- Opowiadanie: KalOnomar - Wiedźmin: Nowy Świat

Wiedźmin: Nowy Świat

Wiedźmin: Nowy Świat to opowiadanie zainspirowane prozą Andrzeja Sapkowskiego, ale rozgrywające się w nowym uniwersum i kreujące nowego bohatera. Opowiadanie jest początkiem większej opowieści. Zapraszam do lektury.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

mr.maras

Oceny

Wiedźmin: Nowy Świat

Wiedźmin: Nowy Świat.

 

 

Dom, którego szukał, krył się pośród wzgórz i wrzosowisk. Henrik wstrzymał konia i z wysokości siodła długą chwilę przyglądał się pochylonej wieży, pustym okiennicom i dziurze w dachu, w której schronienie znalazło okoliczne ptactwo. Zapadający zmrok nie był w stanie przykryć śladów, jakie upływ czasu odcisnął na kamiennej budowli. Wiedźmin ściągnął lejce i zawrócił konia. Zlecenie wydawało się być proste, ale nie zamierzał ryzykować i wchodzić do nawiedzonego domu po zachodzie słońca.

Zleceniodawcą był Paraselsus Stimm, bogaty kupiec, właściciel dużego domu towarowego, kilku kopalni i własnej floty handlowej, która woziła towary aż do portów Nilfgaardu. Stimm szukał wiedźmina, Henrik szukał pieniędzy i tak oto doszło do spotkania w posiadłości na przedmieściach Pont Vanis, stolicy Królestwa Poviss.

Siedzieli na tarasie z widokiem na park, przy stoliku, na którym służąca postawiła butelkę przedniego wina.

– Sprawa jest prosta, panie wiedźminie – powiedział Paraselsus Stimm, przebierając upierścienionymi palcami po swoim wydatnym brzuchu.

Henrik słuchał z uwagą, nie dając po sobie poznać, że nie cierpi słuchać o prostych zleceniach. Proste zlecenia oznaczały bowiem zwykle niskie stawki i nieprzewidziane kłopoty.

– Jakiś czas temu przejąłem za długi pewną nieruchomość – mówił dalej kupiec. – Nic szczególnego. Zapuszczony pałacyk otoczony nieużytkami. Wysłałem tam robotników w celu przeprowadzenia niezbędnych prac remontowych. Wrócili wystraszeni.

– Co się stało?

– Dom jest nawiedzony. Coś się w nim zalęgło. Coś, co wystraszyło sześciu dorosłych mężczyzn i sprawiło, że wrócili do mnie z podkulonymi ogonami, gubiąc po drodze narzędzia.

– Były jakieś ofiary?

Kupiec pokręcił przecząco głową.

– Nie. Nikomu nic się nie stało, jeżeli nie liczyć ręki złamanej w wyniku upadku ze schodów.

– Co takiego wystraszyło robotników? – zapytał wiedźmin. – Zjawa? Upiór?

– Moi ludzie opowiadali o włochatej bestii wysokiej na dwa metry, z pyskiem pełnym ostrych zębów i z ogniem w oczach.

– Włochata bestia z wielkimi zębami – Henrik pokiwał głową w zamyśleniu i sięgnął po wino. – Wiemy coś więcej?

– A co jeszcze chciałbyś wiedzieć? – prychnął kupiec. – Reszty dowiesz się na miejscu. Stary dom, w którym coś się zalęgło. Trzeba to przegonić. Wyrzucić. Zabić. Cokolwiek, bylebym tylko mógł dokończyć remont i sprzedać dom z zyskiem. Prosta i szybka robota.

– Nie wiemy, z czym mamy do czynienia.

– Więc pojedziesz tam i się przekonasz.

– Niewiedza oznacza ryzyko – mówił dalej wiedźmin. – Ten opis pasuje choćby do wilkołaka, a to nie jest łatwe zadanie.

– Co by to nie było, musi się wynieść z mojego domu – Stimm wzruszył ramionami. – Nic nie będzie przeszkadzało mi w interesach. Nawet wilkołak.

– Moja cena to trzydzieści tysięcy marek.

Stimm milczał przez chwilę.

– Wysoko cenisz swoje usługi.

– Ryzyko generuje koszty. Nie wiem, co tam zastanę.

– Dwadzieścia pięć tysięcy, wiedźminie. I obietnica stałej współpracy. Prowadzę interesy na szeroką skalę. Od czasu do czasu potrzebuję pomocy. Czasem ktoś mnie straszy, czasem ktoś nie chce oddać długu, innym razem wybieram się w niebezpieczną podróż. Przydałby mi się ktoś taki jak ty. Dwadzieścia pięć tysięcy i stała współpraca.

Henrik uśmiechnął się zimno.

– Trzydzieści tysięcy i rezygnuję ze stałej współpracy. Nie zajmuję się ściąganiem długów ani ochroną osobistą.

Paraselsus Stimm zmrużył oczy ze złości. Miał prawie sześćdziesiąt lat i sporą nadwagę, ale wyglądał teraz jak prosty rzezimieszek z doków, którym był ponad czterdzieści lat temu.

– Zasięgnąłem na twój temat języka – powiedział po chwili milczenia. – Słyszałem, że chciałeś skończyć ze swoim fachem. Chciałeś odłożyć swoje miecze, zdjąć medalion z wizerunkiem kota i zająć się czymś innym. Podobno dla jakiejś kobiety.

– Trzydzieści tysięcy – w głosie Henrika słychać było lód. – Albo nie ma sensu tracić czasu na dalszą rozmowę.

Stimm uśmiechnął się złym złośliwym uśmiechem.

– Masz szczęście, że nie mam czasu do stracenia – powiedział. – Trzydzieści tysięcy i brak widoków na jakąkolwiek dalszą współpracę. Mój skarbnik wypłaci ci zaliczkę. Ruszaj w drogę najszybciej, jak to możliwe.

 

Wiedźmin opuścił miasto bladym świtem. Cały dzień spędził w siodle, by pod wieczór trafić na miejsce. Dom obejrzał ze szczytu wzgórza. Piętrowa kamienna budowla nie wyróżniała się niczym szczególnym, choć widać było, że najlepsze lata miała już dawno za sobą. Henrik zawrócił konia i zjechał zboczem do miejsca, które wybrał na nocleg, przy strumieniu, nieopodal brzozowego zagajnika. Rozkulbaczył wierzchowca, rozpalił ogień i usiadł w jego blasku otulony pledem.

Nie lubił zleceń określanych jako proste, ale tym razem naprawdę sądził, że sprawa nie będzie trudna. Coś musiało wystraszyć robotników, ale żadnemu z nich nic się nie stało. Opowieść o dwumetrowej bestii pokrytej futrem była zapewne nieporadnym wytłumaczeniem wymyślonym dla potrzeby wytłumaczenia się przed kupcem. Opis bestii za bardzo przypominał wilkołaka, a żaden wilkołak nie wypuściłby robotników żywych. Poza tym, robotnicy weszli zapewne do domu za dnia, a nawet dzieci wiedziały, że ludzie dotknięci wilkołactwem zmieniali swoją postać nocą, przy pełni księżyca. Budowlańców wystraszyło coś innego. Coś, co nie było na tyle groźne, by kogokolwiek skrzywdzić. Mimo to Henrik nie zdecydował się na wejście do domu po zmroku. Zbyt wiele lat spędził z kocim medalionem na piersi by nie wiedzieć, że ostrożny wiedźmin to żywy wiedźmin.

Obudził się przemarznięty i mokry od rosy. Dorzucił drewna do ogniska, ogrzał się, sprawdził, co z koniem. Zaczekał, aż słońce wyjdzie ponad horyzont i piechotą ruszył w stronę domu.

Z bliska budynek wyglądał jeszcze gorzej. Wyłamane skrzydło drzwi wisiało na jednym zawiasie, kołysząc się z piskiem na wietrze. Coś, co kiedyś było wozownią lub stajnią, teraz przypominało stertę nadgniłych belek. Zabite deskami okna i stado wron gnieżdżące się w zapadłym dachu dopełniały smutnego obrazu opuszczonego dworzyska.

Wiedźmin poprawił swoje miecze i ostrożnie przekroczył przez kamienny próg. Wszedł do przestronnego korytarza. Jego oczy natychmiast dostosowały się do panującego tu półmroku. Stał nieruchomo, wdychając zapach kurzu i nasłuchując. Wydawało się, że dom również zastygł w oczekiwaniu na dalszy bieg zdarzeń. Henrik powoli ruszył w kierunku schodów. Nagle medalion zawiedzony na jego piersi zadrżał. Nie było to nagłe szarpnięcie zwiastujące niebezpieczeństwo, ale ledwie wyczuwalne drgnienie zwiastujące obecność magii. Wiedźmin z rozmysłem sięgnął za plecy i dobył srebrnego miecza, przeznaczonego do walki z istotami magicznymi. Nie mógł już się łudzić, że robotników wystraszył hałas wywołany przez zwierzę, które w opuszczonym dworze znalazło swoją kryjówkę. Medalion nie zwiastował niebezpieczeństwa, ale musiał być ostrożny.

Przeszedł korytarzem do drzwi, za którymi znajdował się przestronny hol. Z zewnątrz budynek wydawał się zwalistą kamienną bryłą, ale wnętrze urządzono ze smakiem i pomysłem. Po lewej stronie miał szerokie schody z bogato zdobioną balustradą, po prawej ścianę obwieszoną obrazami. Podszedł bliżej i przyjrzał się kilku bezimiennym portretom, górskiemu pejzażowi i nakreślonej z rozmachem scenie batalistycznej. Zatrzymał wzrok na ostatnim obrazie, na którym malarz przedstawił nagą równinę pośrodku której stały trzy dziwne trójkątne budowle. Okrążył pomieszczenie i ruszył ku schodom.

Pokonywał kolejne stopnie sunąć plecami tuż przy ścianie, z uniesionym mieczem i wzrokiem skierowanym w górę. Smuga światła wpadająca przez okno na półpiętrze przecinała półmrok rozświetlając drobinki kurzu tańczące w powietrzu. Wiedźmin wytężył słuch. Ktoś lub coś musiało tędy przechodzić całkiem niedawno.

Wszedł na piętro. Po obu stronach miał przymknięte drzwi. Ruszył w lewo. Drzwi ustąpiły z cichym skrzypieniem.

– Uuk! Uuk! – Rozległo się w głębi pomieszczenia.

Henrik ruszył do przodu z wysoko uniesioną gardą. Zabite deskami okna odcinały dostęp światła, ale zmutowane źrenice bez trudu radziły sobie w ciemności. Mimo to nie zdołał dostrzec istoty wydającej ten dziwny hałas. Kątem oka zauważył ruch przy ścianie, ciężka aksamitna zasłona runęła w dół zwalając na podłogę okrągły stolik. Wiedźmin przeskoczył ponad przeszkodą i dopadł do kolejnych drzwi, za którymi rozległ się ten sam dziki krzyk.

-Uuk! Uuk!

Wiedźmin wyłamał kopniakiem drzwi i wskoczył do kolejnej komnaty. Uderzył barkiem w coś ciężkiego. Odskoczył i przywarł do ściany. Znajdował się w bibliotece, a tym, w co uderzył, był regał pełen książek, teraz walających się po podłodze między deskami z połamanych półek.

– Uuk! Uuk! – Rozległo się z głębi biblioteki.

Wiedźmin ruszył wąską alejką między regałami, ale uciekająca istota zawsze była o krok szybsza. W końcu przystanął i naparł ciężarem całego ciała na przeszkloną biblioteczkę stojącą mu na drodze. Mebel upadł z głośnym trzaskiem, a za nim, wśród kłębów kurzu i fruwających książek, dostrzegł istotę, która wystraszyła robotników.

Stworzenie rzeczywiście pokryte było futrem, ale daleko mu było do dwóch metrów wysokości. Ledwie sięgało wiedźminowi do pasa, miało płaską twarz, szerokie nozdrza i wąsko rozstawione, wystraszone ślepia.

– Uuk!

Stworzenie odsłoniło zęby, a potem skoczyło, odbiło się od ściany, dopadło do regału z którego zwaliło kilka oprawionych w skórę opasłych tomów, przeleciało ponad głową wiedźmina i pomknęło w stronę schodów. Henrik zaklął i rzucił się w pogoń. Przebiegł przez korytarz i chwycił się balustrady, zbiegł na dół, przeciął hol i kierując się pokrzykiwaniami pokrytej futrem istoty dotarł do wąskich kamiennych schodów prowadzących najpewniej do piwnicy.

Medalion zadrżał, ale Henrik nie zwrócił na to uwagi. Zeskoczył wprost do niskiego, wyłożonego kamieniem pomieszczenia, wszedł między rzędy stołów wyłożonych szklanymi naczyniami i mosiężnymi pojemnikami połączonymi ze sobą siecią rurek. Pod ścianą, na solidnym drewnianym stelażu, stało wielkie owalne lustro. Po co komu lustro w piwnicy, pomyślał wiedźmin, krocząc z uniesionym mieczem między stołami.

Medalion szarpnął srebrnym łańcuchem. Tym razem znacznie mocniej. Wiedźmin zamarł.

Lustro zamigotało zimnobłękitnym blaskiem.

Henrik zrozumiał, co się dzieje, ale było już za późno na ucieczkę. Teleport, zdołał pomyśleć.

Błękitna poświata wypełniła całe pomieszczenie oślepiającym blaskiem. Skryta między stołami istota zawyła ze strachu. Wiedźmin zawył z bólu padając na kolana. Pulsujący błękit zmienił się w kulę białego światła, a potem wszystko rozpadło się na miliony małych kawałków.

 

 

Pierwszym, co poczuł, był tępy, nieznośny ból głowy. Później dołączył do niego ból każdej pozostałej komórki jego ciała. Nie był w stanie otworzyć oczu. Czuł, że leży w jakieś miękkiej, rozmokłej rozpadlinie. Przetoczył się na brzuch, podkulił nogi i zwymiotował. Z trudem wypluł kwaśne resztki wymiocin. Wciągnął w płuca głęboki oddech. Powietrze miało dziwny zapach. Ciężki, słodki, przesycony wilgocią i zgnilizną. Oparł się na łokciach i uniósł tułów. Przetarł palcami powieki.

Powoli odzyskiwał wzrok. Wielobarwne plamy nabrały ostrości i zmieniły się w ścianę gęstych zarośli. Przezwyciężając zawroty głowy i ból usztywniający mięśnie wstał i rozejrzał się dookoła. Znajdował się w lesie, ale był to las, którego nigdy wcześniej nie widział. Otaczały go rośliny o szerokich łodygach i mięsistych liściach, których nie był w stanie rozpoznać. Jego stalowy miecz znajdował się na swoim miejscu za plecami, drugi, srebrny, leżał kilka kroków dalej w trawie. Henrik podniósł ostrze i zmusił się do myślenia.

Dom, do którego wysłał go Paraselsus Stimm musiał wcześniej należeć do jakiegoś maga lub alchemika. Stąd obecność w piwnicy alchemicznych utensyliów oraz teleportu. Portale miały to do siebie, że były kompletnie nieprzewidywalne. Niektóre z nich aktywowały się z nikomu nie znanych powodów i przerzucały śmiałków, którzy odważyli się w nie wstąpić w zupełnie przypadkowe miejsca. Oczywiście, byli magowie którzy chcieli uchodzić za specjalistów w dziedzinie teleportacji i niektórzy z nich rzeczywiście odnosili w tej dziedzinie pewne sukcesy, ale większość uważała, że jest to najbardziej nieprzewidywalna dziedzina magii. Teleport znajdujący się w piwnicy starego domu musiał zostać uruchomiony samą obecnością wiedźmina i wysłał go… No właśnie… Gdzie?

Magowie eksperymentujący z teleportami zwykle kalibrowali je w pary, łącząc ze sobą dwa punkty. Jeżeli tak było i w tym przypadku, gdzieś w pobliżu powinien być drugi portal, prowadzący do piwnicy pod opuszczonym dworem. Niestety, w zasięgu wzroku nie było niczego, co mogło przypominać teleport, ale gęsta roślinność zawężała pole widzenia. Henrik postanowił rozejrzeć się po okolicy, zataczając coraz szersze koła wokół miejsca, w którym się ocknął. W ten sposób prędzej czy później musiał znaleźć przejście.

Po kilkunastu krokach w dziewiczych gęstwinie Henrik uznał, że nie będzie to tak proste, jak myślał. Było gorąco i wilgotno, zdął więc kaftan i przewiązał go na biodrach. Zapach spoconego ciała przyciągnął całe chmary komarów, a łodygi i liście roślin wyższych od niego boleśnie raniły ramiona. Wyciął mieczem tyczkę, którą torował sobie drogę, ale każdy metr drogi okupiony był wysiłkiem i bólem. Otaczające go drzewa miały tak rozłożyste korony, że odcinały promienie słońca, dlatego w dole, przy ziemi, panował półmrok, a buty wiedźmina grzęzły w podmokłej ziemi.

-Uuk! Uuk!

Henrik odwrócił się i zadarł głowę. Na gałęzi sąsiedniego trzewa kołysała się istota podobna do tej, którą gonił korytarzami starego domu. Istota kołysała się na gałęzi, zajadała się dziwnymi żółtymi owocami i z ciekawością przypatrywała się wiedźminowi. Wgłębi zarośli dostrzegł wie kolejne, nieco mniejsze, ale z pewnością należące do tego samego gatunku.

Henrik uśmiechnął się mimo zmęczenia. Obecność tych zwierząt oznaczała, że istota, która znalazła się w domu, przeszła tą samą drogę, co on, tyle że w drugą stronę, trafiając z tego zielonego gorącego piekła wprost do Poviss. To oznaczało, że gdzieś tu był teleport prowadzący w drugą stronę. Radość wiedźmina miała też inny powód. Zwierzę zjadało owoc, który widział całkiem niedaleko. Zawrócił do drzewa obwieszonego owocami i strącił na ziemię całą kiść. Zerwał żółtą łykowatą skórę i wsunął do ust biały miąższ. Smakował całkiem znośnie.

Wiedźmin wiedział już, co może jeść, ale musiał znaleźć źródło wody.

Ruszył dalej, z wysiłkiem torując sobie drogę w gęstwinie. Nie robił sobie nadziei, że w razie potrzeby będzie potrafił wrócić w miejsce, w którym wyrzucił go portal. Las gęstszy od puszczy Brokilonu ograniczał widoczność do odległości równej wyciągniętej ręce i uniemożliwiał jakąkolwiek orientację w terenie. Mógł liczyć tylko na swoje szczęście i intuicję.

Okolica, przez którą się przedzierał, pulsowała życiem. Zewsząd dobiegały go szmery, pomrukiwania, szelest liści i świergot ptaków, ale nie był w stanie dostrzec żadnego zwierzęcia. Czuł, że nie należy do tego świata. Wszystko było tu obce: przemykające jak duchy zwierzęta, nieznane rośliny o grubych mięsistych liściach, twarde pnącza zwisające z drzew, słodki zapach zgnilizny, całkowity brak wiatru i niemiłosierny upał.

Wiedźmin rozchylił drągiem plątaninę liści i dostrzegł, że zarośla zaczynają rzednąć. Po kolejnych kilku krokach las zaczął przechodzić łagodnym zboczem w brzeg wolno płynącej rzeki o brudnym, brązowym nurcie. Przystanął. Rzeka oznaczała ludzi, ale dawała też szansę na szybszą podróż. Mógł ściąć kilka mniejszych drzew i związać je pnączami tworząc tratwę. Tratwa umożliwiała wygodną podróż w dół rzeki, gdzie w końcu musiał natknąć się na ludzkie osiedla, ale tym samym oddaliłby się od miejsca teleportacji. A gdzieś w tym cuchnącym zielonym bagnie musiał znajdował się portal, który mógł zabrać go z powrotem do Poviss.

Spragniony wiedźmin pochylił się nad wodą. Wyciągnął ręce, ale zatrzymał je tuż nad brązową tonią. Zapach i barwa leniwie płynącej rzeki budziła jego obawy. Kątem oka zauważył gruby zmurszały pień tkwiący tuż pod lustrem wody. Zmoczył palce i powąchał je, krzywiąc się od zapachu stęchlizny.

W tym samym momencie pień wystrzelił ponad powierzchnię wody. Tylko nienaturalna szybkość pozwoliła Henrikowi odskoczyć w bok, unikając kłapnięcia pary potężnych szczęk. Pień, a właściwie wielki zwalisty jaszczur, na ułamek sekundy zawisł w powietrzu otoczony pióropuszem spienionej wody, po czym runął ciężko wprost w brązową toń. Potwór na chwilę zniknął pod powierzchnią, by zaraz jednym uderzeniem ogona wybić się na brzeg.

Wiedźmin przetoczył się po trawie, sięgnął po miecz, przywarł nisko. Jaszczur na lądzie nie był już tak szybki jak w wodzie, ale jego krótkie, zakończone pazurami łapy świetnie dawały sobie radę na rozmokłej trawie. Pokryte guzowatymi łuskami cielsko wystrzeliło do przodu, rozwarta paszcza odsłoniła rzędy zębów ostrych jak sztylety. Henrik odskoczył, ale podmokła ziemia i zmęczenie wielogodzinną wędrówką sprawiły, że zabrakło mu ułamka sekundy na to, aby zejść z linii ataku. Łeb jaszczura uderzył go w biodro. Syknął z bólu, utrzymał równowagę i zaatakował szerokim cięciem. Ostrze wiedźmińskiego miecza ześlizgnęło się po łuskach. Bestia, kłapiąc zębiskami, parła do przodu. Henrik zawirował w uniku, odbił się od ziemi, wskoczył na grzbiet potwora, uniósł wysoko miecz i trzymając go oburącz wbił ostrze w ślepię potwora. Włożył w pchnięcie całą swoją siłę. Jaszczur zesztywniał zaryczał, szarpnął swoim potężnym cielskiem i przetoczył się na grzbiet, wierzgając i bijąc ogonem o ziemię.

Przyciśnięty ciężarem potwora wiedźmin zaciskał palce na rękojeści miesza, wkręcając go coraz głębiej w jaszczurzą czaszkę. Bestia szarpnęła kilka razy, kłapnęła zębami i w końcu zamarła w bezruchu.

Henrik jęknął, zaklął i w końcu puścił miecz. Spróbował zwalić z siebie pokryte łuską cielsko. Udało mu się to dopiero za trzecim razem. Truchło przetoczyło się na bok. Wiedźmin odetchnął pełną piersią i powoli wstał, trzymając się za obolałe biodro. Wyszarpnął miecz z głowy potwora i przyjrzał się jaszczurowi. Ta gorąca, cuchnąca błotem kraina miała swoje potwory.

Krótki, gardłowy okrzyk sprawił, że odwrócił się i zamarł z uniesionym mieczem.

Z zarośli wyłoniła się grupa mężczyzn. Drobnych, półnagich, o śniadych ciałach i pomalowanych czerwoną farbą twarzach. Było ich sześciu. Wyszli z lasu bezszelestnie, nie trącając nawet jednej gałęzi i ostrożnie stąpając w wysokiej trawie. Otoczyli go półkolem, kierując w jego stronę ostrza swoich włóczni. Jeden z nich krzyknął coś do pozostałych.

Wiedźmin nie zrozumiał tych słów, choć język, w którym mówił nieznajomy, był bardzo podobny do wspólnego.

– Spokojnie – powiedział, wodząc mieczem wokół siebie. – Nie chcę tej walki.

Mężczyzna z piórem wetkniętym we włosy znów się odezwał. Tym razem wiedźmin zrozumiał jedno słowo. Trup.

– Nie mam złych zamiarów.

Jeden z półnagich mężczyzn podniósł do ust zdobiony piórami kijek i nadął policzki. Strzała wystrzelona z dmuchawki nie leciała tak szybko jak te wypuszczone z łuku. Henrik zamachnął się i przecięta w pół strzałka upadła na trawę. Wśród mężczyzn przeszedł szmer strachu. Ten z piórem we włosach znów coś krzyknął.

Henrik był w stanie odbić jedną strzałę, ale wobec trzech był już bezradny. Rzucił się w lewo czując, jak coś przelatuje mu tuż przy uchu, zasłoną zbił lecący w jego kierunku drugi pierzasty pocisk i w tym samym momencie coś uderzyło w jego prawe ramię. Strzałka była niewielka, bez problemu wyrwał ją i odrzucił. Ruszył do przodu z uniesionym mieczem, chcąc jak najszybciej skrócić dystans. Obcy, choć w przewadze liczebnej, bez ciężkiej broni i zbroi nie mieli szans z jego klingą. Biegnąć zauważył ze zdziwieniem, że mężczyźni przypatrują mu się w bezruchu, nawet nie próbując się bronić. Zamachnął się, chcąc rozpłatać głowę pierwszemu z brzegu, gdy poczuł nienaturalną falę gorąca, a oczy przysłoniła mu biała mgła. Miecz wysunął się spomiędzy zdrętwiałych palców. Upadł nawet nie czując bólu. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, była pochylona nad nim twarz poznaczona śladami czerwonej farby.

 

Unosił się w oceanie ziemności.

Znów miał szesnaście lat i przechodził Próbę Mroku. Nauczyciel wysłał go do korytarzy ciągnących się kilometrami pod Domem o Białych Ścianach, siedzibą Cechu Kota w Poviss. Oszołomiony narkotykami, nagi, z mieczem w dłoni, szedł w kompletnych ciemnościach mogąc liczyć tylko na swój instynkt i słuch. Próbę Mroku przechodził jeden na trzech młodych wiedźminów. Pozostali ginęli od szponów i kłów istot, które nauczyciele specjalnie na tę okazję wpuścili do podziemi. Henrik jeszcze wczoraj czuł strach przed konfrontacją z nieznanym, teraz, po wypicie wiedźmińskich dekoktów przepełniony był poczuciem siły i euforią przed czekającą go walką. Poruszał się bezszelestnie, od ściany do ściany, pochylony i spięty, gotowy do natychmiastowego ataku. Przystanął. Bardziej poczuł niż usłyszał czyjąś obecność. Uniósł miecz i dopiero wtedy usłyszał cichy pomruk. To, co czekało w ciemności również go wyczuło, ale to Henrik zaatakował pierwszy. Rzucił się do przodu jak kot, miękko i bezszelestnie, doskoczył i ciął. Poczuł, jak miecz przechodzi przez coś miękkiego. Usłyszał dziki wrzask i świst pazurów. Uchylił się, odskoczył a potem znów skrócił dystans. Kolejne cięcie i kolejny ryk bólu. Wycofał się pod ścianę i nasłuchiwał. To, z czym walczył krwawiło i z każdą chwilą traciło siły. Wyraźnie słyszał jego chrapliwy oddech, bez trudu identyfikował jego pozycję mimo ciemności. Gdy uznał, że przeciwnik jest dostatecznie osłabiony, ruszył do przodu. Dwa szybkie cięcia dokończyły dzieła. Henrik zawył z radości. Właśnie zdobył prawo do noszenia medalionu.

 

Podniecenie walką ustąpiło, ale ciemność nie chciała odejść wraz z nim. Z mroku wyłaniały się kolejne obrazy. Skrzydlata harpia, z którą walczył na wyspach Skellige. Bazyliszek, którego tropił wśród górskich przełęczy. Wilkołak, który nieomal pozbawił go życia broniąc swojego leża. Kobieta o prostych jasnych włosach była ostatnim obrazem, jaki zapamiętał, zanim sam zapadł w ciemność.

 

Znów unosił się wśród ciemności, ale z daleka, jak zza grubej ściany, dochodziły go obce głosy i szum wody pieniącej się na kamieniach. Rozmowa prowadzona w dziwnym języku, z którego rozumiał pojedyncze słowa. Demon. Trup. Niebezpieczeństwo. Trzeba zabić.

Czuł na głowie coś wilgotnego, ktoś obmywał jego ciało, przystawiał do ust naczynie, z którego sączyła się cierpka w smaku ciecz. Krzywił się, ale ktoś zmuszał go do picia. Pił, a potem znów osuwał się w senne odrętwienie.

 

Otworzył oczy. Leżał w ciemności, ale była to inna ciemność niż wcześniej. Tamta, nienaturalnie gęsta, nieprzenikniona, ziejąca pustką, należała do innego świata. Ta byłą ciepła, naturalna, miejscami przechodząca w półmrok za sprawą światła gwiazd. Czuł, że leży na twardym posłaniu, gdzieś w pomieszczeniu pachnącym słomą i gliną. Kręciło mu się w głowie, a całe ciało promieniowało bólem. Nie był w stanie unieść ręki, odrętwienie pozwalało mu tylko na nieznaczne ruchy palcami. Po kilku próbach zrezygnował i przymknął oczy. Znów zasnął.

 

Otworzył oczy. Patrzył w popękane gliniane sklepienie. Było jasno. Kątem oka dostrzegł po prawej stronie okno, przez które wpadał snop światła. Przeciwległa część pomieszczenia skryta była w półmroku. Wiedźmin przesunął sztywnym językiem po suchym podniebieniu. Jęknął.

– Leż spokojnie – usłyszał. – Zaraz dostaniesz wodę.

Coś szczęknęło. Głos należał do mężczyzny, ale w polu widzenia pojawiła się młoda kobieta. Śniadoskóra, o migdałowych oczach i połyskujących prostych włosach. Przystawiła mu do ust drewnianą czarkę. Napoiła go, a potem wycofała się z zasięgu jego wzroku. Znów coś szczęknęło.

– Musisz być cierpliwy – odezwał się głos. – Masz szczęście, że żyjesz.

– Gdzie jestem?

– Miasto, w którym się znajdujemy, nosi nazwę Ciricao.

– Ciricao?

– To stolica naszego królestwa.

– Jak tu trafiłem?

– Grupa myśliwych znalazła cię w dżungli.

Wiedźmin przypomniał sobie walkę nad rzeką płynącą przez gęsty las.

– Dlaczego mnie zaatakowali?

– Wzięli cię za żywego trupa?

– Za żywego… trupa?

– Od pewnego czasu nasze królestwo ma pewien problem – mówił dalej głos. – Tam, gdzie cię znaleziono, przebiega granica z Xeotle. Przez dziesięciolecia nasze stosunki układały się poprawnie, ale dwa lata temu w Xeotle dokonano przewrotu pałacowego. Władzę przejęła kasta kapłanów. Od tego czasu na granicy dzieją się dziwne rzeczy. W dżungli pojawiają się żywe trupy. Nie znaleźliśmy lepszej nazwy. Martwi, ożywieni dziwną tajemniczą siłą, a może żywi opętani niepojętą dla nas mocą. Nie mają żadnych uczuć poza głodem i chęcią zabijania. Myśliwi uznali, że jesteś jednym z nich. Dlatego zaatakowali.

– Strzała, którą mnie trafiono, była zatruta?

– Tak – przyznał głos. – Kurara. Trucizna uzyskiwana z kory pewnego gatunku drzew. Nie słyszałem, by ktoś przeżył jej działanie. Zabija w mgnieniu oka.

Henrik zamyślił się.

– Dlaczego mnie nie dobili? Albo po prostu nie zostawili tam na pastwę losu.

– Uratował cię twój jaguar?

– Co ?

– Jaguar. Święte zwierzę. Uważamy że nasz bóg, Teopetle, pozostawił na świecie jaguary, aby były jego oczami i uszami.

– Nie mam żadnego jaguara.

– Nosisz na piersi medalion z jego wizerunkiem.

– Medalion kota – mruknął Henrik. – To znak mojego cechu.

– Myśliwi uznali, że to znak od Teopetle. Opatrzyli cię i zabrali na swoją łódź.

– Co ze mną będzie?

Głos milczał przez chwilę.

– Niedługo poznamy twoje przeznaczenie. Musisz odzyskać siły. Później Teopetle zadecyduje o twoim losie i objawi nam swoją wolę. Rozstrzygnie, czy jesteś wybrańcem, na którego czekamy czy demonem, który powinien zostać zgładzony.

– Leczycie mnie i karmicie, żeby mnie później zabić?

– Musisz nabrać sił. Później Teopetle zadecyduje o twoim losie.

– Nie jestem ani wybrańcem, ani demonem – powiedział wiedźmin. – Trafiłem tu przez przypadek.

– Odpoczywaj – odpowiedział głos. – Przyjdę co ciebie jutro.

– Zaczekaj – poprosił wiedźmin. – Kim jestem według ciebie? Naprawdę sądzisz, że mogę być demonem?

– Jestem kapłanem i zdaję się na wolę boskiego Teopetle. Wiem jednak, co mówili myśliwi. Po dwóch dniach podróży, gdy zdawałeś się być na granicy życia i śmierci, jeden z nich przekonał pozostałych, że powinni wrzucić cię do rzeki. Podnieśli cię i już mieli wrzucić do wody, gdy nagle dostrzegli na brzegu jaguara odpoczywającego wśród konarów drzew. Odebrali to jako znak i już do końca podróży dbali o ciebie tak, jak umieli. A teraz śpij.

 

Kolejny raz obudził się wypoczęty, tak jak człowiek budzący się po dobrze przespanej nocy. Wciąż czuł odrętwienie i ból, wyschnięte usta zdradzały gorączkę, ale światło bijące od strony okna zwiastowało poranek, co oznaczało, że po raz pierwszy wybudził się w sposób naturalny, zgodnie z rytmem dnia i nocy.

Po chwili zobaczył nad sobą ciemnowłosą dziewczynę. Ta napoiła go, a potem nakarmiła słodką papką. Gdy skończył jeść, znów usłyszał znajomy głos.

– Kaeli uważa, że wychodzisz z choroby. Jeszcze tydzień i będziesz mógł chodzić.

Wiedźmin spróbował się odwrócić, ale sztywność karku uniemożliwiała mu ruch.

– Co będzie ze mną dalej?

– Tak jak mówiłem, decyzję podejmie boski Teopeltle.

– Teopetle, wasz bóg, mieszka w tym mieście?

Głos roześmiał się.

– Stworzyciel świata mieszka wszędzie. W każdej żywej istocie i w każdym przedmiocie nieożywionym.

– W takim razie jak Teopetle wypowie się co do mojej osoby?

– Stworzyciel wypowiada się poprzez zdarzenia, które zachodzą wokół nas. W ten sposób objawia nam swoją wolę.

Zaczynam rozumieć – mruknął Henrik. – O moim losie zadecyduje wróżba?

– Tak.

– Kto będzie ją przeprowadzał? W moim świecie kapłani wróżą z wnętrzności zabitych zwierząt, z dymu lub kamieni. Zawsze interpretują znaki zgodnie ze swoim własnym interesem.

– Zostaniesz poddany próbie – odpowiedział głos. – Jej wynik objawi nam wolę Teopetle.

– Co to za próba? Pojedynek z jednym z waszych wojowników?

– Nie myśl o tym teraz. Odpoczywaj. Jaguar już raz pokazał, że jesteś pod jego opieką. Nie opuści cię i tym razem.

– Zaczekaj.

– Tak?

– Nie wiem nawet, jak masz na imię.

– Kal Onomar – odpowiedział głos. – Teraz zostawię cię samego. Odpoczywaj.

 

Kolejnego dnia wiedźmin mógł już ruszać głową i unosić ramiona, spróbował nawet unieść się na posłaniu, ale próba ta skończyła się niepowodzeniem. Znajdował się w małej, pobielanej izbie, oddzielonej od ciemnego korytarza drewnianą kratą. Kaeli odwiedzała go trzy razy dziennie, przynosząc posiłki i pomagając przy czynnościach osobistych. Wieczorem pojawił się Kal Onomar. Głos okazał się być drobnym mężczyzną o łysek czaszce pokrytej błękitnymi tatuażami. Miał na sobie białą szatę i wspierał się na lasce zwieńczonej zielonym kamieniem.

– Nabierasz sił – ucieszył się kapłan. – Niedługo staniesz przed obliczem naszego króla i zostaniesz poddany próbie.

Wiedźmin wskazał dłonią na kratę.

– Rozumiem, że jestem waszym więźniem.

– Nie traktuj tak tego. To kwestia bezpieczeństwa. Pamiętaj, że nasz bóg nie objawił jeszcze swojej woli wobec ciebie.

– No tak, mogę przecież być demonem – odpowiedział z przekąsem Henrik. – Myślisz, że gdyby tak było, ta krata powstrzymała by mnie?

– Nie wyglądasz na demona – Kal Onomar uśmiechnął się. – Dlatego ze spokojem oczekuję dnia próby.

– Możesz powiedzieć mu coś więcej o próbie?

– Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie. Odpoczywaj.

Kapłan odwrócił się i zniknął w mroku korytarza.

 

Kolejnego dnia wiedźmin zdołał podnieść się z posłania. Przezwyciężając ból wstał i wyjrzał przez wąskie okno. Pomieszczenie, w którym się znajdował, musiało być częścią większego kompleksu, patrzył bowiem z góry na fragment wielkiego miasta, mrowie niskich białych budynków o płaskich dachach, oplecionych siecią uliczek, na których widział ludzi, z tej odległości nie większych od mrówek. W oddali krajobraz zamknięty był łańcuchem wysokich gór o ośnieżonych szczytach. Przyglądał się przez chwilę gwarowi ulic, dostrzegając tragarzy taszczących różnobarwne lektyki, wieśniaków popędzających woły i inne zwierzęta, których nie rozpoznawał, półnagich robotników i odświętnie ubranych mieszczan. Miasto sprawiało wrażenie prawdziwej metropolii, pełnej życia i energii właściwej każdej wielkiej aglomeracji. 

Zszedł z łóżka i wyprostował ramiona. Wciąż kręciło mu się w głowie, ale przezwyciężył słabość i wykonał kilka prostych ćwiczeń. Chwilę później Kaeli przyniosła mu posiłek, wkładając miskę między prętami klatki. Zatrzymała przez chwilę wzrok na jego postaci, ale nie odpowiedziała na próbę rozmowy. Odwróciła się i szybko odeszła.

 

Kilka dni później Kal Onomar zjawił się pod celą w towarzystwie dwóch rosłych wojowników uzbrojonych we włócznie. Wiedźmin zrozumiał, że nadszedł dzień jego próby. Wstał i pozwolił związać sobie ręce na plecach. W milczeniu przeszli korytarzem do kolejnej sali, a stamtąd wyszli na szeroki taras. Henrik, oślepiony słońcem, zmrużył oczy. Przecięli taras i schodami zeszli na dół, na kamienny most zawieszony między górującymi nad miastem budowlami. Ta, do której zmierzali, miała kształt stożka utworzonego z nachodzących na siebie kondygnacji z daleka przypominających olbrzymie schody. Przeszli przez bogato zdobioną bramę strzeżoną przez strażników i weszli w chłodny półmrok korytarzy. Budowla, w której się znajdowali, pełniła najwyraźniej rolę królewskiego pałacu. Ściany pokryte były wymyślnymi płaskorzeźbami, a mijani ludzie, przystrojeni w wielobarwne okrycia i pierzaste nakrycia głowy, bardziej przypominali dworzan i arystokratów niż mieszczan czy kapłanów. W końcu weszli do wielkiej sali. W głębi, u szczytu podwyższenia, na bogato zdobionym tronie siedział mężczyzna otoczony strażą i służbą gotową na każde skinienie.

Kal Onomar skłonił się głęboko. Obaj strażnicy powtórzyli ukłon. Wiedźmin skrzywił się zniecierpliwiony.

– Witaj, o boski Hinuaka – odezwa się kapłan. – Bądź pozdrowiony w swej niezmierzonej mądrości. Niech Teopetle otacza cię swoimi łaskami.

– Witaj Kal Onomar, wierny sługo swojego króla – odpowiedział mężczyzna na tronie.

– Oto człowiek, którego zesłały nam niebiosa – kapłan położył dłoń na ramieniu wiedźmina. – Oto Syn Jaguara!

Wśród tłumu dworzan ustawionych pod ścianami przeszedł szmer.

– Jego skóra jest biała, a serce odważne – mówił dalej kapłan. – Boski jaguar czuwa nad każdym jego krokiem.

– Czego oczekujesz od swojego króla, czcigodny kapłanie?

– Zgody na poddanie Syna Jaguara próbie boskiego Teopetle

Dworzanie znów zaszumieli.

– Masz moją zgodę, kapłanie – król łaskawie skinął głową z wysokości swojego tronu.

Kal Onomar pchnął lekko wiedźmina w stronę podwyższenia.

– Jak wielu ludzi przechodzi pomyślnie tą próbę – zapytał szeptem Henrik.

– Jak dotąd, nikt jej nie przeżył – odpowiedział równie cicho kapłan.

U stóp tronu, w podłodze, zionęła okrągła dziura. Kapłan podprowadził wiedźmina tuż nad jej krawędź.

– Jeżeli mam tam skoczyć, rozwiąż mi ręce i daj mi moje miecze.

– Dasz sobie radę – powiedział Kal Onomar uderzył Henrika prosto w plecy.

Wiedźmin runął wprost w czarną otchłań. Leciał wrzeszcząc, przebierając nogami i mrużąc oczy oślepiony pędem powietrza. Uderzył w taflę wody, zanurzył się w lodowatej głębinie. Wytracił impet lotu, kilkoma uderzeniami nóg wypłynął na powierzchnię. Wysoko ponad jego głową, niczym księżyc na nocnym niebie, widniał otwór, przez który wpadł.

Znajdował się w wielkiej, wypełnionej wodą jaskini. Związane na plecach ręce utrudniały pływanie, ale zdołał dotrzeć do ściany i wspiąć się na jeden z głazów. Przyklęknął i wymacał palcami ostrą krawędź. Nie zważając na ból wygiętych nadgarstków tarł sznurem o kamień, aż więzy ustąpiły. Wstał i rozejrzał się dookoła. Zdawał sobie sprawę że próba nie polegała jedynie na wydostaniu się z lodowatej toni.

Szmer poruszanej wody zdradził, że coś zbliżało się w jego kierunku. Wiedźmińskie źrenice w ostatniej chwili wychwyciły kształt sunący pod powierzchnią jeziora. Henrik uskoczył przeskakując z kamienia na kamień. Z wody wynurzył się obły jaszczurzy pysk. Wiedźmin skrzywił się z niechęcią. Miał przed sobą przedstawiciela tego samego gatunku, z którym mierzył się nad rzeką, tyle że ten był znacznie większy, a on nie miał przy sobie swojego miecza. Wiedział już, że stwór ma twardą, trudną do przebicia skórę i znacznie lepiej radzi sobie w wodzie niż na lądzie.

Henrik przeskakiwał z kamienia na kamień, cały czas obserwując, jak jaszczur płynie jego śladem. Skalisty brzeg skończył się i wiedźmin musiał wskoczyć do wody, by dopłynąć do kolejnego fragmentu stałego lądu, ale dzięki temu dotarł do czegoś w rodzaju cyplu, szerokiej łachy pełnej kamieni i piasku. Teraz pozostawało mu wywabić bestię z wody. Ta jednak nie kwapiła się do wyjścia na ląd, pływała tam i z powrotem, co jakiś czas wystawiając pysk ponad taflę jeziora. Wiedźmin sięgnął po leżące u jego stóp kamienie i zaczął nimi rzucać w stronę gada. W końcu wszedł do wody, młócąc ją nogami i pokrzykując. Tego było dla jaszczura za wiele. Potwór dopłynął do brzegu, wyrzucił nań swoje zwaliste cielsko i otworzył szeroko pysk.

Wiedźmin cofał się krok za krokiem, spięty i gotowy do ucieczki. Jaszczur szorował brzuchem po kamieniach i piasku. Był znacznie większy niż ten znad rzeki, bardziej pękaty, o szerszym łbie. Nie ruszał się też tak szybko. Być może rozleniwił go łatwy dostęp do pożywienia spadającego wprost z audiencji u króla. Przez lata potwór zjadł zapewne dziesiątki nielojalnych dworzan, przekupnych urzędników, mało walecznych generałów i wybrańców, którzy nie przeszli próby boga Teopetle.

Wiedźmin z każdym krokiem wciągał jaszczura w głąb piaszczystej łachy. Wiedział, że ma tylko jedną szansę i musiał ją wykorzystać. Był osłabiony i podejrzewał, że starczy mu sił na jednokrotne i krótkie użycie znaku. Niemal dotykał plecami ściany gdy uznał, że to właśnie ten moment. Wrzasnął i kopnął kamień w stronę pełzającego z wysiłkiem gada, a ten, rozzłoszczony, otworzył szeroko pysk. Henrik ułożył palce w znak Igni i wyszeptał zaklęcie. Ognisty podmuch uderzył bestię wprost w rozwartą paszczę, omiatając również ślepia. Wiedźmin czuł, że słabnie, kręciło mu się w głowie, ale przetrzymał znak do samego końca. Upadł i natychmiast przetoczył się w bok, byle dalej od oszalałego z bólu potwora.

Oślepiony jaszczur zaryczał, bił ogonem w ziemię wijąc się jak przecięta w pół żmija. Zawinął się i odwrócił w stronę wody, chcąc jak najszybciej skryć się w jej toni. Wiedźmin nie mógł na to pozwolić. Wciąż osłabiony wysiłkiem związanym z rzuceniem znaku podniósł jeden z kamieni i cisnął nim wprost w pokryty łuskami łeb. Kamień odbił się jak piłka. Henrik podniósł go i uderzył raz jeszcze, bardziej z boku, celując w ślepia potwora. Gad zawarczał z bólu i złości, dalej sunął ciężko w stronę wody. Wiedźmin sięgnął po większy kamień, ledwo oderwał go od ziemi, na trzęsących się nogach zbliżył się do jaszczura i zwalił mu głaz wprost na łeb. Kamień z chrzęstem zagłębił się w podłużnej czaszce. Gad leżał jeszcze chwilę, drapiąc pazurami ziemię i bezładnie machając ogonem, aż w końcu znieruchomiał.

Zdyszany wiedźmin padł bez sił obok niego. Odpoczął, uspokoił oddech i po długiej chwili wstał. Spojrzał w górę, na otwór w podłodze sali królewskiej, z tej odległości nie większy niż moneta. Nie miał szans na wydostanie się stąd tą samą drogą, którą tu wpadł. Wszedł do wody i zaczął płynąć wzdłuż ścian jaskini. Kilka razy wydawało mu się, że coś otarło się o jego nogi i brzuch, ale miał nadzieję, że jaszczur, którego przed chwilą zabił, był tu jedynym przedstawicielem swojego gatunku. W pewnym momencie poczuł na ciele delikatny podwodny prąd. Popłynął dalej, a uczucie to zniknęło. Zawrócił i odnalazł miejsce, w którym wyczuł ruch wody. Zanurkował. Niewidzialna siła wyraźnie wciągała go w głębię. Wynurzył się, zaczerpnął powietrza i zszedł pod wodę tuż przy ścianie. Dwa metry niżej wymacał skalną rozpadlinę. Wypłynął, uspokoił oddech, napełnił płuca i znów zanurkował.

Pomagając sobie ramionami wpłynął w uskok i w jednej chwili poczuł, jak niewidzialna siła porywa go i zasysa w głąb wąskiego korytarza. Rozpaczliwie walczył o zachowanie równowagi, obijał się o krawędzie skał. Płynął coraz szybciej, rzucany prądem jak szmaciana lalka. Z każdą kolejną chwilą jego płuca wypełniały się ogniem. Słyszał szum krwi w swoich skroniach. Nagle coś się zmieniło. Przestał odbijać się od skał. Wyciągnął rękę, ale dłoń trafiła w pustkę. Ostatkiem sił wyrzucił nogi w tył i odchylił głowę, próbując odgadnąć kierunek, w którym powinien płynąć. Uderzył stopą o coś twardego. Odbił się i wyprężył. Przebił głową powierzchnię wody. Oślepiony słońcem otworzył usta i łapczywie chwytał oddech.

Na wpół żywy dotarł do piaszczystego brzegu. Wyczołgał się z wody, zwymiotował i padł bez sił.

– Wiedziałem, że ci się powiedzie.

Wiedźmin przetoczył się na plecy. Na brzegu, na jednym z większych kamieni, wsparty o swoją laskę, siedział Kal Onomar.

Henrik podniósł się z trudem.

– Nigdy nie przepadałem za kapłanami – wystękał – ale ciebie wyjątkowo nie lubię.

– Teopetle wypowiedział się na twój temat. Naprawdę jesteś Synem Jaguara.

– Nie wiem, kim był mój ociec, ale na pewno nie był nim żaden jaguar – odpowiedział wiedźmin. – Zanim stąd odejdę, muszę ci coś wyjaśnić Nie jestem ani demonem, ani wybrańcem. Trafiłem tu przez przypadek. W dzieciństwie zostałem poddany pewnym eksperymentom, przez które jestem odporny na większość trucizn. Służę cechowi, którego znakiem jest głowa kota, przez przypadek bardzo podobnego do waszego jaguara. To wszystko. Teraz muszę znaleźć drogę powrotną do mojego świata.

Kapłan pokiwał w zamyśleniu swoją łysą głową.

– Też powinienem wyjaśnić ci kilka spraw – powiedział. – Ale zacznę od najważniejszej. Nie trafiłeś tu przez przypadek. To ja cię tu ściągnąłem i tylko ja mogę cię stąd odesłać. Zanim to zrobię, będziesz musiał pomóc naszemu królestwu. Chodź, musimy wracać do świątyni. Tam porozmawiamy.

 

Koniec

Komentarze

Opowiadanie jest początkiem większej opowieści.

KalOnomar, jeśli to tylko początek czegoś większego, a nie skończone opowiadanie, bądź uprzejma zmienić oznaczenie na FRAGMENT.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, nie uwiodło.

Ot, kolejny wiedźmin przeżywa kolejną przygodę. OK, wysyłasz go do amazońskiej dżungli, to jakieś urozmaicenie. Ale jedyne. Brakowało mi humoru, nawiązania do znanych baśni, przesłania… Trzeba zabić wszystko, co się rusza, jak w grze komputerowej.

Nie przywiązałam się do bohatera i w gruncie rzeczy było mi obojętnie, czy przeżyje. Znaczy, że przeżyje, to raczej wiadomo, pytanie tylko, jak to zrobi.

“Uuk” zniszczyło nastrój i nasunęło skojarzenia z Pratchettem. Niestety, nie ma aż tak dobrze.\

Masz trochę literówek.

Babska logika rządzi!

Ponieważ dziś dość przez przypadek przeczytałam sobie na nowo kultowy felieton Sapka “Piróg czyli nie ma złota w Szarych Górach”, jestem jeszcze bardziej cięta na fantasy niż zwykle, stąd zasadnicze pytanie: Dlaczego, skoro chcesz mieć opowiadanie w takim, a nie innym settingu, co samo w sobie może być nawet ciekawe, pakujesz w niego postać, której archetyp stworzył inny pisarz, zamiast wymyślić własny typ bohatera, który do tego settingu lepiej by pasował?

Jak rozumiem, wiedźmini mają już status istot tolkienowskich i stali się de facto gatunkiem w fantasy (nie wiem, czy za zgodą autora?), różnica jednakowoż jest taka, że Tolkien ogromną większość swoich istot zaczerpnął z tekstów mitologicznych i okołomitologicznych, a więc niejako z public domain, a to, że w świat poszły już tolkienowskie, to inna sprawa. A Sapek stworzył wiedźminów i dopóki nie pisze się fanfików, są to jednak autorskie byty.

Po tej dygresji ponawiam podstawowe pytanie: dlaczego wiedźmin?

Odpowiedź wprawdzie czai się w fabule: bo nie chodzi o wiele więcej niż pozabijanie czego się da. Ale po pierwsze to straszne upraszczanie, by nie rzec wulgaryzacja sapkowskich wiedźminów, a po drugie – szkoda settingu. Wiedźmin w puszczy amazońskiej nic nowego do fantasy nie wnosi, bo puszcza amazońska jest jedynie sztafażem. Wymyśl lepiej coś, co się do tej puszczy amazońskiej lepiej nadaje, to i historia ma szanse wyjść ciekawsza. Zwłaszcza jeśli to ma być większa całość.

 

PS. Zamień tag opowiadanie na fragment, skoro to jest fragment.

http://altronapoleone.home.blog

Nie no, nie widzę potrzeby, żeby oznaczać tekst jako fragment. To przygoda, jedna z wielu, ale zamknięta. Jedno opowiadanie z cyklu.

Babska logika rządzi!

Stwierdzenie “początek większej opowieści” w przedmowie jest trochę mylące, ale możesz mieć rację. Pozostawmy to autorce do rozstrzygnięcia :)

http://altronapoleone.home.blog

Całkiem zręczny trybut dla kultowego bohatera. Fajna historia, napięcie itd. Podobało mi się.

Oczywiście mam swoje zastrzeżenia (przede wszystkim nie rozumiem po co pisać swoje teksty w czyimś uniwersum – chyba że opowiadanie powstało pierwotnie na potrzeby konkursu wiedźmińskiego) ale tekst jest przecież napisany naprawdę nieźle i zasługuje na klika do biblioteki.

Z obszerniejszym komentarzem wrócę przy kolejnej Koniunkcji Sfer.

 

Ale ten fragment z brzydkimi powtórzeniami wrzucam już teraz:

 

Opowieść o dwumetrowej bestii pokrytej futrem była zapewne nieporadnym wytłumaczeniem wymyślonym dla potrzeby wytłumaczenia się przed kupcem. Opis bestii za bardzo przypominał wilkołaka, a żaden wilkołak nie wypuściłby robotników żywych. Poza tym, robotnicy weszli zapewne do domu za dnia, a nawet dzieci wiedziały (…)

Wilkołak to celowe powtórzenie jak mniemam.

 

Po przeczytaniu spalić monitor.

Zdarza Ci się nie domykać wtrąceń, na przykład:

Dom, do którego wysłał go Paraselsus Stimm[+,] musiał wcześniej należeć do jakiegoś maga lub alchemika.

Niektóre z nich aktywowały się z nikomu nie znanych powodów i przerzucały śmiałków, którzy odważyli się w nie wstąpić[+,] w zupełnie przypadkowe miejsca. Oczywiście, byli magowie[+,] którzy chcieli uchodzić za specjalistów w dziedzinie teleportacji i niektórzy z nich rzeczywiście odnosili w tej dziedzinie pewne sukcesy, ale większość uważała, że jest to najbardziej nieprzewidywalna dziedzina magii.

Zwracaj uwagę na powtórzenia.

Na gałęzi sąsiedniego trzewa kołysała się istota podobna do tej, którą gonił korytarzami starego domu. Istota kołysała się na gałęzi, zajadała się dziwnymi żółtymi owocami i z ciekawością przypatrywała się wiedźminowi. Wgłębi zarośli dostrzegł wie kolejne, nieco mniejsze, ale z pewnością należące do tego samego gatunku.

– Uratował cię twój jaguar?

– Co ?

Gdzieś wcześniej też zdanie oznajmujące kończysz pytajnikiem. W drugim wersie niepotrzebna spacja.

– Jestem kapłanem i zdaję się na wolę boskiego Teopetle.

– Tak jak mówiłem, decyzję podejmie boski Teopeltle.

To w końcu jak? I wiadomo już, że jest boski ;)

Głos okazał się być drobnym mężczyzną o łysek czaszce pokrytej błękitnymi tatuażami. Miał na sobie białą szatę i wspierał się na lasce zwieńczonej zielonym kamieniem.

Literówka. I uważaj na podmiot: wychodzi na to, że głos miał na sobie białą szatę.

– Myślisz, że gdyby tak było, ta krata powstrzymała by mnie?

– Nie wyglądasz na demona – Kal Onomar uśmiechnął się. – Dlatego ze spokojem oczekuję dnia próby.

– Możesz powiedzieć mu coś więcej o próbie?

 

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka