Glasgow, rok 1867
Zasnute mieszaniną mgły i dymu z kominów niebo nad Glasgow przybrało brunatny kolor, sprawiając, że miasto wydawało się jeszcze brudniejsze i brzydsze niż zwykle. Pomimo wczesnej pory i padającego deszczu na ulicach było gwarno i tłoczno. Pokrzykiwania ludzi, rżenie koni i dobiegające ze stoczni przy Clyde uderzenia tysięcy młotków do nitowania tworzyły kakofonię dźwięków, która dla kogoś spoza Glasgow byłaby pewnie nie do zniesienia.
Jak co dzień o tej samej porze, z dorożki, która zatrzymała się obok budynku Królewskiego Szpitala w Glasgow, wysiadł mężczyzna w średnim wieku, założył cylinder i wygładził poły surduta, po czym zdecydowanym krokiem ruszył w stronę wejścia, omijając kałuże.
Gdy tylko doktor Edgar Grandwels przekroczył próg budynku, w jego nozdrza uderzył znajomy odurzający smród. Zapach szpitala – jak mawiał ojciec Edgara, który również był lekarzem. Odór wydobywający się z ropiejących ran, w które wdała się gangrena.
Wiele lat temu, kiedy Edgar był jeszcze studentem medycyny, zapach ten przyprawiał go o zawrót głowy, jednak godziny spędzone w salach chorych i w prosektoriach w końcu go uodporniły.
Edgar zwykł zaczynać dzień pracy od wypicia filiżanki kawy w towarzystwie ojca, którego był asystentem. Pokonał więc szybkim krokiem szerokie marmurowe schody i znalazł się w gabinecie Alfreda Grandwelsa, mieszczącym się tuż obok sali wykładowej w zachodnim skrzydle budynku.
– Witaj, mój drogi. – Starszy mężczyzna uśmiechnął się znad najnowszego numeru Lanceta i przygładził imponujące, siwe bokobrody. – Nalej sobie kawy.
– Witaj, ojcze. – Edgar skłonił się z szacunkiem i zajął miejsce naprzeciwko.
– Jak się miewa Fiona? – zapytał kurtuazyjnie Albert, choć dokładnie znał odpowiedź. Już dawno przestał dopytywać się, kiedy w końcu zostanie dziadkiem. Zauważył, że dla Edgara nie jest to łatwy temat do rozmowy, tym bardziej że byli z Fioną już dwa lata po ślubie.
– Bardzo dobrze – odparł Edgar. – Prosiła, żeby ci przekazać pozdrowienia – dodał, choć nie było to wcale prawdą.
Od jakiegoś czasu między nim a żoną nie układało się zbyt dobrze, a źródłem ich narastającej wzajemnej niechęci bez wątpienia był fakt, że Fiona nie mogła zajść w ciążę. Edgar zwykł myśleć, iż łono jego żony było suche jak pustynia, na której nie może wykiełkować żaden kwiat. Posiadanie potomka stało się w pewnym momencie nadrzędnym celem w życiu lekarza. Chciał przekazać całą swoją medyczną wiedzę synowi, podobnie jak to uczynił jego ojciec. Wiedział też, jak bardzo Albert Grandwels pragnie wnuka i nie miał wątpliwości, że byłby wspaniałym dziadkiem, a uśmiech na dobrodusznej twarzy i jowialny sposób bycia czyniły z niego człowieka, którego nie sposób było nie lubić.
– Widziałeś, że Lister opublikował wyniki swoich badań? – Widząc zamyśloną twarz syna, Albert wolał zmienić temat. – Zupełnie zwariował na punkcie tego karbolu. Jakie jest twoje zdanie w tej materii? Wierzysz, że to wszystko bierze się z powietrza albo brudu? Gangrena, zakażenia? Tu jest jego artykuł na ten temat. – Starszy pan Grandwels podsunął synowi pod nos czasopismo i przeczytał: – „Zasada odkażania w praktyce chirurgicznej”.
– Owszem, przyglądałem się, jak profesor Lister operował. Muszę przyznać, że stosowanie karbolu jest bardzo uciążliwe, ale… być może rzeczywiście przynosi efekty – przyznał Edgar. – U jego pacjentów rany nadzwyczaj czysto się goją, a w sali, w której przebywają po operacjach nie czuć tego wstrętnego smrodu. A co ciekawe gangrena i zakażenia występują sporadycznie.
– Czyli, według ciebie, to może mieć przyszłość? – Profesor Grandwels był jednak sceptyczny. – Jakoś trudno mi w to uwierzyć.
– Ojcze, jeszcze nie tak dawno nikt nie wierzył, że bezbolesna operacja jest w ogóle możliwa. A teraz? Sam widzisz, że znieczulenie wybawiło nas od bólu. Być może kwas karbolowy uchroni nas przed zakażeniami, ale jest chyba za wcześnie, żeby uznać to za przełom w medycynie – odparł Edgar spokojnie, pociągając łyk kawy z porcelanowej filiżanki.
– Masz rację, jest za wcześnie, ale medycyna wciąż idzie naprzód – stwierdził w końcu Albert. – Kto wie, może niedługo uda nam się nawet pokonać śmierć?
– Raczysz żartować, ojcze. – Edgar spojrzał na profesora Grandwelsa z politowaniem.
– Oczywiście, że żartuję, synu – prychnął Albert. – Myślę, że sam powinieneś czasem zażartować. Jesteś strasznie sztywny i ponury.
– Wybacz, ale nie mam czasu na żarty. Powinniśmy się zabrać do pracy. Pacjentki czekają.
Zachodnia Wirginia, rok 1731
Sissinnguaq chciała stać się niewidzialna. Zwinęła się w kłębek, przyciągnęła głowę do kolan i zakryła uszy dłońmi, by nie słyszeć przeraźliwych krzyków otaczających ją ludzi. Gdyby jeszcze nie musiała oddychać, nie docierałby do niej otaczający ją ze wszystkich stron zapach śmierci. Czuła, jak nasiąknięta krwią ziemia, na której leżała, zamieniła się w błoto, a ubranie i włosy nieprzyjemnie lepiły się do ciała.
Wiedziała, że musi zostać na miejscu i udawać martwą, bo tylko wtedy miałaby szanse na przeżycie. Wojownicy z plemienia Westo, polujący na członków innych plemion, po to, by sprzedać ich plantatorom, byli zainteresowani tylko żywymi.
Nagle poczuła uderzenie i przeszywający ból w czaszce. Krew zalała jej twarz, obraz przed oczyma zaczął się rozmazywać, aż w końcu spowiła ją całkowita ciemność. Już nie musiała udawać, że jest martwa. Teraz była martwa.
Dusza Sissinnguaq podążyła ku światłu. Czuła obecność Wielkiego Ducha, widziała swych zmarłych przodków, była spokojna, szczęśliwa i chciała, by ta chwila trwała wiecznie. Coś jednak gwałtownie wyrwało ją z tego błogostanu.
Świadomość Indianki wracała bardzo powoli. Najpierw poczuła ogarniające przenikliwe zimno, a następnie wilgoć. Nie mogła otworzyć oczu ani się poruszyć, ale słyszała stłumione, docierające z oddali monotonne, śpiewne zawodzenie i dźwięk miarowego uderzania w bęben. Zmysły dziewczyny zaatakowane nagle przez bodźce zewnętrzne zapragnęły się wyłączyć. Sissinnguaq znów pogrążyła się w ciemności.
***
Po całym dniu spędzonym w szpitalu Edgar lubił czasem wracać do domu piechotą. Półgodzinny spacer brukowanymi ulicami Glasgow do kamienicy przy placu Somerset pozwalał oderwać się choć na chwilę od problemów zawodowych i prywatnych.
Dzień był chłodny, a z nieba, które przez cały dzień nie straciło swej burej barwy, wciąż siąpił drobny deszcz. To wszystko jednak zupełnie nie przeszkadzało Edgarowi, gdyż większym problemem dla niego było to, że już za chwilę będzie musiał stanąć twarzą w twarz ze swoją żoną, usiąść z nią przy jednym stole, prowadzić niezobowiązującą konwersację, a wieczorem spełnić małżeński obowiązek w jej sypialni.
Z tym ostatnim Edgar miał ostatnio coraz większe problemy. Wprawdzie Fiona nigdy nie była namiętną kochanką, ale mimo wszystko potrafiła wzbudzić w nim pożądanie. Od jakiegoś jednak czasu zbliżenia z nią traktował bardziej jako obowiązek, w myśl zasady, iż cel uświęca środki. Ona sama coraz rzadziej szukała jego towarzystwa, spędzając większość czasu ze swoją towarzyszką, a raczej, jak zwykła mawiać – przyjaciółką Sissi.
Kiedy Edgar dotarł do domu, gęsta fala ciemności powoli zaczęła zalewać ulice. O tej porze roku chłód wieczoru dawał już o sobie znać w kamiennych murach. Na szczęście w kominku w salonie palił się ognień, którego czerwony blask oświetlał twarz Fiony, skupionej na robótce.
Na krześle obok siedziała druga kobieta. Edgar z niepokojem obserwował cień jej profilu rzucany na ścianę. Długi, orli nos i ostry podbródek nadawały jej twarzy jakiś dziwny, demoniczny wygląd. Doktor Grandwels nigdy nie darzył sympatią towarzyszki swojej żony. Była dla niego jak zadra, jak wrastający paznokieć, jak coś, czego chciałby się pozbyć, choć wiedział, że to niemożliwe, bo obie kobiety były ze sobą zbyt mocno związane.
Kiedy kilka lat temu poznał Fionę przy okazji jakiejś zbiórki dobroczynnej na rzecz szpitala, wydawała mu się idealną kandydatką na żonę. Pochodząca z bogatej rodziny plantatorów tytoniu w Wirginii dziewczyna, która wraz z rodzicami niedawno wróciła do kraju swoich przodków, była ładna, miła i dobrze wychowana. Nie zapałał do niej co prawda szaleńczą miłością, ale nie mógł zaprzeczyć, że była bliska jego sercu. Namawiany przez ojca, czując na karku ciężar lat, a co najważniejsze pragnąc spłodzić potomka, postanowił się w końcu oświadczyć i ostatecznie został przyjęty.
Poza imponującym posagiem Fiona wniosła do ich domu coś jeszcze, a właściwie kogoś. Kogoś, kto jak twierdziła, zawsze był przy niej i przy niej pozostanie. Kobietę, która była jej bliższa niż matka. Z czasem Edgar pogodził się z faktem, że wszelkie próby odprawienia Sissi są bezowocne i w końcu nauczył się ją tolerować, co było o tyle łatwe, że Indianka, świadoma jego niechęci, raczej nie wchodziła mu w drogę.
Edgar uważał, że Fiona i Sissi są ze sobą w zbyt zażyłych stosunkach. Wolałby, żeby jego żona utrzymywała bliższe kontakty z paniami z towarzystwa, żonami innych lekarzy czy asystentów, a nie spędzała większości czasu z jakąś nawiedzoną kobietą.
Jednak najzabawniejsze wydawało się Edgarowi to, że zarówno Fiona, jak i jej rodzice utrzymywali, iż Sissi posiada większą wiedzę medyczną, niż niejeden lekarz i w związku z tym nigdy nie korzystali z usług żadnego z nich. Mimo takiego podejścia żony, Edgar czuł, że jego pozycja jako lekarza we własnym domu jest niezagrożona.
– Witaj, moja droga. – Edgar podszedł do żony i pocałował powietrze obok jej policzka, ignorując jednocześnie siedzącą obok kobietę.
– Zaraz każę podać kolację, Edgarze – powiedziała Fiona wstając i odkładając tamborek na fotel.
– Ja to zrobię – powiedziała Sissi i również wstała.
– Doskonale. Tam jest kuchnia. – Wskazał palcem kierunek. – Mówię to na wypadek, gdybyś zapomniała – dodał, chcąc podkreślić, gdzie jego zdaniem znajduje się miejsce Indianki.
– Wiem, gdzie jest kuchnia – odparła Sissi z godnością, po czym uśmiechnęła się smutno do Fiony i wyszła z salonu, nawet nie patrząc na Edgara.
– Jesteś niemiły – powiedziała chłodno Fiona.
– Czy bycie miłym dla służby to mój obowiązek?
– Wiesz dobrze, że Sissi nie jest służącą. Jest moją…
– Przestań! Nie chcę tego słuchać kolejny raz – rzucił poirytowany. – Rozumiem, że opiekowała się tobą od dziecka, ale nie potrzebujesz już niańki. Jesteś dorosła, masz męża i obowiązki…
– Przede wszystkim obowiązki. – Fiona weszła mu w słowo. – Skoro obowiązki są dla ciebie tak ważne, to przypominam ci, że oczekuję cię dzisiaj w mojej sypialni.
– Z przyjemnością cię odwiedzę – wycedził Edgar.
Po tych słowach zapadła krępująca cisza. Jak zwykle zresztą, kiedy rozmowa schodziła na wiadomy temat. Teraz Fiona potrzebowała chwili, żeby się uspokoić, co było o tyle trudne, że jej temperament kazał trwać z uporem przy swoim i bronić Sissi. Edgar również musiał ochłonąć, by nie powiedzieć o jedno słowo za dużo i nie zburzyć budowanego pieczołowicie wizerunku dżentelmena o nienagannych manierach.
– Jak minął dzień? – odezwała się w końcu Fiona, bardziej z uprzejmości, niż dlatego, że ten fakt ją w ogóle interesował.
– Zwyczajnie – odparł Edgar, siląc się na uprzejmość. Jak zwykle w takich sytuacjach starał się zainteresować czymś, co na zainteresowanie zasługiwało w najmniejszym stopniu, szukając tym samym tematu do rozmowy.
Tym razem podszedł do klatki stojącej przy oknie, skąd zazwyczaj dobiegał wesoły śpiew kanarka. Dzisiaj w klatce panowała cisza. Edgar zauważył, że ptaszek nie siedzi jak zwykle na żerdzi, tylko leży bezwładnie na dnie. Już chciał powiedzieć o tym Fionie, gdy do salonu weszła Sissi i poinformowała, że właśnie podano kolację. Sprawa śmierci kanarka zeszła na drugi plan.
***
Coś szczypało pod powiekami. Coś blokowało nozdrza, utrudniając oddychanie. Przy każdym poruszeniu szczęką coś wywoływało u Sissinnguaq zgrzytanie zębów. Dziewczyna zaczęła pluć, potem z wysiłkiem podniosła ręce i tarła oczy, chcąc pozbyć się nieprzyjemnego pieczenia.
Po kilku minutach udało jej się w końcu z trudem unieść powieki. W pierwszej chwili ostre światło sprawiło, że momentalnie zamknęła oczy z powrotem. Każda kolejna próba była mniej bolesna, aż w końcu udało jej się dostrzec siedzącą tuż obok postać.
– Wahkan? – zapytała, widząc starego szamana ich plemienia.
– Wróciłaś do żywych – stwierdził starzec.
– Żyję? – Sissinnguaq wciąż była oszołomiona. – Jak…?
– Tak. – Stary szaman wskazał na coś, co znajdowało się pod nią. – Udało się.
Sissinnguaq dopiero teraz zrozumiała, co jest źródłem przeszywającego ją zimna i wilgoci, a także dlaczego, mimo wysiłku, nie mogła się swobodnie poruszać. Leżała w czymś, co przypominało wielką skrzynię i było wypełnione ziemią. Ziemia ta jednak miała niezwykły, czerwonawy kolor.
Sissinnguaq nie mogła dojść do siebie, a jej umysł nie był w stanie pojąć tego, co się stało. Zamknęła oczy i przesunęła dłońmi po wilgotnej powierzchni. Zaciskała palce tak, że grudki ziemi przesypywały się między nimi. Wydawało jej się, że czuje tętniące w małych drobinkach życie.
– Ziemia? – zapytała niepewnie.
– Tak.
– To dzięki niej żyję?
– Tak.
– Jak to się stało, że ziemia wróciła mi życie? – zapytała Sissinnguaq.
– Może je wrócić, dać nowe, ale także je odebrać. Można nią leczyć. Ziemia może też udawać życie.
– Udawać? – zdziwiła się Sissinnguaq – Jak?
– Każdy człowiek, roślina, kamień czy przedmiot rzuca na ziemię cień. W tym odbiciu zawsze jest cząstka tego, kto go rzuca… Kiedyś to poznasz. A życie? Popatrz dookoła – powiedział Wahkan, rozcierając w palcach grudkę ziemi. – Widzisz trawy, kwiaty, drzewa? One wszystkie wyrastają z ziemi. To ona jest ich matką, karmi je i trzyma przy życiu, a kiedy umrą, stają się jej częścią, by dać życie następnym pokoleniom.
– Ale przecież ja nie jestem rośliną.
– Tak, jesteś człowiekiem – przyznał szaman. – A ziemia, która żywi się krwią, potem i ludzkimi łzami, i wszystkim, co jest w człowieku, może dać życie innym ludziom. Ona żyje, ona jest życiem.
– Ta ziemia, w której leżałam…
– Tak, Sissinnguaq, to właśnie taka ziemia. Nasiąknięta krwią i łzami naszych współbraci, którzy polegli.
– Co z innymi? Co z moją matką, z ojcem? Ożywiłeś ich tak jak mnie? – zapytała w końcu.
– Nie każdego można przywrócić do życia i nie można też nadużywać magii ziemi. Z naszego plemienia nikt już nie pozostał.
– A tamci? Odeszli? – wydusiła z siebie po dłuższej chwili.
– Tak. Zabrali jeńców i odeszli – odparł starzec.
– Co teraz ze mną będzie?
– Zostań ze mną i ucz się. Wybrałem cię, bo wiem, że ty możesz nauczyć się Ziemi.
Ruszyli razem tam, gdzie nikt nie mógł ich znaleźć, a przynajmniej tak im się wydawało. Młoda dziewczyna i stary szaman. Sissinnguaq uczyła się rozpoznawać różne rodzaje ziemi, a zioła już wkrótce nie kryły przed nią tajemnic. Próbowała rozmawiać z duchami i prosić je o pomoc. Wahkan pozwalał, żeby leczyła napotkane po drodze okaleczone zwierzęta. Początkowo nic z tego nie wychodziło, ale im silniejsza stawała się jej wola i sięgała dalej w głąb siebie, tym duchy stawały się przychylniejsze dla jej próśb. Tylko jednego nie była w stanie uczynić; nie zdołała nigdy wskrzesić żadnej istoty.
– Wypij to – powiedział pewnego dnia Wahkan, podając jej kubek z dziwnym żółtawym płynem.
– Co to jest? – zapytała Sissinnguaq.
– Już czas, żebyś spotkała się z duchami i cieniami. Wypij.
– Rozmawiam z nimi…
– Teraz się z nimi połączysz, poczujesz ich obecność, będziesz jedną z nich. To coś więcej niż rozmowa. Wyjdziesz poza granice świata, który znasz, poza granice emocji, jakich dotychczas doświadczyłaś, i znajdziesz mądrość – wyjaśnił Wahkan. – Myślę, że twoja dusza jest wciąż zbyt niespokojna i trzeba ją uleczyć. Bez tego nie będę w stanie nauczyć cię wszystkiego.
Sissinnguaq wypiła kilka łyków gorzkawego napoju. Wahkan zrobił to samo. Po chwili dziewczynę spowił dym z zapalonej przez szamana fajki. Przymknęła powieki i wsłuchując się w miarowe uderzenia bębna, dźwięk grzechotki i zawodzenie Wahkana poczuła, jak jej ciało wygina się w spazmatycznych drgawkach, a dusza opuszcza je i wędruje do innego świata. Do świata, w którym obecność duchów i otaczających ją cieni wydawała się niemalże namacalna. Wraz z nimi Sissinnguaq powoli pogrążała się w otchłani, gdzie, jak mała iskierka, tliło się życie. I czuła je. Czuła początek wszystkiego…
Odzyskiwała świadomość bardzo powoli. Sissinnguaq znów wracała do życia. Tym razem całemu procesowi towarzyszył nieznośny ból brzucha i głowy. Indianka podniosła się, uklękła i zwymiotowała. Z nosa buchnęła krew, a oczy znów zaszły mgłą.
– Poczułaś to? – Z odrętwienia wyrwał ją głos Wahkana.
– Tak. – Pokiwała głową z przekonaniem.
Stary szaman długo wpatrywał się w oczy Sissinnguaq. Dziewczynie wydawało się, że zagląda do każdego zakamarka jej duszy i nie jest w stanie nic przed nim ukryć. Nawet tego nie próbowała, bo nie miała nic do ukrycia.
– Odzyskałaś swoją duszę i znalazłaś powołanie, Sissinnguaq. Masz wielki dar.
Nocą tańczyła z cieniami w blasku ognia. Umazana ziemią, brudna, oszołomiona dźwiękami bębna i grzechotek, starymi pieśniami i zaklęciami intonowanymi przez szanana, wpadała w ekstatyczny trans i zgłębiała tajemnice życia.
Żyli z Wahkanem spokojnie, z dala od ludzkich oczu, pod opieką duchów. Polowali, łowili ryby, zbierali zioła. Było spokojnie; zbyt spokojnie. Aż kiedyś, w środku upalnego lata, coś zmąciło na zawsze spokój Sissinnguaq. Wojownicy z plemienia Wasco zaskoczyli ją nad rzeką, gdy prała. Wiedziała, że nie będzie miała drugiej szansy i nim się obejrzała, szła skrępowana pośród innych, którzy wcześniej wpadli w ich ręce. Była cała, zdrowa i dobrze wiedziała, jaki los ją czeka. Plantatorzy w Wirginii słono płacili za młodych, silnych Indian, którzy stanowili dla nich tanią siłę roboczą.
Nie mogła się jednak pogodzić z faktem, że zostanie sprzedana bladym twarzom przez Indian z innego plemienia. Zdrada bolała bardziej, niż więzy na nadgarstkach, zaciskające się mocnej przy każdym ruchu.
***
Edgar dopił whisky, odstawił szklaneczkę na kominek, po czym wziął kilka głębokich oddechów i ruszył po schodach na górę. Idąc, miał nieodparte wrażenie, że nie jest sam. Że tuż obok niego jest ktoś lub coś jeszcze. To irracjonalne uczucie pogłębiło się bardziej, gdy spojrzał na ścianę i zobaczył, że obok cienia, który sam rzucał, znajduje się jeszcze jeden cień, tylko bardzo mały; jakby rzucany przez dziecko. Ostatecznie otrząsnął się i doszedł do wniosku, że to dziwne uczucie spowodował wcześniej wypity alkohol.
Sypialnia Fiony mieściła się na końcu korytarza, ale według doktora Grandwelsa mogłaby się znajdować jeszcze dalej. Prawda bowiem była taka, że bardzo się od siebie oddalili i poza nazwiskiem, wspólnym domem i zachowywaniem pozorów przykładnego małżeństwa łączyła ich jedynie chęć posiadania dziecka.
Wiedział, że żona już na niego czeka, wiedział, że oboje będą znów udawać, a kiedy wreszcie będzie po wszystkim, odetchną z ulgą i każde z nich spokojnie zaśnie we własnym łóżku z nadzieją, że wreszcie się udało.
Tym razem było jednak inaczej. Edgar odniósł wrażenie, że dzisiejsze zbliżenie z żoną różniło się od poprzednich. Miało w sobie coś z ich pierwszych wspólnych nocy, pełnych nieśmiałej wzajemnej fascynacji i przyjemności. Fiona wydawała się odmieniona, a jej czułość była zaskakująca. Nie potrafił tego wytłumaczyć, ale poczuł, jak wstępuje w niego nadzieja, że w końcu wszystko ułoży się tak, jak powinno.
Miał nawet przez chwilę ochotę spędzić tę noc w sypialni żony, ale uznał, że nie jest jeszcze na to gotowy.
Niedzielne śniadanie w domu państwa Grandwels przebiegało w dość miłej atmosferze. Edgar nie był tak spięty, jak zwykle, a niezobowiązująca rozmowa o pogodzie sprawiła, że Fiona uśmiechnęła się mimochodem dwa razy, natomiast temat przeludnienia Glasgow i szerzących się w slumsach chorób wywołał na jej twarzy szczery niepokój.
Doktor Grandwels już miał wstać od stołu, gdy nagle usłyszał coś, co wydało mu się dziwne. Śpiew kanarka sam w sobie nie był dziwny, jednak fakt, że poprzedniego dnia Edgar widział, że zwierzę było martwe, a teraz słyszy jego trele, wydał mu się już zaskakujący.
– Mamy nowego kanarka? – zwrócił się do Fiony.
– Ależ skąd, przecież to stary Fifi – odparła.
– Wczoraj wydawało mi się, że nie żyje.
– To niemożliwe – stwierdziła kategorycznie pani Grandwels.
Edgar podszedł do klatki i przez chwilę obserwował ptaka. Nigdy wcześniej nie przyglądał mu się uważnie, więc i tak pewnie nie zauważyłby różnicy, jednak jeden szczegół zwrócił jego uwagę. Między żółtymi piórkami dostrzegł jakieś dziwne czerwonawe drobinki.
– Popatrz, wreszcie wyszło słońce. – Głos Fiony, która nagle stanęła tuż za nim i położyła dłoń na ramieniu, wyrwał Edgara z zamyślenia. – Może wybierzemy się dzisiaj na spacer? Co myślisz o ogrodzie botanicznym?
– Na spacer? – zapytał zdziwiony. Nie był w stanie przypomnieć sobie, kiedy ostatnio gdzieś razem wychodzili. – Doskonały pomysł – przyznał.
Pod stopami państwa Grandwels szeleściły liście w odcieniach żółci, czerwieni i brązów, kiedy nieśpiesznie spacerowali alejkami, korzystając z ostatnich ciepłych dni tego roku. Otwarty park z licznymi szklarniami prezentował się przepięknie jesienią. Promienie słońca błyskały figlarnie w szybach osadzonych w kutych, żelaznych kratownicach, malując je wszystkimi barwami tęczy.
Edgar od czasu do czasu spoglądał na Fionę, która na tę okazję założyła tartanową spódnicę i pasujący do niej szal spięty broszą na ramieniu, i musiał przyznać, że żona wyglądała kwitnąco.
Ostatnio rozterki związane z brakiem potomka powodowały, że wolał więcej czasu spędzać w szpitalu niż w domu i przestał zwracać uwagę na to, że ma przy sobie tak niezwykłą kobietę. Kiedy znów to do niego dotarło, zaczął zadawać sobie pytanie, czy wystarczyła jedna namiętna noc, by popatrzył na bliską osobę z zupełnie innej perspektywy?
Pani Grandwels wciąż zatrzymywała się, podziwiając wspaniałe egzotyczne rośliny i Edgar znacznie wyprzedzał swoją żonę. Kiedy w pewnej chwili odwrócił się, żeby sprawdzić gdzie jest, dostrzegł, że stała kilka kroków dalej i z jakąś niezdrową fascynacją wpatrywała się w coś, co trzymała w dłoniach.
– Co robisz? – zapytał, podchodząc do niej.
– To niesamowite, że dzięki temu mogą żyć rośliny, zwierzęta i my ludzie.
– To oczywiste – stwierdził Edgar. – Żeby to wiedzieć, nie musisz brudzić rąk – dodał i strzepnął resztki ziemi z rąk żony. – Chodźmy.
***
Fakt, że Sissinnguaq trafiła na plantację, której właścicielem był Edward Bloylock, można było nazwać szczęściem w nieszczęściu. Szczęściem było to, że nie przydzielono jej do pracy przy zbiorze tytoniu, tylko zagoniono do kuchni, gdzie uwijała się jak w ukropie między czarnoskórymi i indiańskimi niewolnicami. Tutaj poznawała język i zwyczaje białych ludzi, i to właśnie tutaj, wśród zamieszania towarzyszącego zwykle przygotowywaniu posiłków doszło do zdarzenia, które na zawsze miało zmienić jej życie.
Felicia, córka państwa Bloylock, miała zakaz wstępu do kuchni, jednak mimo to lubiła tu zaglądać, wiedząc, że zawsze znajdą się dla niej jakieś smakołyki. Tego pamiętnego dnia dziewczynka, jak zwykle, tanecznym krokiem wbiegła do dusznego, zaparowanego pomieszczenia, nie zauważając starej Murzynki, niosącej garnek z wrzątkiem potrzebnym do oparzania kurczaków przed skubaniem. Po zderzeniu w ułamku sekundy zawartość naczynia znalazła się na twarzy i piersiach małej Felicii. Rozdzierający krzyk dziecka momentalnie zaalarmował wszystkich domowników.
– Co się stało?! – krzyknęła Isabel Bloylock, matka dziewczynki, wpadając do kuchni. Widząc całą sytuację, zawołała do biegnącej tuż za nią służącej: – Poślij natychmiast po doktora Branthleya! Boże, dlaczego Edward musiał akurat dzisiaj wyjechać! – zapłakała, zrozumiawszy, że to ona teraz będzie musiała podejmować wszystkie decyzje.
Poparzona Felicja wiła się z bólu i krzyczała, i spośród wszystkich znajdujących się w kuchni jedynie Sissinnguaq miała na tyle odwagi, by zbliżyć się do dziecka i spróbować je uspokoić. Trzymała dziewczynkę w ramionach i szeptała prośby do duchów, tak jak nauczył ja Wahkan. Szeptała słowa, które sprawiły, że mała doznała ukojenia.
Felicję szybko przeniesiono do sypialni, gdzie zajęły się nią matka i służące. Pani Isabel dobrze wiedziała, że zanim przybędzie doktor Branthley minie dobrych kilka godzin. Nie miała pojęcia, jak ulżyć w cierpieniu swojemu dziecku, a o tym, że dziewczynka będzie oszpecona do końca życia, starała się nawet w tamtej chwili nie myśleć.
– Mamo, ja chcę tę Indiankę – wyjęczała Felicja. – Przy niej mniej bolało.
– Jaką Indiankę, kochanie? – zapytała niepewnie Isabel, gładząc córkę po jasnych włosach.
– Tę z kuchni. Jak była przy mnie, to mniej bolało.
– Sprowadźcie natychmiast tę kobietę! – zarządziła pani Bloylock, a kilka minut później Sissinnguaq już stała w progu pokoju.
– To ona prosiła, żebyś tu przyszła. – Isabel wskazała na Felicię. – Podobno możesz sprawić, żeby ją mniej bolało, więc zrób, co masz robić. Tylko uważaj, bo będę cię miała cały czas na oku – dodała.
Sissinnguaq niepewnie podeszła do łóżka, w którym leżała dziewczynka, chwyciła ją za rękę i w skupieniu zaczęła szeptać. Prosiła Wielkiego Ducha, by oszczędził bólu tej małej istotce.
W końcu Felicia powoli zaczęła się uspokajać, a napięte od bólu mięśnie twarzy rozluźniły się. Kilka minut później zasnęła.
Pani Isabel patrzyła na to wszystko z niedowierzaniem. Widząc, jak córka spokojnie śpi, sama poczuła chwilową ulgę. Od wielu ludzi słyszała o magii Indian, o ich kontaktach z duchami, o dziwnych, lecz skutecznych metodach leczenia, ale nigdy nie dawała wiary tym opowieściom, aż do tej chwili.
– Zostaniesz ze mną przy niej, dopóki nie przyjedzie lekarz – oznajmiła w końcu.
Jednak godziny mijały, a wezwanego do Feliciilekarza wciąż nie było.
Dziewczynka budziła się od czasu do czasu i cichutko jęczała. Indianka trzymała ją za rękę, a pani Bloylock i dwie służące przyglądały się nieufnie.
– Proszę pani – zagadnęła nieśmiało Sissinnguaq. – Ja potrafię to wyleczyć.
– Co ty mówisz? – zapytała pani Isabel, którą słowa Indianki wyrwały z odrętwienia.
– Mówię, że mogę to wyleczyć – powtórzyła Sissinnguaq. – Te oparzenia. Zrobię tak, że nie zostanie po nich żaden ślad.
– To niemożliwe. Widziałam poparzonych ludzi. To zostaje na całe życie. – Mówiąc te słowa, pani Bloylock zaniosła się spazmatycznym płaczem. – Moja córeczka… moja śliczna córeczka… oszpecona na zawsze…
– Proszę nie płakać. Proszę mi pozwolić spróbować. Wszystko będzie dobrze.
– Czy to ją będzie boleć? – Isabel chciała się upewnić.
– Nie. To nie boli.
– Więc zrób, co w twojej mocy.
***
Kiedy kilka miesięcy później Fiona oznajmiła Egdarowi, że spodziewa się dziecka, ten nie posiadał się z radości.
– Czwarty miesiąc?! – Doktor Grandwels nie mógł uwierzyć, że sam wcześniej niczego nie zauważył. – Dlaczego nic nie powiedziałaś?
– Chciałam mieć całkowitą pewność – odparła Fiona, spuszczając wzrok.
– Jak się czujesz? Muszę cię zbadać. Muszę być pewny, że wszystko jest w porządku. Tu w końcu chodzi o mojego… o naszego syna.
– Jeszcze nie wiadomo, czy to będzie chłopiec.
– Ja wierzę, że to będzie syn – stwierdził zdecydowanie Edgar. – A teraz powiedz, jak się czujesz?
– Czuję się świetnie i zapewniam cię, że wszystko jest w najlepszym porządku. Sissi już zadbała o mnie…
– Sissi? Potrzebujesz lekarza, a nie… – Edgar w ostatniej chwili ugryzł się w język, nie chcąc denerwować żony.
– Wszystko jest w najlepszym porządku – odparła stanowczo Fiona. – Jeśli poczuję, że coś jest nie tak, to od razu poinformuję cię o tym. Póki co cieszmy się, że wreszcie nam się udało i wkrótce na świecie pojawi się nasze dziecko.
– Fiono, to jest bardzo poważna sprawa…
– Mam tego świadomość, Edgarze – zgodziła się. – Czuję się bardzo dobrze i wiem, że w razie czego mam obok siebie najlepszego położnika w Glasgow – dodała, by załagodzić sytuację i przytuliła się mocno do męża.
– Tak, moja droga, masz rację. – Edgar wreszcie nieco się uspokoił. – Jestem taki szczęśliwy – powiedział, po czym objął Fionę jeszcze mocniej. – Ale pozwolisz, że zadam ci kilka pytań. Tak, żebym był spokojniejszy.
– Odpowiem na wszystkie – odparła Fiona z uśmiechem.
Brzuch Fiony z miesiąca na miesiąc stawał się coraz większy. Pani Grandwels zapewniała męża, że wszystko jest w najlepszym porządku, że dobrze się czuje, a dziecko rusza się regularnie i nie ma powodów do niepokoju.
Dużo grała na fortepianie w tamtym czasie. Nie było dnia, żeby wnętrza salonu w domu przy placu Somerset nie wypełniała muzyka Chopina czy Schumana. Edgar widział, że gra uspokaja Fionę, a dzięki temu sam również wydawał się spokojniejszy.
– Chciałbym dotknąć – powiedział pewnego dnia Edgar, siadając obok Fiony przy fortepianie.
– Dotknąć klawiszy? Zagramy znów na cztery ręce? – zapytała, robiąc mu więcej miejsca obok siebie. – Już dawno nie graliśmy razem.
– Wiesz, że nie o to chodzi.
– A o co?
– Chodzi o dziecko.
Coś, co na co dzień robił, gdy zgłaszały się do niego pacjentki z nieprawidłowo przebiegającymi ciążami, obumarłymi płodami i innymi dolegliwościami, w przypadku żony, noszącej pod sercem ich dziecko, paradoksalnie nie było takie łatwe.
– Przecież ci mówiłam, że z dzieckiem wszystko w porządku – odparła Fiona.
– Chciałbym po prostu je… poczuć. Chciałbym dotknąć mojego syna, chociażby przez skórę.
– Jak się urodzi, to będziesz mógł go dotykać do woli. – Fiona zaśmiała się nerwowo.
– Chcę to zrobić – stwierdził stanowczo Edgar. – Proszę… – dodał w końcu.
– Oczywiście, Edgarze – powiedziała Fiona i chwyciwszy dłoń męża, przyłożyła ją do brzucha.
W pierwszym momencie Egdar nic nie poczuł, ale już po chwili pod skórą coś się poruszyło i zaczęło się rozpychać. Przy okazji Edgar wyczuł jakieś dziwne mrowienie, jednak nie zastanawiał się dłużej nad tym, bo najważniejsze w tej chwili było to, że tam, w środku, żyje i rośnie jego upragniony syn, a już niedługo, z bożą pomocą, szczęśliwie przyjdzie na świat.
***
Szepcząc prośby do duchów, Sissinnguaq powoli nacięła nadgarstek i skropiła krwią zawartość wiklinowego kosza. Czerwone krople wsiąkały w ziemię, nadając jej specyficzną barwę. Kiedy Indianka poczuła, że zaczyna tracić siły i kręci jej się w głowie, wsunęła dłoń aż po nadgarstek między grudki i po kilku minutach nieprzyjemne uczucie minęło, a rana się zamknęła i zaczęła momentalnie goić.
Kiedy Sissinnguaq zjawiła się ponownie w pokoju Felicii, przy łóżku zastała jedynie panią Isabel.
– Pani też musi wyjść.
– Zostanę – zaprotestowała pani Bloylock.
– To się nie uda. – Pokręciła głową Indianka. – Muszę być z nią sama.
– Nie wiem, co chcesz jej zrobić. Czy jej nie skrzywdzisz?
– Do tej pory tylko pomogłam. A teraz chcę ją zupełnie wyleczyć. Proszę mi zaufać.
Isabel przez chwilę toczyła ze sobą wewnętrzną walkę. Widziała, jakie efekty przynoszą starania Sissinnguaq i wiedziała też, że to jedyna nadzieja na to, żeby jej córka nie była oszpecona do końca życia.
– Jak masz na imię? – zapytała w końcu pani Bloylock.
– Sissinnguaq.
– Słuchaj, Sissinnguuu… Słuchaj, Sissi, los mojej córki jest w twoich rękach. Jeśli coś jej zrobisz, to osobiście wyrwę ci serce! – zagroziła Isabel, po czym wstała, pocałowała córkę w czubek jasnej główki i wyszła z pokoju.
Sissinnguaq zaczęła powoli i delikatnie nakładać ziemię na rozognioną, pomarszczoną skórę Felicii.
***
Dzień w szpitalu dłużył się Edgarowi niemiłosiernie. Wiedział, że rozwiązanie jest już blisko i kazał służbie zawiadomić się natychmiast, gdy tylko Fiona zacznie odczuwać pierwsze skurcze albo gdy zacznie się dziać coś niepokojącego. Nie mógł pozwolić, żeby w takim momencie jego żona została bez fachowej opieki, zdana jedynie na pomoc Sissi.
Choć wiele słyszał o uzdrowicielskich zdolnościach Indianki i o tym, że to ona przyjmowała wszystkie porody w rodzinie jego żony i cieszyła się ogromnym zaufaniem, nie tylko Fiony, ale też jej rodziców w sprawach związanych z leczeniem, to w tym konkretnym przypadku, gdy w grę wchodziło życie ich dziecka, wolał wziąć sprawy w swoje ręce i sam odebrać poród.
W tym dniu przyjęto na oddział położniczy niespełna szesnastoletnią dziewczynę w dziewiątym miesiącu ciąży. Mary Cockburn – bo takie nazwisko podała – miała zapadnięte policzki, sine worki pod oczami i ręce tak chude, że mogłoby się wydawać, że to same kości powleczone jedynie skórą. Z całą jej mizerną postacią mocno kontrastował olbrzymi brzuch.
Dziewczyna zwijała się z bólu za każdym razem, kiedy pojawiał się kolejny, coraz silniejszy skurcz.
– Wyciągnijcie ze mnie to dziecko! – krzyczała przez łzy. – Błagam, zróbcie coś!
– Proszę się uspokoić – powiedział łagodnie profesor Albert Grandwels. – Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby ci ulżyć w cierpieniu, drogie dziecko.
Pomimo wypowiadanych zapewnień, doktor Grandwels dobrze wiedział, że ta drobna dziewczyna z wąską miednicą nie ma szans urodzić. Już nie raz w swojej długoletniej karierze zawodowej patrzył na śmierć matek i ich dzieci. Dwukrotnie podejmował się przeprowadzenia cięcia cesarskiego, ale w obu przypadkach kobiety umierały w wyniku krwotoku wewnętrznego. Żadne z dzieci również nie przeżyło.
Wiedział, że cokolwiek teraz zrobi, ta dziewczyna nie ma szans i najgorsze w tym wszystkim było to, że mimo swojej wiedzy i doświadczenia, w tej sytuacji był bezsilny.
– Ojcze. – Głos Edgara przerwał rozważania profesora. – Wyjdźmy.
Chwilę później obaj mężczyźni znaleźli się na szpitalnym korytarzu.
– Myślę, że powinniśmy spróbować – zaproponował Edgar drżącym głosem.
– Wiesz dobrze, synu, że tego się nie praktykuje. Masz świadomość, jak to się skończy. Wszystko jest w rękach Boga – odparł Alfred z rezygnacją w głosie.
– Wiem, ale przynajmniej dziecko będzie miało szansę.
– Nie sądzę. – Profesor Grandwels odwrócił głowę w stronę okna i wpatrywał się w ciężkie, kłębiaste chmury, zwiastujące nadciągającą burzę.
– To, że tobie się nie udało, nie znaczy, że teraz też tak będzie. Są przypadki, kiedy dzieci przeżywały. Musimy tylko szybko zadecydować.
– Ja się tego nie podejmę. Nie zabiję jej.
– Ja to zrobię. – Edgar zaczął nerwowo spacerować za plecami ojca.
– Czy zrobiłbyś to, gdyby chodziło o Fionę?
Pytanie ojca całkowicie zaskoczyło młodszego lekarza. Nigdy nawet nie przyszedł mu do głowy ten najczarniejszy z czarnych scenariuszy. Wiedział, że ryzyko istnieje, ale nie brał go pod uwagę. Chyba po prostu nie chciał dopuszczać do siebie takiej myśli. Kiedy jednak chwilę się nad tym zastanowił, już wiedział, jaką podjąłby decyzję.
– Tak, zrobiłbym to. Gdybym wiedział, że mogę uratować przynajmniej dziecko, to bym to zrobił – powiedział Edgar, stając w końcu obok ojca. Przez moment wydawało mu się, że przez brudne szyby dostrzegł Sissi, rozmawiającą z jednym z pracowników kostnicy. Ostatecznie wydało mu się to niedorzeczne, bo w końcu co Sissi miałaby tu robić?
– Odebrałbyś życie swojej żonie? – Z rozmyślań wyrwał go głos ojca.
– Tak… Gdybym miał szansę uratować dziecko, to zrobiłbym to.
– Więc spróbuj.
– Pomożesz mi?
– Wolałbym…
– Proszę. To może się udać.
– Dobrze.
– Zastanawiam się, czy nie powinniśmy użyć karbolu?
– Bzdura! Nie czas na eksperymenty.
***
W Sissinnguaq było coś takiego, co pozwalało jej zjednywać sobie ludzi. Po tym, jak udało jej się uleczyć Felicię, zyskała zaufanie pani Isabel i męża, w efekcie czego stała się opiekunką ich córki. Życie stało się prostsze, a sama Sissinnguaq, nazywana teraz przez panią – Sissi, odnalazła się w nowym otoczeniu i z przyjemnością obserwowała, jak dorastała jej mała podopieczna. Mimo iż dzieliło i różniło ją od tych ludzi tak wiele, to czuła, jakby byli dla niej rodziną.
Mała Felicia bardzo mocno przywiązała się do Sissi. Dziewczynka traktowała ją i kochała jak starszą siostrę, której nigdy nie miała. Kochały ją później dzieci, wnuki i prawnuki Felicii.
Wiele lat później, gdy biały szron czasu pokrył głowy obu dziewcząt, a ich twarze przypominały wyschnięte koryta rzek, coraz częściej docierała do nich świadomość upływającego czasu i nieuchronności losu. Świadomość zbliżającego się końca.
– Nigdy ci nie podziękowałam, Sissi – powiedziała Felicia i zaniosła się kaszlem, kiedy pewnego wieczora siedziały na werandzie i słuchały wieczornego koncertu świerszczy.
– Za co?
– Za to, że dałaś mi tak wiele. Za twarz, za zdrowie i długie życie.
– Dlaczego akurat teraz dziękujesz?
– Bo jestem zmęczona, a to nie może trwać w nieskończoność.
– W nieskończoność nie – zgodziła się Sissi. – Tego nie potrafię, ale jeszcze wiele lat przed tobą.
– To już nie przynosi takich efektów jak kiedyś. Słyszysz, jak kaszlę? Nie, już nie chcę – Felicia pokręciła głową. – Nawet za cenę tego, że nie będę mogła patrzeć, jak dorastają moje prawnuki, jak zakładają rodziny i mają swoje dzieci, nie chcę.
– Felicio…
– Zaopiekujesz się nimi? Dasz im to, co dałaś mnie? Wiem, że potrafisz to zrobić.
– Nie wiem… musiałabym zniknąć na jakiś czas. To nie jest takie proste.
– Więc odejdź, jeśli musisz, ale wróć. Czuję, że nie zostało mi zbyt wiele czasu.
Mimo złożonej deklaracji Sissinnguaq wciąż miała wątpliwości. Zastanawiała się, czy przypadkiem dla niej też już nie nadszedł czas, w końcu jednak przywiązanie do magii ziemi i chęć eksperymentowania okazały się silniejsze. Wiedziała, że dzięki tej magii może zyskać kilka, kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt lat. Pamiętała, że jej plemię uważało, że Wahkan jest nieśmiertelny, ale dopiero teraz zrozumiała, co dawało mu tę nieśmiertelność.
Zrobiła tak, jak uczył ją szaman: krew, pot, łzy i ziemia; dużo ziemi. Potem trans i prośby zanoszone do duchów, a w końcu zimno i wilgoć; początkowo drażniące i obce, ale z czasem coraz bardziej kojące. Sissinnguaq czuła jakby otaczająca ją ziemia wypełniała każdą cząstkę ciała, jakby przenikała do wnętrza, zespalała się z nią, by w końcu stać się jednością. Krew krążyła w żyłach szybciej, jakby napędzała machinę, która miała cofnąć czas. Poczuła w ustach smak ziemi – smak życia, który poznała już wcześniej i wiedziała, że od tej pory będzie jej już zawsze towarzyszył.
Kiedy Felicia zobaczyła Sissi w ciele, jakie Indianka miała wiele lat temu, gdy spotkały się po raz pierwszy, długo nie mogła dojść do siebie. Zmarła kilka dni później, a Sissinnguaq została, by wychowywać kolejne pokolenia Bloylocków, dbać o nie, leczyć, przyjmować na świat i cieszyć się ich zaufaniem.
Kiedy wiele lat później na świat przyszła Fiona, Sissinnguaq zobaczyła w niej wierną kopię małej Felicii.
***
Jasny blask błyskawicy przecinającej niebo rozświetlił salę operacyjną, kiedy Edgar wykonał pierwsze cięcie. Gdy jego ojciec, tym razem asystujący przy operacji, rozciągnął brzegi rany, przebiegającej od pępka w dół, ich oczom ukazała się nabrzmiała macica.
– Musisz szybko wyjąć dziecko – poinstruował Alfred.
Edgar zawahał się tylko przez ułamek sekundy, po czym jeszcze raz dokładnie wytarł skalpel o mankiet surduta i zdecydowanym ruchem wykonał cięcie. Krew tryskająca z naczyń krwionośnych przysłoniła pole widzenia. Niezrażony tym młodszy doktor Grandwels szybko sięgnął w głąb i już po chwili obaj lekarze ujrzeli małą, pokrytą ciemnymi włoskami główkę, a zaraz potem sine ramiona, korpus i nóżki dziecka.
– To chłopiec. Żyje – stwierdził Edgar z ulgą. – Proszę się nim zająć – zwrócił się do położnej i podał jej dziecko.
– Musisz ją szybko zaszyć – ponaglał Albert Grandwels.
– Tak, wiem. – Edgar otrząsnął się z emocji i wrócił do pracy. – Zastanawiam się tylko, czy nie powinienem zszyć również macicy?
– Synu, tego się nie praktykuje. Przecież to mięsień; sama się zamknie.
– Może robimy błąd i właśnie tutaj tkwi przyczyna nieudanych operacji?
– Nie sądzę – stwierdził zdecydowanie ojciec Edgara. – Nie ma czasu. Trzeba szyć, jeśli chcesz ją uratować.
– Tak, oczywiście – zgodził się ostatecznie Edgar i sięgnął po igłę.
– Doktorze Grandwels – powiedziała nagle położna oficjalnym tonem. – Dziecko nie żyje.
Po skończonej operacji Edgar podszedł do leżącego na stole obok ciałka noworodka. Patrzył na spoczywające bezwładnie maleńkie rączki i nóżki. Zaczął dostrzegać takie szczegóły, jak niewielkie znamię w kształcie gwiazdki, które chłopczyk miał na stópce, czy wyjątkowo długie ciemne włoski. Oczyma wyobraźni widział, jak to małe ciałko jutro spocznie w zbiorowym grobie, zabrane wieczorem wraz z innymi zmarłymi tego dnia w szpitalu. Zastanawiał się przez chwilę, co by czuł, gdyby to był jego syn, ale szybko odpędził od siebie tę koszmarną myśl.
Tego dnia wcześniej opuścił szpital. Chciał się upewnić, że z żoną i dzieckiem wszystko jest w porządku. Kiedy zbliżał się do swojego domu, zauważył Sissi, wracającą najwyraźniej z zakupów, o czym świadczył ogromny kosz, który Indianka miała ze sobą. Edgar zwolnił nieco, pozwalając kobiecie pierwszej dotrzeć do domu. Nie miał ochoty spotykać się z nią na ulicy.
Pacjentka Mary Cockburn zmarła kilka dni później na zapalenie otrzewnej. Fakt ten, jak i doświadczenie ojca w zakresie cięcia cesarskiego, ostatecznie zniechęciły Edgara do wykonywania w przyszłości tego zabiegu.
W domu państwa Grandwels dawało się wyczuć nerwową atmosferę, towarzyszącą zazwyczaj oczekiwaniu na ważne wydarzenie. Fiona wciąż grywała na fortepianie, ale większość czasu wolała spędzać w swojej sypialni, tłumacząc się zmęczeniem. Dla Edgara było to zrozumiałe, że kobieta w jej stanie potrzebuje odpoczynku. Wiedział, że żona się boi, a on sam bał się chyba jeszcze bardziej. Co chwilę stawał mu przed oczami obraz małego chłopczyka ze znamieniem na stópce, a on myślał o tym, jak ulotne jest ludzkie życie.
Sissi również znikała w swoim pokoju na długie godziny. Edgar mógłby przysiąc, że słyszał dobiegające zza drzwi zawodzenia i jakieś dziwne śpiewy.
Wychodził rano do szpitala i jeśli było to tylko możliwe, wracał wcześniej do domu. Ze zniecierpliwieniem wyczekiwał kogoś ze służby, kto powiadomi go o tym, że właśnie się zaczęło, bardziej jednak liczył na to, że poród zacznie się w jego obecności.
Kiedy w końcu zobaczył ich służącą Betty biegnącą szpitalnym korytarzem, nie musiał czekać na to, co miała do przekazania.
Sowicie opłacony dorożkarz popędzał konie z całych sił. Przechodnie uciekali w popłochu przed rozpędzonym powozem, przeklinając głośno, gdy błoto pryskające spod kopyt brudziło ich ubrania i twarze.
Roztrzęsiony doktor Grandwels wpadł do domu jak burza. Biegiem przebył drogę do sypialni Fiony, przeskakując schody po kilka stopni. W progu przywitała go Sissi.
– Ma pan syna, doktorze – poinformowała oficjalnym tonem.
– Już?! – zdziwił się Edgar.
– Już. Szybko poszło – potwierdziła Indianka. – I obyło się bez komplikacji – dodała.
Edgar spojrzał na leżącą w łóżku Fionę i na spoczywające obok niej zawiniątko, z którego dobiegało ciche kwilenie.
Podszedł na sztywnych nogach i spojrzał na małą twarzyczkę okoloną becikiem. Malec krzywił się, robiąc przy tym śmieszne miny. Ten rozczulający widok sprawił, że do oczu Edgara zaczęły napływać łzy szczęścia.
– Syn… mój syn! – powiedział z dumą, wpatrując się w dziecko. – Jak się czujesz, kochanie? – zapytał po chwili, jakby dopiero teraz zauważył żonę.
– Dobrze. – Fiona uśmiechnęła się blado. – Bardzo dobrze. Sissi świetnie się sprawiła.
Edgar spojrzał na stojącą wciąż przy drzwiach Indiankę i skinął głową w wyrazie podziękowania. Ona odkłoniła mu się i wyszła z sypialni.
– Nawet nie wiesz, jak się cieszę, moja droga! Tak mocno pragnąłem tego dziecka.
– Wiem, Edgarze. Ja też jestem bardzo szczęśliwa.
– I do tego jeszcze syn! – Edgar pokręcił głową z niedowierzaniem. – Teraz mam pewność, że tradycja lekarska w rodzinie Grandwelsów nie zaginie. Mój syn…
Edgar wziął dziecko na ręce i nie mogąc oderwać od niego oczu, zaczął spacerować po pokoju.
– Mój syn… – powtarzał wciąż w kółko, jakby brzmienie własnych słów napawało go dumą. – Mój syn…
Szczęście przepełniało serce doktora, kiedy trzymał w ramionach tę maleńką istotkę. Krew z krwi, kość z kości… Grandwels – myślał. By lepiej mu się przyjrzeć, odsunął nieco otulający dziecko becik. Dziecko wydawało mu się niemal idealne. Spojrzał na długie ciemne włoski i nagle coś niezwykłego zwróciło jego uwagę. Tuż przy skroni, w plątaninie pasemek, dostrzegł dziwne czerwonawe grudki. Im dłużej im się przyglądał, tym bardziej nabierał przekonania, że już gdzieś widział tę dziwną substancję, przypominającą ziemię.
Dziecko nagle się poruszyło i zaczęło cicho płakać. Czy to niewygoda, czy też głód sprawiły, że malec zaczął energicznie zginać i prostować nóżki. Edgar położył syna na łóżku, chcąc go dokładnie obejrzeć. Teraz mógł podziwiać swojego potomka w całej okazałości. Wszystko było idealne: główka, rączki i nóżki. Patrzył na miniaturowe stópki i nagle na jednej z nich zauważył niewielkie znamię w kształcie gwiazdki.