- Opowiadanie: KalOnomar - Powrót magii

Powrót magii

Drogie Fantastki, drodzy Fantaści! Przedstawiam Wam pierwszy rozdział powieści, nad którą pracuję.  Dziękuję wszystkim, którzy poświęcą mu kilka chwil. Tych, którzy zdecydują się na komentarz, uprzejmie proszę, by skupili się na klimacie, intrydze i bohaterach, przymykając oko na ewentualne literówki. Zastanawiam się, czy kontynuować pisanie i Wasze uwagi będą miały duże znaczenie przy podejmowaniu decyzji. Pozdrawiam serdecznie.

Oceny

Powrót magii

POWRÓT MAGII

 

 

 

Pierwsza noc po przesileniu wiosennym nie wyróżniała się niczym szczególnym, była zimna i gwieździsta jak wiele innych, jednak trzem osobom przyniosła dramatyczny zwrot w ich życiu. Garret Pinkerton, były adwokat, a obecnie prywatny detektyw dla mało wymagających klientów, postanowił zakończyć swój żywot, przewiesił sznur pod powałą swojej izby i założył sobie pętlę na szyję. Paula, uczennica w szkole nałożnic pani Carotti, straciła dziewictwo w ramionach swojej najlepszej przyjaciółki, kończąc tym samym okres nauki i stając się w pełni wykwalifikowaną kurtyzaną. Największe zmiany zaszły jednak w życiu Xaviera, młodego adepta Akademii Magii, który jednym prostym gestem udowodnił, że po kilkuset długich latach do Czterech Królestw powróciła magia.

 

 

 

Główna sala Klasztoru Białej Wieży wypełniona była chłodem i ciszą. 

Adepci Akademii, przystrojeni w tradycyjne białe szaty, jeden po drugim podchodzili do wyznaczonego miejsca w nawie głównej. Na znak dany przez stojącego z boku nauczyciela kandydaci na magów unosili dłonie i wykonywali wyuczoną sekwencję ruchów zakończoną śpiewnie wypowiedzianym zaklęciem. Marmurowe posągi obserwowały te starania spod ścian i słuchały słów, których znaczenie zostało zapomniane setki lat temu.

Mistrz Anzelm, opiekun grupy, przyglądał się swoim podopiecznym z nie mniejszym skupieniem niż robiły to posągi. Od niepamiętnych czasów magiczne rytuały stanowiły ważny element kultury Czterech Królestw, obecność magów uświetniała nie tylko królewskie koronacje i książęce uroczystości, ale też mieszczańskie zaślubiny czy narodziny kolejnego dziecka w chłopskiej rodzinie. Magowie byli obecni przy łożu śmierci i przy połogu, wspierali władców i biedaków, dzieląc się swoją wiedzą i doświadczeniem. Od czasów, kiedy magia naprawdę istniała minęło wiele lat i poza dziećmi niewielu już wierzyło w opowieści o mędrcach władających siłami przyrody, ale nawet puste gesty i nic nie znaczące słowa potrafiły dać ludziom nadzieję i oparcie wynikające z wielowiekowej tradycji. Każdy gest, ułożenie dłoni, rozstaw stóp, spojrzenie, wypowiedziane słowo, położony akcent czy ton głosu były wiernym odzwierciedleniem rytuałów opisanych w czasach, kiedy magia nie była teatrem, ale decydowała o losach Czterech Królestw. Mistrz Anzelm wiedział, że każde odstępstwo od wielowiekowego kanonu będzie oznaczało wejście na drogę, z której nie było odwrotu: drogę zapomnienia. Dlatego z surową miną oceniał starania swoich uczniów, obserwując każdy wykonany gest i porównując je z regułami zaklęcia Świętego Ognia.

Młodzi magowie podchodzili w wyznaczone miejsce i rzucali zaklęcie, a wypowiedziane przez nich słowa odbijały się od kamiennych ścian, wibrowały i nikły pod sklepieniem kaplicy. Przebieg każdej próby był podobny, zamaszysty gest, wyciągnięte ramię, szeroko rozstawione palce i słowa wypowiedziane podniesionym głosem.

Kolejny z szeregu adeptów uniósł ramię i wypowiedział starożytną formułę.

A wtedy w sali rozpętało się piekło.

Półmrok krużganków rozświetlił nagły błysk, a ułamek sekundy później wielka kula ognia z sykiem zmaterializowała się dwa metry ponad posadzką. Utworzona z wijących się płomieni kula zawirowała, a potem przeleciała wzdłuż nawy i uderzyła w płaskorzeźby po drugiej stronie pomieszczenia, znacząc swój lot smugą iskier i dymu. Gorący podmuch przetoczył się po ścianach. W powietrzu zatańczyły różnokolorowe okruchy rozbitych witraży. Ogłuszeni hukiem i przerażeni widokiem adepci rzucili się na posadzkę, kładąc się wśród szkła i drewnianych pozostałościach po ławach stojących na drodze ognistego obłoku.

Mieniąca się płomieniami kula uderzyła w ścianę, pojedyncze jęzory ognia rozpełzły się na boki, by wypalić się w spiralach siwego dymu.

Mistrz Anzelm patrzył na to oniemiały, klęcząc wśród szklanych odłamków z osmoloną brodą. Nie mógł uwierzyć w to, co widział. Magia wróciła.

 

Paula obudziła się, gdy słońce było już wysoko i przez uchylone okno dosięgało promieniami jej poduszki. Otworzyła oczy i spostrzegła, że jest sama. Poczuła żal, choć musiała się tego spodziewać. Wydarzenia ubiegłej nocy były elementem jej edukacji i nie powinna podchodzić do nich w sposób emocjonalny, jednak bliskość Cyntii, jej dotyk, zapach, delikatność jej ruchów i pewność każdego gestu sprawiły, że tęskniła za jej obecnością.

Wstała, otworzyła drzwi i w korytarzu za progiem znalazła śniadanie. Zjadła, poprawiła włosy przeglądając się w lustrze i wyszła do ogrodu.

Szkoła pani Carotti mieściła się w kompleksie pałacowym położonym wśród zielonych wzgórz porośniętych gajami oliwnymi i plantacjami winogron. Pod skrzydła właścicielki szkoły trafiały dziewczynki w różnym wieku, od niemowląt przynoszonych przez zapłakane matki nie potrafiące wyżywić kolejnej gęby w rodzinie, po kilkulatki o obiecującej urodzie sprzedawane przez rodziców widzących w swoim dziecku sposób na szybki zarobek. Dziewczynki zostawały otoczone opieką, dostawały wygodne posłanie i smaczne jedzenie. Czas spędzały na nauce. Nauczycielki – w szkole pracowały wyłącznie kobiety – uczyły je pisania, czytania, wypowiadania się w dyskusji, zachowania przy stole, deklamowania poezji, gry na instrumentach, deklamowania poezji, stawiania horoskopów, prawienia komplementów i obycia w towarzystwie. Później dochodziły lekcje makijażu, trefienia włosów, dopasowywania strojów i innych czynności mogących przydać się w życiu kurtyzany.

Wszystko zmieniało się, gdy podopieczna pani Carotti stawała się kobietą. Wraz z pierwszym krwawieniem dziewczynki opuszczały Dom Cherubinów i były przenoszone do Domu Aniołów. Dalsza edukacja pozwalała nabyć biegłości w sztuce dworskiej etykiety, ale była uzupełniona zajęciami prowadzonymi po zachodzie słońca. Nocami młode podopieczne poznawały własne ciała, uczyły się ich reakcji i potrzeb, odkrywały je pod czujnym okiem nauczycielek. Kolejny krok obejmował naukę brania i dawania przyjemności w ramionach koleżanek. Dziewczynki dobierano w pary, które przez kolejne lata dzieliły ze sobą łoże, odnajdując coraz to nowe sposoby na pogłębianie łączącej ich więzi i odkrywając rozkosze, jakie tylko kobieta może dać drugiej kobiecie.

Pauli przypadła Cyntia, starsza o trzy lata, rudowłosa, o pełnych piersiach i okrągłych biodrach. Uwielbiała zasypiać w ramionach swojej koleżanki, kołysana jej cichymi słowami i miarowymi ruchami dłoni poruszającej się w zagłębieniu ud. Uwielbiała jej usta na swojej szyi, zapach, który zostawiała na poduszce i leniwe pomrukiwanie, kiedy zamieniały się miejscami i to Paula pieściła swoją przyjaciółkę. Zdarzało się, że na polecenie nauczycielek lub przez kaprys trafiała do łóżka innej koleżanki, ale zawsze wracała do swojej Cyntii.

Ubiegłej nocy jej przyjaciółka weszła do sypialni z tajemniczym uśmiechem. Nie przytuliła Pauli jak zawsze, ale odchyliła okrycie i długą chwilę delektowała się jej nagim ciałem, sunąć ustami od jej kostek, przez łydki i uda, znacząc skórę wilgotnym śladem śliny. Cyntia zachowywała się inaczej niż zwykle, była zachłanna, a jednocześnie wyrachowana, doprowadziła swoją kochankę na skraj spełnienia, a gdy to miało już nastąpić, zamarła w bezruchu. Wstała, podeszła do szafki i wyjęła długi skórzany pas. Przepasała nim swoje biodra. W blasku stojących przy łożu świec można było dostrzec, że pas jest rodzajem uprzęży zwieńczonej wygiętym w łuk czarnym fallusem. Cyntia położyła palec na ustach swojej przyjaciółki, położyła ją na plecach i wślizgnęła się biodrami między jej uda. Ujęła fallusa w swoją dłoń, naprowadziła na odpowiednie miejsce i wsunęła samą główkę. Zakręciła biodrami a potem pchnęła gwałtownie. Paula krzyknęła, ale ból szybko ustąpił miejsca przyjemności. Przymknęła oczy i wbiła palce w ramiona kochanki, zatracając się w łagodnych ruchach jej ciała.

Obudziła się już jako kobieta. Była szczęśliwa odkryciem, którego dokonała ubiegłej nocy, głodna kolejnych wrażeń i stęskniona za uczuciem przyjmowania w siebie czegoś twardego, a jednocześnie tak delikatnego. Była szczęśliwa, a jednocześnie smutna. Utrata dziewictwa oznaczała koniec nauki. Teraz miał nastać dla niej czas spłacania kredytu zaufania, jakim obdarzyła ją pani Caroti. Tak jak jej starsze koleżanki, miała być wynajmowana przez kupców i bogatych mieszczan, czasem dworzan lub oficerów, miała uświetniać przyjęcia, być prezentem, zabawką lub chwilowym kaprysem. Chciała wierzyć, że kolejne ramiona, w które trafi, będą równie delikatne jak ramiona Cyntii.

Odgłos otwieranej okiennicy wyrwał ją z zamyślenia. Spojrzała ponad fontanną w stronę wejścia do głównego skrzydła pałacu i ruszyła na spotkanie ze swoją nauczycielką.

 

 

Karczma pod Turzą Głową była wyjątkowo plugawym przybytkiem wciśniętym w uliczki Nowej Grobli, wyjątkowo plugawej dzielnicy Królewskiego Miasta Czerwińska. Klientelę lokalu stanowili głównie woźnice, flisacy, prostytutki, pracownicy nieodległych magazynów i ludzie bez stałego zajęcia, którzy od czasu do czasu w nie do końca uczciwy sposób wchodzili posiadanie kilku dukatów i szukali miejsca, w którym mogli zamienić je na kufel piwa i chwilę rozkoszy w kobiecych ramionach.

Stojący za barem Siemko uważnie lustrował ciemną i zatłoczoną izbę, sunąc wzrokiem między stołami i ławami. W blasku łojowych świec widział czerwone od alkoholu twarze, spracowane dłonie rzucające kościami, palce zaciśnięte na drewnianych kuflach i krzykliwie wymalowane policzki prostytutek. Znał większość gości, ale wciąż zachowywał czujność, ufając swojej intuicji, tęgiej ladze ukrytej pod barem i dwóm osiłkom czekającym na zapleczu.

Wzrok Siemki zatrzymał się na zakapturzonej postaci drzemiącej pod ścianą nad kubkiem gorzałki. Zwykle nie pozwalał klientom na spanie przy stołach, ale dla Garreta robił wyjątek. Kiedyś ten były adwokat pomógł mu w sprawie z miejskimi urzędnikami pisząc kilka pism, które zatrzymały szereg kontroli wywołanych anonimem konkurencji. Od tego czasu prawnik mógł sobie pozwalać w lokalu na więcej niż inni goście, a sam Siemko stawiał mu czasem kufel pszenicznego piwa na koszt firmy.

Większość stałych bywalców karczmy znała Garreta i jego historię. Mówiono, że ukończył wydział prawa na Uniwersytecie Królewskim jako jeden z najlepszych absolwentów. Odsłużył swoje w wojnach na wschodzie, wracając do Czerwińska z tytułem oficera. Został członkiem miejscowej palestry i z każdą wygraną sprawą piął się w prawniczej hierarchii. Podejmował się tylko trudnych i ambitnych spraw, a jego porywające mowy sądowe budziły zachwyt ławników i zazdrość przeciwników procesowych. Młody adwokat szybko stał się obiecującą partią i najlepsze rodziny kupieckie zaczęły mu podtykać pod nos swoje córki i wnuczki. W końcu wysiłki jednej z rodzin zostały zwieńczone sukcesem i hucznym ślubem.

Wydawało się, że życie młodej pary będzie niekończącym się pasmem radości: zdolny adwokat i piękna dziedziczka kupieckiej fortuny. Po drodze wydarzyło się coś, co przełamało wpół ten piękny obrazek. Nikt nie wiedział, co było przyczyną problemów, ale po kilku latach małżeństwo rozpadło się. Kupiecka córka wyprowadziła się i poszła swoją drogą, Garret został sam, próbując koić smutek gorzałką. Mijały tygodnie i miesiące, a prawnik nie mógł odnaleźć się w nowej sytuacji. Przestał pojawiać się w swojej kancelarii, nie stawiał się na wezwania sądów. Klienci coraz rzadziej pukali do jego drzwi, a oszczędności zaczynały topnieć. Po pewnym czasie wierzyciele zlicytowali jego dom i musiał przenieść się do wynajmowanego mieszkania, ale i jego nie potrafił utrzymać. Przenosił się z jednego miejsca w drugie, coraz bardziej przesuwając się w stronę dzielnic zamieszkiwanych przez miejską biedotę, aż trafił do małej izby nad chlewem, na tyłach starej kamienicy na Nowej Grobli. Utrzymywał się z pisania pism dla okolicznych szemranych przedsiębiorców, czasem wykonywał drobne zlecenia dla lokalnych kupców, szukał towaru odebranego przez nieuczciwego kontrahenta, który nie uregulował na czas swojej należności lub śledził żonę podejrzewaną przez męża o niewierność. Każdy zarobiony dukat trafiał po pewnym czasie do rąk karczmarza, a nieliczni klienci zamierzający korzystać z usług Garreta wiedzieli, że najłatwiej znaleźć go wieczorami Pod Głową Tura.

Prawnik dopił piwo, odstawił pusty kufel i z trudem podniósł się z miejsca. Przecisnął się przez zatłoczoną izbę i wyszedł na zewnątrz. Z ulgą wciągnął w płuca zapach wiosennej nocy. Nie zwrócił uwagi na miarowe jęki dochodzące z pobliskiego zaułka, w którym pracowała jedna z miejscowych prostytutek. Owinął się opończą i ruszył w głąb uliczki. Po chwili stanął przed rozpadającą się ruderą, której dół zaadoptowany zastał na chlew, a góra podzielona była na izby mieszkalne. Skrzypiącymi schodami wspiął się na piętro i wszedł do klitki śmierdzącej kurzem i świńskim łajnem. Zrzucił opończę i otworzył okno. Spojrzał w górę, na migoczące ponad miastem gwiazdy.

Wiedział, że to właśnie ta noc. Zaplanował to i przemyślał. Decyzja, którą podjął, była nieodwołalna. Tak naprawdę od dawna wiedział, że w końcu to zrobi.

Sięgnął pod łóżko i wyjął zwinięty sznur. Przerzucił go ponad wiszącą u powały belką, jeden koniec przywiązał do drzwi, a na drugim zawiązał pętlę. Postawił na środku izby drewniany zydel, wszedł na niego i założył sobie pętlę na szyję. Odetchnął głęboko, kątek oka wyjrzał za okno, spojrzał na morze gwiazd i gwałtownym kopnięciem wybił sobie zydel spod nóg.

Naprężony sznur zatrzeszczał, a potem urwał się z trzaskiem. Garret uderzył nogami o podłogę. Stare zmurszałe deski nie wytrzymały impetu uderzenia i pękły pod jego ciężarem. Prawnik rozpaczliwie młócił ramionami powietrze lecąc w dół, aż w końcu z głośnym chlupotem wpadł wprost w parującą pryzmę świńskich odchodów.

 

 

Gwiazdy rozwieszone ponad klasztorem powoli dogasały. Do świtu pozostało jeszcze dwie godziny i niebo na wschodzie przechodziło z czerni w mglistą szarość.

Xavier, adept trzeciego roku Akademii Białej Wieży zamknął okiennicę i wrócił na posłanie. Sięgnął po tackę z podpłomykami, ale po jednym kęsie stracił apetyt. Po incydencie w sali głównej, na polecenie władz Akademii, przeniesiono go do pomieszczenia w niedostępnej dla studentów części budynku. Był równie wystraszony i zdezorientowany jak jego koledzy, tyle że oni byli teraz razem we wspólnej sypialni, a on siedział sam i wpatrywał się w pustą ścianę. Setki razy rzucał różnorakie zaklęcia, za każdym razem z tym samym skutkiem. Tym samym, czyli żadnym. Dniami i nocami zakuwał na pamięć starożytne formuły, uczył się pradawnych rytuałów, rzucał zaklęcia zgodnie z wielowiekowymi instrukcjami, ale nigdy nie doświadczył działania magii. Tak naprawdę nie wierzył w czary. Nie znał nikogo, kto dawałby wiarę w prawdziwość dawnych opowieści o potężnych czarnoksiężnikach. Wszyscy adepci z jego roku traktowali naukę w Akademii jako całkiem wygodny sposób na zdobycie intratnej profesji. Xavier, tak jak jego koledzy, planował po zakończeniu nauki znaleźć bezpieczną przystań w którymś z prowincjonalnych klasztorów północnego Greifwaldu. Sądził, że po zdaniu ostatnich egzaminów do końca swoich dni będzie udzielał ślubów, błogosławił nowo narodzone dzieci i odprawiał modły na pogrzebach. Tymczasem, w trakcie zajęć z mistrzem Anzelmem, rzucając po raz nie wiadomo który zaklęcie świętego ognia, omal nie spalił klasztoru wielką kulą płomieni. Wciąż nie mógł w to uwierzyć. Wykonał sekwencję ruchów tak jak zawsze, wyciągnął ramię, rozstawił palce i wypowiedział zaklęcie. W pierwszej chwili wydawało mu się, że wszystko dzieje się zgodnie z przewidywaniami, gdy nagle oślepił go rozbłysk białego światła, a zaraz potem w powietrzu zmaterializowała się kula płynnego ognia. Student Akademii Białej Wieży wzdrygnął się na samo wspomnienie tego widoku.

Nigdy nie wyróżniał się niczym szczególnym. Do Akademii trafił tak, jak większość adeptów sztuki magicznej, wprost z jednego z sierocińców. Profesja maga była ceniona i dobrze płatna, jednak wiązała się z celibatem, co skutecznie zniechęcało do niej męskich potomków rodów szlacheckich i mieszczańskich. Dla zapewnienia sobie stałego dopływu kandydatów, magowie utrzymywali w pobliżu klasztoru kilka sierocińców. Trafiające tam dzieci miały zapewniony dach nad głową i możliwość nauki, a najzdolniejsi chłopcy byli wychwytywani przez nauczycieli i polecani magom. W ten sposób Xavier przekroczył progi uczelni. Jeden z nauczycieli dostrzegł w nim potencjał, posadził na zaprzężoną w woły dwukółkę, okrył pledem i zawiózł do klasztoru. Tam chłopiec dostał nowe imię, łóżko w wieloosobowej sypialni i możliwość nauki przez siedem dni w tygodniu.

Xavier nie pamiętał swoich rodziców, nie wiedział, jak trafił do sierocińca, jego najwcześniejszym wspomnieniem była zatłoczona izba i surowy nauczyciel. W Akademii znalazł namiastkę domu, spokój i życie w oderwaniu od problemów większości ludzi za murami szkoły. Ceną, jaką płacił, były długie godziny spędzone nad starymi księgami ale uznawał, że ciepłe miejsce do spania i dostatek pożywienia były tego warte. Nie wierzył w magię tak samo, jak nie wierzyli w nią jego koledzy oraz – co podejrzewał – sami nauczyciele. Setki razy rzucał wyuczone na pamięć zaklęcia, traktując je jak teatr. Nigdy nie poczuł ani nie zobaczył niczego niezwykłego. Nigdy, aż do dzisiejszego wieczora.

Ciche drapanie pazurów trących o drewno sprawiło że wstał i otworzył okiennice. W ciemnościach rozbłysła para zielonych oczu. Czarny kocur zamiauczał gniewnie i wskoczył do ciepłej izby,

– Ratikus – Xavier pogłaskał kocura za uszami. Wszyscy w Akademii znali kota przybłędę, a nazwanie go imieniem rektora uznawane było za świetny żart. – Jak mnie tu znalazłeś, stary draniu?

Kot wyślizgnął się spod dłoni młodzieńca, przeskoczył na łóżko i pochylił się nad talerzem z podpłomykami. Pomagając sobie łapkami zaczął jeść pierwszy z brzegu placek.

Xavier zamknął okiennice, ale zanim zatrzasnął drewniane skrzydła, spojrzał raz jeszcze na wiecznie oświetloną sylwetkę Białej Wieży.

 

 

Ratikus Wielki, rektor Akademii Białej Wieży stał w oknie spoglądając z wysokości na pogrążone w ciemności budynki szkoły i rozległe podgrodzie, oświetlone pojedynczymi ognikami płonących ognisk i latarni. Wypluł pestkę, zamknął okiennice i wrócił do stołu, przy którym zgromadziła się kapituła Akademii.

– Na tym etapie nie możemy wykluczyć żadnej możliwości – powiedział wodząc wzrokiem po brodatych twarzach magów siedzących wokół kamiennego blatu.

Znajdowali się w prywatnym gabinecie rektora. Pomieszczenie urządzone było z przepychem godnym królów, marmurowa podłoga wyłożona była miękkimi skórami, a blask kryształowych kandelabrów oświetlał inkrustowane złotem arrasy wiszące na ścianach. Rozmawiali od kilku godzin, ale toczone dyskusje ani trochę nie przybliżyły ich do wyjaśnienia zjawiska, które wszystkich ich wprawiło w zdumienie.

– Kim jest ten chłopak? – Zapytał Izareth Szary. – Co o nim wiemy?

– Mam tu jego akta osobowe – Radeus z Treviso zapukał palcem w leżący przed nim plik dokumentów. – Rozmawiałem z jego nauczycielami. Nigdy w niczym się nie wyróżniał. Nie ma w nim niczego szczególnego.

– Naprawdę? – Siemeon Mądry uniósł swą krzaczastą brew. – Ten chłopak kilka godzin temu omal nie spalił klasztoru jednym zaklęciem.

Ratikus Wielki sięgnął po leżące na srebrnym półmisku winogrona. Wsunął jedno z nich do ust i przyjrzał się magom siedzącym przy stole: Izareth Szary, Radeus z Treviso, Simeon Mądry, Roderyk, Florian Ognisty i najstarszy z członków kapituły Hieronimus, który powoli dobiegał setnych urodzin, niewiele rozumiał z tego, co działo się wokół niego, a spomiędzy bezzębnych ust co jakiś czas wypływała mu strużka śliny. Cała siódemka tworzyła kapitułę, najwyższy organ władzy Akademii stojący na straży wielowiekowej tradycji.

– Ta sytuacja musi mieć jakieś racjonalne wytłumaczenie – powiedział z przekonaniem Izareth. – Idę o zakład, że jutro sprawa się wyjaśni.

– Niby jak? – Zapytał Simeon.

– Moim zdaniem najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem jest żart któregoś ze studentów. Jutro jeszcze raz przepytamy ich wszystkich. Pojedynczo. Ktoś na pewno powie, kto kryje się za tym wydarzeniem.

– Widziałeś te spalone i połamane ławki, strzaskane witraże i ślady ognia na ścianach? – Radeus skrzywił się z niedowierzaniem.

– Nie mówię, że w sali nie doszło do eksplozji. Mówię tylko, że to wydarzenie można wytłumaczyć. Nasi studenci uczą się również chemii. Być może któryś z nich postanowił zakpić z naszego starego Anzelma i przygotował solidną petardę wypełnioną saletrą, siarką i kto wie czym jeszcze.

– To nie była petarda – twardo odpowiedział Ratikus. – Oglądałem resztki witraży. Nie roztrzaskały się z powodu huku. Zarówno szkło, jak i ołowiane ramki zostały stopione. Żeby osiągnąć taki efekt, trzeba bardzo wysokiej temperatury.

– Dobrze, może to nie była petarda – Izareth pokiwał głową. – Adepci wiedzieli, ze będą ćwiczyć zaklęcie świętego ognia. Może chcieli zakpić z nauczyciela i umieścili w kilku miejscach ładunki wybuchowe, które w odpowiedniej chwili odpalili.

– To brzmi bardziej wiarygodnie – Simeon targał w zamyśleniu swoją białą brodę.

– Wszyscy słuchaliśmy relacji Anzelma – zaczął Ratikus. – Nauczyciel wyraźnie mówił o ognistej kuli, która nagle zmaterializowała się przed chłopakiem. Nie mówił o huku, wybuchach czy smugach dymu. Mówił o ognistym podmuchu wywołanym przez adepta.

W pomieszczeniu zapadła głucha cicha. Tylko Hieronimus, pochyliwszy do przodu swoją łysą, pokrytą sinymi plamami czaszkę, zacharczał coś niezrozumiale. Siedzący obok Florian otarł mu usta jedwabną chusteczką.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – Zapytał Roderyk.

– To, co słyszeliście – Odpowiedział Ratikus. – Jeden z naszych adeptów omal nie spalił klasztoru przy pomocy magicznego zaklęcia.

– Naprawdę sądzisz, że to możliwe – Izareth pochylił się nad stołem. – Naprawdę sądzisz, że… Magia wróciła?

– Uważam, że w tej sprawie nie możemy skreślać żadnego możliwego rozwiązania – Ratikus pokiwał głową. – Dziś już niczego nie ustalimy. Jutro ponownie przesłuchamy chłopaka i porozmawiamy z pozostałymi świadkami tego wydarzenia. Nasze spotkanie uważam za zakończone.

Magowie wstali od stołu i wyszli. Wezwana służba przesadziła Hieronimusa na wózek i wywiozła go do jego komnaty. Ratikus usiadł przy sekretarzyku, skreślił kilka słów na kawałku papieru, który umieścił później w ołowianej tulejce. Przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia, otworzył jedną ze stojących pod ścianą klatek i wyjął gołębia. Przymocował tulejkę do ptasiej nóżki i rozchylił okiennice.

Zdezorientowany nagle odzyskaną wolnością gołąb wściekle uderzając skrzydłami okrążył kilkukrotnie Białą Wieżę. Po chwili dołączył do niego drugi ptak, z podobną tulejką przy nodze. Przez chwilę gołębie krążyły ponad klasztorem, po czym każdy poleciał w swoją stronę, jeden na wchód, drugi na południe. Dwie pary oczu obserwowały ze swoich okiem, jak ptasie sylwetki rozpływają się na tle czarnego nieba.

 

Powód miarowo kołysał się na nierównościach polnej drogi. Paula odchyliła zasłonę i z ciekawością wyjrzała na zewnątrz. Za oknem rozciągał się łańcuch wzgórz porośniętych cyprysami i gajami oliwnymi, za którymi głęboką zielenią odcinała się linia lasów piniowych.

Dom pani Carotti opuścili przed świtem. Paula poprzedniego wieczora dowiedziała się, że wraz z Lilianną i Hebe zostały wybrane do uświetnienia przyjęcia urodzinowego urządzanego w bogatym szlacheckim domu. Ich opiekunka upewniła się, że żadna z nich nie cierpi na comiesięczną kobiecą przypadłość i udzieliła wskazówek na czas podróży. Na miejsce miały dotrzeć przed wieczorem.

Zaprzężony w cztery konie powóz jechał w asyście kilku uzbrojonych strażników. Dla Pauli i Lilianny był to pierwszy taki wyjazd. Hebe była starsza, od kilku lat pracowała jako kurtyzana i to ona została wyznaczona do kierowania wyprawą. Paula i Lilianna bez przerwy wyglądały przez okno, podrywając milczących strażników i ciesząc się widokiem mijanych wiosek. Hebe drzemała z wachlarzem w dłoni.

Do domu szlachcica dojechały późnym popołudniem. Powód minął bramę i zatoczył koło wokół pałacyku o ścianach wyłożonych białymi marmurowymi płytami. Zgodnie z umową, kurtyzany dostały do swojej dyspozycji pokój gościnny z wanną pełną gorącej wody i służącą gotową spełnić każdy kaprys. Paula wzięła długą kąpiel, srebrnym nożykiem usunęła z ciała każdy najmniejszy włosek, natarła się wonnymi balsamami i ułożyła włosy. Nałożyła delikatne pantofle na wysokim obcasie i krótką przepaskę na biodra, sutki okryła złotymi blaszkami. Służąca dała znać, że gospodarz jest gotowy na ich wyjście. Kurtyzany wyszły z pokoju i prowadzone przez służbę dotarły na niewielki wewnętrzny dziedziniec oświetlony wielobarwnymi latarniami rozwieszonymi na kolumnach ciągnących się wokół ścian. Pośrodku dziedzińca, w basenie, pośród śmiechów i okrzyków, pływało kilku młodzieńców. Na widok przybyłych kobiet jeden z nich wyskoczył na brzeg i stanął na wprost Pauli.

– Witamy nasze piękne panie – młodzieniec uśmiechnął się szeroko, odsłaniając równe rzędy białych zębów. Na jego nagich ramionach i muskularnym torsie skrzyły się krople wody. – Mam na imię Balatus, a to moim przyjaciele: Marcus, Hugo i Flavio.

– Witaj Balatusie – Paula starała się nie patrzeć na jego płaski brzuch i odsłoniętą męskość. Wiedziała, że jest tu po to, aby sprawić przyjemność jemu i jego przyjaciołom, ale nie oznaczało to, że i ona nie mogła zaznać przy tym satysfakcji.

Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale młodzieniec niespodziewanie pochwycił ją w ramiona i wrzucił do wody. Zanurkowała, zrzuciła ze stóp pantofle, odbiła się od dna i wypłynęła. Zobaczyła, jak przyjaciele Balatusa robią to samo z jej koleżankami i po chwili Lilianna wraz z Hebe, wśród krzyków i pisków, wylądowały w wodzie. Mężczyźni, nie przejmując się swoją nagością, biegali między basenem a stołami ustawionymi przy kolumnach, donosząc wino i owoce.

Jakiś czas później, gdy zapadające ciemności przyniosły ze sobą wieczorny chłód, wyszli z wody i przeszli do jednego z pomieszczeń. Tam, wokół stołu ustawiono obite aksamitem szezlongi, umożliwiające ucztowanie na leżąco. Balatius chwycił Paulę za rękę i pociągnął w kierunku najbliższego łoża. Sięgnął po kielich, upił łyk wina i nachylił się nad dziewczyną. Wpił się w jej usta i rozchylił wargi, pozwalając jej zasmakować słodkiego trunku. Rozchyliła ramiona i uda, dając się porwać jego namiętności. Był inny niż Cyntia, twardszy, gwałtowniejszy, bardziej nieporadny, a jednocześnie męski i silny. Poczuła, jak wchodzi w nią z dziką niecierpliwością. Jęknęła i zacisnęła palce na jego kędzierzawych włosach. Chłopak brał ją szybko i gwałtownie, gryząc jej ramiona i piersi. Był jej pierwszym prawdziwym kochankiem. Cieszyła się jego pięknym ciałem i młodzieńczą żarliwością. Odwróciła głowę i zobaczyła, jak Hebe, pochylona nad brzuchem jednego z mężczyzn, brana jest przez drugiego, zaciskającego dłonie na jej pośladkach. Na kolejnym posłaniu Lilianna ujeżdżała ostatniego młodzieńca. Spojrzenia kobiet skrzyżowały się. Lilianna uśmiechnęła się i objęła swoje piersi w lubieżnym geście. Paula krzyknęła, ogarnięta rozkoszą rozchodzącą się po całym ciele. Widok szczytującej kochanki był zbyt silnym bodźcem dla Balatusa. Chłopak przyśpieszył, zesztywniał i opadł bezwładnie na ciało kurtyzany.

Przez resztę nocy na przemian kochali się i cieszyli winem. Paula spędziła upojne chwile z ciemnowłosym Flavio, po czym wróciła w ramiona Balatusa, a kiedy młodzieńcy, zmęczeni uciechami, nie byli w stanie wykrzesać z siebie ognia, dała im pokaz kobiecej miłości w objęciach Lilianny.

– Spójrz Balatusie – Marcus zaśmiał się głośno. – Ta czarna diablica dogodziła twojej kochance lepiej od ciebie.

– Zamknij się! – Balatus z trudem utrzymywał się na nogach. – Nikt tak nie dogodzi kobiecie, jak mężczyzna pewnie władający swym mieczem – powiedział i chwycił się za krocze.

– Ty chyba nie władasz nim najlepiej!

Balatus skrzywił się, dopadł do ściany i zdjął z niej ozdobne ostrze. Przyjął postawę szermierczą, zamachnął się i wykonał kilka cięć.

– Nie kwestionuj moich umiejętności. W starciu ze mną byłbyś bez szans!

Marcus wydął wargi z pogardą.

– Nie dałbyś rady nawet tej dziwce.

– Tak myślisz – gospodarz obszedł stół, kręcąc młynka trzymanym w ręku mieczem. – Daj jej broń.

– Panowie, czas już kończyć te żarty – Hebe uśmiechnęła się promiennie, choć w jej oczach widoczny był strach. Sięgnęła po butelkę wina. – Zakończmy ten spór toastem.

Marcus zdjął ze ściany drugie ostrze i rzucił je w kierunku Pauli. Ta chwyciła broń w locie.

– Podobno dziwki z waszej szkoły tresowane są również do walki – Balatus kopnięciem usunął ze swojej drogi szezlong. – Sprawdzimy, ile warte były twoje lekcje.

Paula cofnęła się pod ścianę. Spojrzała na trzymaną w dłoni broń. Był to wysadzany drogimi klejnotami sztylet o zakrzywionym ostrzu, wykuty we wschodnim stylu. Lekki i delikatny, bardziej ozdoba niż oręż. Nie mogła parować nim ciosów miecza.

– Te żarty przestają być zabawne – w głosie Hebe słychać był zdenerwowanie. – Natychmiast przestańcie.

Balatus uniósł miecz ponad głowę i zaatakował prostym sygnalizowanym cięciem. Paula bez trudu uskoczyła przed ostrzem, które uderzyło w stojący pod ścianą stolik. Młodzieniec zawył z wściekłości i wyprowadził kolejne cięcie. Atakował nieporadnie, choć gwałtownie, a jego nagi członek kołysał się przy każdym ruchu.

Widząc, że dziewczyna nie chce podjąć walki, przesunął się w prawo, chcąc zapędzić ją w róg sali.

– Dalej, pokaż tej dziwce, jak walczy prawdziwy szlachcic – krzyczał rozentuzjazmowany Flavio.

– Odłóż miecz – powiedziała Paula, wodząc wzrokiem za wirującym wokół niej ostrzem. – Proszę, odłóż miecz.

– Broń się – ryknął Balatus obracając się wokół własnej osi i wyprowadzając szerokie cięcie z wysokości biodra.

Uskoczyła lekko, zawirowała, zakrzywiony sztylet ze świstem przeciął powietrze. Na ramieniu młodzieńca pojawiła się krwawa pręga, druga wykwitła na jego boku.

– Zraniła go! – Krzyknął Flavio. – Przeklęta dziwka!

Balatus krzyknął, bardziej ze złości niż z bólu. Z ogniem w oczach i pianą na ustach ruszył przed siebie, z wyciągniętym mieczem skierowanym w pierś kurtyzany. Ta uskoczyła, pozwoliła, by pchnięcie przeszyło powietrze, odbiła się lekko od podłogi i tanecznym ruchem rozłożyła ręce. Młodzieniec przeleciał obok niej i uderzył w ścianę, odwrócił się i z niedowierzaniem patrzył, jak kolejne fale krwi buchają z jego rozciętego gardła. Zanim upadł na kolana, już nie żył.

Marcus wrzeszczał, rwąc włosy z głowy. Flavio wymiotował.

Paula patrzyła, jak jej pierwszy w życiu kochanek stygnie w kałuży własnej krwi.

 

 

Bolesław III był dobrym królem. Ustanawiał sprawiedliwe prawa, zachowywał umiar przy ustalaniu podatków, budował drogi, regulował rzeki, sprawnie nadzorował swoich urzędników i nie pozwalał, by podlegli mu książęta zanadto dręczyli swoich chłopów. We wszystkim, co robił, zachowywał umiar, choć imię odziedziczył po pradziadku, który zapisał się w historii własnoręcznym zabiciem dwóch żon i spaleniem jednej z zamkowych baszt. Był mądrym władcą, dlatego wiedział, że każda władza ma drugą twarz, ciemną i bezlitosną, dlatego z szacunkiem patrzył na szpiega siedzącego po drugiej stronie szachownicy.

Rozgrywali swoją partię w jednej z prywatnych królewskich komnat z widokiem na zamkowy ogród. Bolesław był zbyt dobrym graczem by nie zorientować się, że Roderyk Gren, szef wywiadu Królestwa Almerii, daje mu wygrywać.

– Wiadomości, które przynosisz są prawdziwe? – Zapytał król, wpatrując się w układ figur.

– Tak panie – przytaknął szpieg. – Otrzymałem je ze sprawdzonego źródła.

– Rozumiem, że nie masz monopolu na tą wiedzę i wieści o sprawie najpewniej dotarły na dwory pozostałych królestw?

– Król Odon, władca Greifwaldu, z pewnością posiada wiadomości z pierwszej ręki. W końcu Klasztor Białej Wieży znajduje się na północnych rubieżach jego ziem. W tej chwili jego służby prowadzą dochodzenie na miejscu. Z ostrożności musimy założyć, że wieść o incydencie dotarła również do króla Gwidona z Loverdens i Aleksandra Szalonego ze Spoleto.

Bolesław przesunął swoją figurę o dwa pola do przodu i spojrzał na szefa swojego wywiadu. Fizjonomia szpiega zawsze budziła jego zdumienie. Roderyk nie był ani młody, ani stary, nie był wysoki i masywny, nie był też mikry i cherlawy. Gdyby zapytać o niego trzy różne osoby, każda zapewne opisałaby go w innych słowach. Szpieg o wyglądzie szpiega.

– Musimy więc spojrzeć prawdzie w oczy – powiedział. – Magia wróciła.

– Takie wieści dochodzą do nas z Klasztoru. Wiadomość wysłał mój zaufany człowiek.

– Wiesz, co to oznacza dla Czterech Królestw?

– Wiem – odpowiedział szpieg.

– Nie wiesz – poprawił go stanowczym głosem król. – Nikt z nas nie wie. Od prawie pięciuset lat Cztery Królestwa żyją w pokoju. Przez ten czas zdarzały się oczywiście jakieś przygraniczne incydenty, dworskie skrytobójstwa, dyskretne zniknięcia i nieco mniej dyskretne porwania, mieliśmy też kilka większych afer szpiegowskich. Ale nikt już nie pamięta o wieloletnich wojnach pustoszących cały kontynent, o spalonych miastach i wyludnionych wioskach, o bitwach, w których ścierały się tysiące ciężkozbrojnych i rzekach czerwonych od krwi. Żyjemy w kruchym i względnym pokoju z jednego tylko powodu. Tym powodem jest równowaga sił.

Bolesław uniósł ponad stołem zaciśniętą pięść.

– Cztery Królestwa są jak cztery połówki jednego jabłka – mówił dalej. – Tam, gdzie na mapie znajduje się łańcuch Gór Śnieżnych, stykają się cztery granice. Każdy z czterech królów spogląda z uwagą w to miejsce, ale nasze prawdziwe problemy są na zewnątrz. My w Almerii patrzymy na wschód, w stronę stepów, skąd co kilka lat nadjeżdża orda pustosząc wszystkie miasta i wioski na swojej drodze. Aleksander patrzy na południe, w stronę wysp Morza Zielonych Fal, gdzie grasują piraci i dalej, w kierunku Królestwa Piasków, skąd co jakiś czas dochodzą nas niepokojące wieści. Gwidon z Loverdens nieustannie ściera się ze swoimi buntowniczymi książętami na zachodzie, a nasz przebiegły Odon kieruje swoją uwagę na północ, skąd najeżdżają go smocze łodzie. Każdy z nas mierzy się z wrogiem zewnętrznym, odwracając się plecami do pozostałej trójki. Taka sytuacja oznacza równowagę, a równowaga oznacza pokój. Powrót magii oznacza zachwianie równowagi. A zachwianie równowagi oznacza wojnę, która może ogarnąć cały kontynent.

– Pamiętaj królu, że mówimy o pojedynczym incydencie – odpowiedział Roderyk. – Bez wątpienia w Klasztorze wydarzyło się coś niezwykłego, co wzburzyło kapitułę, ale to pojedynczy przypadek. Żaden z moich ludzi nie potwierdził, że coś podobnego zdarzyło się w innym miejscu. Moim zdaniem musimy zbadać tę sprawę, ale jest za wcześnie aby powiedzieć, że magia wróciła.

– Klasztor leży na ziemiach Odona. Ten łotr będzie potrafił wykorzystać ten fakt, nawet gdyby okazało się, że to pojedynczy incydent.

– Badamy ten wątek – szpieg przesunął jedną z figur, uprzejmie nie zauważając, że odsłania swoją lewą flankę. – Być może ten incydent został zaplanowany i zrealizowany przez króla Greifwaldu. Powrót magii pod postacią ognistego obłoku mógłby oznaczać znak od starożytnych bogów widzących w Odonie swojego wybrańca. To wzmocniłoby jego pozycję.

– Ciekawy pomysł – Bolesław bez skrupułów wykorzystał błąd przeciwnika i zbił gońcem czarną wieżę. – Odon do tej pory wzmacniał swoją władzę skrytobójstwami i tajemniczymi wypadkami nieprzychylnych mu książąt.

– Moi ludzie śledzą sytuację w Klasztorze. Będą nas informowali na bieżąco.

– Magia wraca i objawia się właśnie na ziemiach Odona – Bolesław wsparł głowę dłonią. – Przypadek czy świadome działanie?

– Dla bezpieczeństwa zakładam, że wszystko, z czym się stykam, stanowi element złożonego planu wcielanego w życie przez naszych wrogów.

– Mądre słowa – król milczał przez chwilę. – Powiedz mi, Roderyku, wierzysz w magię? Myślisz, że kiedykolwiek istniała?

– Królu, nie jestem tutaj, by wierzyć w cokolwiek. Moja służba polega na sprawdzaniu, ustalaniu, zbieraniu i weryfikowaniu informacji. Kwestionuję wszystko, na co nie mam dowodu.

– Powinieneś być filozofem, nie szpiegiem.

– Za bardzo lubię swoją pracę, aby zmieniać profesję.

Bolesław roześmiał się głośno. Klasnął w dłonie dając znak służącej, żeby przyniosła wino.

– Powiedziałeś, że jednym z wątków, który badasz, jest udział w tej sprawie Odona.

– Tak, mój panie.

– Jakie jeszcze możliwości zakładasz?

– Jest zbyt wcześnie, aby zakładać lub skreślać cokolwiek, ale wciąż prześladuje mnie jedna myśl. Analizując każdy przypadek zawsze zadaję sobie jedno pytanie: kto na tym zyskał. Na incydencie w Klasztorze może zyskać Odon, ale jest ktoś, kto może odnieść nieporównywalnie większą korzyść.

Bolesław spojrzał z zainteresowaniem.

– Kto to taki?

– Sami magowie. Kto ich teraz traktuje poważnie? To niepoważni kuglarze uprzykrzający życie swoimi rytuałami. W opowieści o potężnych czarodziejach wierzą już tylko dzieci. Mamy pokój trwający pięć stuleci również dlatego, że magowie nie mieszają się do polityki i nie wpływają na działania władców, jak to niegdyś miało miejsce. Co by się stało, gdyby magia wróciła? Magowie staliby się równi królom.

Bolesław wstał i z kielichem w dłoni podszedł do kamiennej balustrady. Oparł się o nią i spojrzał na pawie przechadzające się po ogrodzie.

– Sam widzisz, z jak poważną sprawą mamy do czynienia.

– Widzę, mój królu.

– Zajmiesz się nią z najwyższą starannością.

– Tak będzie, mój królu. Ustalę, co kryje się za wydarzeniami w Klasztorze Białej Wieży, choćbym miał zejść na samo dno piekieł.

Bolesław umoczył usta w winie. Wiedział, że szpieg mówił prawdę.

 

Koniec

Komentarze

KalOnomar, masz zbędną kropkę w tytule.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wow.

Naprawdę wciągająca historia, świetnie stworzony klimat i ciekawy styl. Jasne, nie uchroniłeś się przed niektórymi błędami, ale jestem zbyt zielona, żeby Ci je wypominać. 

Tymczasem gratuluję talentu i mam nadzieję, że stworzysz ciąg dalszy. Chętnie przeczytam!

Zaczęło się nieźle, intryga została zawiązana i Powrót magii zapowiada się całkiem ciekawie. Wprowadziłeś troje bohaterów, których przedstawiłeś w niecodziennych i zgoła odmiennych sytuacjach, ale, jak mniemam, ich losy pewnie kiedyś się splotą. Obawiam się jednak, że nie będzie mi dane ich poznać, bo – biorąc pod uwagę dotychczasowe doświadczenia z prologamipierwszymi rozdziałami – zauważyłam, że niezmiernie rzadko się zdarza, by autorowi wystarczyło zapału do napisania kolejnych części opowieści. Mam jednakowoż nadzieję, że Twoje dzieło będzie wyjątkiem i jednak powstanie. ;)

Wykonanie mogłoby być lepsze.

 

Mistrz An­zelm pa­trzył na to onie­mia­ły klę­cząc wśród szkla­nych odłam­ków z osmo­lo­ną brodą. –> Dlaczego odłamki miały osmoloną brodę?

 

ko­bie­ty uczy­ły je pi­sa­nia, czy­ta­nia, wy­po­wia­da­nia się w dys­ku­sji, za­cho­wa­nia przy stole, de­kla­mo­wa­nia po­ezji, gry na in­stru­men­tach, de­kla­mo­wa­nia po­ezji, sta­wia­nia ho­ro­sko­pów… –> Dwa grzybki w barszczyku.

 

ufa­jąc swo­jej in­tu­icji, tę­giej ladze ukry­tej pod barem… –> Raczej: …ufa­jąc swo­jej in­tu­icji, tę­giej ladze ukry­tej pod/ za szynkwasem

 

jeden ko­niec przy­wią­zał do drzwi, a na dru­gim za­wią­zał pętlę. –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Po­sta­wił na środ­ku izby drew­nia­ny zydel… –> Masło maślane. Zydel jest drewniany z definicji.

 

Ode­tchnął głę­bo­ko, kątek oka wyj­rzał za okno, spoj­rzał na morze… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Na­prę­żo­ny sznur za­trzesz­czał, a potem urwał się z trza­skiem. –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Gar­ret ude­rzył no­ga­mi o pod­ło­gę. Stare zmur­sza­łe deski nie wy­trzy­ma­ły im­pe­tu ude­rze­nia… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Do świtu po­zo­sta­ło jesz­cze dwie go­dzi­ny… –> Piszesz o godzinach, a te są rodzaju żeńskiego, więc: Do świtu po­zo­sta­ły jesz­cze dwie go­dzi­ny

 

– Niby jak? – Za­py­tał Si­me­on. –> – Niby jak? – za­py­tał Si­me­on.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Może przyda się poradnik: http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

Powód mia­ro­wo ko­ły­sał się na nie­rów­no­ściach po­lnej drogi. […] Powód minął bramę i za­to­czył koło wokół pa­ła­cy­ku… –> Wybacz, że wbrew Twojej prośbie wskazuję literówki, ale jestem przekonana, że w obu przypadkach miał być powóz.

Jeśli jednak się mylę, proszę o wyjaśnienie, jakim to powodem podróżowały panie.

 

go­spo­darz jest go­to­wy na ich wyj­ście. Kur­ty­za­ny wy­szły z po­ko­ju… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Jęk­nę­ła i za­ci­snę­ła palce na jego kę­dzie­rza­wych wło­sach. Chło­pak brał szyb­ko i gwał­tow­nie, gry­ząc jej ra­mio­na i pier­si. Był jej pierw­szym praw­dzi­wym ko­chan­kiem. Cie­szy­ła się jego pięk­nym cia­łem… –> Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

– Ro­zu­miem, że nie masz mo­no­po­lu na wie­dzę… –> – Ro­zu­miem, że nie masz mo­no­po­lu na wie­dzę

 

Bo­le­sław prze­su­nął swoją fi­gu­rę o dwa pola do przo­du i spoj­rzał na szefa swo­je­go wy­wia­du. –> Powtórzenie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Całkiem przyzwoite, czytało mi się dobrze :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka