- Opowiadanie: karlo - Athiĕn

Athiĕn

Mój pierwszy tekst, który udostępniam szerszej publiczności. Opowiadanie nie było pisane specjalnie na ten konkurs, ale raczej wpisuje się całkiem w jego ramy. Mam nadzieję, że nie zostanę zjedzony – a jak już, to wyciągnę trochę nauki. Przyjemnej lektury :))

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Athiĕn

Na niebie zakwitł pełny księżyc, oświetlając odchodzące w głąb miasta kanały. Salvadore podziwiał z łódki jego architekturę, ciesząc się widokiem budynków równo ustawionych wokół wąskiego kanału. Po kilku tygodniach spędzonych na morzu doceniał każdą zamkniętą przestrzeń.

Oprócz niego w małej łodzi siedziały dwie osoby. Ich przewodnik – na oko dwunastoletni chłopiec, który nie odzywał się od momentu, kiedy pojawił się w umówionym miejscu i kazał im wejść do łódki oraz Tarel, jego wspólnik od interesów i równocześnie najlepszy przyjaciel. W zasadzie jedyny. W tym zawodzie niewielu było, którzy nie wbiliby noża w plecy, choćby dla najmniejszego zysku. Salvadore nie narzekał, zdążył do tego  przywyknąć. W końcu światek przemytników to nie bale i tańce tak uwielbiane przez wysoko urodzonych.

W gruncie rzeczy nasze światy nie są bardzo różne od siebie, pomyślał. Zarówno oni, jak i my zawieramy sojusze, knujemy, staramy się wywalczyć jak najlepszą pozycję, spędzamy wieczory na upijaniu się. Tylko że oni robią to w bardziej śliski sposób, a rzygają winami, za których cenę można by zaopatrzyć cały statek w żywność na tydzień.

Z zamyślenia wyrwało go szarpnięcie. Łódź przechyliła się, kierując ich w jeszcze węższą odnogę kanału. Przed nimi wyrosła brama, zmuszając chłopca do zatrzymania łódki. Przewodnik wymierzył kijem, którego używał do odpychania się w wodzie i stuknął w okienko po prawej stronie kanału. Trzy razy szybko, raz wolno, dwa szybko. Po chwili okno uchyliło się, ukazując wykrzywioną twarz dryblasa, która ku wielkiemu zdumieniu Salvadora zdołała wykrzywić się jeszcze bardziej, przywodząc na myśl zepsutego pomidora.

– Czego? – zaskrzeczał.

– Wiozę gości do Pana – odpowiedział spokojnie chłopiec.

– Jakiego Pana, jakich gości, hmm? Myślisz, hmm, myślisz, że każdy… – Zanim dokończył, chłopak cisnął w jego kierunku tabliczką. Po kanale poniósł się pusty dźwięk, kiedy kawałek drewna uderzył mężczyznę w czoło, lecz Salvadore nie zdążył zobaczyć, co było na nim wyryte.

W oczach strażnika zalśniła chęć mordu. Chwycił za włócznię. Przemytnicy stężeli i złapali za bronie ukryte pod płaszczami – Tarel za przypasane miecze, Salvadore za swój kostur. Chłopiec jedynie lekko, niemal niezauważalnie drgnął. Nagle wzrok osiłka padł na tabliczkę. Wybałuszył oczy, sapnął ociężale i wypuścił włócznię z rąk, po czym zniknął w niewidocznej z łódki części pokoju. Po chwili usłyszeli dźwięk zębatek, a brama zaczęła się powoli unosić.

Ta scena nie zaskoczyła Salvadora w najmniejszym stopniu. Mimo iż ich klient nie należał do arystokracji, niewątpliwie posiadał środki i wpływy znacznie wykraczające poza możliwości każdego wysoko urodzonego w tym mieście. Mówiło się nawet o monopolu Drexyla, choć doniesienia informatorów były sprzeczne w tej kwestii. Salvadore westchnął w duchu. To nie będzie łatwe spotkanie. Jedno było pewne – musieli grać ostro. A tego właśnie Salvadore obawiał się najbardziej. Tarel lubił agresywną politykę. Aż za bardzo.

Wpłynęli w ciemność.

 

*

 

Tarel odetchnął z ulgą, kiedy wreszcie zobaczyli światło. Nie wiedział, jak długo płynęli, ale wystarczająco, żeby całkowicie stracił orientację. Podejrzewał, że zatoczyli kilka kółek, zanim skierowali się do rzeczywistego celu. Przez całą drogę wyczekiwał jakiegokolwiek zagrożenia; ciemność go niepokoiła.

Zastanawiał się, skąd chłopak wiedział, jak płynąć. Niemożliwe, żeby znał całą sieć kanałów na pamięć, a nawet jeśli, to tunel był za wąski, żeby płynąć tak sprawnie. Chłopiec z pewnością widział w ciemności. Mógł być mieszańcem. Kiedy wsiadali do łodzi, wyglądał na ludzkie dziecko, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Tarel widywał już przypadki, kiedy bogaty arystokrata hodował mieszańce na własny użytek. Plugawa i nieludzka praktyka. Mało które dziecko przeżywało po procesie hybrydyzacji; zazwyczaj rodziło się martwe lub umierało w przeciągu tygodnia z powodu wadliwie funkcjonujących organów. Ale jeśli przeżyło, posiadało imponujące umiejętności przejęte od zwierzęcia, którego cechy mu zaszczepiono – nadludzką siłę, nieprawdopodobną zwinność czy właśnie umiejętność widzenia w ciemności.

Kiedy dobili do pomostu na końcu tunelu Tarel błyskawicznie wyskoczył z łódki, zaskakując tym chłopca. Chłopak skulił się przestraszony i pospiesznie schował trzymany w ręku okrągły przedmiot o brunatnym kolorze i powierzchni pokrytej runami.

Zatem w ten sposób byłeś w stanie tak nieomylnie prowadzić łódkę w ciemności, pomyślał Tarel, jednak nie mieszaniec. W ręku chłopca niezaprzeczalnie dostrzegł w połowie spaloną pieczęć. Ukradkiem spojrzał na Salvadora, zastanawiając się czy przyjaciel również to zauważył. Poczuł ukłucie niepokoju. Jeszcze nigdy nie spotkał człowieka, który pozwalał sobie na wyposażenie zwykłego sługi w pieczęć.

– Pomóc ci, Sally? – Wyciągnął rękę do Salvadora. – Starość nie radość, eh?

– Dobrze wiesz, że nie cierpię, jak się tak do mnie zwracasz – odparł Salvadore, wdrapując się na pomost.

Tarel dokładnie rozglądał się za każdą możliwą awaryjną drogą ucieczki. Nie znalazł żadnej.

Zostali poprowadzeni po stromych, kamiennych schodach do prostego pokoju o gołych ścianach bez okien, pośrodku którego stał stół sporych rozmiarów. Po drugiej stronie pomieszczenia znajdowały się mocne, drewniane drzwi, których pilnowało dwóch goryli. Ich jedynym uzbrojeniem były jednoręczne miecze przypięte do pasa. Tarel zastanawiał się, czy oni też posiadali pieczęcie. Jeśli tak, to możemy być w niemałych tarapatach, jeśli sprawy przybiorą niepożądany obrót, pomyślał.

Nagle drzwi otworzyły się, a do pomieszczenia wszedł gruby mężczyzna odziany w kolorową szatę, której część wlókł za sobą po podłodze. Jego uszy, nos i usta ozdabiały kolczyki, a serdelkowate palce lśniły od blasku pierścieni. Kupiec rozparł się wygodnie w stojącym przy stole fotelu.

– Panie Tarel. – Zaczął. – Raczy mnie pan oświecić, który mamy dzień?

– Dwunasty po pełni.

– A jednak potrafi pan liczyć. – Grubas uśmiechnął się ironicznie. – W takim razie czego pan nie zrozumiał w stwierdzeniu, że dostawa towaru ma nastąpić w okolicach pełni? – zapytał, podnosząc głos.

– Wysłałem list. Warunki atmosferyczne nie pozwoliły nam na wypłynięcie z…

– Dwanaście! Kurwa! Dni! – ryknął tamten. – Czy wy, maluczcy przemytnicy, wiecie co oznacza dwanaście dni opóźnienia dla handlarza? Zatrudniłem was do tego zadania, bo podobno jesteście najlepsi – zawiesił głos, cały czerwony. – A może ja się mylę. Może powinienem się cieszyć, że spóźniliście się dwanaście pierdolonych dni, narażając mnie na utratę dwóch klientów, bo kto inny przypłynąłby za pół roku, co? – rzucił opryskliwie i wlepił w nich wzrok.

Przemytnicy patrzyli na wybuch handlarza niewzruszeni.

– Skończyłeś? – zapytał Tarel. Drażniła go ta cała sytuacja. Starał się przyjąć postawę, jakby wrzaski kupca nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia, lecz w kościach czuł, że nie wyjdą z tego obronną ręką. Starał się wyczuć rozmówcę, zmusić go do spuszczenia z tonu. Musiał zaryzykować. – Nikt inny nie podjąłby się tego zadania, nie udawaj głupiego, Drexyl. Przemyt substancji alchemicznych, z których stapia się pieczęcie, jest karany śmiercią. Ryzyko było spore, ale jesteśmy z całym towarem. Nie gwarantowaliśmy ci, że przypłyniemy dokładnie w pełnię. Wyszło, jak wyszło, ale z tego co mi wiadomo, krucho z substancjami alchemicznymi w tym rejonie. Szlak Athiĕn – Eith został wstrzymany przez przepychanki polityczne. Może być ciężko o pieczęci… nawet dla chłopców na posyłki. – Uśmiechnął się paskudnie. Wiedział, że igra z ogniem. Na dodatek nie był pewny czy rzeczywiście zamknięcie akurat tego szlaku handlowego uderzyło w handlarza.

– A tobie wydaje się, że kim jest…

– Maluczkim przemytnikiem. – Tym razem Tarel wszedł mu w słowo. Patrzył Drexylowi prosto w oczy wiedząc, że słowa drażnią handlarza. Nie nawykł, żeby ktoś niższego stanu w ogóle śmiał mu spojrzeć w oczy, a co dopiero przerywać. Stali tak, mierząc się wzrokiem, kiedy wtrącił się Salvadore:

– Za dużo nerwów, panowie. Zamiast prowadzić utarczki słowne, może zajmijmy się interesami. – Rozłożył ramiona w pojednawczym geście. – Przybyliśmy do Athiĕn z lekkim poślizgiem, zatem proponujemy panu, panie Drexyl pięcioprocentowy rabat od umówionej kwoty. Sądzę, że każda ze stron powinna być tym usatysfakcjonowana. – Zakończył z uprzejmym uśmiechem.

Drexyl przeniósł na niego powoli wzrok.

– Dobrze, że pan z nami jest, Salvadore. Ktoś musi temperować młodzika. Z chęcią sam bym się tym zajął, ale czas nagli. – Wyszczerzył się, widząc, jak młodszy z przemytników zagryza wargę, usiłując się opanować. Złoto w jego zębach zalśniło w świetle lamp. – Ośmioprocentowy upust oczywiście przyjmę, ale widzicie panowie, jak już wspominałem, dwanaście dni dla handlarza to całkiem sporo. Nie interesują mnie już zioła, które przywieźliście. Wezmę od was tylko metale alchemiczne.

– Nie! – warknął Tarel. Drexyl wybałuszył na niego oczy. – Narażamy się, żeby przeprawić się z całym ładunkiem, a ty myślisz, że wybierzesz sobie, co ci pasuje? Umowa zawierała metale oraz różne rodzaje roślinności. Bierzesz wszystko albo gówno będziesz miał…

– Tarel! – zawołał Salvadore.

– …myślę, że konkurencja z przyjemnością przyjmie tak rzadki towar za osiemdziesiąt procent ceny.

– Proszę bardzo. Próbuj, chłoptasiu. To moje miasto! – Handlarz wstał gwałtownie. – Ja jestem konkurencją! Jestem tym miastem! Wynoście się stąd, kurwie syny, bo każę was wychłostać!

– Śmiało – warknął Tarel i nieznacznie wysunął jeden ze swoich dwóch mieczy z pochwy. Dwóch goryli instynktownie zareagowało, dobywając broni. Sally mocniej ujął swój kostur. Stali tak mierząc się wzrokiem. Jedynym dźwiękiem rozbrzmiewającym w pomieszczeniu było głośne dyszenie Drexyla.

– Chowajcie te miecze, głupcy! – zawołał nienaturalnie skrzekliwym głosem handlarz. Osiłki niechętnie wykonały polecenie. – A wam, mierne złodziejaszki, radzę opuścić port jeszcze przed świtem. Miasto nie lubi przyjezdnych. Zjada ich, a ciała wypluwa w morze. – Rzucił im osobliwe, pełne wrogości, spojrzenie i opuścił komnatę, zawijając za sobą szatą.

 

*

 

– Do końca postradałeś zmysły? – zapytał gwałtownie Salvadore.

Przemierzali wąskie uliczki miasta, zmierzając ku statkowi. Blask księżyca odbijał się w spokojnej tafli kanału. Odgłos ich kroków niósł się po wodzie, mącąc nienaturalną ciszę panującą w mieście.

– Nic by od nas nie kupił. Dobrze o tym wiesz. Chyba że chciałeś oddać towar za pół darmo – rzucił zawadiacko Tarel.

– Może trzeba było. Wyszlibyśmy chociaż na zero, a tak wylądowaliśmy w mieście o jakże bogatym i różnorodnym, a przy okazji zmonopolizowanym, rynku. Zgadnij przez kogo, geniuszu handlu?

– Właśnie dlatego ty siedzisz cicho, kiedy ja załatwiam interesy – odparł Tarel. – Co z tego, że grubas trzyma miasto za pysk? Widzisz gdzieś góry po tej stronie cieśniny? Bo ja nie. Metale alchemiczne przyjmie nawet najbardziej zmonopolizowany rynek. A to one stanowią największą wartość naszego towaru. Zioła musimy spisać na straty. Ryzyko zawodowe.

– Myślisz, że w jaki sposób wprowadzisz na rynek nasz towar? – Salvadore syknął przez zęby. Czuł, że ledwo nad sobą panuje. – Uruchomisz kontakty, których tu nie mamy?! A może spróbuj popytać w porcie. Z pewnością nie zwrócisz uwagi władz, a cała szara strefa będzie się pchać, żeby kupować alchemiki nieznanego pochodzenia od nieznanych przemytników! – Czuł, jak gniew ściska go w żołądku.

Zapadła nagła cisza. Z ich oczu sypały się iskry, ale żaden nie odwrócił wzroku.

– Drexyl miał rację – przerwał milczenie Salvadore. – Jesteś jeszcze głupim szczeniakiem, którego trzeba temperować.

Niespodziewanie poczuł uderzenie w brzuch. Nawet nie zauważył, kiedy Tarel złożył się do ciosu. Upadł na ziemię pozbawiony tchu. Przepona paliła go, jakby połknął rozżarzone węgle. Poczuł się, jakby cofnął się o trzydzieści lat. Plusk wody, walka o każdy oddech – choćby najmniejszą cząstkę powietrza, która zasiliłaby złaknione płuca słodkim powietrzem. Zaczął panikować. Wspomnienia z dzieciństwa powracały falami z każdą beznadziejną próbą złapania oddechu.

Otworzył oczy. To co zobaczył, momentalnie wyrwało go z objęć paniki.

Tarel krzyczał do niego, dzierżąc miecz w prawej dłoni. Jego lewa ręka ociekała krwią, a drugi miecz leżał kilka kroków dalej. Przed nim stały dwie zamaskowane postaci, trzecia wychodziła z kanału. Napastnicy byli uzbrojeni w saksy. Jak na komendę, rzucili się na przemytnika. Poruszali się z nadludzką szybkością. Salvadore był pewny, że Tarel zostanie trafiony, lecz ten sprawnie uniknął pierwszego ciosu, a następnie sparował cięcie w brzuch.

Salvadore był oszołomiony. Nie ulegało wątpliwości, że napastnicy palili czarne pieczęcie zapewniające nienaturalną sprawność fizyczną. Tak samo Tarel. W innym wypadku nie zdołałby choćby zareagować na atak.

Salvadore wstał, podpierając się na kosturze. Trzeci zabójca wyszedł z kanału i zaczął biec w jego kierunku. Niewiele myśląc, przemytnik mocno nacisnął na koniec kija i złamał znajdującą się tam czarną pieczęć. Poczuł, jak świeże pokłady siły wypełniają jego ciało. Ból w przeponie zniknął, a oddech zaczął się uspokajać. Widział, jak napastnik zbliża się do niego z wyciągniętym nożem, ale najwyraźniej nie zadał sobie trudu łamania własnej pieczęci. To był błąd, przyjacielu, pomyślał Salvadore. Błyskawicznie usunął się z drogi atakującego mężczyzny. Zaskoczony zabójca nawet nie dostrzegł kostura, który trafił go w brzuch, dosłownie wgniatając w ścianę. Z żeber napastnika została jedynie miazga, a jego ciało osunęło się bez życia na bruk.

Po kanale poniósł się krzyk Tarela. Salvadore zauważył, jak jego przyjaciel upada na ziemię, a szata na wysokości lewego uda przesiąka krwią. Jeden z zabójców rzucił się, jak tygrys na swoją ofiarę pragnąc zadać śmiertelny cios. Starszy przemytnik bez chwili zawahania złamał drugą, niebieską pieczęć. Ostatnią, jaką posiadał. Skierował kostur w stronę napastnika i wysłał w jego stronę impuls. Zabójcą miotnęło, jak po uderzeniu taranem. Salvadore natychmiast wypuścił kolejne trzy impulsy w stronę ostatniego przeciwnika. Zamaskowany mężczyzna skakał i wyginał się niczym kot. Uniknął wszystkich ataków, a następnie wystrzelił jak z procy w stronę przemytnika. Salvadore zdążył rzucić okiem na niebieską pieczęć. Spala się za szybko, pomyślał, starczy na dwa, maksymalnie trzy słabsze impulsy.

Ustawił się w pozycji obronnej. Dostrzegał najdrobniejszy ruch przeciwnika. Wiedział, że zaatakuje od dołu, chcąc trafić w gardło. Jednak napastnik w ostatniej chwili odskoczył w bok i uchwycił się dachu najbliższego domu, podciągnął się i zaczął uciekać. Zaskoczony Salvadore posłał ostatni, niecelny impuls. Niebieska pieczęć wypaliła się doszczętnie.

Usłyszał za sobą dźwięk. Zza rogu wychynęło dwóch strażników z halabardami. Drugi zaułek zastąpiło kolejnych dwóch. Byli otoczeni. Salvadore rozglądał się histerycznie w poszukiwaniu drogi ucieczki. Tarel leżał nieprzytomny na bruku. Strażnicy wymierzyli w nich halabardy.

– Rzuć laskę! – krzyknął jeden z nich.

Przemytnik wygasił pozostałą mu czarną pieczęć i błyskawicznie ukrył ją w fałdach szaty, a następnie posłusznie wypuścił kostur z rąk. Zakręciło mu się w głowie. Zachwiał się, ale zdołał ustać na nogach. Skutki używania czarnej pieczęci dawały o sobie znać. Za każdym razem, kiedy po jej złamaniu dostawał przypływu sił, organizm po powrocie do naturalnego stanu był skrajnie wyczerpany, co mogło skutkować nawet śmiercią, przy nieumiejętnej ocenie możliwości użytkownika.

Niespodziewanie światło księżyca przysłonił cień. Salvadore podniósł wzrok i zobaczył ośmiu prosto ubranych mężczyzn, każdy wyposażony w pałkę. Stali ponad nimi na dachach otaczających ich domów. Zanim strażnicy zorientowali się, skąd nadszedł atak, zostali powaleni i rozbrojeni. Czterech mężczyzn obezwładniło gwardzistów i pozbawiło ich przytomności. Reszta czujnie penetrowała wzrokiem okolicę w poszukiwaniu zagrożenia.

Z cienia jednego z zaułków wyłoniła się zakapturzona postać. Zdjęła kaptur, odsłaniając delikatne, kobiece rysy. Jej skóra lśniła w blasku księżyca. Niedbale spięte włosy oraz prosty, obdarty strój nie były w stanie zamaskować jej hipnotyzującej urody. Salvadorowi zdawało się, że odnoszą wręcz odwrotny efekt – być może nieprzypadkowo. Jej duże oczy nieodgadnionej barwy błądziły po scenie niedawnej walki, aż wreszcie spoczęły na przemytniku. Mężczyzna poczuł się nieswojo pod jej władczym spojrzeniem.

– Na co czekasz? Aż twój przyjaciel się wykrwawi? – zapytała, ale ciągnęła dalej, nie czekając na odpowiedź. – Flint, Griz, poniesiecie rannego do Wschodniej Dziupli. Tylko ostrożnie, rana nie wygląda na śmiertelną, ale nigdy nie wiadomo. Prim, obudź Herkiela. Niech weźmie swoją torbę, musi natychmiast obejrzeć cięcia, ostrze mogło być zatrute. Maurycy, razem z bratem przenieście strażników gdzieś, gdzie nie będą rzucać się w oczy. Nie trzeba nam rozgłosu. Sprzątnijcie też to, co zostało z tego biedaka – dodała, patrząc na zmasakrowane ciało zabójcy, leżące na bruku.

– Chwila… – jęknął słabo Salvadore. Kręciło mu się w głowie od natłoku wydarzeń i użytkowania pieczęci.

– Nieważne kim jesteśmy. W tej chwili to nieistotne – przerwała mu kobieta. – Albo idziesz z nami, albo zostawiamy was tu razem z gwardzistami. Twój wybór. Tylko myśl szybko, niedługo się przebudzą. – Wskazała na nieprzytomnych strażników.

Salvadore spojrzał jej w oczy. Oboje wiedzieli, że nie ma wielkiego wyboru. Skinął głową i bez słowa podążył za nieznajomą.

 

*

 

Tarela obudził odgłos zamykanych drzwi. Udo rwało go palącym bólem, a lewa dłoń była odrętwiała. Każdy oddech wzniecał alarm w poobijanych żebrach. Leżał chwilę z zamkniętymi oczami, usiłując zorientować się w sytuacji. Słyszał cichy oddech osoby, która wchodząc wyrwała go ze snu oraz przytłumione dźwięki muzyki dochodzące gdzieś spoza pomieszczenia.

Powoli odemknął powieki. Znajdował się w sporych rozmiarów łożu z baldachimem, które zajmowało większość pokoju. Z wyjątkiem łóżka jedynym meblem był fotel wciśnięty w kąt izby. Na prawo od siedziska znajdowało się okrągłe okno, przez które wpadały ciepłe promienie słońca. Ściany wyściełano karmazynową tapetą. Całe pomieszczenie utrzymane było w podobnych barwach. Przy drzwiach stał Salvadore i przyglądał mu się z troską.

– Wszystkie twoje panienki będą zawiedzione, jak im powiem, że ich tygrys po tylu latach poległ w śmierdzącym zaułku – powiedział starzec z szerokim uśmiechem. – Czyżby spelunkowy mit o Tarelu, pijanym mistrzu szermierki, miał legnąć w gruzach?

Tarel uśmiechnął się lekko, w międzyczasie szukając odpowiedniej riposty.

– Bardziej martwiłbym się mitem o Sallym. Co by powiedziały, jakby się okazało, że jednak jesteś za stary na wywijanie mieczem?

Salvadore zaśmiał się w głos.

– Tym bym się nie przejmował. Tutejsze damy miały już okazję podziwiać mój fechtunek.

– To musiało być obrzydliwe. – Tarel udał, że wymiotuje, ale zaraz twarz wykrzywił mu grymas bólu.

– Jak się czujesz?

– Jak po naprawdę dobrej zabawie. – Chłopak wyszczerzył zęby. – Jak długo byłem nieprzytomny? Gdzie my w ogóle jesteśmy?

– Na oko dwanaście godzin. Sam niedawno wstałem. Ten przybytek to dom miłości panny…

Pukanie do drzwi przerwało mu w pół słowa. Skrzypnęły zawiasy, a w szczelinie pojawiła się twarz jednej z najpiękniejszych kobiet, jakie Tarel widział w życiu. Nie miał pojęcia, że w tutejszych burdelach usługiwały tak śliczne dziewczyny. Puls mu przyspieszył, aż ranę przeszył ból.

– Sally, ty parszywa gadzino. Nie dość, że ratujesz mi życie, to jeszcze załatwiasz panny na dzień dobry. Tego po tobie bym się nie spodziewał. – Tarel kręcił teatralnie głową, uśmiechając się przy tym lubieżnie. – Chodź, panienko. Być może nie jestem w szczytowej formie, ale damy radę.

Salvadore parsknął śmiechem. Dziewczyna przyglądała mu się z politowaniem.

– Nie wiem, z jakich stron pochodzisz, ale tutaj nie oferujemy seksu w podzięce za uratowanie życia i udzielenie schronienia – powiedziała. W jej oczach błyskały iskierki rozbawienia. – Nazywam się Lara. Przewodzę podziemiu w tej części miasta. Znajdujemy się w moim przybytku. Jeżeli aż tak ci śpieszno do wskoczenia z którąś z moich dziewcząt do łóżka, to śmiało. Jednakże odradzałabym to w twoim stanie. Plus to luksusowy lokal, nie wiem czy was stać, panowie.

Tarel zrobił się czerwony i zaczął mamrotać przeprosiny.

– W każdym razie, jest kilka kwestii, które chciałabym z wami omówić – zaczęła. – Nie ukrywam, że dwoje nietutejszych mężczyzn napadniętych na ulicy przez skrytobójców, to niecodzienny widok. – Spojrzała na nich uważnie. Nie traci czasu na uprzejmości, pomyślał Tarel. – Kim jesteście, że Drexylowi aż tak zależy na waszej śmierci?

Odpowiedziała jej cisza. Przemytnicy byli zaskoczeni tym, jak dużo wiedziała.

– Cóż, nie mamy pojęcia kim jest Drexyl i sami byśmy chcieli wiedzieć, dlaczego nas zaatakowano. Jesteśmy kupcami, handlujemy ziołami i przyprawami. Jak już wiesz, ja nazywam się Sam. To jest Taz – odpowiedział Salvadore.

Twarz Lary skamieniała. Kiedy się odezwała z jej głosu znikła jakakolwiek nuta serdeczności.

– Naprawdę musicie pochodzić z egzotycznych krain, gdzie zwykli kupcy są przeszkoleni w używaniu pieczęci – rzuciła lodowato. – Ostrzegam, nie pogrywajcie sobie ze mną. Albo będziecie ze mną szczerzy, albo wynoście się stąd.

Przyjaciele spojrzeli sobie w oczy.

– Rzeczywiście, nie jesteśmy zwykłymi kupcami – odrzekł Tarel. Z uwagą dobierał słowa. – Handlujemy metalami alchemicznymi.

– Legalnie?

– Nie.

Lara milczała, ważąc informację.

– Dziękuję za szczerość. Możecie tu zostać. Za kilka godzin powinien pojawić się medyk, który zmieni twój opatrunek – powiedziała, po czym złapała za klamkę.

– Zaczekaj. – Salvadore powstrzymał dziewczynę gestem. – Dlaczego nam pomagasz?

Kobieta westchnęła i odpowiedziała:

– Posłuchajcie. Monopol Drexyla trwa w tym porcie odkąd pamiętam, jednakże podziemie nie śpi. Niektórym ludziom coraz bardziej zaczyna przeszkadzać ucisk tego zawszonego grubasa. Powiedzmy, że ostatnimi czasy pozwala sobie na za dużo. Szlak Athiĕn – Eith został zamknięty. Ludność robi się niespokojna, a dzięki wam dowiedziałam się, że Drexyl ma problemy z alchemikaliami. Może być, że znaleźliście się w samym sercu burzy, w której nie chcieliście się znaleźć.

Uśmiechnęła się zagadkowo, po czym opuściła komnatę, zostawiając zdumionych przemytników samych.

 

*

 

Poranek był ciepły i słoneczny. W porcie dało się słyszeć charakterystyczną wrzawę towarzyszącą wnoszeniu i wynoszeniu towaru, zaciętym negocjacjom oraz rzewnym pożegnaniom. W cieniu budynku błazen prezentował sztuczki ku uciesze dzieci i mieszczan. Gdzie indziej wciąż pijani marynarze, zataczając się śpiewali szanty. Pod nogami plątały się psy i koty, a między nimi przemykały wygłodniałe dzieciaki w poszukiwaniu luźno zwisającej sakiewki.

Salvadore przeciskał się przez tłum w kierunku swojego statku. Za nim podążał chuderlawy mężczyzna o bladej skórze i rozbieganych oczkach – alchemik Smirel, który miał ocenić jakość towaru przemytników. Jego czarny płaszcz rażąco kontrastował z paletą barw, jaką był port. Przebywanie w otoczeniu tylu ludzi widocznie go peszyło.

Zanim dotarli do okrętu, słońce wyraźnie wzniosło się ponad linię horyzontu. Wdrapali się na średniej wielkości, trójmasztowy statek. Pokład był pusty. Chłopcy zapewne śpią pijani w jakimś burdelu, pomyślał przemytnik. Rzucił okiem w kierunku pobliskiego zaułka, skąd statek powinna obserwować czujka. Nic nie dostrzegł, ale po chwili w powietrzu rozległ się śpiew khtreli – urokliwego, wielobarwnego ptaka często spotykanego w tych rejonach – sygnał, że wszystko w porządku. Dobrze, że można polegać na tych durniach, skonstatował z zadowoleniem Salvadore.

Poprowadził gościa schodami w głąb statku, a następnie do luku towarowego. Na wcześniejsze polecenie Salvadora większość skrzyń została przeniesiona z magazynu do innych pomieszczeń na całym statku, pozostawiając podłogę okrytą jedynie wielkim, starym kocem.

Salvadore pociągnął energicznie za materiał. Im oczom ukazała się ogromna, zagłębiona w dopasowanej podłogowej wnęce pieczęć o średnicy około ośmiu łokci, poznaczona misternymi znakami. 

– Cóż za ogrom i kunszt! – zawołał podniecony Smirel. – Toż to istne dzieło sztuki! Czyja to robota?

– Nie wolno mi powiedzieć – odpowiedział przemytnik. Obserwował, jak alchemik ogląda pieczęć ze wszystkich stron z wypiekami na twarzy.

Nie chcąc tracić więcej czasu, Salvadore wyciągnął sztylet i jednym płynnym ruchem przeciął skórę na swoim przedramieniu. Pozwolił ciepłej krwi skapnąć na pieczęć. Następnie uniósł wysoko swój kostur i uderzył z rozmachem. Symbol przeszyła zygzakowata linia. Przyklęknął i dotknął otwartą dłonią znaku. Przymknął oczy w skupieniu i zaczął spalać.

Na temat pieczęci ochronnych wykorzystujących krew krążyło wiele plotek i kontrowersji. Niektórzy nazywali to czarną magią lub czarną alchemią, chociaż Salvadore nie widział w całym procederze nic czarnego. Proces mieszania metali z krwią zapewniał najmocniejszą ochronę, jaką można osiągnąć za pomocą alchemii. Najczęściej jednak wykorzystywano ślinę lub włosy. Sam rytuał nie różnił się niemalże niczym oprócz bólu i niuansów technicznych, o których nie miał zbyt dużego pojęcia.

– Mogłem się domyślić, że to krwista pieczęć – powiedział z podziwem Smirel. – Oby dane mi było poznać mistrza, który wykonał taką robotę.

– Tak, to człowiek o ogromnej wiedzy, aczkolwiek niechętnie się nią dzieli. Niestety wątpię, żebyś zdołał wycisnąć z niego chociaż przepis na rosół – odparł przemytnik, kiedy skończył palić.

Z otworu w podłodze zaczął wypływać osobliwy blask, charakterystyczny dla metali alchemicznych, który oświetlił ich twarze. Kiedy się pochylili dostrzegli niewielkie cegiełki, które zdawały się co chwila zmieniać stan z ciekłego, przez gazowy, do stałego i tak w koło, przez co niemożliwym było stwierdzić czym dokładnie te substancje były. Błyszczały przy tym niespotykanymi nigdzie indziej kolorami – niektóre dziwacznym złotem, inne barwą przywodzącą na myśl szafir lub lazuryt, a kolejne agat i karneol.

Salvadore wyciągnął z kieszeni swojego płaszcza niewielką, błękitną pieczęć, złamał ją i zaczął spalać. Skoncentrował się na leżącej na wierzchu złotej cegiełce. Metal wzniósł się delikatnie unoszony siłą woli przemytnika.

Fizyczny kontakt z jakimkolwiek z metali alchemicznych powodował rozległe oparzenia, które mogły doprowadzić nawet do martwicy tkanki. Technika pozyskiwania i "pakowania" substancji w cegiełki była znana jedynie krasnoludom, które pilnie strzegły tajemnicy. Zwykli alchemicy musieli uciekać się do korzystania błękitnych pieczęci.

– Fantastyczne – zachwycał się Smirel. – Jaka czystość, pan mówił?

– Około osiemdziesięciu siedmiu procent dla Słońca i Merkurego – odpowiedział Salvadore. – Wenus i Mars siedemdziesiąt.

– Taak. Rzeczywiście, bardzo ładna barwa. – Ekspert oglądał cegiełkę Słońca ze wszystkich stron. Po chwili wyciągnął przyrząd podobny do monokla z mnóstwem trybików, założył go na prawe oko i zaczął kręcić pokrętłami. – Nie kłamał pan, oceniłbym czystość tej próbki na osiemdziesiąt pięć procent – alchemik przestał krążyć wokół unoszącej się w powietrzu cegiełki.

– Rozumiem, że Saturna, Jowisza i Księżyca panowie nie posiadają? – zapytał.

– Jedynie te, które wymieniłem.

– Oczywiście nie może pan zdradzić źródła tak ładnych metali? – W jego głosie zabrzmiała nuta nadziei.

– Oczywiście, nie – Salvadore uśmiechnął się. Poczuł sympatię do naukowca.

Smirel odpowiedział krzywym uśmiechem.

– Zatem nie traćmy czasu. Niech pan przedstawi kolejne próbki.

 

*

 

– Zdrowie! – zawołał Tarel. Wzniósł kieliszek z winem nad głowę, po czym jednym haustem wychylił połowę jego zawartości.

Salvadore uśmiechnął się i wziął łyk drogiego, ale pysznego napoju.

Siedzieli w przybytku Lary, w tym samym pokoju, który Tarel zajmował już prawie tydzień. Rana na nodze coraz mniej dawała o sobie znać, chociaż młody przemytnik wciąż lekko utykał.

– Mówiłem ci, że mam złoty dotyk do interesów. Łaziłeś trzy dni bez celu, a mi wystarczyło leżeć i ładnie się uśmiechać. Klient sam nam wpadł w ręce. – Tarel rozparł się w fotelu.

– Więcej szczęścia niż rozumu – odpowiedział Salvadore, ignorując zaczepkę przyjaciela. – I właśnie to mnie martwi. W przeciągu tygodnia znaleźliśmy kupca na metale, nie posiadając jakichkolwiek znajomości.

– Oprócz Lary – poprawił go przyjaciel.

– Tak. Która, swoją drogą, również pojawiła się znikąd, dała schronienie, a potem załatwiła klienta.

– Jesteś obrzydliwie podejrzliwy. Ślicznotka pomogła nam, wzięła niemałą prowizję za nakręcenie interesu, i tyle. Wszyscy są szczęśliwi, a za trzy dni nas już tu nie będzie.

Starszy przemytnik westchnął.

– Może masz rację. Od momentu napadu bywam nieco przewrażliwiony.

Chwilę milczeli, popijając wino.

– Drexyl miał rację co do jednego – powiedział Salvadore. – To miasto nie lubi przyjezdnych.

Tarel wstał, lekko utykając podszedł do stolika i dolał sobie do kieliszka.

– Taa… odnośnie Drexyla – zaczął i oklapł na fotel. – Burdel to całkiem niezła wylęgarnia plotek. Zdajesz sobie sprawę, że całe miasto aż huczy od spekulacji, dlaczego grubas nasłał swoich elitarnych zabójców na naszą dwójkę?

– Za każdym razem, jak będziesz opowiadał o tej sytuacji, nie omieszkaj podkreślać, jak bardzo elitarni byli ci skrytobójcy. – Salvadore dogryzł mu ze śmiechem. – W każdym razie, coś mi się obiło o uszy. Sądzisz, że może się zrobić nieprzyjemnie?

Tarel spojrzał przyjacielowi w oczy.

– Ja to wiem.

 

*

 

Tarel pędził paniczne po schodach prowadzących do komnat dla klientów burdelu. Noga rwała go niemiłosiernie, ale nie zwolnił kroku. Zataczał się niczym pijak, obijając się o ściany przybytku. Krew dudniła mu w skroniach, pot perlił się na czole i spływał po twarzy, a przed oczami stanęły czarne plamy. Mimo to zacisnął zęby i przyspieszył.

Wpadł na korytarz prowadzący do pokoju Salvadora. Natychmiast wyhamował, kiedy zobaczył otwarte drzwi do sypialni przyjaciela. Przed nimi stał uzbrojony gwardzista.

– Hej, ty! – zawołał. – Chodź tutaj!

Tarel stanął skamieniały. Przez kilka uderzeń serca gapił się tylko przed siebie. Po chwili zaczął kuśtykać w kierunku żołnierza. Odgłos jego kroków rozbrzmiewał w pustym korytarzu z każdą sekundą coraz szybciej. Przygarbiony, z czerwoną od wysiłku twarzą, wyglądał karykaturalnie. Zmusił zranioną nogę do rytmicznego wznoszenia i opadania.

– Stój! W imieniu… – Nie zdążył dokończyć. Chłopak był już zaledwie kilka kroków od niego. Strażnik wymierzył halabardę w nacierającego przemytnika i pchnął. Tarel chwiejnie zdołał uniknąć ataku. Sięgnął po miecz, ale zanim choćby dotknął rękojeści rana na nodze otworzyła się. Zamiast zadać cios, potknął się i wpadł z impetem w nogi przeciwnika.

Z poziomu podłogi Tarel zdołał dostrzec, co działo się w pokoju.

W pomieszczeniu znajdowało się jeszcze trzech gwardzistów, którzy zajmowali niemalże całą wolną przestrzeń izby. Między nimi, w samej bieliźnie, sterczał blady jak płótno Salvadore. Słysząc odgłosy walki, wszyscy czterej obrócili się w kierunku wejścia.

Niedobrze, pomyślał Tarel, nie mam wyboru.

Nim powalony strażnik zdołał się zebrać, przemytnik przełamał czarną pieczęć umieszczoną w specjalnym otworze, w rękojeści miecza. Wstrząsnął nim silny dreszcz, kiedy świeże siły wypełniły organizm. Do mózgu wciąż docierały informacje o bólu, lecz ciało jakby przestało na nie reagować.

Zwinnie, niczym jaguar, doskoczył do wstającego wroga. Z rozmachem walnął go rękojeścią w skroń, pozbawiając przytomności. Wykorzystując zamieszanie, Salvadore złapał najbliższego gwardzistę w żelazny uścisk. Brutalnie wbił przedramię w grdykę mężczyzny, który energicznie miotał się w jego objęciach. W tym samym momencie Tarel wyciągnął drugi miecz i rzucił się dziko na pozostałą dwójkę. Osłupiali strażnicy dostrzegli zaledwie zarys sylwetki zanim zwalili się na ziemię. Pomieszczenie wypełnił wibrujący krzyk obojga gwardzistów, kiedy z płytkich, acz bolesnych ran zadanych przez przemytnika zaczęła sączyć się krew. Ciało przyduszonego żołnierza gruchnęło bezwiednie o podłogę.

– Co się dzieje?! – krzyknął roztrzęsiony Salvadore.

– Dziś nad ranem Drexyl został zamordowany w swoim apartamencie – odpowiedział Tarel. Rozglądał się po pokoju. W końcu podszedł do nieprzytomnego strażnika i urwał kawałek materiału z jego umundurowania.

– A co to ma wspólnego z nami?

– Jesteśmy poszukiwani listem gończym. Wyznaczono nagrodę za dostarczenie nas żywych władzom miasta. – Tarel obwiązał udo kawałkiem tkaniny.

– Przecież to mógł być każdy, do cholery!

– Owszem, staruszku, ale to my zostaliśmy napadnięci przez jego skrytobójców. Niecały tydzień później znajdują go z poderżniętym gardłem w apartamencie. Ciekawy zbieg okoliczności, nie sądzisz? – Chłopak uśmiechnął się cierpko. – Byłem w porcie, kiedy usłyszałem wieści. Chłopcy już szykują statek. Powinni być gotowi do wypłynięcia. Ruszajmy się.

Salvadore prędko naciągnął na siebie poplamione spodnie i wczorajszą koszulę. Popędzili w kierunku schodów. Z dołu dobiegły ich ożywione głosy. Wychylili się przez poręcz. Do przybytku właśnie dotarła kolejna czwórka gwardzistów. Tarel zaklął w myślach. Nie było ich, kiedy wchodził.

– Co teraz? – zapytał panicznie Salvadore.

– Czas na scenariusz, którego chciałem za wszelką cenę uniknąć – odparł młody przemytnik po chwili zawahania i wyciągnął z kieszeni tuniki drobną, szmaragdową pieczęć.

Salvadore rozdziawił usta w osłupieniu.

– Na wszystkich bogów oceanów! Skąd to masz?! – Oczy prawie wyszły mu z orbit.

– To teraz nieistotne – uciął chłopak. Wydłubał z rękojeści miecza czarny krążek. Zachwiał się nieznacznie. Od strony schodów dobiegły ich odgłosy wdrapujących się strażników. – Będę w stanie przybrać inną formę na co najwyżej minutę. Wyjdę głównym wejściem. Musisz wziąć na siebie pogoń. Spotkamy się na statku.

Tarel wcisnął wciąż oszołomionemu przyjacielowi czarną pieczęć w dłoń, a sam zaczął palić szmaragdową. Jego kształty zaczęły się nienaturalnie rozlewać, jakby przyjmował postać absolutnie bezosobową i bezpłciową, nieposiadającą jakichkolwiek cech charakterystycznych. Jego twarz przez moment stanowiła dziwaczna maska, która przywodziła na myśl równocześnie każdego i nikogo. Po kilku sekundach kształty zaczęły się nieco wyostrzać, a przed Salvadorem pojawiła się zgrabna dziewczyna o krągłych piersiach.

Jednakże taka postać utrzymała się zaledwie przez moment. Po chwili kontury twarzy poczęły groteskowo się rozjeżdżać. Ciało rozciągało się i kurczyło nieustannie, jakby coś żyło pod skórą. Tarel walczył o utrzymanie stałej formy.

Zaraz się zrzygam, pomyślał Salvadore.

Na korytarz wpadło dwóch gwardzistów. Niewiele myśląc, starszy przemytnik rzucił się do ucieczki. Obaj strażnicy przebiegli obok kolejnej takiej samej dziewczyny z burdelu, nawet nie zaszczycając jej spojrzeniem.

Nie tracąc czasu Tarel skierował się ku schodom. Z całych sił skupiał się na zachowaniu wyobrażonego przez siebie kształtu, lecz z miernym skutkiem. Mimo zmiany postaci rana wciąż paliła. Zaczął pokracznie schodzić po schodach, ale rozlewające się nogi skutecznie mu to utrudniały. W pośpiechu bardziej zjechał, niż zszedł po stopniach.

Znalazł się w głównym salonie przybytku. Pokój był wypełniony ludźmi – głównie młodymi dziewczętami, które starały się skusić gwardzistów swoimi wdziękami. Za barem stała dobrze mu znana burdelmama, wyraźnie zadowolona z obecności mężczyzn, której piersi aż krzyczały o uwolnienie z ciasno ściśniętego gorsetu. Od drzwi wejściowych dzieliło go nie więcej, jak pięć kroków.

Zaczął przeciskać się w kierunku wyjścia. Nie wiedział, ile czasu jeszcze mu zostało, aż pieczęć wypali się do cna. Prowizoryczny opatrunek zaczynał przesiąkać krwią. Miał nadzieję, że nikt nie zwróci uwagi na dziewczynę, której rysy się rozjeżdżają, a u pasa zwisają dwa krótkie miecze.

Już sięgał do drzwi, kiedy donośny głos przeszył pomieszczenie niczym bełt z kuszy.

– Dziewczyno, jakim prawem pokazujesz się tu w takim stanie?! Zatkaj się czymś! Wynocha stąd, jak masz ciotkę!

Prawie wszyscy, w tym strażnicy, wlepili oczy w przemytnika. Przerażony Tarel ogarnął wzrokiem pomieszczenie, a potem spojrzał na swoje nogi. Po wewnętrznej stronie uda spływała mu strużka krwi z otwartej rany.

W panice całkowicie przestał skupiać się na utrzymaniu postaci. Gwardziści zaczęli zrzucać z siebie roznegliżowane dziewczyny, kiedy dostrzegli kto przed nimi stoi. Tarel dopadł drzwi. Wypadł na szeroką ulicę zalaną promieniami porannego słońca. Rzucił się do panicznej ucieczki. Czuł się jak zwierzyna łowna, na którą ktoś postanowił zapolować. Słyszał za sobą pościg. Lewa noga ciążyła mu nieprawdopodobnie. Nie miał odwagi obejrzeć się za siebie.

Nie wiedział, jak długo biegł. Ból rozlał się na całą nogę, jakby przy każdym kroku ktoś wbijał w nią tysiące niewidzialnych igieł. Wiedział, że jeżeli przystanie chociaż na chwilę, zapewne upadnie i już się nie podniesie. W końcu wybiegł spomiędzy budynków na otwartą przestrzeń portu i stanął jak wryty. Nogi trzęsły mu się, jak galareta.

W miejscu, gdzie powinien znajdować się ich statek, ziała okrutna pustka. Tarel tkwił sparaliżowany szokiem i strachem, a w głowie kłębiła mu się tylko jedna myśl. Zostawili mnie… Zostawili mnie…

Wtem, coś go mocno pociągnęło w tył. To koniec, pomyślał, nie mam sił walczyć.

– Pół miasta nas szuka, a ty sterczysz i się gapisz, debilu – syknął Salvadore, wciągając go w zaułek. – Dasz radę iść? – Spojrzał na zaskoczonego przyjaciela pytająco.

Chłopak pokręcił przecząco głową.

– Masz. – Salvadore wyciągnął resztki czarnej pieczęci. – Postaraj się spalać jak najmniej.

– Już myślałem, że mnie zostawiliście – wykrztusił z siebie Tarel.

– Chłopcy nie mogli dłużej stać w porcie. Gwardziści chcieli rekwirować statek. Musimy dostać się za cypel. Powinni tam na nas czekać.

Przemierzali port pełni napięcia, w obawie, że zostaną rozpoznani. Nie odzywali się do siebie, jakby rozmowa mogła przełamać jakiś urok i pozbawić ich iluzorycznego płaszcza niewidzialności. Kilkukrotnie oddziały strażników przecinały im drogę, a wtedy głowy przemytników nawiedzały wisielcze wizje.

Kiedy opuścili bramy miasta i zagłębili się w las, zaczęła w nich rosnąć nadzieja. Wkrótce dotarli na maleńką wyludnioną plażę położoną tuż za cyplem.

Niedaleko brzegu, na wodzie unosiła się prosta, niewielka łódka z jedną osobą w środku. Dalej, gdzie woda przechodziła w ciemny granat, na falach podskakiwał ich statek.

– Udało nam się! – zawołał uradowany Salvadore.

Tarel tylko się uśmiechnął, zanim upadł bez czucia na miękki piasek.

 

*

 

W Smoczym Garncu – największej spelunie wyspy Toirn – rozbrzmiewały dźwięki skocznej muzyki granej przez pijanego skrzypka. Śmierdzący morzem i tanim piwem marynarze na zmianę śmiali się i kłócili, krzykiem dowodząc swoich racji. Zarumienione córki gospodarza kręciły się między stolikami z jadłem i napitkiem, a ich pośladki piekły od uderzeń rubasznej klienteli.

W zaciemnionym rogu lokalu siedziało dwóch mężczyzn. Jeden nieco starszy, z brodą przyprószoną siwizną, pykał fajkę w zamyśleniu. Drugi, zdecydowanie młodszy, sączył złoty trunek z brudnej szklanicy, nie odrywając oczu od jednej z przechadzających się dziewcząt.

– To Natalie. Choć przykro mi to mówić, nie uwiedziesz jej. Jest oczkiem w głowie gospodarza. – Do ich stolika dosiadł się chłopak o szczupłej, ściągniętej twarzy. Był ubrany w prosty, postrzępiony płaszcz i ciężkie buciory. Kępka brudnych włosów z miernym rezultatem osłaniała naderwane ucho.

Tarel niechętnie przeniósł na niego wzrok.

– Niech cię nie zaprzątają moje miłosne podboje. – Przemytnik wbił w przybysza wzrok pełen pogardy. Po chwili ciszy dodał. – Zawsze mógłbym za nią zapłacić, nieprawdaż, Szczurek?

– Święta prawda, przyjacielu. Z tego, co mi wiadomo, nawet by cię było stać – odparł Szczurek, oblizując wargi. – Skoro mówimy o zapłacie… Ludzie dobrze płacą za pewną informację. Może będziesz mi w stanie ją sprzedać.

– Jaką informację?

– Pytają, czy regularnie miesiączkujesz. – Chłopak odchylił się na krześle i ryknął śmiechem.

– Zaraz ty będziesz miesiączkował, skurwysynu. Ze wszystkich możliwych dziur. – Tarel poderwał się na nogi.

Salvadore wyrwał się z zadumy, jakby dopiero zauważył przybycie gościa.

– Zamknijcie się obaj – uciął utarczkę. – Czym ciekawym dzisiaj handlujesz?

Kwadratowa moneta błyskawicznie zmieniła właściciela.

– Król Paolen przesunął wojska ku zachodniej granicy, a wody patrolują ciężkie okręty militarne. Aczkolwiek, mówi się, że to tylko demonstracja siły – zrelacjonował informator.

– A co z sytuacją na wschodzie? – dopytywał Salvadore. Następna moneta błysnęła w świetle lampy.

– Wschód bez zmian, stabilnie. Krążą plotki, że Joffingowie zaczynają szukać kandydatów do ręki najmłodszej Lilianny, ale to nic pewnego. – Chłopak machnął niedbale ręką. – Przy okazji, wprawdzie nie ze wschodu, ale jestem w posiadaniu informacji, która was niewątpliwie zaintryguje.

– Mów – mruknął Tarel.

Szczurek spojrzał wymownie w kierunku jego sakiewki. Przemytnik wygrzebał dwie monety.

– Ciekawe wiadomości dolatują do nas z Athiĕn – powiedział informator. – Wieść niesie, że po dwóch miesiącach, które minęły od śmierci Drexyla port ostatecznie przejął nowy właściciel. A dokładniej właścicielka. Wołają na nią Alchemiczna Lara.

Przemytnicy stężeli i nadstawili mocniej uszu.

– Dlaczego tak? – zapytał Salvadore. Serce mu galopowało, jak stado dzikich koni.

– Bo podobno posiada tyle pieczęci, że nawet jej słudzy są nimi obdarowani. Wyobrażacie sobie? – Szczurek prychnął pogardliwie. – Monopol oczywiście wciąż kręci się w najlepsze, tylko pod innym szyldem. W każdym razie, nie radzę wam się zapuszczać w tamte rejony. Tym bardziej że wciąż mówi się o waszym udziale w zamachu.

– A ty, między innymi, temat podsycasz – stwierdził chłodno Tarel.

– Z czegoś trzeba żyć, bracie.

Szczurek wstał, puścił oko do młodego przemytnika i zniknął w tłumie.

Przyjaciele spojrzeli na siebie, a jeden w oczach drugiego dostrzegł dokładnie te same emocje, które targały nim samym. Bez słowa powrócili do pykania fajki i popijania piwa.

Koniec

Komentarze

Daleko nie dostarłam, bo strasznie u Ciebie kuleje interpunkcja, ale zdążyłam zauważyć, że trochę nieumiejętnie radzisz sobie ze swoim autorskim światem przedstawionym. Po pierwsze metry i procenty. To miary "tutejsze", Tobie przydałyby się własne. Tak samo nie pasują mi stwierdzenia typu "płachta na byka" – choć to jeszcze jako tako przejdzie – jak i słowa "kontrahent", "klaustrofobia", itp. Zwyczajnie psują klimat świata stylizowanego na – przypuszczam – średniowiecze.

Dzięki za komentarz. Rzeczywiście interpunkcja kuleje, ponieważ wrzuciłem tekst z nie tego pliku, w którym była finalna wersja. Już edytowałem(poza interpunkcją większych zmian w tekście nie ma). Odnośnie miar i stwierdzeń, nie zwróciłem na to uwagi. Na przyszłość będę pamiętał :) 

Ponieważ nigdzie nie mogę znaleźć, czy mogę edytować tekst, kierując się Waszymi komentarzami, czy wersja wrzucona musi już wisieć?

Zwróć uwagę na przecinki w takich miejscach jak te: 

Nie wiedział[+,] jak długo płynęli, ale wystarczająco, żeby całkowicie stracił orientację.

Zastanawiał się[+,] skąd chłopak wiedział, jak płynąć.

Mógł być bastardem. . Kiedy wsiadali do łodzi[+,] wyglądał na ludzkie dziecko, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło.

I pojawiła się jakaś niepotrzebna kropka.

Fajny pomysł na pieczęcie, choć nie wiem, czy rzeczywiście się opłaca je kupować, skoro są tak drogocenne, a działają tylko minutę ;)

Przynoszę radość :)

Nie wiem, jak w przypadku tego konkursu, ale zwykle oczekujemy poprawiania tekstów, żeby następni czytelnicy dostali lepsze wersje ;) 

Przynoszę radość :)

Fantasy, średniowiecze, więc skąd tu – oprócz tego, co już zauważyła Żongler – geny? Cokolwiek oni robią w ramach tej “bastardyzacji” (skądinąd nie wydaje mi się to szczęśliwym terminem, mimo jego współczesnego naukowego znaczenia, bo zwłaszcza w tym średniowiecznym settingu daje inne skojarzenia, hybrydyzacja może byłaby lepsza?), nic w przedstawionym świecie nie wskazuje na bardzo zaawansowaną naukę…

http://altronapoleone.home.blog

Fajny pomysł na pieczęcie, choć nie wiem, czy rzeczywiście się opłaca je kupować, skoro są tak drogocenne, a działają tylko minutę ;)

Zauważ, że nie wszystko spalają się tak szybko. Przykładowo, czarne pieczęcie starczają bohaterom na zdecydowanie dużej niż inne ich rodzaje.

Fantasy, średniowiecze, więc skąd tu – oprócz tego, co już zauważyła Żongler – geny? […]

Racja, rozmyślania o genach nie powinny mieć miejsca. Dzisiaj usiądę do poprawek, żeby wyeliminować błędy w stylizacji świata. “Bastardyzacja” wydała mi się ciekawszym, mało spotykanym określeniem, choć przy świecie a la średniowieczny rzeczywiście może niefortunnie brzmieć. Pomyślę nad zmianą na np. hybrydyzację, tym bardziej że jest to wątek marginalny.

Fajny pomysł na wykorzystanie magii w Twoim świecie.

Fabuła nie rzuciła na kolana, ale ujdzie – taka kolejna przygoda dwóch przemytników. Świat się zbytnio nie zmienił, bohaterowie też nie. Jednym udało się przeżyć, innym nie.

Nie no, procenty są w porządku – to pojęcie równie stare jak lichwa.

Możesz poprawiać tekst konkursowy, ale tylko do jutra, do północy. Potem już odkładamy długopisy. Znaczy, tak jest zazwyczaj. Sprawdź w wątku konkursowym, czy Jurorzy nie wprowadzili jakichś obwarowań. Ale nie wydaje mi się.

Babska logika rządzi!

Fabuła nie rzuciła na kolana, ale ujdzie – taka kolejna przygoda dwóch przemytników. Świat się zbytnio nie zmienił, bohaterowie też nie. Jednym udało się przeżyć, innym nie.

Taki był zamiar, mam na myśli historię jednej z wielu przygód pary przemytników. Jeśli nie rzuciło na kolana, to mam nadzieję, że chociaż dotarłaś do końca, nie żałując poświęconego czasu :))

Spokojnie, dotarłam do końca. Toż kliknęłam na Bibliotekę, czyli nie było źle.

Babska logika rządzi!

Nie porwało, niestety. Opowieść jak wiele innych i tylko magiczne pieczęcie są czym nowym, a reszta historii o przemytnikach niczym nie zaskakuje. Przeczytałam bez przykrości, ale i bez większej satysfakcji.

Wykonanie mogłoby być lepsze. W lekturze przeszkadzały mi niektóre słowa i wyrażenia, które, moim zdaniem, nie powinny znaleźć się w tym opowiadaniu.

 

Na nie­bie za­kwitł pełny księ­życ, oświe­tla­jąc od­cho­dzą­ce w głąb mia­sta ka­na­ły. Sa­lva­do­re po­dzi­wiał z łódki jego ar­chi­tek­tu­rę… –> Czy dobrze rozumiem, że Salvadore podziwiał architekturę księżyca?

 

Aż za bar­dzo Wpły­nę­li w ciem­ność. Tarel ode­tchnął z ulgą, kiedy wresz­cie zo­ba­czy­li świa­tło. Nie wie­dział, jak długo pły­nę­li… –> Powtórzenie.

 

Tarel bły­ska­wicz­nie wy­sko­czył z łódki, za­ska­ku­jąc tym chłop­ca. –> Jak wyżej.

 

drew­nia­ne drzwi, któ­rych pil­no­wa­ło dwóch go­ry­li. –> To współczesny potocyzm. Nie pasuje do tego opowiadania.

 

Wa­run­ki at­mos­fe­rycz­ne nie po­zwo­li­ły nam na wy­pły­nię­cie… –> Czy to właściwe określenie w tym opowiadaniu?

 

Szlak Athiĕn – Eith zo­stał wstrzy­ma­ny przez prze­py­chan­ki po­li­tycz­ne. –> Czy można wstrzymać szlak? Może raczej możliwość poruszania się szlakiem? Szlak można też zamknąć.

 

Może być cięż­ko o pie­czę­ci… –> Może być trudnopie­czę­cie

 

Tarel wszedł mu w słowo. Pa­trzył Dre­xy­lo­wi pro­sto w oczy wie­dząc, że słowa draż­nią han­dla­rza. –> Powtórzenie.

 

Umowa za­wie­ra­ła me­ta­le oraz różne ro­dza­je ro­ślin­no­ści. –> Raczej: Umowa za­wie­ra­ła me­ta­le oraz różne ro­dza­je ro­ślin.

Za SJP PWN: roślinność «ogół roślin występujących na danym terenie»

 

Chyba że chcia­łeś oddać towar za pół darmo… –> Chyba że chcia­łeś oddać towar za półdarmo

 

cała szara stre­fa bę­dzie się pchać, żeby ku­po­wać al­che­mi­ki… –> Czy to właściwe określenie w tym opowiadaniu?

 

naj­mniej­szą cząst­kę po­wie­trza, która za­si­li­ła­by złak­nio­ne płuca słod­kim po­wie­trzem. –> Brzmi to fatalnie.

 

Sa­lva­do­re wstał, pod­pie­ra­jąc się na ko­stu­rze. –> Sa­lva­do­re wstał, opie­ra­jąc się na ko­stu­rze. Lub: Sa­lva­do­re wstał, pod­pie­ra­jąc się ko­stu­rem.

 

wy­ło­ni­ła się za­kap­tu­rzo­na po­stać. Zdję­ła kap­tur, od­sła­nia­jąc de­li­kat­ne, ko­bie­ce rysy. –> Czy dobrze rozumiem, że postać miała pod kapturem rysy?

 

Nie­dba­le spię­te włosy oraz pro­sty, ob­dar­ty strój… –> Nie­dba­le spię­te włosy oraz pro­sty, podar­ty strój

Obdarty to ktoś, kto nosi podarte ubranie.

 

Jej skóra lśni­ła w bla­sku księ­ży­ca. Nie­dba­le spię­te włosy oraz pro­sty, ob­dar­ty strój nie były w sta­nie za­ma­sko­wać jej hip­no­ty­zu­ją­cej urody. Sa­lva­do­ro­wi zda­wa­ło się, że od­no­szą wręcz od­wrot­ny efekt być może nie­przy­pad­ko­wo. Jej duże oczy nie­od­gad­nio­nej barwy błą­dzi­ły po sce­nie nie­daw­nej walki, aż wresz­cie spo­czę­ły na prze­myt­ni­ku. Męż­czy­zna po­czuł się nie­swo­jo pod jej wład­czym spoj­rze­niem. –> Czy wszystkie zaimki są konieczne? Miejscami nadużywasz zaimków.

 

Ścia­ny wy­ście­ła­no kar­ma­zy­no­wą ta­pe­tą. –> Ścia­ny wy­ście­lono kar­ma­zy­no­wą ta­pe­tą.

 

Sa­lva­do­re par­sk­nął śmie­chem. Dziew­czy­na przy­glą­da­ła mu się z po­li­to­wa­niem. –> Dlaczego śmiech Salvadore wzbudził politowanie dziewczyny?

 

tutaj nie ofe­ru­je­my seksu w po­dzię­ce za ura­to­wa­nie życia… –> Czy to właściwe słowo w tym opowiadaniu?

 

że dwoje nie­tu­tej­szych męż­czyzn na­pad­nię­tych na ulicy… –> …że dwóch nie­tu­tej­szych męż­czyzn na­pad­nię­tych na ulicy…

Dwoje to mężczyzna i kobieta.

 

Ostrze­gam, nie po­gry­waj­cie sobie ze mną. –> To współczesny potocyzm. Nie pasuje do tego opowiadania.

 

Sa­lva­do­re po­cią­gnął ener­gicz­nie za ma­te­riał. –> Sa­lva­do­re po­cią­gnął ener­gicz­nie ma­te­riał.

 

Metal wzniósł się de­li­kat­nie uno­szo­ny siłą woli prze­myt­ni­ka. –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Wzniósł kie­li­szek z winem nad głowę, po czym jed­nym hau­stem wy­chy­lił po­ło­wę jego za­war­to­ści. –> Kieliszek to niewielkie naczynie. Wychylenie połowy jego zawartości, to wypicie bardzo małej ilości trunku.

 

Sa­lva­do­re uśmiech­nął się i wziął łyk dro­gie­go, ale pysz­ne­go na­po­ju. –> Łyków się nie bierze.

 

Ła­zi­łeś trzy dni bez celu, a mi wy­star­czy­ło… –> Ła­zi­łeś trzy dni bez celu, a mnie wy­star­czy­ło

 

gru­bas na­słał swo­ich eli­tar­nych za­bój­ców… –> Czy to właściwe określenie w tym opowiadaniu?

 

Po­miesz­cze­nie wy­peł­nił wi­bru­ją­cy krzyk oboj­ga gwar­dzi­stów… –> Po­miesz­cze­nie wy­peł­nił wi­bru­ją­cy krzyk obu gwar­dzi­stów

Chyba że jednym z gwardzistów była kobieta.

 

Ciało przy­du­szo­ne­go żoł­nie­rza gruch­nę­ło bez­wied­nie o pod­ło­gę. –> Raczej: Ciało przy­du­szo­ne­go żoł­nie­rza gruch­nę­ło bezwładnie o pod­ło­gę.

Poznaj znaczenie słów: bezwiedniebezwładnie.

 

Czas na sce­na­riusz, któ­re­go chcia­łem za wszel­ką cenę unik­nąć… –> Czy to właściwe słowo w tym opowiadaniu?

 

Za barem stała do­brze mu znana bur­del­ma­ma… –> Czy to właściwe słowa w tym opowiadaniu?

 

Tarel do­padł drzwi. Wy­padł na sze­ro­ką ulicę… –> Brzmi to fatalnie.

 

Nie miał od­wa­gi obej­rzeć się za sie­bie. –> Masło maślane. Czy mógł obejrzeć się przed siebie?

Wystarczy: Nie miał od­wa­gi obej­rzeć się. Lub: Nie miał od­wa­gi spojrzeć za sie­bie.

 

a ty ster­czysz i się ga­pisz, de­bi­lu… –> Czy to właściwe słowo w tym opowiadaniu?

 

krę­ci­ły się mię­dzy sto­li­ka­mi z ja­dłem i na­pit­kiem… –> W karczmach nie było stolików, tam były duże i mocne stoły.

 

a wody pa­tro­lu­ją cięż­kie okrę­ty mi­li­tar­ne. –> Czy to właściwe określenie w tym opowiadaniu?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No właśnie z tym językiem jest problem, bo niezbyt pasuje. Świat wydał mi się taki, hmmm, świeży, fazowo zaczepiony między uniwersum Drakensanga a Wiedźmina. Historia przemytnika klasyczna, z tajemniczym początkiem i piwem na końcu. Jest okej, ale mogłoby być lepiej. Radziłabym wyróżnić jakoś ten świat, pokolorować go i doprawić, może posiedzieć trochę nad nazwami własnymi.

 

Poza tym, masz trochę problemów z budową zdań. Te zwierzęce porównania (byki, goryle, jaguary) też takie sobie. I jeszcze jedno, jak powinnam przeczytać: “Athiĕn”?

Dzięki za mega merytoryczne komentarze. Czeka mnie sporo pracy, w szczególności nad warstwą językową, ale bardzo mi miło, że wykreowany świat się spodobał. Może w najbliższym czasie spróbuję rozwinąć ten świat, skupić się na jego szczegółach i go dopracować. Jak pojawi się coś nowego, to na pewno się z Wami podzielę :)) 

I jeszcze jedno, jak powinnam przeczytać: “Athiĕn”?

“Athiĕn” powinno się czytać mniej więcej w ten sposób: “Aөien”. “ө” jako oznaczenie “zębowego” f, jak przy angielskim “think” czy “theatre”, natomiast “ĕ” to bardzo krótkie “e”, prawie że zgubione między “i” a “n”.

 

Przeczytałem.

Cosik mi się widzi, że 1250 na początku rządzi. ;-)

Babska logika rządzi!

Veni, vidi, legi.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Przeczytałam :) 

Przeczytane.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Fajne, przygodowe opowiadanie. :) Bez dwóch zdań. Podobała mi się wartka akcja. Może fabuła nie jest specjalnie zawiła, może to nie jest wojna światów, ale ja lubię takie awanturnicze przygody. Potrzeba do tego dwóch elementów: ciekawych i wyrazistych bohaterów oraz odpowiednio wykreowanego świata. Udało Ci się wkomponować w utwór oba elementy. Para Salvadore – Tarel doskonale się uzupełnia, choć jednocześnie brzmią niewiarygodnie, dlaczego? Zupełnie nie widać różnicy wieku pomiędzy nimi. To spore niedopatrzenie.

Bohaterowie poboczni też są niczego sobie, na przykład charakterystyczny Drexyl. Widać, że poświęciłeś mu trochę czasu. Mógłbym ponarzekać na Larę, bo brzmi trochę jak Lara Croft, a nie jestem fanem, tyle że dziewczyna dobrze wkomponowała się pomiędzy panów.

Ale to dialogi z nią w roli głównej są najsłabsze, jakoś sztucznie pobrzmiewały. Jak całe te ratowanie. Za dobrze chłopcom u niej było. Pod względem słuchowiska też nie jest źle, całkiem kolorowy wyszedłby z tego obrazek (to chyba nie najlepsze porównanie do słuchowiska…). Niestety tekst brzmi jak wyrwany z większej całości. Ze zbioru przygód Salvadore i Tarela, a ja wolałbym na pierwszy ogień bardziej domknięte opowiadanie.

To był jednak dobrze spędzony czas, mam na myśli lekturę. Czytało się szybko i przyjemnie. I jeszcze jedno, w moim guście są magiczne artefakty i zdolności. Zarówno pomysł mieszańców jak i palonych pieczęci naprawdę ciekawe!

Oby tak dalej, może kiedyś machniesz zbiór opowiadań z w/w bohaterami? :)

 

Czytało się przyjemnie, mimo że Tarel jako główny bohater (jeden z właściwie) bardzo irytował swoją arogancją, temperamentem i właściwie… głupotą. Nie mam pojęcia, jakim cudem z takim charakterem jeszcze siedzi w tym interesie (choć twoje opowiadanie może sugerować, że to czysty fart i przypadek :P).

Najbardziej podobała mi się postać chciwego handlarza – wyrazista, z charakterem. Nie powiem, żebym go lubiła, ale wzbudzał emocje, jak powinien, a nie irytował, jak nie powinien ;)

Historia sama w sobie dosyć wtórna, mogłoby być lepiej. Dłużyzny w opisach i fragmentach informacyjnych sprawiały, że nie czytało się tego jakoś bardzo płynnie.

Pomysł na pieczęcie bardzo fajny :)

Ogólnie opowiadanie jest niezłe, ale sporo mu brakuje. No i odniosłam wrażenie, że to fragment większej całości.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Bardzo dobrze mi się czytało. Narracja jest żywa, plastyczna, wciągająca, dialogi brzmią świetnie i naturalnie, wartka akcja trzyma w napięciu. Do tego jeszcze humor i sceny po brzegi wypełnione konfliktami – to mocno przyczyniło się do tego, że przeczytałam jednym tchem. 

Na koniec jednak zostałam z niedosytem, bo od pewnego momentu miałam wrażenie, że właściwa historia potoczyła się gdzieś obok bohaterów. W którejś scenie bohaterowie rozmawiają o nadciągającej metaforycznej burzy, ale ta burza w końcu nie nadeszła, albo rozegrała się gdzieś poza kulisami, bohaterowie odczuli tylko jej konsekwencje, które zmusiły ich do ucieczki. Dlatego mam wrażenie, że to nie jest kompletna, zamknięta opowieść. Ale również trzymam kciuki za kolejne opowiadania o tej dwójce :)

Plus za pomysł z pieczęciami, minus za urwanie opowieści. Konieczny jest dalszy ciąg przygód Salwadore i Tarela po uwzględnieniu wskazań w komentarzach. Powodzenia. Będzie dobrze. :)

Nowa Fantastyka