Dzień zero
Był taki dzień. Dzień, w którym zmieniło się wszystko. Dzień, w którym…
To była moja pierwsza randka od naprawdę dawna. Nigdy nie potrafiłem rozmawiać z kobietami, ale tym razem dostałem swoją szansę. Elizabeth była naprawdę piękna. Miała długie, lekko falowane brązowe włosy, była wysoka i poruszała się z niesamowitą gracją. Nie mogłem uwierzyć, że zgodziła się ze mną wyjść. Zdawało mi się, że to zupełnie nie moja liga. Musiałem się postarać. Właśnie dlatego postanowiłem zabrać ją do mojej ulubionej restauracji w mieście.
– Mam nadzieję, że ci się spodoba – powiedziałem, otwierając przed nią drzwi. Zerknęła na mnie i uśmiechnęła się lekko, chociaż czułem, że miejsce już może jej średnio odpowiadać. Zajęliśmy miejsca i zaczęliśmy przeglądać karty. Zerkałem na nią co jakiś czas, próbując rozgryźć jej obojętny wyraz twarzy, ale nie potrafiłem.
– I co? Wybrałaś coś?
– Hmm… – Przejechała wzrokiem po karcie, po czym wzruszyła ramionami. – Sama nie wiem.
Pokiwałem powoli głową. Sam byłem zdecydowany na wołowinę w sosie własnym. Zawsze ją brałem i jeszcze nigdy mnie nie zawiedli.
– Wiesz, jak chcesz mogę ci polecić…
– Już się zdecydowałam – przerwała mi, odkładając kartę na blat. Uśmiechnąłem się do niej, odchrząknąłem i spuściłem wzrok.
W tym samym momencie do naszego stolika podszedł potwór. Facet miał około dwóch metrów wzrostu, wyglądał jak typowy dzik spędzający na siłowni każdą swoją wolną chwilę. Bliżej mu było do kulturysty niż do trenera fitness. Stanął nad naszym stolikiem i zaczął łypać to na mnie, to na Elizabeth. Nie powiem, że nie przestraszyłem się jego nagłej obecności, bo bardzo się przestraszyłem. Musiałem jednak trzymać pozę.
– Um… Przepraszam, czy jest jakiś problem? – Uśmiechnąłem się do niego, chociaż wydawało mi się, że wyszedł z tego bardziej grymas.
Dryblas zatrzymał na mnie wzrok. Cholera.
– Czy mógłbym przyjąć państwa zamówienie? – spytał tak niskim głosem, jakby mięśnie karku uciskały mu struny głosowe.
Dopiero po jego słowach zauważyłem niewielki notesik i krótki ołówek, który mężczyzna ledwo trzymał ze względu na wielkość swojej dłoni. Zamrugałem parokrotnie. Ach, czyli zatrudnili nowego kelnera. Znakomicie.
– Dla mnie będzie wołowina w sosie własnym, a… dla ciebie, Beth? – Przeniosłem spojrzenie na moją towarzyszkę. Zerknęła na mnie i przewróciła oczami.
– Miałeś tak do mnie nie mówić.
– Och… Jasne, przepraszam.
– Pieczona pierś z kurczaka z pesto i mozarellą – odpowiedziała dryblasowi, który skinął głową i zaczął notować. Westchnąłem i wbiłem wzrok w blat stolika. To była jakaś porażka.
– Kurwa!
Uniosłem głowę do góry, słysząc nagłe przekleństwo. Spojrzałem na kelnera, który ze ściągniętymi brwiami wpatrywał się w złamany ołówek. Wydawał się maleńki w jego ogromnych palcach. Przełknąłem ślinę, ale mężczyzna jedynie warknął pod nosem i schował złamany ołówek do tylnej kieszeni spodni, a następnie wyjął inny z drugiej kieszeni. Skończył spisywać zamówienie, odwrócił się i odszedł w stronę kuchni. Mimowolnie zerknąłem za nim. Obie tylne kieszenie spodni miał wypełnione ołówkami – jedną złamanymi, drugą nowymi. Pokręciłem z niedowierzaniem głową.
– Musi być trudno pisać z takimi wielkimi łapami – zaśmiałem się, ale Elizabeth tylko rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie i wróciła do przeglądania czegoś w telefonie.
Momentalnie zamilkłem. Zastukałem nerwowo palcami o blat stolika, szukając jakiegoś dobrego tematu, żeby zacząć rozmowę.
– To… Co sądzisz o…
– Czekaj, nie teraz – przerwała mi poirytowana, z ożywieniem przesuwając palcem po ekranie. Posłusznie się zamknąłem i postanowiłem pójść w jej ślady. Wyjąłem komórkę z kieszeni marynarki. Przez obecność Elizabeth nie mogłem się na niczym skupić, więc przez jakiś czas po prostu przesuwałem palcem po przezroczystym, cieniutkim ekranie. Nie trwało długo zanim dryblas wrócił z naszymi zamówieniami. Tym razem postanowiłem zerknąć na plakietkę, widniejącą na jego piersi. „Billy”. Boże, co za ironia.
– Pieczona pierś z kurczaka z pesto i mozarellą – odezwał się kelner, stawiając talerz przed moją towarzyszką – I pieczona wołowina w sosie własnym. – Wylał nieco sosu na stół, przysuwając mi moje zamówienie i nie pokłopocił się, by choćby przeprosić. Przychodzenie do tak staromodnych knajp było jednak męczące.
– Od dawna pan tu pracuje? – zagadnąłem, patrząc na mężczyznę. Już miał odchodzić, ale słysząc pytanie zatrzymał się.
– No, dosyć od niedawna, bo ja to generalnie z zamiłowania ornitologiem jestem – odpowiedział tym swoim niskim głosem. Ornitologiem… Doprawdy.
– Och, rozumiem. – Uśmiechnąłem się z zakłopotaniem. – No nic, dziękuję.
Jednak dryblas nie odszedł, uśmiechnął się do mnie – o wiele sympatyczniej niż się tego po nim spodziewałem i kontynuował:
– Wie pan, mam nawet kanarka. Tylko na tyle mogę sobie pozwolić, bo w małym mieszkaniu za wiele ptactwa to się nie zmieści, pan rozumie…
– Słuchaj – zerknąłem jeszcze raz dla pewności na plakietkę – Billy, ja naprawdę…
– Przepraszam, pójdę przypudrować nosek. – Elizabeth, która do tej pory milczała i w spokoju jadła zamówione danie, wstała. Wzięła torebkę i odeszła od stolika. Ja zamilkłem, a Billy spojrzał za nią.
– Już nie wróci – poinformował mnie. Spojrzałem na niego z oburzeniem. Co on w ogóle sobie wyobraża?!
– Skąd takie przypuszczenie?! Elizabeth jest bardzo sympatyczną…
– Tuż przed drzwiami do łazienki odbiła i poszła do wyjścia.
Co.
– Ale… – Obejrzałem się szybko przez ramię i faktycznie, przez okno zobaczyłem Elizabeth przechodzącą przez przejście dla pieszych. – Ech, kurwa…
Raczej niezbyt udana randka. Nie pierwsza taka. Nie chciałem się zbytnio przejmować, ale tym jednym razem naprawdę miałem nadzieję, że się uda. Podniosłem głowę, ulice wydawały się dziś wyjątkowo zatłoczone. Przeszedłem na przystanek autobusowy i stanąłem z tyłu. Zwykle starałem się stać na uboczu, nie lubiłem przykuwać cudzej uwagi. Lubiłem obserwować. Akurat mój wzrok przyciągnęła młoda dziewczyna, także czekająca na przystanku. Była naprawdę drobna, o bujnych, brązowych, lśniących włosach, opadających na jej chude ramiona. Ubrana była w zwiewną, czerwoną sukienkę, którą co jakiś czas delikatnie podwiewał wiatr. Ze spokojną miną wpatrywała się przed siebie. Nie mogłem tego przepuścić, wywarła na mnie tak silne wrażenie! Miała takie głębokie spojrzenie, niebieskie oczy kontrastujące z brązową barwą włosów…
Podszedłem do niej, czując, że serce zaraz rozniesie mi pierś. Uśmiechnąłem się do niej lekko
– Dzień dobry, strasznie tłoczne dziś ulice, prawda? – zagadnąłem, jednak ta nie zaszczyciła mnie nawet spojrzeniem. Byłem do tego przyzwyczajony, a jej uroda, aura, która od niej biła nie pozwoliły mi zrezygnować. Już miałem zagadywać dalej, kiedy zaczął podjeżdżać autobus. Dziewczyna wystąpiła lekko na przód.
– Och, to pani autobus? – spytałem, patrząc jak dalej mnie ignoruje i kieruje się w stronę zatrzymującego się pojazdu. Nie mogłem oderwać od niej wzroku.
Szczególnie w momencie, w którym weszła w autobus. Dokładnie tak, nie weszła DO autobusu. Weszła prosto W autobus, a następnie przeszła z drugiej strony.