- Opowiadanie: Wicked G - Witamy w Nieistniejowie

Witamy w Nieistniejowie

Pozostaję w ruralnych klimatach, aczkolwiek tym razem z bardziej rozbudowaną fabułą i raczej humorystycznie niż na poważnie.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Witamy w Nieistniejowie

Pstryk. Końcówka białego rulonika zajarzyła się czerwienią i po chwili tytoniowy dym tańczył w moich płucach. Paliłem mentolowe marlboro tak dawno temu, że niemal zapomniałem, jak doskonale smakują.

Słońce świeciło mocno, ale nie panował nieznośny skwar. Wietrzyk powiewał, delikatnie smagając soczyście zielone krzewy rosnące w pobliżu. W dłoni trzymałem siatkę pełną butelkowanych leszków, a w plecaku miałem dwie paczki cebulowych laysów, bochenek chleba, keczup i pęto kiełbasy. Wszystko cacy. Tylko jak zwykle ta cholerna nyska się spóźniała.

Nerwowo dreptałem dookoła zardzewiałej wiaty z blachy falistej, co chwilę zerkając na zegarek. Pewnie bus się im zepsuł. Następny kurs dopiero za pół godziny. Na stopa nie miałem co liczyć, mało kto się zatrzymywał, a ostrzyżonemu na krótko gościowi w dresach to już w ogóle. Pomyślałem, że gdybym dokupił jeszcze ze trzy browarki na drogę, mógłbym wrócić do domu z buta…

Nagle usłyszałem nadciągający ratunek. Tego skowytu, przypominającego jak żywo leciwą kosiarkę, nie dało się pomylić z niczym innym. Zza zakrętu wyjechała żółta honda civic piątej generacji z naklejką "Alpine" na przedniej szybie. To był Kacper, mój dobry ziomek z gimnazjum. Prawie cały zarobiony hajs pakował w furę i czasem w mandaty.

Pomachałem mu ręką. Udał, że mnie nie widzi, po czym dał ostro po heblach i wycofał do zatoczki. Opuścił szybę od strony pasażera i wyszczerzył bielutkie zęby.

– Ten manewr przestał mnie ruszać po dwóch razach – powiedziałem.

– Ja tylko testowałem nowe tarcze – zarzekał się Kacper. – Byłeś na zakupach, hę? Na co się tak szykujesz?

– Dzisiaj ognisko u Szerokiego – odparłem. – Nie mówił ci?

– Pewnie jak zwykle zapomniał, debil. Podrzucić cię gdzieś?

– Pewka. Muszę jakoś wrócić na wioskę.

Kacper dał znak, żebym wsiadał. Otworzyłem drzwi i usadowiłem się w fotelu z wytartą tapicerką. Rzuciłem swoje rzeczy pod nogi. Dopadło mnie pragnienie, więc sięgnąłem po jedną z butelek. Dokładnie w tym momencie na twarzy spoglądającego w lusterko Kacpra wymalowało się przerażenie.

– Kurwa, gliny!

Prawa stopa Kacpra niemal zmiażdżyła pedał gazu, a przyspieszenie wgniotło mnie w oparcie. Silnik zawył niemiłosiernie, ciągnąc wóz zaprzęgiem stu kilkudziesięciu koni mechanicznych. Prędko zapiąłem pasy, chociaż wątpiłem, że to ocali mi życie przy ewentualnej kolizji.

Obróciłem się, żeby rozeznać sytuację. Rzeczywiście, pędził za nami oznakowany c'eed w kombi, tak zwana „kijanka”, błyskając na przemian czerwienią i granatem.

– Dlaczego zacząłeś uciekać? – zapytałem, zdziwiony porywczym zapytaniem kolegi.

– Psy się na mnie uwzięły, trzepią przy każdej okazji – obruszył się Kacper. – Mam w chuj punktów. No i zapomniałem wyciągnąć jarania ze skrytki w fotelu, chyba trochę nim śmierdzi.

– Czaję – odparłem poddenerwowanym głosem. – Jasny gwint, damy radę zwiać?

– No peweks! – rzucił buńczucznie Kacper. – Niedawno wrzuciłem małej nowy filtr powietrza, zobacz, jak śmiga!

Ściął ostro zakręt, nieomal najeżdżając na łachę żwiru przy krawędzi jezdni. Oparłem się łokciem o drzwi, walcząc z siłą odśrodkową. Na wyjściu z wirażu mój szofer przycisnął do odcinki. Trochę odstawiliśmy psiarskich, lecz nadal deptali nam po piętach. Mieliśmy szczęście, że nie trafiliśmy na insignię albo inny mocniejszy radiowóz.

Śmignęliśmy koło stacji benzynowej, do Niestniejowa zostały niecałe trzy kilometry. Koszulka zmokła mi od potu, a serce waliło niczym młot. Na każdym łuku wyobrażałem sobie budę auta rozsmarowaną na drzewie.

– Ja pierdolę, traktor! – wrzasnął Kacper.

Co gorsza, z naprzeciwka nadjeżdżał sznur samochodów, więc próba wyprzedzenia ciągnika niechybnie skończyłaby się czołówką. Wyglądało na to, że pały w końcu nas dogonią. Nagle doznałem jednak olśnienia.

– Grzej na maksa! – poleciłem kumplowi. – To Derkowski w tym new hollandzie, zaraz skręci na swoje pole. Miń go poboczem, z prawej!

– Obyś miał racje, inaczej będzie kiepsko – rzucił Kacper, szybkim ruchem zmieniając bieg.

Sygnał za nami nie cichł. Na szczęście Derkowski był półgłuchy, a radiowóz nie zdążył jeszcze wyjechać zza zakrętu. Zgodnie z przewidywaniami, podstarzały rolnik zjechał do osi drogi, zostawiając nam lukę na tyle szeroką, że zmieściliśmy się na styk. Zerknąłem w lusterko. Policjanci ominęli traktor o wiele wolniej.

Zyskaliśmy sporą przewagę. Mogliśmy w miarę spokojnie dotrzeć do wioski, slalomem pomiędzy dziurami. Za słynnym mostkiem, pod którym zapaliłem pierwszą w życiu fajkę, odbiliśmy w prawo i do naszych uszu dotarł charakterystyczny huk towarzyszący przeskokowi przez splot czasoprzestrzenny. Gdybym miał opisać ten dźwięk… Hmm, najbliżej było mu chyba do tego śmiesznego, bansowego bębna w ruskim techno.

Teraz psiarnia mogła nam naskoczyć. Wątpię, żeby przyszło im na myśl, żeby szukać nas w innym wymiarze. Poza tym i tak nie daliby rady się tam dostać. Ten przywilej dotyczył wyłącznie mieszkańców Nieistniejowa. No i niektórych kosmitów oraz innych dziwnych istot, ale to szczegół.

Kacper nieco zwolnił. Westchnął głęboko i podgłośnił radio.

– Udało się. – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Parę razy myślałem, że się rozdupczymy. Chyba na jakiś czas odstawię auto do garażu, bo w tych szmatławych gazetach znowu zaczną pisać o znikających piratach drogowych.

– Następnym razem idę na piechtę, pierdolę to – zakląłem. – Muszę się napić, bo nie wytrzymam. – Sięgnąłem po piwo, w międzyczasie wyciągając otwieracz z kieszeni.

– Tylko nie narozlewaj – powiedział groźnym głosem Kacper. – Gdzie cię wyrzucić?

– Pod moją chatą – odparłem. – Muszę jeszcze pomóc ojcu rąbać drzewo. Ech, ciągle mnie tylko do czegoś gania.

– Biedaczysko – zakpił właściciel hondy. – Odkąd zdałeś maturę, tylko siedzisz na dupie. Poszedłbyś do jakiejś roboty, a nie ciągnął hajs od starych.

– Spokojna twoja głowa. – Wziąłem potężny łyk lecha. – Jak skończę studia, będę zarabiał tyle, że rodzicom jeszcze nową chałupę postawię – przyrzekłem, choć sam nie bardzo w to wierzyłem.

Kilkadziesiąt sekund później civic zatrzymał się z piskiem opon przy piętrowym domu z białą, nieco już zabrudzoną elewacją.

– Dzięki za podwózkę – rzuciłem na odchodnym. – Zadzwoń do Szerokiego i spytaj, co z ogniskiem. Mam nadzieję, że się nie wkurwi, że rozgaduje o tym.

– Niech tylko by spróbował – zagroził Kacper. – To ja go opieprzę, że mi, kumplowi z ławki, o imprze nie powiedział. Z fartem, mordo. Widzimy się pod wieczór.

Powoli kroczyłem w kierunku furtki. Była okropnie pordzewiała, przypuszczałem, że wkrótce ojciec każe mi zabrać się za jej malowanie…

– Co ty, do ciężkiej cholery, robisz na moim płocie! – wrzasnąłem.

Na jednym z przęseł siedział klamron. Taki dziwaczny stworek, wyglądający jak skrzydlaty gnom z ciałem pokrytym szarymi muszelkami. Jemu podobni rzadko wpadali do Nieistniejowa. Dziadek opowiadał mi kiedyś, że zjawiają się wyłącznie przed ważnymi momentami w dziejach. Do tej pory widziałem klamrona tylko raz, jak miałem dziesięć lat. Tego samego dnia rozwaliliśmy ekipę Tommiego w nogę cztery do zera. W sumie można by uznać to za istotne wydarzenie, bo zazwyczaj dostawaliśmy srogie wciry.

– To supeł czasoprzestrzenny objęty jurysdykcją międzywymiarową – odparł stwór. – Przebywać tutaj może każdy obywatel.

– Tak, ale to prywatny teren – zwróciłem mu uwagę. – Nie możecie od tak sobie wbijać ludziom na ogródki!

– Technicznie rzecz ujmując, większą częścią ciała znajduję się poza posesją – rzekł nonszalancko klamron.

– Nasza działka sięga do rowu. – Rozjuszyłem się nie na żarty. – Mam ci pokazać jebane plany zagospodarowania?

– Już, już, spokojnie. – Klamron zeskoczył z furtki i z gracją wylądował na żwirku.

– Co cię tu sprowadza? – zażądałem wyjaśnień.

– A, nic. Właściwie to kilka plotek dotyczących waszej wioski. W zasadzie dość ciekawych.

– Co? – zdziwiłem się. – Kto tam znowu sieje ferment? Ech, zaraz mi ręce odpadną od tych zakupów. Chodź do środka, pogadamy jak inteligentna istota z inteligentną istotą, a ja napiję się browara. No dobra, tobie też mogę odpalić jednego – dodałem, widząc, jakim wzrokiem na mnie patrzy.

Otworzyłem furtkę i dziarskim krokiem ruszyłem ścieżką w kierunku domu. Klamron leciał tuż za mną. O mało co nie dostałem zawału serca, bo nie mogłem wyczuć kluczy w kieszeni, ale wystarczyło pogrzebać trochę głębiej.

Wbiliśmy do kuchni, gdzie panował przyjemny chłodek. Na szczęście rodzice nie wrócili z roboty, na wycieraczce nie było ich butów. W przeciwnym razie dostałbym ochrzan, że jest tak wcześnie, a ja już łoję piwska.

Usiadłem przy stole, klamron zajął miejsce naprzeciwko mnie. Otworzyłem leszka i podałem go przybyszowi z innego wymiaru.

– Jak ty w ogóle się nazywasz? – zapytałem.

Klamron nieco niezręcznie wychylił łyk browara, po czym wydał z siebie przeraźliwie charczący dźwięk.

– Za Chiny tego nie powtórzę – przyznałem się bez bicia. – Mogę mówić na ciebie Ryjek? Jak ten z Muminków. Trochę przypominasz mi go z mor… yyy, z twarzy.

– Skoro tak chcesz. Moja rasa nie przywiązuje zbyt dużej wagi do imion – poinformował klamron.

– Dobra, co z tymi plotkami? – Postanowiłem od razu przejść do sedna sprawy. – Sorry, ale nie mam dużo czasu na pogaduszki, powinienem już dawno zabrać się za rąbanie drewna.

– Przybyłem po raz ostatni odwiedzić to miejsce. Mam do niego sentyment. Wybrałem się do waszego wszechświata na pierwszą samodzielną podróż…

– Zaraz, powiedziałeś "ostatni"? – Myślałem, że zaraz dostanę białej gorączki. Dlaczego wszystkie dziwne istoty miały tendencje do snucia rozwleczonych opowieści?

– Tak. Rada Multiwersum zadecydowała, że supeł czasoprzestrzenny w tym miejscu jest nierentowny. Sztucznie podtrzymywanie przestało być opłacalne ze względu na zbyt mały ruch.

– Co? – Walnąłem dnem butelki o blat i wstałem, szurając krzesłem. – Jak to, kurwa?! – Podszedłem do Ryjka i nachyliłem się nad stworem. Chciałem zacząć nim szarpać ze wściekłości, ale bałem się, że pokaleczę się o krawędzie muszelek. – Nie możecie tego zrobić! Spędziłem tutaj praktycznie całe życie! A co będzie z innymi mieszkańcami?!

Przed oczami przelatywały mi wszystkie miłe wspomnienia. Zabawy ze smokami, ośmiornicogłowymi, robotami z Mytrisonu. Ucieczka do naszego subwymiaru przed ekipą z sąsiedniej wioski, która chciała nas pobić. Rodzinne spotkania, festyny, melanże… To wszystko miało przepaść? Nie mogłem na to pozwolić.

– Przyjacielu, patrzysz na mnie, jakbym miał z tym cokolwiek wspólnego – rzekł klamron, po czym wziął kolejny łyk piwa. – Jestem tylko przeciętnym monterem magnetowirmutatorów do statków klasy GTM. Przeczytałem o likwidacji portu w wiadomościach. Podobno ma zostać „płynnie inkorporowany w otaczającą go rzeczywistość planety Ziemi”, cokolwiek to znaczy.

– Masakra. – Odstąpiłem od Ryjka na krok i wziąłem głęboki oddech, żeby trochę się uspokoić. – Wygląda na to, że Nieistniejów zostanie zwykłą wioską. Geremowicami, jak mamy wpisane we wszystkich papierach. Szlag! – Złapałem się za głowę. – Tak w ogóle to sorry, że na ciebie naskoczyłem. I dzięki za info.

– Proszę bardzo – odparł Ryjek, kłaniając się lekko.

– Jeszcze nie wszystko stracone – powiedziałem, uderzając pięścią w otwartą dłoń. – Muszę przekazać wieści innym. Razem na pewno damy radę to ogarnąć.

– Niestety, nie przydam się wam zbytnio – stwierdził Klamron. – Mogę jedynie życzyć powodzenia. Pójdę już, mam w planach odwiedzenie paru miejsc.

– No, siemka – rzuciłem na pożegnanie. – Jeszcze raz dzięki.

Chwyciłem za telefon i zacząłem nerwowo wystukiwać treść SMS-a na ekranie.

 

***

 

Pod domem sołtysa zgromadziła się cała wioska, nie licząc tych, którzy akurat byli w robocie albo załatwiali coś pilnego na mieście, lecz nawet ci prawdopodobnie już pędzili do Nieistniejowa. Informacja o likwidacji supła czasoprzestrzennego rozniosła się niesamowicie prędko.

Sołtys Chrałowicz miał zadzwonić do Rady Multiwersum. Nerwowo wyczekiwaliśmy rezultatów rozmów. Ludzie dyskutowali żywiołowo w grupkach, nie szczędząc przy tym bluzgów. Płonęła fajka za fajką, choć chyba żadne ilości nikotyny nie pomogłoby w opanowaniu takiego stresu. Gospodyni co jakiś czas krzyczała na rzucających pety pod płot, grożąc, że zaraz wszystkich stąd przegoni.

Siedziałem na niewysokim murku przy rowie razem z Kacprem, Szerokim i Rudą. Powoli piłem zimnego energola. Przez niego chyba jeszcze bardziej się rozdrażniłem, ale musiałem być pobudzony do działania.

– Do cholery. – Kacper pokręcił głową z niedowierzaniem. – Jeżeli policja dotrze do wioski, tyle biznesów pójdzie się jebać. Plantacja gandzi Matowego, bimbrownia u Rulonów, moje mini-złomowisko…

– Przecież trzy czwarte mieszkańców dorabiało na szaro albo czarno, bo skarbówka nie mogła wpaść na kontrolę – zauważyła Ruda. – Trudno będzie się przyzwyczaić, ale jakoś będziemy musieli.

– Czemu zakładacie, że już przegraliśmy? – oburzyłem się.

– A jak masz zamiar temu zapobiec? – zapytał Szeroki, marszcząc okrągłą jak placek twarz. – Nie mamy im nic do zaoferowania. Weźmiesz zakładników? Wszyscy obcy zwiali stąd, jak tylko usłyszeli, że zamykają port przesiadkowy. Został tylko ten twój klamron, który, po pierwsze, nie wiadomo gdzie się szwenda, po drugie, pewnie nawet nikogo nie obchodzi.

Otworzyłem usta, ale nawet nie wiedziałem, co powiedzieć.

– Spójrz prawdzie w oczy, Romek – odezwała się Ruda. – Nie jesteśmy im do niczego potrzebni. Z roku na rok Nieistniejów odwiedzało coraz mniej podróżujących. Nie ma ruchu, to zwijają interes. Normalna kolej rzeczy. Nie zmienisz tego, choćbyś, nie wiem, przykuł się do słupa.

Nagle tuż przy wejściu do chaty zapanowała hałas. Po chwili zza drzwi wylazł Chrałowicz, niczym papież na wygłoszenie orędzia.

– Cisza! Cisza! – krzyczał podstarzały sołtys. – Uspokójcie się, bo nic się powiem.

Po jakichś trzydziestu sekundach i kilku inwektywach, które poleciały w stronę rozgadanych osób, wreszcie wrzawa opadła.

– Udało mi się porozmawiać z przedstawicielem Rady Multiwersum do spraw Transportu i Regulacji Czasoprzestrzeni – rozpoczął Chrałowicz. – Sytuacja nie jest za ciekawa. Decyzja o zamknięciu portu międzywymiarowego jest ostateczna.

Nagle tłumek znowu się wzburzył. Kacper i Szeroki zaklęli pod nosem. Serce zabiło mi szybciej, ale powstrzymałem się od jakiejkolwiek reakcji. Zamiast gniewu poczułem bezsilność i przygnębienie.

– Wiem, że to dla was trudne do przyjęcia, ale paragrafy stoją po ich stronie – kontynuował Sołtys, gdy zapadła względna cisza. – Poza tym, supeł czasoprzestrzenny już dawno zniknąłby samoczynnie, gdyby nie był utrzymywany przez służby podległe Radzie.

Rozległy się gromkie krzyki, wśród których najłatwiej było wyłapać "A co z nami?". Stare baby, z Halukową na czele, popadły w rozpacz, bo myślały, że likwidacja węzła oznacza apokalipsę, której nikt nie przetrwa.

– Spokojnie, spokojnie! – Sołtys machał żywiołowo rękoma. – Nam i naszym domom nic nie będzie. Po prostu przekształcimy się w zwykłą wioskę, do której będzie mógł wejść każdy człowiek. Ten urzędas mówił, że nawet nie poczujemy zmiany. Radzę wam dla własnego spokoju zrobić porządek z – zamilkł na moment – rzeczami niekoniecznie podobającymi się krajowej władzy. No i przypomnę: lepiej nie rozgłaszać naszej historii innym ludziom. Ja wracam do swoich spraw. Jestem zajęty, a musiałem siedzieć przez pół godziny na linii międzywymiarowej, czekając na połączenie. Do widzenia.

Sołtys wrócił do domu, trzaskając za sobą drzwiami. Mieszkańcy najwyraźniej nie dawali za wygraną, bowiem już zaraz zaczęli dobijać się do środka. Ja nie widziałem w tym najmniejszego sensu. Klamka zapadła, zgasła ostatnia nadzieja.

– Czyli co, najlepiej zapomnieć o całej sprawie? – rzucił nagle Szeroki.

– Jeżeli przez "zapomnieć" rozumiesz "zachlać pałę", to ja w to wchodzę – powiedziała Ruda.

– Może Matowy będzie chciał spalić większość zioła, żeby nie ryzykować przypału – zauważył Kacper. – Hej, skoro to są ostatnie chwile Nieistniejowa, to pożegnajmy go najgrubszą imprezą w historii!

Mnie też nie musieli długo namawiać.

 

***

 

Rzeczywiście, ta biba była epicka.

Żeby nie zrobić bajzlu w ogródku Szerokiego, postanowiliśmy zorganizować ją na polanie przy skraju iglastego lasu, gdzie często chodziłem z dziadkiem na grzyby. Cicha miejscówka, z dala od domostw. W sumie dlatego rzadko tam łaziliśmy, bo mało komu chciało się stamtąd wracać taki kawał po pijaku.

Tym razem było trochę inaczej. Obróciliśmy jeszcze raz do Biedry z Kacprem, i dokupiliśmy więcej zapasów. Zanieśliśmy na polanę rozkładane krzesełka, boomboxa oraz małą lodówkę na browary. Przygotowaliśmy miejsce na ognisko, oprócz tego Szpachla, kuzyn Rudej, przytargał ze sobą grilla, żeby można było upiec karkówkę albo szaszłyk.

Ogólnie mieliśmy w cholerę grassu, jeszcze więcej browarów i wódy, niektórzy nawet ogarnęli sobie fetę czy jakieś inne prochy. Zebraliśmy się pod wieczór, zanim zaszło słońce. Przybyła praktycznie cała młodzież z Nieistniejowa. Tylko ekipa Tomka, którego starzy pracowali w Niemczech, chlała u niego na chacie.

Gdy los wioski został przypieczętowany, wszystkim udzielił się melancholijny nastrój. Matowy z wkurwienia roztrzaskał telefon o asfalt. Sebek podobno błagał sołtysa na kolanach, żeby jeszcze raz zadzwonił do Rady. Renata miała oczy mokre od łez, gdy dziś spotkałem ją po raz pierwszy.

To mogło wydawać się śmieszne, ale naprawdę straciliśmy wiele. Nieistniejów był naszą mała enklawą spokoju i bezpieczeństwa. Choć czasem zdarzały się zwady, wszyscy darzyli siebie względnym szacunkiem. Czuliśmy się tak, jakbyśmy utracili ojczyznę. Tak wiele wspaniałych rzeczy odchodziło na śmietnik historii…

Odrobina wesołości wstąpiła w nas z powrotem, gdy w ruch poszły butelki i jointy. Zrobiło się trochę sentymentalnie. Puszczaliśmy rapowe hity sprzed dekady. Sebek próbował zatańczyć breakdance jak za dawnych lat, ale o mało co się przy tym nie połamał, a my nie udusiliśmy ze śmiechu. Potem wzięło nas na wspominki.

– Ej, wy też próbowaliście kiedyś tego dziwnego piwa od Blatrahów? – przekrzyczałem się przez wszystkich.

– Czekaj, to byli kosmici z czterema rękoma i długim, żółtym czubem na głowie? – Matowy ochoczo podchwycił temat.

– Nie, ci z kanciastymi mordami, co mieli zęby jak sople lodu i chodzili w ciuchach zmieniających kolory – wyjaśniła Renata.

– A, teraz już wiem. Nie gadaj, że też to piłeś! Mi raz dali to za małolata, bo nie wiedzieli, że łebki nie mogą. Smakowało jak ser pleśniowy z wodą po ogórkach, ble! Wychlałem prawie na raz, bo chciałem popisać się przed Tośką. Potem puściłem pawia prosto pod jej nogi.

– To jeszcze nic! Pamiętacie, jak pierwszy raz wzięliśmy Szpachlę na jaranie? – Szeroki zaczął snuć opowieść. – Też mieliśmy wtedy szczęście, że natknęliśmy się na jakiegoś niedużego smoka czekającego na transfer do innego wszechświata. Zapytaliśmy go, czy przewiezie jednego z nas na grzbiecie w zamian za palenie. Mateusz wylosował najdłuższą słomkę. Tylko pech chciał, że smok uparł się, żeby dać mu gandzi jeszcze przed lotem. Obaj byli tak spizgani, że ledwo widzieli na oczy! Gad zahaczył pazurami o chatę Rulonów i zerwał im ze trzy dachówki. Jak wylądowali, to Mati powiedział, że dziurę się zaszpachluje. Kładliśmy się tam ze śmiechu!

– Podobno smoki to niezłe bufony – odezwała się Renata, podając dalej spliffa. – Trzęsą całą Radą Multiwersum. To pewnie one stały za decyzją o likwidacji portu…

– Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te pieprzone paragrafy – powiedział Kacper. – Cholera, jak je tam zwali?

– Ustawa o limitacji transferu technologii i wiedzy – wyrecytowałem, choć z lekkim trudem, miałem już dość mocną fazę. – Obcy stwierdzili, że jesteśmy zbyt agresywni, aby zasłużyć na nowoczesne gadżety.

– Agresja to jedno, debilizm to drugie – stwierdził Matowy. – Ja do tej pory dziwię się, że nikt niczego nie podejrzewał. Przecież tyle razy, co ktoś zapadał się jak kamień w wodę, wiejąc przed policją czy innymi ekipami… – Spojrzał znacząco na Kacpra. – No i nie wierzę, żeby choć raz ktoś nie wygadał się przy flaszce kumplom z roboty.

– Zwolennicy teorii spiskowych o nas wiedzą – zauważyłem. – Czytałem kiedyś na necie. Tylko nikt im nie chce wierzyć. Może to i dobrze?

– Ech, skaranie boskie z tymi stworami – wypalił nagle Sebek. – Ciągle tylko latały nam po wiosce, a w zamian za to gówno dostawaliśmy. Niewdzięcznicy.

– Seba, co ty pieprzysz! – krzyknął Matowy. – To my przeszkadzaliśmy im bardziej niż oni nam. Nie dziwię się, że nie postawili tu niczego dla podróżnych. Zaraz byśmy wszystko rozwalili.

– Dobra, nie gadajmy już o tym – wtrąciła Ruda, wstając z pniaka i podnosząc butelkę piwa na wysokość głowy. – Jest impreza, bawmy się!

Przechyliła puszkę Tyskiego, zaraz wszyscy skandowali „Do dna!”. Ktoś puścił klubową nutę i zaczęły się pląsy w blasku ogniska.

Alkohol płynął strumieniami, płonęły szlugi oraz jointy, śmiechy i wesołe wrzaski wypełniały polanę. Po jakimś czasie impreza porwała pierwsze ofiary. Renata zasnęła napruta na kocu, a Szeroki poszedł rzygać i zniknął na jakiś czas.

Mnie natomiast ogarnęła smuta. Moje plany szlag trafił. Po studiach znaleźć dobrą pracę, wziąć ślub – zgodnie ze starym paktem małżeństwo pozwalało nowym osobom na dostęp do supła czasoprzestrzennego – i przenieść się do rodzinnej wioski, żeby wybudować dom. Ale za kilka chwil Nieistniejów miał stać się Geremowicami, przeciętną wiochą bez perspektyw, w której wszyscy tylko chleją i oglądają telewizję. Nie chciałbym żyć w takim miejscu. Przez kontakt z istotami z innych wszechświatów nasza społeczność była trochę odmienna, jakby o szerszych horyzontach, przesiąknięta magią. Przypuszczałem, że po likwidacji portu ta cecha zatraci się z czasem.

Szeroki chyba zauważył moją zamułę, bo podbił z połówką soplicy. Nie mogliśmy nigdzie znaleźć soku, więc popijaliśmy piwem. To był zły pomysł. Bardzo zły pomysł.

Niedługo potem urwał mi się film.

 

***

 

Jakiś czas później wylądowałem w centrum wioski. Nie mam pojęcia, czy to działo się naprawdę, czy tylko mi się śniło. Wiem, że stałem z Kacprem, Matowym i Rudą. Była jakaś zadyma. Nieoznakowana insignia, błyskające światła koguta, od diabła zaspanych ludzi w szlafrokach i klapkach. Gliniarze wyciągali kogoś z chaty. Matowego… Tak, dałbym sobie rękę uciąć. Chociaż obok siebie miałem identycznego kolesia, który również utrzymywał, że jest Matowym. Zaliczyłem niezłego zonka. Dopiero po chwili zacząłem jarzyć, o co chodzi. Pomyślałem, że prawdopodobnie istniała jakaś rzeczywistość równoległa do naszej, którą wszyscy z zewnątrz postrzegali jako Nieistniejów. Może odpowiedzialność za wszystkie przypały i machlojki spadała na nasze alternatywne wersje z normalnego świata… Zacząłem się zastanawiać, czy w wyniku likwidacji węzła ulegaliśmy stopniowemu zespoleniu z klonami, ale w tym momencie czegoś się wystraszyliśmy i całą czwórką zaczęliśmy wiać w stronę lasu. Dalej nic nie pamiętam.

 

***

 

Ocknąłem się w rowie przy drodze na skraju wioski. Właściwie to Matowy mnie obudził, klepiąc w twarz.

– Ziomek, wstawaj! – krzyknął, wyciągając mnie z zagłębienia. – Już dochodzi siódma rano. Ludzie widzieli, jak leżysz tu najebany.

– Masakra. – Miałem tak sucho w ustach, że mówienie sprawiało mi ból. – Cieszę się, że cię widzę. Myślałem, że będziesz w pierdlu.

– Hę? – zdziwił się Matowy. – Czy ja o czymś nie wiem? Możliwe, w pamięci mam taki pokaz slajdów, że szkoda gadać.

– Nie, chyba tylko śniło mi się coś głupiego – uspokoiłem go. – O, Kacper. Ty też tutaj?

– Ta – odparł kierowca hondy. – Ale była petarda! Łeb mi pęka. Ruda ma nagrane filmiki, podobno działy się jakieś dzikie akcje. Potem pooglądamy.

– Strasznie przeorana ta droga – zauważyłem. Niektóre dziury miały dobre czterdzieści centymetrów głębokości. – Jeszcze gorzej niż nasza stara. Szkoda, że to wszystko znikło…

– Chyba nie wjechałbym tu terenówką – wyznał Matowy. – Pewnie dlatego policjanci nic nie podejrzewali, po prostu za bardzo bali się o zawieszenie, żeby cokolwiek sprawdzić na własną rękę.

Kacper podszedł do znaku z nazwą miejscowości i zaczął mu się uważnie przyglądać.

– Ty, Matowy, masz może markera w kielni? – zapytał.

– Jak zawsze. Na szczęście go nie zgubiłem.

Rzucił pisak Kacprowi. Ten zaczął mazać coś po tablicy. Podszedłem do niego, żeby zobaczyć, co robi. Okazało się, że skreślił „Geremowice” i poprawił na „Nieistniejów”.

– Teraz jest git, nie? – powiedział. – Obcy mogą sobie likwidować supły-srupły, ale nie zlikwidują tego, co w naszych sercach.

Uśmiechnąłem się szeroko. Kacper miał rację, te dziewiętnaście lat, które tu przeżyłem, jakkolwiek dziwne by się nie zdawały, na zawsze pozostaną ze mną.

Koniec

Komentarze

Sympatyczna miejscowość, trochę się kojarzy z Wojsławicami, ale zasada działania całkiem inna. Ech, liczyłam na hepszy end… :-(

Sebek przypomniał próbował zatańczyć breakdance jak za dawnych lat,

Nadmiar czasowników widzę.

Babska logika rządzi!

Szkoda, że cała rzecz sprowadziła się praktycznie do aktywnego uczestniczenia w leśnej imprezie.

Jeszcze większa szkoda, Wickedzie, że opublikowałeś opowiadanie z tak wieloma usterkami. :(

 

– Za­dzwoń do Sze­ro­kie­go i spy­taj się co z ogni­skiem. –> – Za­dzwoń do Sze­ro­kie­go i spy­taj, co z ogni­skiem.

 

Po­wo­li kro­czy­łem w kie­run­ku furt­ki od drzwi. –> Co to jest furtka od drzwi?

 

– To supeł cza­so­prze­strzen­ny ob­ję­ta ju­rys­dyk­cją mię­dzy­wy­mia­ro­wą… –> Literówka.

 

Z roku na rok przez Nie­ist­nie­jów od­wie­dza­ło coraz mniej po­dró­żu­ją­cych. –> Czy to ostateczna wersja zdania?

 

Żeby nie zro­bić baj­zlu na ogród­ku Sze­ro­kie­go… –> Żeby nie zro­bić baj­zlu w ogród­ku Sze­ro­kie­go

 

po­sta­no­wi­li­śmy zor­ga­ni­zo­wać ją na po­la­nie na skra­ju igla­ste­go lasu… –> Jeśli na skraju lasu, czyli na jego brzegu, to chyba nie na polanie.

Za SJP PWN: polana «niezadrzewione, porośnięte trawą miejsce w lesie»

 

przy­tar­gał ze sobą gril­la, żeby można było usma­żyć kar­ków­kę albo szasz­łyk. –> Na grillu się opieka, nie smaży. Smażyć się na patelni, z użyciem rozgrzanego tłuszczu.

 

Przy­by­li prak­tycz­nie cała mło­dzież z Nie­ist­nie­jo­wa. –> Przy­by­ła prak­tycz­nie cała mło­dzież z Nie­ist­nie­jo­wa.

 

Odro­bi­nę we­so­ło­ści wstą­pi­ło w nas z po­wro­tem… –> Wesołość jest rodzaju żeńskiego, więc: Odro­bi­na we­so­ło­ści wstą­pi­ła w nas z po­wro­tem

 

Sebek przy­po­mniał pró­bo­wał za­tań­czyć bre­ak­dan­ce… –> Czy to ostateczna wersja zdania?

 

Przez kon­takt z isto­ta­mi z in­nych wszech­świa­tów nasze spo­łecz­ność… –> Literówka.

 

Wiem, że sta­łem Kac­prem, Ma­to­wym i Rudą. –> Osobliwie stał.

 

Nie­ozna­ko­wa­na in­si­gnia, bły­ska­ją­ce świa­ta ko­gu­ta… –> Literówka.

 

Ock­ną­łem w rowie się przy dro­dze na skra­ju wio­ski. –> Chyba raczej: Ock­ną­łem się w rowie, przy dro­dze na skra­ju wio­ski.

 

Cie­szę się, że cie widzę. –> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W klimacie Pilipiuka – bardzo mi się podobało. Zabawnie oddany klimat, absurd i brak trzymania się zasad. Nieistniejów to ciekaw miejsce i podobała mi się wizyta w nie, na jaką mnie zaproszono.

Napisane „z przymróżeniem oka” i tak też odebrane zasługuje na punkt do Biblioteki :)

Pozdrawiam!

https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/

Hmm dałem się trochę zwieść tagowi “science fiction” – w ogólnym rozrachunku wyczuwałem tu jednak więcej z fantasy, a wręcz tzw. realizmu magicznego. Pomijając fakt, że za obydwoma nie przepadam, czytało się całkiem dobrze. Bardzo podobała mi się początkowa, swojska atmosfera. Zabrakło mi jej w drugiej części opowiadania, kiedy więcej już było o smokach i imprezowaniu.

 

Dorzucam dwie usterki do puli:

 

Wyrecytowałem, choć z lekki trudem

Literówka

 

Przechyliła Tyskiego

Tu już się będę po prostu czepiał, ale jakoś naturalniej by mi brzmiało to zdanie z dodaną puszką albo butelką.

I am surrendering to gravity and the unknown.

Dzięki za przeczytanie, komentarze i biblioteki. Kajam się za błędy, spora część to niechlujne pozostałości po rekonstrukcji zdań. Dziwi mnie, że było ich aż tyle, bo tekst jest dość stary i czytałem go wiele razy, najwyraźniej nie dość dokładnie.

 

Jeżeli chodzi o brak happy endu i zdecydowanego działania ze strony młodzieży – o ukazanie tego między innymi właśnie mi chodziło. Na przeciw powieściom young adult, gdzie nastolatkowie ratują świat, tu chciałem opisać takich młodych dorosłych, którzy są niemal całkowicie bezsilni wobec kryzysowej sytuacji, mogą jedynie się biernie przyglądać, co ich przygnębia do tego stopnia, że uciekają się do hulaszczej zabawy. To taka trochę analogia procesu dorastania; często osoby, które za czasów wczesnej młodości chciały ułożyć świat po swojemu i zmienić go na lepsze, na progu dorosłości zdają sobie sprawę, że mogą niewiele, są tylko trybami w ziemskiej czy nawet kosmicznej machinie. Mimo to marzenia z okresu dorastania na stałe pozostają z nimi w postaci wspomnień, stąd ta symboliczna zmiana nazwy miejscowości na znaku.

 

Co do taga SF, przez długo się nad tym zastanawiałem, rzeczywiście, sporo tu realizmu magicznego, ale ostatecznie zdecydowałem, że obcy i światy równoległe są głównym wyznacznikiem tematu.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Sympatyczny tekst o końcu pewnej epoki w życiu ludzi i nieustających zmianach. I trochę tutaj czuję też mały zawód, że nie zechciałeś rozbudować tej historii o więcej mięsa, bo mam wrażenie, że najciekawsze mnie ominęło. Ale i tak koncert fajerwerków jest na plus. Stąd masz klika ;)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dzięki za przeczytanie i bibliotekę, NoWhereManie :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Lekkie, przyjemne, Pilipiukowe. Spodobał mi się taki kontrast swojskiego i dziwnego.

Może odpowiedzialność za wszystkie przypały i machlojki spadała na nasze alternatywne wersje z normalnego świata… Zacząłem się zastanawiać, czy w wyniku likwidacji węzła ulegaliśmy stopniowemu zespoleniu z klonami

Moim skromnym zdaniem, ten fragment troszkę nie pasuje do klimatu, bo sugeruje coś poważnego i niedopowiedzianego, a w tym momencie opowiadanie się już praktycznie kończy i nie ma sensu wrzucać nowych wątków, to nie archiwum X.

Ale tak tylko się czepiam. Ogólnie, że biblioteka stanie się fajniejszym zakątkiem sieci, jeśli tekst się w niej znajdzie, więc klikam ;)

Dzięki za przeczytanie i bibliotekę, master-of-orion!

Ten końcowy wątek miał wprowadzić odrobinę niepewności i tajemnicy, a przy okazji naprowadzić na pewien trop wyjaśniający naturę Nieistniejowa, jednocześnie nie dając jasnego rozwiązania.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Bardzo fajne opowiadanie. Podobnie jak przedmówcy miałam skojarzenia z Pilipiukiem.

Lekkie, absurdalne i trochę szkoda, że bez szczęśliwego zakończenia, jednak Twoje wyjaśnienie z komentarza mnie satysfakcjonuje, dlatego też zgłaszam do biblioteki. ;)

Bardzo fajnie napisane. Czyta się z zainteresowaniem, chociaż zbyt dużo imprezowania a za mało fantastyki. Więcej scen, jak ta z klamronem, i byłoby perfecto!

Dziękuję za kolejne komentarze i bibliotekę :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Tylko pech chciał, że smok uparł się, żeby dać mu gandzi jeszcze przez lotem.

Literówka.

– No i nie wierze, żeby choć raz ktoś nie wygadał się przy flaszce kumplom z roboty.

Tu też.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Dzięki za wpadnięcie i komentarz, Anet, błędy poprawiłem :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Historyjkę o porcie łyknęłabym z przyjemnością, gdyby nie imprezowo-pilipiukowe klimaty, które mnie nieopisanie wręcz nużą…

http://altronapoleone.home.blog

Będę dzisiaj jak Anet ;)

 

Fajne :)

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Dzięki za kolejne komentarze :)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Nowa Fantastyka