czoła. – Bezcześcisz Nieskalaną!

Skrytobójca potrzymał jeszcze chwilę dłoń na jej ciele, jakby coś badając, po czym podszedł do powoli podnoszącego się możnego i z całej siły pchnął go nogą, przewracając. Obróciwszy między palcami sztylet, jednym krótkim ruchem po raz trzeci przeszył nim ciało lorda.

– Jesteś bestią – wyszeptał. – A prawdziwa bestia nie ma rogów i kłów. Ukrywa się tu – dotknął palcem głowy możnego – i tu – przesunął go w stronę serca. – Każdy z ludzi ma w sobie zło, lecz wszyscy, których spotkał los, który szykuję dla ciebie, nie dorastali ci nawet do pięt, a nie są to bynajmniej wyrazy uznania. – Wyprostował się i nakrył Grielril pościelą. – Co chciałeś przez to osiągnąć?

– Twój umysł jest zbyt ograniczony, aby pojąć to, co się właśnie wydarzyło – lord wychrypiał z uśmiechem. – Nieskalani w rodzinie Ril rodzili się rzadziej niż raz na sto lat! Nadszedł czas, aby na świat przyszło nowe dziecko, Nieskalany zrodzony z nieskalanego ojca i nieskalanej matki!

Nie dokończył. Wypowiedź po raz czwarty przerwał mu cios nożem.

– Wystarczy. – Głos Skrytobójcy nasycony był odrazą i chłodem. – Ty naprawdę jesteś bestią… Zabiłeś Maud, a z Grielril pragnąłeś dzielić łoże… Jeszcze nigdy nie zabiję nikogo z taką satysfakcją.

Przyłożył możnemu zakrwawiony sztylet do gardła, lecz w ostatniej chwili powstrzymał się od cięcia. Poprzekładawszy ostrze między palcami, ponownie się wyprostował.

– Śmierć Maud uświadomiła mi, jak bardzo zbłądziłem. Przysięgłem zwalczać zło, a sam stałem się jego sługą. Sądziłeś zapewne, że jej śmierć odciągnie od ciebie podejrzenia i zamknie ludziom usta, a zrzucenie odpowiedzialności na mordercę z Ban Abairu będzie najwłaściwsze. Naprawdę uważałeś, że jestem tak zaślepiony? – Westchnął. – Wykorzystałeś Maud jako narzędzie. A ona tak kochała książki…

– Anu i Ube mnie osądzą, a dla nich jestem wielki!

– Niechaj twoi bogowie osądzą cię po śmierci. Tu, na ziemi, zrobię to ja. Podobny los czeka innych oswaldzkich złoczyńców.

Lord Gwenril usiadł, podpierając się na rękach. Nie miał na tyle sił, by powstać, a wewnątrz aż paliło go na myśl o jak najkrwawszej zemście.

– Uważasz, że to ja jestem potworem? – Zaśmiał się i zakaszlał. – Spójrz na siebie! Jesteś mordercą, prawdziwym, zimnokrwistym mordercą! Myślisz, że jesteś krzewicielem sprawiedliwości, a robisz dokładnie to, co i ja bym zrobił! Kimkolwiek jest ten twój bóg… on nigdy ci nie wybaczy!

– To akurat nas dzieli, lordzie. Mój bóg opuścił ten świat. A może nigdy go na nim nie było.

Potężny kopniak w podbródek posłał możnego na podłogę. Skrytobójca zbliżył się do wyjścia.

– Może i masz wielką moc… ale nadal jesteś za słaby! – Lord szaleńczo rzucił się na przeciwnika.

Skrytobójca obrócił się w ostatnim momencie. Trzymał w rękach niewielkich rozmiarów, napięty łuk.

Wystrzelił.

Strzała ugodziła lorda Gwenrila prosto w pierś i odrzuciła go w tył. Możny uderzył plecami o drewniane rusztowanie baldachimu. Nogi się pod nim ugięły i osunął się w dół. Powoli, w zdumieniu opuścił głowę. Pocisk trafił mu prosto w serce.

– Twój idealny świat był ułudą, lordzie – rzekł Skrytobójca, sięgając po kolejną strzałę. – Wiedz, że istnieje jedynie ten, a właściwym jest jego oczyszczenie. To moja rola i będę się jej trzymał, póki mój świat tego zechce. Oczyszczę go z zepsucia, jakim jest zło schowane w ludzkich sercach i umysłach. I nikt nie stanie mi na drodze, choćby był nim i sam Nieskalany.

To mówiąc, napiął cięciwę. Nim lord Gwenril zdołał wyciągnąć z siebie poprzednią strzałę, druga pomknęła w jego stronę. Możny zdążył jeszcze dostrzec, jak pocisk błyskawicznie się zbliża, po czym jego szafirowe oczy przestały widzieć cokolwiek raz na zawsze. Strzała przeszyła mu głowę i przybiła go do rusztowania. Trafiła dokładnie między oczy.

 

Ranayart schodził w dół po schodach, opuszczając raz na zawsze pałac lorda Gwenrila. Nie obejrzał się ani razu, by choć raz rzucić okiem na ciało zabitego możnego lub jego nieszczęsną córkę, ofiarę chorych żądzy ojca.

„Obyś nigdy nie poszła w jego ślady” – pomyślał.

W korytarzu pojawiła się naraz dwójka zbrojnych. Widząc dziesiątki ciał towarzyszy rozwleczonych bezwładnie po posadzce, zawahali się. Ujrzawszy Ranayarta, ujęli swe miecze mocniej i ruszyli na wroga. Rozległ się świst. Pierwszy gwardzista padł na ciało zabitego wcześniej towarzysza, przeszyty strzałą na wylot. Drugi zatrzymał się w połowie drogi. Ranayart posłał mu beznamiętne spojrzenie i ruszył dalej.

Nim przybędą posiłki, minie nieco czasu, który zdołał już wcześniej skrzętnie zaplanować. Na razie wszystko szło zgodnie z założeniami. Schodził coraz niżej, nie niepokojony więcej przez żadnego z niedobitków. Ci, którzy próbowali mu przeszkodzić, już nie żyli. Trudno było stwierdzić, ilu próbowało. Pięćdziesięciu? Może stu? Nie starał się ich nawet liczyć.

Przechodząc obok drzwi biblioteki, zatrzymał się na moment. To tam spędził większość ostatnich miesięcy, nauczając dwie młode lady i przeszukując zakamarki archiwów, na co lord Gwenril w swej arogancji mu zezwolił. Uśmiechnął się ponuro. Odnalazł tam to, czego szukał, pragnąc dostać się do pałacu. Wywiad lorda Gwenrila zbierał najróżniejsze dane o mieszkańcach Oswaldu, a szczegółowość tych akt robiła niesamowite wrażenie. Niektóre nie zawierały nic szczególnego, o innych zaś wolałby nigdy się nie dowiedzieć. W tajemnicy przed lordem kopiował określone dokumenty w swym dzienniku i dysponując tymi danymi, mógł teraz bez większych problemów wykonać swą misję – oczyścić miasto z zepsucia.

Przez pewien czas sądził, że to wraz z lordem Gwenrilem wspólnie osiągną ich wspólne cele, lecz czas pokazał, jak bardzo się pomylił. Słono zapłacił za uległość wobec wizji możnowładcy. Maud nie powinna była być jedną z ofiar. Czuł się odpowiedzialny za jej śmierć. Zaniechanie było równoznaczne z morderstwem.

Po raz pierwszy napotkał na informację o lordzie Gwenrilu, będąc jeszcze oficjalnym członkiem swego zakonu. Nadzorował wymianę tajnej korespondencji między grupami współpracujących ze sobą przy jednej ze spraw Skrytobójców i lordowskiego wywiadu. Oszołomiony dokładnością informacji przekazywanych przez współpracowników, po latach postanowił ponownie skorzystać z ich wiedzy. Kiedy jednak wraz ze śmiercią Maud okoliczności się zmieniły, nie mógł sobie pozwolić na zaprzepaszczenie planu. Podrobiwszy pismo lorda Gwenrila, wystosował fałszywy list do najważniejszych członków wywiadu, mających na celu zgromadzenie ich w jednym miejscu. Przybyli wszyscy, lecz żaden z nich nie opuścił miejsca spotkań. Krótko później, tej samej nocy, zebrał swoje rzeczy i ruszył, aby skreślić z listy najważniejszą z ofiar.

Wygnano go za niesubordynację. Pragnął jedynie sprawiedliwości. Tych ośmiu urzędników w Ban Abairze dopuściło się knowań i spisku, który mógł doprowadzić do masowej śmierci tysięcy ludzi. Należało ich powstrzymać i ukarać. Niestety, nie dostrzeżono w tym czynie sprawiedliwości.

To także była niesprawiedliwość.

Schody prowadzące do krypt oświetlały lampy. Im niżej się schodziło, tym robiło się coraz zimniej i bardziej ponuro. Ale to nie miało znaczenia. Czekał tam ktoś bardzo ważny.

Ranayart podążył w głąb wielkiej, mrocznej podziemnej komnaty. Biło stąd swego rodzaju spokojem, jakby spoczywający tu ludzie nie umarli, a jedynie spali. Skrytobójca podszedł do najbliższego z grobowców i stanął przed nim w milczeniu.

– A więc milczysz, droga Maud, tak jak za życia – wyszeptał. – Lecz twoje milczenie mówi więcej niż słowa. Obyś nareszcie zaznała spokoju.

To mówiąc, złożył razem ręce i skłonił się przed kamienną płytą. Sięgnął po mały, złożony kawałek papieru i odszedł, pozostawiwszy go na grobie.

Małego motyla namalowanego inkaustem.

Koniec

Komentarze

Tym razem jest fantastyka. I bohaterowie ciekawsi, i fabuła lepsza. Chociaż nadal, jak dla mnie, przelicznik znaków do liczby zdarzeń trochę za wysoki. I niektóre rzeczy łatwo da się przewidzieć. Albo tekst płynie tak wolno, że czytelnik ma za dużo czasu na przemyślenia.

I za dużo patosu, zwłaszcza na początku.

Mam wrażenie, że wykonanie się pogorszyło w porównaniu z “Awersem”. Czasami używasz słów niezupełnie zgodnie z przeznaczeniem, trafiają się powtórzenia albo coś innego się posypie.

Brimo był teraz bogaty i nawet gdyby stracił wszystkie pieniądze, nadal by taki pozostał, choć w nieco inny sposób.

Chyba żeby ktoś go zaciukał dla sakiewki w ciemnym zaułku.

Największą zauważalną różnicą pomiędzy nimi stanowiły wyciągnięte ręce i atrybuty weń trzymane

weń = w niego

spytał, dosłownie wbijając spojrzenie prosto w oczy Ranayarta, przewiercając je jednocześnie niczym dwa sztylety.

Hmmm. Sztylety raczej rzadko się przewierca.

Babska logika rządzi!

No cóż, α Eri, przykro mi to pisać, ale Rewers okazał się opowiadaniem zbyt długim, przegadanym, monotonnym i mało ciekawym, by nie rzec nudnym. I nawet spora ilość trupów nie zdołała ożywić akcji. Od czasu zamknięcia drzwiczek w powozie, w Awersie, Ra­nay­art może nie był zbyt zajmującym bohaterem, ale przynajmniej dawał nadzieję, że jego dalsze losy będą interesujące, że jego misja okaże się intrygująca – no, niestety, nadzieja okazała się płonna. Wytworne posiłki, rozmowy o naprawie Oswaldu, nauczanie panien lordówien, snucie się po pałacu – to wszystko za mało, bym mogła uznać lekturę za satysfakcjonującą.

Tu także wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

W chwi­li gdy wrota za­mknę­ły się, w holu roz­brzmiał naraz głos: – Witaj w Oswal­dzie. – Po­miesz­cze­nie wy­peł­ni­ło się dźwięcz­nym echem. –> Wypowiedź dialogowa zapisujemy od nowego wiersza.

W chwi­li gdy wrota za­mknę­ły się, w holu roz­brzmiał naraz głos:

– Witaj w Oswal­dzie. – Po­miesz­cze­nie wy­peł­ni­ło się dźwięcz­nym echem.

http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

Przy­bysz uniósł wzrok i zo­ba­czył wy­myśl­ny, wcho­dzą­cy w skład pierw­sze­go pię­tra bal­kon, z któ­re­go można było po­dzi­wiać cały dół. –> Coś może się znajdować na pierwszym piętrze, ale nie powiedziałabym, że wchodzi w jego skład.

Proponuję: Przy­bysz uniósł wzrok i zo­ba­czył wy­myśl­ny bal­kon, z któ­re­go można było po­dzi­wiać cały hol/ parter.

 

Lord Gwen­ril wciąż stał przy ba­lu­stra­dzie, ob­ra­ca­jąc się w stro­nę nad­cho­dzą­cych. –> Skoro stał, to nie mógł się jednocześnie obracać.

Proponuję: Lord Gwen­ril wciąż przy ba­lu­stra­dzie, ob­ró­cił się w stro­nę nad­cho­dzą­cych.

 

wo­lał­bym naj­pierw omó­wić na­glą­ce rze­czy. –> …wo­lał­bym naj­pierw omó­wić na­glą­ce sprawy.

 

Zło­ci­ste włosy ukła­da­ją­ce się jesz­cze szla­chet­niej niż u in­nych? –> Na czym polega szlachetność układania się włosów?

 

Nie­mniej jed­nak, pa­trząc na ogól­ną bryłę po­miesz­cze­nia… –> Bryłę czegoś można zobaczyć, patrząc na nią z zewnątrz. Stojący w komnacie, nie mogli patrzeć na jej bryłę. Mogli podziwiać jej wnętrze.

 

ol­brzy­mi ko­mi­nek o pa­le­ni­sku się­ga­ją­cym na oko ponad sto stóp… –> Sto stóp wszerz czy wzdłuż? I jakich stóp? Bo z tego, co napisałeś wynika, że palenisko musiałoby mieć coś około trzech kilometrów…

 

Największą zauważalną różnicą pomiędzy nimi stanowiły wyciągnięte ręce i atry­bu­ty weń trzy­ma­ne – rzeź­ba po lewej stro­nie trzy­ma­łaswej lewej dłoni… –> Literówka. Weń znaczy w niego. Powtórzenie. Zbędny zaimek – czy mogła coś trzymać w cudzej dłoni?

Proponuję: Największą zauważalną różnicę pomiędzy nimi stanowiły wyciągnięte ręce i atry­bu­ty w nich trzy­ma­ne – rzeź­ba po lewej stro­nie miała w lewej dłoni

 

przy­by­ła służ­ba zaś po­czę­ła na­pręd­ce po­da­wać mu po­tra­wy. –> Dlaczego służba się śpieszyła?

Wydaje mi się, że potrawy winny być podawane w określonej, stosownej kolejności i raczej bez pospiechu.

 

– Odejdź­cie. – Lord Gwen­ril roz­ka­zał zbroj­nym sto­ją­cym za Ra­nay­ar­tem. – Mu­si­my teraz po­roz­ma­wiać na osob­no­ści. –> Dlaczego lord tłumaczy się zbrojnym?

 

wy­peł­nił po­nu­ro całą kom­na­tę. – I aby nie roz­wo­dzić się zby­tecz­nie nad całą otocz­ką… –> Powtórzenie.

 

– Wedle dys­po­no­wa­nych przez mój zakon in­for­ma­cji… –> Raczej: – Wedle informacji, którymi dys­po­nuje mój zakon

 

Go­spo­darz po­ki­wał chwi­lę głową, po­pa­trzył się w sufit… –> Go­spo­darz po­ki­wał głową, po­pa­trzył w sufit

 

W dro­dze do Oswal­du do­wie­dzia­łem się wiele o pań­skiej wy­so­kiej po­zy­cji, wpły­wach i po­wszech­ne­mu po­wa­ża­niu, lor­dzie. –> …wpły­wach i po­wszech­nym po­wa­ża­niu, lor­dzie.

 

Wiem też sporo o twym wy­wia­dzie, który, choć sławy jest słusz­nej… –> Raczej: Wiem też sporo o twym wy­wia­dzie, który, choć cieszy się zasłużoną sławą

 

do­słow­nie wbi­ja­jąc spoj­rze­nie pro­sto w oczy Ra­nay­ar­ta, prze­wier­ca­jąc je jed­no­cze­śnie ni­czym dwa szty­le­ty. –> …prze­wier­ca­jąc je jed­no­cze­śnie, ni­czym dwoma szty­le­tami.

 

po­mi­mo swego aniel­skie­go wy­glą­du prze­stał ema­no­wać jego aurą. –> Czyją aurą? Wyglądu?

Czy wygląd ma aurę?

 

…i skie­ro­wał ostrze w stro­nę wy­co­fu­ją­ce­go się pod ścia­nę Skry­to­bój­cę. –> …i skie­ro­wał ostrze w stro­nę wy­co­fu­ją­ce­go się pod ścia­nę Skry­to­bój­cy.

 

– Czy do­cze­kam się od­po­wie­dzi? – dy­wa­go­wał lord. –> Czy na pewno dywagował, czy tylko zadał pytanie?

 

Ra­nay­art przy­gryzł wargi. –> Obie naraz?

 

nie chcąc spo­glą­dać w twarz lorda Gwen­ri­la z wy­ma­lo­wa­nym nań trium­fal­nym uśmie­chem. –> Nań znaczy tyle, co na niego.

Proponuje: …z wy­ma­lo­wa­nym na niej trium­fal­nym uśmie­chem.

 

do kom­na­ty we­szło pię­ciu jed­na­ko­wo ubra­nych sług. –> …do kom­na­ty we­szło pię­ć jed­na­ko­wo ubra­nych sług.

Ten sługa, ale te sługi.

 

zwra­ca­jąc się do niego ty­tu­łem ban aba­irań­skie­go na­uczy­cie­la. –> …zwra­ca­jąc się do niego ty­tu­łem banaba­irań­skie­go na­uczy­cie­la.

 

ciem­no­wło­sej, sku­lo­nej i odro­bi­nę za­du­ma­nej. –> Co to znaczy, że dziewczyna była skulona?

 

wsta­ła i drob­ny­mi kro­ka­mi zbli­ży­ła się do naj­bliż­szej półki. –> Brzmi to nie najlepiej.

Proponuj: …wstała i drobnymi krokami podeszła do najbliższej półki.

 

po czym usia­dła na swoim miej­scu, pod­parł­szy głowę lewą ręką. –> Czy to znaczy, że siadając, podpierała głowę?

Proponuje: …po czym usia­dła na swoim miej­scu i podparła głowę lewą ręką.

 

cier­pli­wie przy­uczał dziew­czę­ta ko­lej­nych ma­te­ma­tycz­nych reguł. –> …cier­pli­wie uczył dziew­czę­ta ko­lej­nych ma­te­ma­tycz­nych reguł.

 

funk­cja ta wcale mu się nie na­przy­krza­ła. –> …funk­cja ta wcale nie była dla niego przykra.

Za SJP PWN: naprzykrzać się «narzucać się komuś lub uporczywie domagać się czegoś»

 

byli chwy­ta­ni i są­dze­ni wła­śnie przez zakon Al-Mu’min e’Salam Mu­haj­min-al-Ma­lik Al Sa­mi-Ba­sir Hakam’adl Ha­bir-al-Ma­tin Dżami Ma­dżid Ma­li­ken Ban Abair Hajj-al-Mum­mit… –> Czy ten tasiemiec jest konieczny? Czy ktoś to przeczyta?

 

Pi­sa­ła zaś nie­zwy­kle wolno i nie­zgrab­nie, jej pismo było kan­cia­ste i prze­sad­nie wy­raź­ne, jak gdyby pi­sa­ło małe dziec­ko…–> Powtórzenia.

 

jak gdyby pi­sa­ło małe dziec­ko, a nie na­sto­let­nia dziew­czy­na. –> To słowo nie ma prawa bycia w tym opowiadaniu, albowiem jest zbyt współczesne – pojawiło się w użyciu pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku.

 

Usa­dzo­no go do­kład­nie w tym samym miej­scu, gdzie za­sia­dał wczo­raj­szej nocy… –> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Wskazano mu  do­kład­nie to samo miej­scu, które zajmował wczo­raj­szej nocy

 

Cie­szy­ło go, że lord nie pra­gnął tylko zro­bić na nim pierw­sze­go do­bre­go wra­że­nia ostat­nią ucztą… –> Nie rozumiem tego zdania.

 

cu­dow­nie pach­ną­ce i sma­ku­ją­ce ban aba­irań­skie spe­cja­ły. –> …cu­dow­nie pach­ną­ce i sma­ku­ją­ce banaba­irań­skie spe­cja­ły.

 

– Mam dla cie­bie za­da­nie i kilka uwag od­no­śnie do edu­ka­cji moich córek. –> – Mam dla cie­bie za­da­nie i kilka uwag od­no­śnie edu­ka­cji moich córek. Lub: – Mam dla cie­bie za­da­nie i kilka uwag do edu­ka­cji moich córek.

 

Lord Gwen­ril uśmiech­nął się w za­do­wo­le­niu… –> Lord Gwen­ril uśmiech­nął się z za­do­wo­le­niem/ zadowolony

 

Otwo­rzył jedne z dwóch drzwi obec­nych w ga­bi­ne­cie… –> Otwo­rzył jedne z dwojga drzwi w ga­bi­ne­cie

Drzwi nie bywają obecne, one po prostu są.

 

– Przyj­rzyj się temu do­kład­nie. – Lord Gwen­ril prze­su­nął ręką w kształt łuku, pre­zen­tu­jąc go­ścio­wi ma­lo­wi­dło. –> Lord Gwen­ril zatoczył ręką łuk, pre­zen­tu­jąc go­ścio­wi ma­lo­wi­dło.

 

Ra­nay­art zbli­żył się do naj­bliż­szej ga­łę­zi i przyj­rzał się kilku przy­łą­czo­nym do niej li­ściom. –> Brzmi to fatalnie.

Proponuję: Ra­nay­art podszedł do naj­bliż­szej ga­łę­zi i przyj­rzał się kilku rosnącym na niej li­ściom.

 

nie­wie­lu wśród wy­kształ­co­nych zna praw­dzi­wy język oswaldz­ki – snuł lord Gwen­ril… –> Co snuł lord? A może on zwyczajnie mówił?

 

Lord Gwen­ril po­stą­pił o krok do przo­du. –> Lord Gwen­ril po­stą­pił krok do przo­du.

 

pań­stwo przed tymi osiem­set laty nigdy nie-ist-nia-ło! –> …pań­stwo przed tymi ośmiu­set laty nigdy nie-ist-nia-ło!

 

Wraz z każdą sy­la­bą ude­rzał pię­ścią w ścia­nę, a głu­chy dźwięk tych ude­rzeń… –> Powtórzenie.

Proponuję: Wraz z każdą sy­la­bą ude­rzał pię­ścią w ścia­nę, a głu­chy dźwięk tych ciosów

 

zbyt szo­ku­ją­ce i nie­praw­do­po­dob­ne, aby mógł dać w to wiarę… –> …aby mógł dać temu wiarę… Lub: …aby mógł w to uwierzyć

 

Miał już wyjść, lecz za­trzy­mał się w po­ło­wie progu. –> Raczej: Miał już wyjść, lecz za­trzy­mał się w pół kroku.

 

Skry­to­bój­ca co­dzien­nie je­dy­nie przy­uczał jego córki ko­lej­nych rze­czy. –> Raczej: Skry­to­bój­ca co­dzien­nie jedynie przekazywał jego córkom nową wiedzę.

 

Całe szczę­ście nie była to jed­nak praca uprzy­krza­ją­ca. –> Może wystarczy: Całe szczę­ście nie była to jed­nak praca przykra.

 

nie wra­cać my­śla­mi mo­men­tu… –> …nie wra­cać my­śla­mi do mo­men­tu

 

Choć sta­rał się od­wo­dzić od tych myśli… –> Kogo starał się odwodzić?

Proponuję: Choć sta­rał się o tym nie myśleć

 

Zgod­nie ze swym zwy­cza­jem z tymi sło­wa­mi za­koń­czył ko­lej­ny dzień nauki. –> Zgod­nie ze swym zwy­cza­jem, tymi sło­wa­mi za­koń­czył ko­lej­ny dzień nauki.

 

Lord Gwen­ril po­wstał i w swoim zwy­cza­ju po­czął prze­cha­dzać się po kom­na­cie. –> Lord Gwen­ril po­wstał i swoim zwy­cza­jem po­czął prze­cha­dzać się po kom­na­cie.

 

Uniósł w górę pięść i po­wo­li ją za­ci­snął. –> Masło maślane.

Wystarczy: Uniósł pięść i po­wo­li ją za­ci­snął.

 

Od­wiecz­ne pra­gnie­nie Skry­to­bój­ców, od­wiecz­ne pra­gnie­nie niego sa­me­go… –> …od­wiecz­ne pra­gnie­nie jego sa­me­go

 

sil­nie tok­sycz­ną sub­stan­cją po­wo­du­ją­cą za­trzy­ma­nie akcji serca. –> To brzmi jak diagnoza współczesnego lekarza.

 

kró­lew­scy śled­czy aresz­to­wa­li żonę De­gen­mo­ra i wtrą­ci­li ją do lo­chów… –> Do ilu lochów wtrącili jedną kobietę?

 

Idea gło­szo­na przez lorda Gwen­ri­la wciąż była rów­nie wznio­sła co wcze­śniej… –> …rów­nie wznio­sła jak wcze­śniej

 

Nie raz zda­rza­ło się, że oskar­żał on Ra­nay­ar­ta… –> Nieraz zda­rza­ło się, że oskar­żał on Ra­nay­ar­ta

 

do­sko­na­łą wy­mo­wą i skład­nią ban aba­irań­skie­go ję­zy­ka. –> …do­sko­na­łą wy­mo­wą i skład­nią banaba­irań­skie­go ję­zy­ka.

 

Po­wo­li wy­pusz­czał po­wie­trze, czu­jąc, jak prze­cho­dzi ono przez dziur­ki od nosa i upły­wa z płuc. –> Chyba w odwrotnej kolejności?

 

Griel­ril wró­ci­ła do Oswal­du koń­cem zimy na­stęp­ne­go roku. –> Griel­ril wró­ci­ła do Oswal­du z koń­cem zimy na­stęp­ne­go roku.

 

lu­dzie ze­wsząd zbie­ra­li się, by po­dzi­wiać naj­róż­niej­sze przed­mio­ty przy­wie­zio­ne przez młodą lady, któ­rych nie mo­gli­by uj­rzeć na targu. –> W jaki sposób ludzie mogli podziwiać to, co przywiozła Griel­ril? Czy urządziła wystawę?

 

pier­ścień z ru­bi­nem, ofia­ro­wa­ny jej w darze przez samą kró­lo­wą… –> Masło maślane. W tym kontekście słowa ofiarowaćdarować znaczą to samo.

Proponuję: …pier­ścień z ru­bi­nem, ofia­ro­wa­ny jej przez samą kró­lo­wą… Lub: …pier­ścień z ru­bi­nem, dar od samej królowej/ podarowany jej przez samą królową

 

Ban Aba­irań­czy­kom za­bro­nio­ne było uczest­ni­cze­nie… –> Banaba­irań­czy­kom za­bro­nio­ne było uczest­ni­cze­nie

 

przy­kry­wa­jąc sobą ciało mło­dej dziew­czy­ny. –> Masło maślane.

 

po­le­cił chłod­ny głos na­le­żą­cy do syl­wet­ki sto­ją­ce­go w drzwiach męż­czy­zny. –> Raczej: …po­le­cił chłod­ny głos, na­le­żą­cy do sto­ją­ce­go w drzwiach męż­czy­zny.

 

Mó­wiąc to, rzu­cił pod strza­ska­ne nogi moż­ne­go… –> Czym i kiedy zostały strzaskane nogi możnego?

 

Ja, który przy­siągł nieść spra­wie­dli­wość… –> Ja, który przy­siągłem nieść spra­wie­dli­wość

 

lu­dzie wszę­dzie byli tacy sami: owład­nię­ci nie­po­ha­mo­wa­ny­mi, dzi­ki­mi żą­dza­mi, nie­trzy­ma­ją­cy­mi się ja­kich­kol­wiek zasad, otu­ma­nio­ny­mi bo­gac­twem, mor­du­ją­cy­mi dla cho­rej przy­jem­no­ści… –> …lu­dzie wszę­dzie byli tacy sami: owład­nię­ci nie­po­ha­mo­wa­ny­mi, dzi­ki­mi żą­dza­mi, nie­trzy­ma­ją­cy­ się ja­kich­kol­wiek zasad, otu­ma­nieni bo­gac­twem, mor­du­ją­cy­ dla cho­rej przy­jem­no­ści

 

Jesz­cze nigdy nie za­bi­ję ni­ko­go z taką sa­tys­fak­cją. –> Jesz­cze nigdy nie za­bi­łem ni­ko­go z taką sa­tys­fak­cją.

 

Lord Gwen­ril usiadł, pod­pie­ra­jąc się na rę­kach. –> Lord Gwen­ril usiadł, pod­pie­ra­jąc się rę­kami. Lub: Lord Gwen­ril usiadł, opie­ra­jąc się na rę­kach.

 

Możny ude­rzył ple­ca­mi o drew­nia­ne rusz­to­wa­nie bal­da­chi­mu. –> Raczej: Możny ude­rzył ple­ca­mi o drew­nia­ny słupek/ drążek bal­da­chi­mu.

 

Nogi się pod nim ugię­ły i osu­nął się w dół. –> Masło maślane.

 

Po­cisk tra­fił mu pro­sto w serce. –> Po­cisk tra­fił go pro­sto w serce.

 

Strza­ła prze­szy­ła mu głowę i przy­bi­ła go do rusz­to­wa­nia. –> Strzała trafiła w głowę, więc: Strza­ła prze­szy­ła głowę i przy­bi­ła do słupka/ drążka.

 

Ra­nay­art scho­dził w dół po scho­dach… –> Masło maślane.

 

Nie obej­rzał się ani razu, by choć raz rzu­cić okiem… –> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Nie obej­rzał się ani razu, by rzu­cić okiem

 

Wi­dząc dzie­siąt­ki ciał to­wa­rzy­szy roz­wle­czo­nych bez­wład­nie po po­sadz­ce… –> Kto rozwlekał ciała?

Proponuję: Wi­dząc dzie­siąt­ki ciał to­wa­rzy­szy, leżących bez­ład­nie po po­sadz­ce

 

szcze­gó­ło­wość tych akt ro­bi­ła nie­sa­mo­wi­te wra­że­nie. Nie­któ­re nie za­wie­ra­ły nic szcze­gól­ne­go… –> Nie brzmi to najlepiej.

Może w drugim zdaniu: Nie­któ­re nie za­wie­ra­ły nic istotnego

 

że to wraz z lor­dem Gwen­ri­lem wspól­nie osią­gną ich wspól­ne cele… –> Brzmi to fatalnie.

Proponuję: …że wspólnie z lor­dem Gwen­ri­lem osią­gną swoje cele

 

Im niżej się scho­dzi­ło, tym ro­bi­ło się coraz zim­niej… –> Im niżej się scho­dzi­ło, tym ro­bi­ło się zim­niej

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cóż, pozostaje mi nadal ćwiczyć i się poprawić – dziękuję Wam bardzo za poświęcony czas na przeczytanie obydwu opowiadań i (szczególnie dla regulatorzy) za wszystkie szczegółowe uwagi. To naprawdę musiało kosztować mnóstwo czasu i energii i jestem za to wdzięczny ;D

Owszem, α Eri, troszkę to trwało, ale jeśli moja łapanka pomoże Ci lepiej pisać w przyszłości, to mogę się tylko cieszyć. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka