- Opowiadanie: DanteAl - Dantejski Poker

Dantejski Poker

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy

Oceny

Dantejski Poker

Delikatny półmrok wczesnego, wiosennego wieczoru dodawał choć odrobiny uroku paskudnemu miastu. Co prawda niektórzy uważali je za niemożliwie piękne i rozwijające się miasto, na miarę unowocześnionej, współczesnej Europy, jednak nie ja. Każde miasto oznaczone śmieszną kropką na podkładce na biurko jakie kupuje się dla dzieciaków, tworzyło sobą obrzydliwe wrażenie ciągłego hałasu i zgiełku. Paskudztwo.

Wąski chodnik, brukowana ulica, pomalowane latarnie i odgłos tego pieprzonego, kłapiącego adidasa. Kiedy znajdę choć odrobinę samozaparcia, dźwignę się z azylu tworzonego przez cztery ściany wynajętego pokoju oraz losową pozycję literacką wydartą ze szponów głuchej ze starości bibliotekarki, a w efekcie tych heroicznych działań, dorwę upragnioną tubkę. Tubkę lepkiej substancji zrobionej z kauczuku chloroprenowego z dodatkiem żywicy fenolowo – formaldehydowej i przy użyciu doskonałego wynalazku komunistycznej myśli technicznej nazywanego przez laików butaprenem, przykleję tę podeszwę do reszty niemarkowego buta z bazaru. Jednak na razie wrodzone lenistwo wygrywało, a dźwięk klapiącej spodniej części mego obuwia, doprowadzał mnie do iście szewskiej pasji każdego dnia miejskiej egzystencji.

Pomimo całego antyspołecznego i antyobuwniczego nastawienia do otaczającego świata, od czasu do czasu, azyl powinien zostać opuszczony. Tak było i tego wieczora. W jakim celu? Spożycia. Spożycia alkoholu. Jak każdy student, również ja musiałem wypełnić zaszczytny obowiązek robienia krzywdy swojej ukochanej wątrobie, bez której nie zachodziłby żaden rozsądny proces w naszym organizmie. To troszkę tak jakby informatyk odpowiedzialny za utrzymanie porządku w serwerowni, raz w tygodniu plątałby kabelki, których przeznaczenia i tak nikt nie rozumie. Każdy porządny student polskiej uczelni wyższej chodzi urżnąć się regularnie, przynajmniej raz w tygodniu, w piątek lub w sobotę. Jednak jako stwierdzony degenerat, cierpiący na delikatne zaburzenia obsesyjno – kompulsywne, wyłamuję się z tego utartego, starego jak świat studenckiego schematu. Nie lubię tłumu. Właściwie to nienawidzę tłoku. Dlatego na piwo nie dość, że chodzę sam, niczym niepoprawny alkoholik najgorszego sortu, to do tego chodzę na nie w środy. Kilkutygodniowa obserwacja mas ludzkich – lub też zwierzęcych – nazywanych powszechnie bracią studencką, oprócz pozbawienia mnie wiary w przyszłość naszego pięknego kraju, natchnęła mnie i spowodowała, że przejrzałem na oczy.

Żaden student nie chodzi na piwo w środy. Dlaczego? Bo każdy inny dzień, w przeciwieństwie do Pani Środy, nadaje się do tego w jakikolwiek sposób. Czwartek to już prawie piątek, zresztą komu szkodzi przedłużyć sobie weekend? Piątek czy sobota to oczywiście aksjomat i pomni na słowa pewnego obywatela Królewca powinniśmy wykazywać się wobec nich aprioryzmem charakterystycznym dla potwierdzonych zjawisk. Niedziela już w Starym Testamencie została odgórnie przeznaczona na odpoczynek, więc całkiem prawdopodobne jest, że większość studentów będzie właśnie odpoczywać po swoich aksjomatycznych wojażach. Poniedziałek staje się więc przedłużeniem weekendu, w którym zabrakło zapracowanym studentom czasu na odpoczynek. Z kolei wtorek to właśnie ten dzień kiedy nikt nie ma ważnych zajęć na uczelni. Wracając do podstawowych przemyśleń o Pani Środzie… Za daleko weekendu, niezależnie od tego czy patrzymy na weekend nadchodzący, czy ten który zatarł się w pamięci jeszcze w trakcie jego trwania. A kiedyś w końcu trzeba pojawić się w tym cudownym budynku zniewalającym zmysł powonienia zapachem lizolu, nazywanym dumnie uczelnią.

Dlatego właśnie środa stała się moim wyborem. Podobnie jak moim wyborem stała się niezbyt okazała mordownia znajdująca się w piwnicy, gdzieś w uliczkach starego miasta. Jednak to z innych pobudek. Ciemność i brak zasięgu dla dowolnej sieci komórkowej, to zalety żyjące ze sobą w naturalnej koegzystencji. Brak sztucznego światła pozwala się wyciszyć, natomiast brak zasięgu nie pozwala nikomu świecić ci po oczach ekranem telefonu. No bo po co? Skoro nie można zadzwonić do Kryśki, Kamila czy innego Łukaszka, z pytaniem, dlaczego jeszcze nie dotarł na nasze kulturalne spotkanie, to po co wyciągać telefon? A skoro nie ma możliwości korzystania z fejsbuka, tudzież możliwości zaktualizowania swoich postępów w kolejnej wypalającej umysł grze komórkowej, to po jaką cholerę tu siedzieć? Właśnie po to. Żeby mieć gdzieś pojawiające się znikąd powiadomienia naszego małego elektronicznego żyjątka, karmionego tak gigantyczną ilością kilowatogodzin wybitą na liczniku gdzieś na klatce schodowej.

W dzisiejszych czasach, ludzie tacy jak ja spotykają się z gigantyczną dyskryminacją. Uprzedzając wszelkie pytania, zaprzeczę. Nie jestem Murzynem, Mulatem, Metysem, Hindusem, Indianinem, ani Eskimosem. Nie noszę kolczyków na twarzy, nie mam implantów czy tatuaży. Nie utożsamiam się z inną płcią, ani nie czuję pociągu do własnej. Jestem kategorycznie i permanentnie uzależniony od pewnej substancji, atakującej mój organizm w niszczycielski sposób. Palę papierosy. Choć to niezaprzeczalny fakt, że sytuacja palaczy poprawiła się drastycznie od lat sześćdziesiątych, kiedy to zaprzestano produkcji filtrów z azbestu, jednak nadal mówi się o szkodliwości mojego małego nałogu. A w mojej ukochanej mordowni mimo wszystko wolno palić. Co reprezentuje dumna i czysta popielniczka, obowiązkowo znajdująca się na każdym stole w pomieszczeniu.

Ale to nie był główny powód, dla którego lubiłem przychodzić właśnie w to miejsce. Najbardziej lubiłem barmana. Chociaż w myślach bardziej uważałem go za karczmarza. Wiedziałem, że w przeciwieństwie do prawdziwych średniowiecznych karczem, tutaj wyglądałoby to właśnie tak jak w snach miłośników fantastyki. Gdybym wszedł z rozmachem do mojej ukochanej mordowni i od progu gromko zakrzyknął „Karczmarzu, piwa!” rzucając jednocześnie na ladę baru wyświechtany papierek z księciem Mieszkiem Pierwszym, dostałbym piwo, które nie smakuje jak nieodwracalny efekt symbiozy brody starego wikinga z wykręconą przez zwierzęcą odmianę artretyzmu łasicą, nie śmierdzi jak ten sam koszmar Grzegorza Mendla, a na dodatek nie pływają w nim resztki jęczmienia, który nie został zmielony przez żarna, z dodatkiem tychże żaren oraz resztek drożdży, które nie dały rady sfermentować. Nie, dostałbym czyste, zimne piwo górnej fermentacji, nalane ze szklanej butelki, które kilka godzin odstało w lodówce. Ponadto zaręczam, że absolutnie nikt nie powiedziałby złego słowa na takie zachowanie. Za to kochałem to miejsce. Za to, że nikt nie wtrącał się w nieswoje sprawy, ale jednocześnie można było porozmawiać z każdym. Jeżeli się chciało oczywiście.

Wystrój prezentował się ładnie. Był prosty, swojski, jednak wyraźnie odcinał się w tej prostocie od obrazka typowo wiejskiego, a już na pewno od sielankowej wsi młodopolskiej. Gołe ściany piwnicznego starego miasta, czyli cudny cegiełkowy deseń niskich pomieszczeń. Ścianek działowych nie było, więc pomimo klaustrofobicznie obniżonego sufitu, pomieszczenie wydawało się bardzo przestronne. Kilka sporych drewnianych stołów z solidnymi drewnianymi ławami oraz kilkanaście mniejszych, kawiarnianych wręcz, stolików z krzesełkami, dawało możliwość integracji z grupą swoich własnych znajomych, ale również gwarancję dyskrecji i prywatności, każdemu kto sobie tego zażyczył. Bar wmontowany w ścianę stał na środku sali, zaraz naprzeciwko wejścia, dlatego odległości do niego niezależnie od miejsca usytuowania swojej osoby, zawsze były jednakowe. Podłoga betonowa, powleczona linoleum, które zawsze posypane było świeżymi trocinami i słomą, na ścianach wisiały przeróżne obrazki. Tutaj pejzażyk, tam jakieś sianokosy, znalazły się nawet dwie reprodukcje Davida Friedricha. Światło w znacznej mierze sączące się z elektrycznych lampek imitujących lampę naftową. W hołdzie twórcy tego wynalazku wisiał tutaj nawet portrecik Łukasiewicza, zaraz nad barem. Trochę bzdurnych dekoracji, drewniana beczka w kącie, w innym maselnica jeszcze kawałek dalej sierp na ścianie.

Lubiłem to miejsce. Chodziłem tutaj co tydzień, zawsze w środy, chociaż nie minął nawet drugi semestr moich studiów. Nikomu nie powiedziałem o tym pubie, traktowałem go jak własną tajemnicę, miejsce tożsame z azylem tworzonym przez wyimaginowane światy moich ulubionych twórców literackich.

Podszedłem do baru i popatrzyłem na sympatycznego faceta stojącego po drugiej stronie. To był jeden z tych gości, którzy nie wzbudzają absolutnie żadnych emocji kiedy się ich widzi. Średniego wzrostu, szpakowaty, koło czterdziestki, zawsze gładko ogolony. Koszula w kratkę, podwinięte rękawy, jeansy i buty z losowej sieciówki. Nie cuchnął, nie pachniał, nie przepychał się w tramwaju, nie dawał się przepchnąć, nie miał krzywych zębów ani uśmiechu celebryty. Jedyne cechy jego wyglądu jakie można bardziej sprecyzować, to wyraźne zmarszczki w kącikach oczu, a także mała blizna w okolicach podbródka. Zmarszczki nie niosą za sobą specyficznej historii, facet po prostu często się uśmiechał, czy to z politowaniem dla studenciaków takich jak ja, czy to z życzliwością dla studenciaków takich jak ja… Nie umiałem tego rozszyfrować. Z kolei blizna, zapytałem go kiedyś o to. Niejednokrotnie wyobrażałem sobie jakąś bojową historię, jak to dostał butelką podczas burdy w pubie albo ucierpiał podczas mrożącego krew w żyłach pościgu, kiedy uciekał przed ZOMO, ORMO czy FBI. Przeliczyłem się niesamowicie kiedy usłyszałem, że jak miał jakieś osiem lat, niefortunnie przewrócił się na rowerze i solidnie łupnął brodą o krawężnik. Cóż, czasami lepiej nie pytać…

 

– Karczmarzu, piwa! – zawsze chciałem to zrobić. Oczywiście, jednocześnie rzuciłem tę wspomnianą dyszkę na kontuar. Uśmiech barmana, golden ale górnej fermentacji już wędruje z lodówki na kontuar. Wyraźne syknięcie otwieranej butelki, przyjemny dla ucha bulgot, dwa palce powstałej piany. Zgarnąłem z blatu resztę i wrzuciłem ją do kieszeni, po czym bez zbędnych ceregieli ruszyłem do jednego z kawiarnianych stolików, w celu zafundowania wątrobie małego sparingu ze związkami organicznymi węgla. Delikatnie skręciłem nieco światło pseudo naftowej lampki i rozsiadłem się wygodnie. Ten magiczny spokój trwałby niezmącony, niczym nieporuszona tafla wody, gdyby nie kolejni goście. Właściwie to tylko jeden gość.

W czym przeszkadza mi jeden losowy człowiek, który jak nieliczni degeneraci odwiedza pub w środku tygodnia? Teoretycznie w niczym. Jednak jak już wcześniej wspomniałem, w tym właśnie specyficznym lokalu dosiadanie się do obcych osób, było tak normalne jak korzystanie z drzwi w celu opuszczenia pomieszczenia, zamiast okna. Dokładnie tak było w moim przypadku. Podświadomie wyczułem, że nie spędzę tego wieczoru upajając się świadomością wszechogarniającej samotności, więc mimowolnie wcisnąłem się głębiej pod ścianę i nieco zmniejszyłem blask lampki. Wcześniej mnie widział, może teraz nie dostrzeże, więc skąd będzie wiedział, że tak naprawdę tu jestem? Student Schrödingera.

Mimo moich starań ukrycia się niczym zamaskowany zabójca z Dalekiego Wschodu, gość doskonale wiedział gdzie jestem. Podszedł do mnie i jakby w formie niewerbalnego pytania popatrzył i ujął oparcie wolnego krzesła. Kiwnąłem głową. Kolejna rzecz do zrobienia, oprócz sklejenia pieprzonego adidasa. Nabyć drogą kupna w najbliższej księgarni poradnik dla ludzi o bardzo kiepskiej asertywności.

Człowiek był zdecydowanie bardziej charakterystyczny niźli barman. Czarny golf, jeansy, mokasyny, obcięty na rekruta, posiadający delikatną brodę. Nieco ogorzała twarz kontrastowała z młodym wiekiem. Tak przynajmniej mi się wydawało. Znacie takich ludzi, którzy mogą mieć zarówno pięćdziesiąt jak i dwadzieścia pięć lat? Cóż, ja takowych nigdy nie znałem, ale właśnie ten gość tak wyglądał. Co było jeszcze dziwniejsze? Nosił zegarek na prawej ręce. Niby nic, może gość jest ekscentryczny albo ma niedowład lewej? W głowie zanotowałem sobie małe postanowienie. Czas przestać zadawać sobie pytania retoryczne, bo któregoś pięknego dnia mi odbije. Jeszcze bardziej.

Odstawił swoje piwo na stół i podał mi rękę. Nie przedstawił się, ale sam uścisk ręki mówił, że mógłby nazywać się Andrzej Połamię Ci Paluchy. Autentycznie facet mógłby być średniowiecznym narzędziem tortur, którego nie powstydziłoby się Święte Oficjum w Magdeburgu. A oni byli specjalistami od powolnego dozowania śmierci.

 

– Lubię to miejsce – zaczął. Głos miał adekwatny do siły uścisku ręki.

 

– Ja również – odparłem i zanurzyłem usta w kuflu.

 

– Lubisz grać w karty?

Przechyliłem głowę. Spodziewałem się, że facet będzie mi się zwierzał z problemów swojego życia, ewentualnie opowie mi jak drażni go szef, sąsiadka, kobieta z warzywniaka czy ten stary dziad w zdezelowanym Tico.

 

– Lubię, owszem. Poker, makao, kanasta, oczko…

 

– Kto by pomyślał, że karty to taki cudowny wynalazek – wyciągnął paczkę papierosów i zaproponował mi jednego. Wziąłem. Dlaczego nie? – Niby dla pospólstwa, marynarzy i tak dalej, ale mimo wszystko ile godzin się przy tym spędziło. Poker?

Kiwnąłem głową na zgodę. Klasyczny poker był prosty, krótki i jednocześnie całkiem relaksujący. Zaciągnąłem się głęboko papierosem. Oczywiście papierosy również palił odpowiednie. Drogie, czerwone, z nieco wymiętolonej paczuszki, a odpalał je niczym innym jak chromowanym Zippo.

Obserwowałem jak wyciąga z kieszeni nieco otłuszczoną paczuszkę dość starych kart. Podał mi je bez słowa, a ja od razu wiedziałem o co chodzi. Jego karty, ja tasuję i rozdaję, żeby zminimalizować ryzyko oszustwa z jego strony.

Nieco otłuszczona paczuszka sprawiła, że nikotynowy dym stanął mi kością w gardle. Powstrzymałem nieco atak kaszlu, jednak karty były co najmniej niesamowite. Firma Piatnik, niby nic dziwnego, gdyby nie fakt że zostały wyprodukowane w 1843 roku, a były w naprawdę dobrym stanie. Wyjąłem talię z opakowania i zacząłem z milczącym szacunkiem oglądać odrobinę archaiczne, jednak mimo wszystko cudne obrazki. Karty co ciekawe były orientowane w jedną stronę, w przeciwieństwie do dzisiejszych, które czytane od dołu i od góry, wyglądały tak samo. Walet jako odważny rycerz na wielkim koniu, dama – oszałamiająco piękna w cudownych szatach, król nie mógł reprezentować sobą większego majestatu dzierżąc berło o niesamowitej liczbie uchwyconych szczegółów. Joker był odrobinę nietypowy, bowiem zamiast klasycznego błazna, przedstawiał sobą chytrego diablika o drobnych, bystrych oczkach. Wzdrygnąłem się mimowolnie. Pierwszy zachwyt nad kunsztem wykonania tych kart, ustąpił postępującemu zdziwieniu. Wszystkie postacie nagle wydawały się być tak niesamowicie realistyczne, ba dałbym głowę, że diablik nieco zmienił wyraz twarzy, a na jego ustach zagościł delikatny uśmieszek… Odłożyłem karty na stół z rozmachem. Jednak mi odbiło od miarowego dźwięku kłapiącej podeszwy adidasa i zadawaniu sobie pytań retorycznych.

 

– Ładne czyż nie? – Zapytał mój towarzysz z lekkim uśmiechem na twarzy. Trudno było nie zauważyć, że karty zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie. – Posiadam je od wielu pokoleń.

 

– Są w niesamowitym stanie i do tego takie… realistyczne – rzuciłem.

Pokręciłem głową jednocześnie zaczynając tasować historyczne kartoniki. Oddzieliłem karty od dziewiątki w górę, rozdałem po pięć kart, po czym dostrzegłem, że mój przyszły oponent wcale nie sięga po swoje. Najwyraźniej od razu dostrzegł mój pytający wzrok, bo odezwał się nieco rozbawiony:

 

– Przecież nie będziemy grali tak o, dla zabawy. W pokerze zabawa polega na ryzyku.

Ciężko było nie przyznać mu racji, ale na co może sobie pozwolić student? Mam z nim zagrać o kłapiącego adidasa?

 

– Może o symboliczne piwo? – zaproponowałem. Kiwnął głową.

Powoli podniosłem swoje karty. Dwie dziewiątki, dziesiątka, dama i król. Postanowiłem zaryzykować i zagrać o małego strita, więc zdecydowanym ruchem wsunąłem dziewiątkę pod spód stosu, a następnie wyciągnąłem kartę z góry. As. Pogodziwszy się z myślą, że stracę właśnie kilka złotych na piwo – o krok dalej od wygrania sparingu z wątrobą – patrzyłem na mojego przeciwnika. Cały czas miał ten uśmiech na ustach. Wymienił dwie karty, po czym położył zawartość swojej ręki na stole. Trójka dziewiątek.

Z westchnieniem zgarnąłem karty i przetasowałem. Nadal nie skończył swojego piwa, więc na razie nie zamierzałem iść po następne. Może los się odwróci i ja wygram?

W istocie następną rundę wygrałem dość poważnie miażdżąc jego parę małym stritem i wychodząc na zero w długach. Kolejną również wygrałem, chociaż nieznacznie, trójka przeciwko dwóm parom. Z racji, że kończyłem już swoje piwo, mój oponent poszedł po moją słuszną wygraną.

Graliśmy tak nie rozmawiając. Miałem raczej dobrą passę, bo wygrałem jeszcze jeden kufel złotego trunku i dopiero wtedy ja musiałem zafundować portera mojemu niespodziewanemu towarzyszowi. W czasie kiedy dreptałem powoli do kontuaru, zaczęły nachodzić mnie dziwne myśli. Facet powiedział, że ma karty od wielu pokoleń… Pewnie chodziło o to, że są w jego rodzinie od lat. Ale mimo wszystko wiedział jakie pijam piwo, bo za każdym razem przynosił mi moje ukochane golden ale, chociaż to mógł usłyszeć od barmana. No i do tego nosił zegarek na prawej ręce. Najdziwniejsze było to, jakim cudem mógł wyrzucić trójkę dziewiątek, skoro ja miałem jedną w ręku, a drugą wsunąłem pod spód talii…

 

 

***

 

Zielone mroczki przed oczami biegały z zadziwiającą prędkością chociaż wcale nie miały nóżek. Kot dwa piętra wyżej tupał nieznośnie po tapczanie, a jamnik należący do właścicielki mojej stancji oddychał zadziwiająco głośno. Ręką namacałem szklankę wody stojącą na szafce obok łóżka i rozlewając połowę zawartości na siebie, wypaliłem na powrót zamknięte przewody układu pokarmowego. Krótka analiza zaistniałej sytuacji pozwoliła mi na wysnucie niedaleko idących wniosków. Mam kaca jak komuniści po imprezie triumfalnej na cześć zdobywców Berlina i obrońców Stalingradu.

Tytanicznym wysiłkiem woli zwlekłem się z mojego barłogu i zorientowałem się, że spałem w ubraniach. Dobre chociaż tyle, że zdjąłem buty. Szybki rekonesans uświadomił mi, że na biurku leży wszystko co powinno tam być, czyli mniej więcej to co wczoraj zabrałem wychodząc… no właśnie, gdzie ja polazłem?

Piwniczka, stare miasto, golden ale, nieznajomy hazardzista, złota świnia, kolejne wygrywane piwa… Stop. Złota świnia to pijackie zwidy. Jakim cudem dałem radę się tak naprać, skoro w portfelu miałem ledwo dwadzieścia złotych, a piłem w pubie? Słowo klucz, piwa które wygrałem. Czyli musiałem mieć naprawdę dobrą passę. Tylko co do cholery było dalej? Przypomniało mi się jeszcze postanowienie o zaprzestaniu zadawania sobie pytań retorycznych.

Zerknąłem na zegarek z westchnieniem i ziewnąłem rozdzierająco. Dochodziła dziewiąta, zajęcia miałem na mniej więcej jedenastą. Krótkie obliczenia w pamięci – co najmniej na skalę Pitagorasa – dały dobre wyniki. Piętnaście minut na prysznic, kolejne dziesięć na śniadanie, pięć na papierosa, następne pięć na wrzucenie co potrzebniejszych gratów do torby i pół godziny dojazdu na uczelnię. Miałem jakąś godzinkę zapasu, więc może zrobię coś miłego dla starszej pani i wyprowadzę tego jamnika. Pewno narobiłem wczoraj trochę hałasu wracając po nocy, więc jakoś się odwdzięczę.

Naciągnąłem buty, wcisnąłem do kieszeni klucze i zapalniczkę, a do ust wymiętego papierosa. Biedny student nie mógł poszczycić się chromowanym Zippo, ani drogimi papierosami. Biedny student miał jednorazówkę wielokrotnie dopełnianą gazem z puszki, a papierosy skręcał sam z gilz kupionych na lewo i tytoniu kupionego jeszcze bardziej na lewo… Ale przypominały mi się już szczegóły, może po drodze wpadnę na to jak wróciłem na stancję?

Rzuciłem krótkie „dzień dobry” wyraźnie rozeźlonej Starszej Pani, jednak kiedy zobaczyła, że sięgam po smycz jej Tuptusia, nawet się uśmiechnęła. Czyli nie było aż tak tragicznie… Paląc papierosa i spacerując z pieskiem po podwórku kamienicy, starałem się ignorować gwizdanie czajnika dwa piętra wyżej i huk generowany przez spacerujące gołębie, jednocześnie próbując dojść do tego co się działo poprzedniego wieczoru. Niestety przeszkadzał mi w tym dźwięk kłapiącego adidasa, więc skierowałem swoje kroki w stronę najbliższego kiosku. Kupię w końcu ten pieprzony klej…

 

 

***

 

 

Kiedy wróciłem z uczelni dochodziła już siedemnasta. Zjadłem szybko życiodajny, antykacowy rosół, którym uraczyła mnie Starsza Pani i zamknąłem się w swoich czterech ścianach, w moim ukochanym azylu, miejscu gdzie nie przeszkadzał mi nawet ten dziki rumor sąsiadki wieszającej pranie na podwórku, po czym zasiadłem do klejenia butów. Stara gazeta, adidas, tubka z klejem i wielofunkcyjne ręczniczki jednorazowe. Pod koniec krótkiej roboty, przytrzasnąłem obuwie trzema tomami podręcznika do chemii nieorganicznej i zostawiłem. Powinno tak schnąć chociaż te dwadzieścia cztery godziny, więc z braku butów na zmianę, postanowiłem odpuścić sobie dwa piątkowe wykłady… Dobrze jest mieć usprawiedliwienie swojego lenistwa.

Wyciągając się na łóżku miałem wreszcie moment, żeby na spokojnie pomyśleć o wydarzeniach dnia wczorajszego. Pamiętałem jak przez mgłę, że mój towarzysz wydał mi się dziwny, ale nie mogłem sobie za nic przypomnieć dlaczego. Graliśmy w pokera o piwa, głównie ja wygrywałem dlatego się tak strasznie upiłem. Potem były jakieś śmiechy, durne pijackie rozmówki, żadnych zwierzeń i dramatów jak u Dostojewskiego. Z boku pewnie wyglądało to tak jakby starszy brat zabrał młodszego do pubu i postanowili trochę podkręcić adrenalinę grając w karty o kolejne kufle eliksiru szczęścia.

Ale czy cały czas graliśmy o piwa? Skup się, skup się… Zaświtało mi coś…

 

– Zagrajmy o nieco wyższą stawkę – rzucił.

 

– A o soo?

 

– Jeżeli teraz wygrasz, za tydzień stawiam ci tak długo, aż nie będziesz mógł ustać na nogach – zaczął, cały czas z tym swoim uśmieszkiem. – Natomiast jeżeli przegrasz, za tydzień będziemy kontynuować grę. Wchodzisz w to?

 

– W suuumie, dlaszego by nie…

Koniec. Wspomnienie urywa się na amen. W gruncie rzeczy nie stało się nic strasznego, nie przegrałem swojej duszy, portfela, telefonu, ani cnoty. Fakt faktem, nie pamiętam jaki był wynik naszej ostatniej, jak zgaduję, rozgrywki, ale mimo wszystko żadna z możliwości nie jest specjalnie przerażająca. No cóż, poczekam do środy i wtedy się dowiem. Ale najpierw, krótka drzemka…

 

***

 

Delikatny półmrok wczesnego, wiosennego wieczoru dodawał choć odrobiny uroku paskudnemu miastu. Co prawda niektórzy uważali je za niemożliwie piękne i rozwijające… Stop. To już kiedyś było, dość narzekania. Idę do pubu, możliwe że będę dziś pił za darmo, adidas nie kłapie, na mieście nie ma tych jakże denerwujących ludzi, kolokwium poszło całkiem nieźle. Żyć nie umierać!

Otworzyłem drzwi prowadzące do piwnicznego baru i zszedłem po schodkach do sali, która jak zwykle ginęła w majestatycznym półmroku. Nie wiedzieć dlaczego, tym razem ta klimatyczna ciemność wydała mi się nieco przerażająca. Zatrzymałem się w pół kroku i rozejrzałem po sali. Obrazy Friedricha zniknęły, zastąpił je Beksiński i Bosch, nad barem nie było już portretu Łukasiewicza, a jakiś posępny starzec, trochę taki Święty Mikołaj po przejściach. Zorientowałem się co było jeszcze nie tak. Imitacje lampek naftowych zostały zastąpione grubymi, białymi świecami, a za barem nie było nikogo.

Trzasnęły drzwi za moimi plecami, aż cały podskoczyłem. Obróciłem się szybko o mało nie poznając się bliżej z podłogą, jednak zdążyłem odzyskać równowagę. Po schodach schodził mój tajemniczy nieznajomy.

 

– O już jesteś? – Zapytał z tym swoim pieprzonym uśmieszkiem. – Lubię punktualnych ludzi. Zagramy?

Czyli jednak przegrałem… W pierwszym odruchu chciałem się oburzyć, zagrozić mu, ale czułem jakby niewidzialna siła zabraniała mi tak zrobić. Powoli, niczym maszyna kiwnąłem dwa razy głową, chociaż nie miałem na to wpływu.

 

– Karty mają olbrzymią moc chłopcze. Same z siebie nie mogą nic osiągnąć, jednak warunki przez nie określone muszą być dotrzymane. Jednak tylko jeżeli stoi za nimi dobrowolna zgoda, a ty się przecież zgodziłeś, prawda?

Barman wyłonił się z zaplecza i położył ręce na barze. Kiedy patrzył na mojego towarzysza w jego oczach błyszczał… Gniew? Przecież ten łagodny i sympatyczny facet nie mógł czuć takich emocji! Nawet kiedy ktoś się awanturował był spokojny! Co znaczy ta cała stylistyka, zmiana wystroju? Nawet ta cholerna maselnica była smoliście czarna, a sierp błyszczał złowrogo.

 

– Karczmarzu, dla mnie porter, a dla mojego młodego przyjaciela golden ale! Pierwszego ja stawiam!

Kierowany nie swoją wolą, jakby przemocą wyrwany ze swojego ciała, szedłem długimi krokami w kierunku stolika w kącie sali, tego przy którym siedziałem ostatnio. Ze środka mnie chciały ulatywać spazmy gniewu, krzyk, płacz i Bóg jedynie raczy wiedzieć co jeszcze. Usiadłem ciężko za stołem i ponuro patrzyłem na kufel, postawiony na nim przez nieznajomego.

Cały czas uśmiechając się, przysunął ku mnie opakowanie z kartami. Teraz kiedy je wyjąłem wydawały mi się karykaturalne, potwornie brzydkie i groteskowe, ale przede wszystkim straszne. Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że koń waleta ma krwistoczerwone oczy, a on sam ma na twarzy wymalowany okrutny wyraz. Dama choć piękna jest lubieżna, choć mówiąc językiem bardziej nowoczesnym i zarazem mniej przystępnym, wygląda jak zwykła kurwa. Król natomiast ma w swoich oczach coś z szaleństwa, tej chorej tyrańskiej odmiany sadyzmu, które przed wiekami malowała się zapewne na twarzach Nerona i Kaliguli. Jedynie diablik, pozostał paskudnie uśmiechnięty. Drżącymi rękami rozdzieliłem karty do pokera i przetasowałem, po czym rozdałem ponownie, po pięć. Na ręku miałem ponownie niepełnego strita i dwie dziewiątki. Po raz kolejny zdałem się na ślepy los, wsuwając dziewiątkę pod spód stosu i wyciągając kartę z jego wierzchu. Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem swój błąd. Po raz kolejny nic to nie dało, tylko że teraz w dłoni ściskałem kolejnego króla.

 

– Zapewne masz wiele pytań, jednak z jakiś przyczyn ich nie zadajesz – powiedział powoli, cały czas z tym swoim uśmieszkiem. – Postaram się jednak odpowiedzieć, bo myślę, że znam twoje pytania. A przede wszystkim znam na nie odpowiedzi. Zastanawiasz się zapewne dlaczego zmienił się wystrój. Uspokoję cię, to przejściowe, już niedługo wszystko w tym pubie wróci do normy. Barman nie lubi mnie podobnie jak większość ludzi, nie jestem zbyt sympatyczną osobą, jednak ani on, ani nikt inny nie może na to nic poradzić.

Przerwał na chwilę i oparł się wygodnie o krzesło. Sięgnął po kufel z piwem, patrząc cały czas na mnie. Po chwili uderzył się w czoło, wyjął papierosy i zaproponował mi jednego. Ledwo panując nad swoimi emocjami wyjąłem papierosa, a zaraz po tym próbowałem go odpalić moją jednorazową zapalniczką. Oczywiście odmówiła mi posłuszeństwa, więc pochyliłem się ku świeczce.

 

– Nie wiesz, że odpalanie papierosa od świeczki przynosi pecha? – Zapytał drwiąco i przysunął do mnie płonący knot swojej benzynowej zapalniczki. – Jakoś nie pijesz swojego ukochanego golden ale. To brak kultury, w końcu ja je kupiłem.

Posłuszny jak owca upiłem łyk piwa i o mało się nie udławiłem. Było obrzydliwie gorzkie, w środku pływały jakieś dziwne fusy, coś jakby osad z… jęczmienia i drożdży? Co tu się dzieje do ciężkiej cholery?

 

– Kolejny brak kultury. Mógłbyś chociaż udawać, że jest smaczne. Mama nie nauczyła cię podstawowych zasad savoir vivre. Tak samo jak nie nauczyła cię, że nie wolno pić z obcymi – syknął, a w jego oczach zabłysły złośliwe ogniki. Uśmiech zniknął z jego twarzy, a zastąpił go ohydny grymas pogardy i nienawiści.

Nagle zaczęło mi się przypominać, dlaczego uznałem go za dziwnego faceta. Zegarek na prawej ręce, nadprogramowa ilość kart, wiedział jakie lubię piwo. Poczułem, że to koniec początkowych wyjaśnień. Powoli odkładałem drżącą ręką swoje rozdanie na stół, równocześnie z moim oponentem. Kątem oka zobaczyłem, że w jego dłoni spoczywa po raz kolejny ustawienie

dwóch losowych kart i trzy dziewiątki. Jak do cholery to było możliwe?

 

– Jak? To takie stałe ułożenie. Zawsze mam taki zestaw trzech kart w pierwszej rundzie – wyjaśnił.

 

Jednak to co zrobił dopiero później, sprawiło że na moje plecy wstąpiły zimny pot, a ciało zaczęło drgać w paroksyzmach lęku. Powolnymi, miarowymi ruchami zaczął odwracać kartę po karcie. Wcześniej nie zwróciłem uwagi na koszulki kart, a one również były jednostronne. Przedstawiały z pozoru zwykły las, jednak teraz wydawał mi się on straszliwie mroczny, jak uroczysko, których bali się ludzie jeszcze do początków XX wieku. Jednak nie to było najgorsze. Koszulki dziewiątek były odwrócone do góry nogami. Tak naprawdę to wcale nie były dziewiątki.

 

– Zapewne nie pamiętasz o co graliśmy w ostatniej rozgrywce. Widzę po tobie, że nie pamiętasz – sięgnął po kufel. Lewą ręką. Był leworęczny. – Wygrywałeś, cały czas wychodziłeś na swoje. Ja postawiłem ci sześć piw, ty mi jedno, potem wygrałeś rozgrywkę o dzisiejszy dzień. Byłeś taki zadowolony z siebie, pewny że już zawsze ci się uda, więc zgodziłeś się zagrać jeszcze raz. Próżność chłopcze, próżność cię zgubiła. Bardzo lubię alkohol, bo sprzyja próżności, a w końcu próżność to ulubiony z moich grzechów.

Bałem się. Kurwa mać, jak ja się bałem. Czułem, że zaraz nie wytrzymam i popuszczę ze strachu. A kiedy zobaczyłem co się dzieje dalej, byłem już całkowicie pewny. Pewny tego, że moje ubranie będzie musiało trafić do prania.

W nozdrza uderzył mnie potworny smród, a oczy zostały zaatakowane najgorszym obrazem świata. Świece, począwszy od ostatniej w sali, zaczynały gasnąć, a mój towarzysz zaczął się zmieniać. Jego skóra zaczęła się topić i pękać, język wydłużał się, zęby stawały się długie i ostre, ubranie znikało ustępując gęstej sierści, włosy zapadały się w głąb czaszki. Po chwili wszystkie świece zgasły, a ja odetchnąłem z ulgą, że nie muszę na to patrzeć. Jednak kiedy spojrzałem na dwa ogniki błyszczące w ponurej, kleistej ciemności, na moje usta bezwiednie cisnęło się pytanie.

 

– O co zagraliśmy w ostatniej partii?

 

– O ciebie.

Koniec

Komentarze

Nie zachwyciło. Pomysł nienowy, a wykonanie (przecinki zwłaszcza, ale i przegadanie, zwłaszcza pierwszej części) też nie powala.

No i mam alergię na generalizacje w rodzaju:

“Jak każdy student, również ja musiałem wypełnić zaszczytny obowiązek robienia krzywdy swojej ukochanej wątrobie (…) Każdy porządny student polskiej uczelni wyższej chodzi urżnąć się regularnie, przynajmniej raz w tygodniu, w piątek lub w sobotę.” Skończyłam trzy kierunki na UJ i zapewniam cię, że to nieprawda.

http://altronapoleone.home.blog

To jedynie żart zrodzony ze stereotypu, również studiuję i sam doskonale zdaję sobie sprawę, że to nieprawda. Jednak uważam, że dla nieco ironizującego w swojej głowie bohatera, nie jest to nic co może wywoływać jakiekolwiek emocje. Dzięki za opinię i pozdrawiam :)

To jedynie żart zrodzony ze stereotypu

W takim razie czegoś zabrakło, bo nie widać, że to żart. Opowiadanie jest bardzo na serio, nie czuje się autorskiego dystansu do bohatera czy świata… Po części może to sprawiać też pierwszoosobowa narracja, w której osiągnięcie ironicznego dystansu jest szczególnie trudne. A w natłoku tekstów, w których chlanie na umór jest gloryfikowane tak, że Lowry może się schować, po prostu miewam tego dość.

http://altronapoleone.home.blog

Nie uwiodło. Tekst jest masakrycznie przegadany. Po peanach na temat ulubionej knajpy miałam ochotę przestać. Dopiero w końcówce robi się ciekawie, ale też szału nie ma, bo tytuł wiele zdradza i wiadomo, że z facetem musi być coś nie tak.

Fajne zagranie z trzema dziewiątkami.

Jeśli chodzi o tematykę, to czytałeś może piórkowy tekst Wybranietz?

Babska logika rządzi!

Drakaina – Rozumiem co chcesz powiedzieć, przemyślę to przy następnych próbach stworzenia czegoś ciekawego.

Finkla – Opinia nt. tytułu już się pojawiała, teraz mam potwierdzenie za co bardzo dziękuję :) Jeżeli chodzi o Wybranietz to nie, nigdy nie wpadło mi w ręce, ale z chęcią sprawdzę.

Straszliwie przegadana, nie najlepiej napisana i niezbyt zajmująca opowieść o grze w pokera przy okazji picia piwa, z wplecionym osobliwym wątkiem o odpodeszwiającym się bucie.

Mam nadzieję, DanteAl, że twoje przyszłe opowiadania będą ciekawsze i znacznie lepiej napisane, bo Dantejskiego pokera, niestety, nie mogą uznać za satysfakcjonują lekturę.

 

De­li­kat­ny pół­mrok wcze­sne­go, wio­sen­ne­go wie­czo­ru do­da­wał choć odro­bi­ny uroku pa­skud­ne­mu mia­stu. –> De­li­kat­ny pół­mrok wcze­sne­go, wio­sen­ne­go wie­czo­ru do­da­wał odro­bi­nę/ nieco/ trochę uroku pa­skud­ne­mu mia­stu.

Sprawdź znaczenie słowa choć.

 

Wąski chod­nik, bru­ko­wa­na ulica… –> Wąski chod­nik, bru­ko­wa­na jezdnia

Ulicę tworzą jezdnia i chodnik dla przechodniów.

 

z do­dat­kiem ży­wi­cy fe­no­lo­wo – for­mal­de­hy­do­wej… –> …z do­dat­kiem ży­wi­cy fe­no­lo­wo-for­mal­de­hy­do­wej

W tego rodzaju połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy. Spacje są zbędne.

 

rów­nież ja mu­sia­łem wy­peł­nić za­szczyt­ny obo­wią­zek… –> Raczej: …rów­nież ja mu­sia­łem s­peł­nić za­szczyt­ny obo­wią­zek

 

tak jakby in­for­ma­tyk od­po­wie­dzial­ny za utrzy­ma­nie po­rząd­ku w ser­we­row­ni, raz w ty­go­dniu plą­tał­by ka­bel­ki… –> …raz w ty­go­dniu plą­tał­ ka­bel­ki

 

cier­pią­cy na de­li­kat­ne za­bu­rze­nia ob­se­syj­no – kom­pul­syw­ne… –> …cier­pią­cy na de­li­kat­ne za­bu­rze­nia ob­se­syj­no-kom­pul­syw­ne

 

oprócz po­zba­wie­nia mnie wiary w przy­szłość na­sze­go pięk­ne­go kraju, na­tchnę­ła mnie i spo­wo­do­wa­ła… –> Czy oba zaimki są konieczne?

 

A skoro nie ma moż­li­wo­ści ko­rzy­sta­nia z fejs­bu­ka… –> A skoro nie ma moż­li­wo­ści ko­rzy­sta­nia z Facebooka

 

tak gi­gan­tycz­ną ilo­ścią ki­lo­wa­to­go­dzin wy­bi­tą na licz­ni­ku gdzieś na klat­ce scho­do­wej. W dzi­siej­szych cza­sach, lu­dzie tacy jak ja spo­ty­ka­ją się z gi­gan­tycz­ną dys­kry­mi­na­cją. –> Powtórzenie.

 

A w mojej uko­cha­nej mor­dow­ni mimo wszyst­ko wolno palić. Co re­pre­zen­tu­je dumna i czy­sta po­piel­nicz­ka… –> Popielniczki niczego nie reprezentują, a i duma popielniczkom jest obca.

Proponuję: …wolno palić, o czym świadczy czy­sta po­piel­nicz­ka…

 

Gdy­bym wszedł z roz­ma­chem do mojej uko­cha­nej mor­dow­ni… –> Na czym polega wejście z rozmachem?

 

Świa­tło w znacz­nej mie­rze są­czą­ce się z elek­trycz­nych lam­pek…–> Co, w tej sytuacji, było źródłem światła w mniejszej mierze?

 

Lu­bi­łem to miej­sce. Cho­dzi­łem tutaj co ty­dzień… –> Raczej: Przycho­dzi­łem tutaj co ty­dzień

 

Ko­szu­la w krat­kę, pod­wi­nię­te rę­ka­wy, je­an­sy… –> Ko­szu­la w krat­kę, pod­wi­nię­te rę­ka­wy, dżinsy

Używamy pisowni spolszczonej.

 

Nie cuch­nął, nie pach­niał, nie prze­py­chał się w tram­wa­ju, nie dawał się prze­pchnąć… –> Skąd bohater to wiedział? Czy on i barman jeździli tym samym tramwajem?

 

– Karcz­ma­rzu, piwa – za­wsze chcia­łem to zro­bić. –> – Karcz­ma­rzu, piwa! – Za­wsze chcia­łem to zro­bić.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się poradnik: http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

De­li­kat­nie skrę­ci­łem nieco świa­tło pseu­do naf­to­wej lamp­ki… –> De­li­kat­nie przyciemniłem nieco świa­tło pseu­donaf­to­wej lamp­ki

 

Czar­ny golf, je­an­sy, mo­ka­sy­ny, ob­cię­ty na re­kru­ta… –> Czar­ny golf, dżinsy, mo­ka­sy­ny, ostrzyżony na re­kru­ta

 

czy ten stary dziad w zde­ze­lo­wa­nym Tico. –> …czy ten stary dziad w zde­ze­lo­wa­nym tico.

Nazwy pojazdów piszemy małymi literami. http://www.rjp.pan.pl/index.php?view=article&id=745

 

ni­czym innym jak chro­mo­wa­nym Zippo. –> Piszesz o zapalniczce, a ta jest rodzaju żeńskiego, więc: …ni­czym innym, jak chro­mo­wa­ną zippo.

 

wy­cią­ga z kie­sze­ni nieco otłusz­czo­ną pa­czusz­kę dość sta­rych kart. –> Otłuszczenie to nadmiar tkanki tłuszczowej, a paczuszka kart to talia.

Proponuję: …wy­cią­ga z kie­sze­ni nieco zatłusz­czo­ną talię dość sta­rych kart.

 

Nieco otłusz­czo­na pa­czusz­ka spra­wi­ła… –> Jak wyżej.

 

Walet jako od­waż­ny ry­cerz na wiel­kim koniu, dama – osza­ła­mia­ją­co pięk­na w cu­dow­nych sza­tach, król nie mógł re­pre­zen­to­wać sobą więk­sze­go ma­je­sta­tu dzier­żąc berło o nie­sa­mo­wi­tej licz­bie uchwy­co­nych szcze­gó­łów. Joker był odro­bi­nę nie­ty­po­wy, bo­wiem za­miast kla­sycz­ne­go bła­zna, przed­sta­wiał sobą chy­tre­go dia­bli­ka… –> O ile mi wiadomo, w talii kart są po cztery figury, więc: Walety, jako od­waż­ni ry­cerze na wiel­kich koniach, damy – osza­ła­mia­ją­co pięk­ne w cu­dow­nych sza­tach, króle nie mogły re­pre­zen­to­wać sobą więk­sze­go ma­je­sta­tu, dzier­żąc berła o nie­sa­mo­wi­tej licz­bie uchwy­co­nych szcze­gó­łów. Jokery były odro­bi­nę nie­ty­po­we, bo­wiem za­miast kla­sycz­ne­go bła­zna, przed­sta­wiały chy­tre­go dia­bli­ka

 

– Po­sia­dam je od wielu po­ko­leń. –> Wypowiedź sugeruje, że posiadający karty żyje od wielu pokoleń, a tym samym daje do zrozumienia, że nie jest on człowiekiem.

 

roz­da­łem po pięć kart, po czym do­strze­głem, że mój przy­szły opo­nent wcale nie sięga po swoje. –> …że mój partner/ przeciwnik/ rywal wcale nie sięga po swoje.

Oponent to ktoś, kto ma odmienne zdanie.

 

Cięż­ko było nie przy­znać mu racji… –> Trudno było nie przy­znać mu racji

 

zo­rien­to­wa­łem się, że spa­łem w ubra­niach. –> …zo­rien­to­wa­łem się, że spa­łem w ubra­niu.

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Odzież, którą mamy na sobie to ubranie.

 

Słowo klucz, piwa które wy­gra­łem. –> Wytłuszczenie i kursywa są jak dwa grzybki w barszczyku. Wystarczyłaby kursywa.

 

nie mógł po­szczy­cić się chro­mo­wa­nym Zippo… –> …nie mógł po­szczy­cić się chro­mo­wa­ną zippo

 

do sali, która jak zwy­kle gi­nę­ła w ma­je­sta­tycz­nym pół­mro­ku. –> Na czym polega majestatyczność półmroku?

 

Trza­snę­ły drzwi za moimi ple­ca­mi, aż cały pod­sko­czy­łem. –> A czy mogła podskoczyć tylko jego cześć?

 

– O już je­steś?Za­py­tał z tym swoim pie­przo­nym uśmiesz­kiem. –> Raczej: – O już je­steś!stwierdził/ zauważył z tym pie­przo­nym uśmiesz­kiem.

Skoro go widział, to po co pytał? Czy mógł pytać z cudzym uśmieszkiem?

 

Karty mają ol­brzy­mią moc chłop­cze. Same z sie­bie nie mogą nic osią­gnąć, jed­nak wa­run­ki przez nie okre­ślo­ne muszą być do­trzy­ma­ne. –> W jaki sposób karty określają warunki?

 

jed­nak z jakiś przy­czyn ich nie za­da­jesz… –> …jed­nak z jakichś przy­czyn ich nie za­da­jesz

 

ude­rzył się w czoło, wyjął pa­pie­ro­sy i za­pro­po­no­wał mi jed­ne­go. Ledwo pa­nu­jąc nad swo­imi emo­cja­mi wy­ją­łem pa­pie­ro­sa… –> Powtórzenie.

 

– Ko­lej­ny brak kul­tu­ry. –> Raczej: – Ko­lej­ny przejaw braku kul­tu­ry.

 

Mama nie na­uczy­ła cię pod­sta­wo­wych zasad sa­vo­ir vivre. –> …zasad savoir-vivre’u.

 

spo­czy­wa po raz ko­lej­ny usta­wie­nie

dwóch lo­so­wych kart i trzy dzie­wiąt­ki. Jak do cho­le­ry to było moż­li­we? –> Zbędny enter.

 

Jed­nak to co zro­bił do­pie­ro póź­niej, spra­wi­ło… –> Jed­nak dopiero to, co zro­bił póź­niej, spra­wi­ło

 

na moje plecy wstą­pi­ły zimny pot… –> Literówka.

 

strasz­li­wie mrocz­ny, jak uro­czy­sko, któ­rych bali się lu­dzie… –> …strasz­li­wie mrocz­ny, jak uro­czy­sko, któ­rego bali się lu­dzie… Lub: …strasz­li­wie mrocz­ny, jak uro­czy­ska, któ­rych bali się lu­dzie

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A mnie się nawet podobało. Tekst rzeczywiście przegadany, ale przyjęłam, że to taka konwencja monologu wewnętrznego, więc mi to nie przeszkadzało. Na większość błędów wychwyconych przez Regulatorkę, w ogóle nie zwróciłam uwagi, a wręcz uważałam, że pod względem warstwy technicznej tekst wypadał całkiem dobrze. Daruję sobie komentarz, że pomysł “nie nowy”, bo sama nie lubię go dostawać. Stwierdzenie to, nawet jeśli prawdziwe, wydaje się niemal nieuniknione, bo większość rzeczy, już ktoś napisał/wymyślił, więc większość dzisiejszej twórczości, opiera się (moim zdaniem) na takim odtwarzaniu, by wnieść coś nowego, do oklepanego tematu. W moim odczuciu, udało Ci się to. Nawet jeśli tytuł  i w ogóle cała sceneria, dość mocno sugerowały, kim był tajemniczy jegomość, to motyw kart i ich szczegółowe opisanie, bardzo mi się spodobał. Zakończenie nie porwało. Wypowiedzi diabła trochę zbyt papierowe i sprawiające wrażenie mało naturalnych (ale jak wypowiada się diabeł?) to moim zdaniem największe wady tego tekstu. Chciałabym też wiedzieć, dlaczego właściwie zainteresował się on naszym anonimowym bohaterem? Czy po prostu nawinął się pod rękę? Tutaj chciałabym jakiegoś rozwinięcia. Poza tym, czytało się dobrze. 

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow, Creeps in this petty pace from day to day, To the last syllable of recorded time; And all our yesterdays have lighted fools The way to dusty death.

Pomysł jest, nawet jeśli nienowy. Całkiem niezły pomysł na budowanie napięcia i konstrukcję. Jednak to, co przeszkadzało mi, to dłużyzny. Nim przebiłem się przez wstęp, już byłem znudzony. Ostateczne wyjaśnienie też zostało przykryte nadmiarem słów – zanim gracz doszedł do ostatniej linii, która miała być puentą i podsumowaniem, zdołałem odgadnąć jego zamiary. Skondensowanie tekstu wyszłoby tutaj na dobre.

Tak więc zamysł jest, tylko warsztat niewyrobiony. Chwytaj więc przydatne linki:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Powodzenia!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Przegadanie nie przeszkadzało mi zbytnio, bo całkiem ciekawy wyszedł Ci bohater i jego przemyślenia czytało się dość przyjemnie. Gorzej z fabułą – zakończenie przewidywalne, wcześniej działo się też niewiele.

Pomysł z dziewiątkami dobry, ale powtórzę za przedmówcami: przegadane.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka