- Opowiadanie: Ross - Słońce niesie śmierć

Słońce niesie śmierć

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Słońce niesie śmierć

Pierwszy raz zobaczyłem słońce w wieku dwudziestu lat.

 

Urodziłem się i dorastałem w ciemności. Światło w kopalniach Taan pełniło wyłącznie użytkową funkcję. Rozjaśniało tunele, wyrobiska i hale produkcyjne. Pulsowało na lampach ostrzegawczych. Jarzyło się w windach zmierzających ku powierzchni.

 

Powierzchni, o której mało kto pamiętał. Była legendą, przekazywaną z ust starszych. Nawet oni jednak coraz częściej zapominali smak życia pod słońcem.

 

Należałem do pierwszego pokolenia urodzonego pod ziemią.

 

Kopalnie Taan sięgały tak głęboko do wnętrza planety, że codzienne transportowanie tysięcy robotników na powierzchnię i z powrotem było całkowicie nieopłacalne. Ponad pół wieku temu Rada zdecydowała o osadzeniu pracowników w kontenerach mieszkalnych w tunelach i jaskiniach. Projekt podziemnych mieszkań szybko zyskał na popularności. Przez kilka dekad powstały gigantyczne osiedla, stworzone z rdzewiejących, blaszanych klocków.

 

Z dzieciństwa zapamiętałem brud. Plątaninę kabli dostarczających prąd. Jedną lampę na mieszkanie. Szum powietrza, wypluwanego zza kratek wentylacji. Smród fekaliów, wyciekających z nieszczelnych rur. Gigantyczne, pionowe ściany kopalni, sięgające poza granice wzroku, a na nich białe punkty, pędzące ku nieskończoności. Jeśli powierzchnia naprawdę istniała, była niewyobrażalnie daleko. Żaden z nas nawet o niej nie marzył. Wystarczało nam boisko na gładkich skałach, gra w cymbergaja, wspinanie się po ścianach… Dużo czasu na zabawę nie mieliśmy, bo w wieku dziesięciu lat dzieci rozpoczynały przymusową pracę, trwającą w zasadzie aż do śmierci.

 

Nikt nie myślał o buncie. Na moim osiedlu każdy bał się nawet wymówić to słowo. Wszczepione pod skórą nadajniki śledziły każdy krok, kolczyki w nosie podsłuchiwały każde słowo, rejestrowały każdy obraz. Bunt był niewłaściwy. Bunt był śmiercią.

 

Lud Ta’Quani zapomniał o wolności. Został schwytany i zwieziony pod ziemię, jak wiele innych grup zamieszkujących Kroboos. Byliśmy zbyt silni, zbyt zdrowi, aby zachować wolność. Historie o pierwszym sprzeciwie zginęły w mrokach niepamięci.

 

Warunki życia w kopalni, wbrew pozorom, nie były takie złe. Dawniej żyliśmy na suchej, jałowej ziemi, cierpieliśmy głód pod piekącym słońcem, przenosiliśmy się z miejsca na miejsce i broniliśmy przed wrogami. W kopalniach zapewniano jedzenie, dach nad głową, dzień wolnego w tygodniu i pracę dwanaście godzin dziennie. Przemoc i przestępczość nie istniały, przynajmniej w teorii. Wielu starszych twierdziło, że na powierzchni mogli tylko marzyć o takim życiu. Wojny klanów, ciągłe poszukiwania jedzenia, koczowniczy tryb życia… Niewola w kopalni nie była tak zła. Każdy, kto uważał inaczej, źle kończył: przytłoczony beznadzieją rozstawał się z życiem.

 

Nie zamierzałem popełnić tego błędu.

 

Miałem plan. Wielu przede mną również go miało, ale żaden nie zrealizował. Tak przynajmniej brzmiała oficjalna wersja. Strażnicy, aby odstraszyć potencjalnych śmiałków, rozpowiadali o losie zabitych buntowników, którzy mieli szczęście zginąć podczas ucieczki. Pechowcy trafiali przed sąd i odbywali karę dużo gorszą od śmierci. Przypuszczałem, że były to jedynie bajki, które miały trafić do wyobraźni łatwowiernych robotników.

 

Byłem inny, niż oni.

 

Mój ojciec ponoć należał do Khatos, klanu nadzorców. Pewnego razu wdał się w romans z robotnicą rodu Ta’Quani. Kiedy dowiedział się, że zaszła w ciążę i potajemnie urodziła, kazał zabić ją i dziecko. Moja matka zginęła, ale ja przetrwałem, ukryty przez babkę. Żołnierze zamordowali inne dziecko. Przygarnęła mnie pod swój dach rodzina dobrych ludzi. Wychowała jak prawdziwego syna.

 

Nie wiedzieli, że będę różnił się od wszystkich.

 

Nienawidziłem własnego ojca, choć w genach przekazał mi inteligencję, spryt i pragnienie odmiany własnego losu. Kiedy inni żyli pogodzeni z rzeczywistością, ja pragnąłem czegoś więcej. Dlatego stworzyłem plan.

 

Ale, jak to bywa z planami, pewnego dnia poszedł w diabły.

 

*

 

Nimeryt skrzył się w promieniach świateł. Zielonkawe kryształy przebijały się spod czarnych, masywnych ścian. Dudniący głos niósł się po tunelach. Wszędzie panowała pustka. Migające lampy odbijały się w stalowych wzmocnieniach. Ryk stał się głośny, ranił moje uszy. Odliczanie trwało.

 

– Pięć, cztery, trzy…

 

Eksplozja. Naciągnąłem na uszy słuchawki tłumiące dźwięk. W takich chwilach zawsze obawiałem się, że ktoś zajdzie mnie od tyłu i wsadzi nóż pod żebra. Strażnicy przecież musieli wiedzieć, co planowałem. W kopalniach Taan nic nie pozostawało w tajemnicy.

 

Wybuch rozsadził ścianę. Przebiliśmy się do złóż.

 

Kiedy opadł kurz, nadzorcy wysłali nas do ściany na dalsze badania. Wsiadłem do potężnego robota górniczego i zwinnie ruszyłem ku rumowisku. Kontrolowałem osiem potężnych ramion, siedząc za powłoką zdolną wytrzymać ostrzał z każdej broni, jaką dysponowali strażnicy. Roboty z narzędzia pracy nie mogły jednak przekształcić się w narzędzie wojny. Ktoś w każdej chwili mógł przejąć nad nimi zdalne sterowanie albo wyłączyć zasilanie. Nikt jednak nie spodziewał się, że mogę i zamierzam obejść te zabezpieczenia.

 

Zatrzymałem się w morzu zielononiebieskich szkieł. Błyszczały niczym królewskie klejnoty, rozrzucone po podłodze skarbca przez rabusiów. Choć nigdy nie widziałem żadnych klejnotów, skarbca ani nawet króla, potrafiłem sobie to wszystko wyobrazić. Wyobraźnia była moim najdroższym skarbcem, odróżniającym od szarej masy robotników, bezrefleksyjnie wykonujących zadania.

 

Włączyłem mechanizm zbierający drogocenne odłamki Nimerytu. Ładownia robota wkrótce miała zapełnić się jednym z najcenniejszych surowców we wszechświecie. Czyste źródło energii, wykorzystywane w niemal każdej gałęzi przemysłu. Dzięki niemu istniały podróże międzygwiezdne. Dzięki niemu miasta jaśniały blaskiem podczas długich nocy, kiedy przez pół roku słońce nie wychylało się zza horyzontu. Dzięki niemu statki kosmiczne wzbijały się na orbitę, a ich pasażerowie z dumą spoglądali na planetę, pod powierzchnią której żyliśmy.

 

Złoże było wyjątkowo obfite. Kiedy osiemdziesiąt procent ładowni robota zostało wypełnione, przygotowałem się do powrotu. Wielki, stalowy człowiek zrobił się ciężki, coraz trudniej było nim sterować. Włączyłem wspomaganie ruchów, a błądząc po opcjach maszyny, zauważyłem coś dziwnego.

 

Widziałem już ten znak. Widziałem go wiele razy w marzeniach i planach, skrzętnie ukrywanych przed kamerami i nadzorcami. Oszukałem wszystkich. Włamałem się do baz danych, przygotowałem plan, obmyśliłem każdy szczegół. Nagle wszystko stało się nic nie warte.

 

Mój robot był odblokowany.

 

Mogłem z nim zrobić, co tylko chciałem. Na przykład, ruszyć ku strażnikom i zdeptać ich jak mrówki. Oczywiście, nie byłem aż tak głupi, aby rzucać się na każdego, kto stanął mi na drodze. Byłem jednak wystarczająco duży, aby pokonać przedrzeć się do wind.

 

Jak to się, u diabła, stało?

 

Ktoś podał mi na tacy potężną broń. Czy teraz obserwował, co z nią zrobię?

 

– Dzień dobry, starszy specjalisto strzałowy Alberto – odezwał się głos w słuchawkach. Nie rozpoznałem go. – Miło nam.

 

– Z kim mam do czynienia? – zapytałem ściszonym głosem. – O co chodzi?

 

– Chodzi o to, że dokładnie za cztery minuty i trzydzieści pięć sekund trzy kondygnacje nad twoją głową wybuchnie potężna bomba. Podobne bomby wybuchną w kilku innych miejscach. Powstanie ogromny chaos i zniszczenia. Będzie to doskonały moment na ucieczkę.

 

– Z całym szacunkiem, nieznajomy osobniku, ale chyba zwariowałeś – wściekłem się. – Nie wiem, kim jesteś ani skąd nadajesz. Nie znam nawet twojego imienia. Chcesz podburzyć mnie do buntu, za co zgodnie z kodeksem grozi…

 

– Śmierć albo pięćdziesiąt lat ciężkich robót po szesnaście godzin dziennie w hucie. Wybacz, nie przedstawiłem się. Mam na imię Xantor. Możesz być pewny, że nikt oprócz nas nie słyszy tej rozmowy.

 

– Czy jesteś aż tak szalony, aby myśleć, że w ułamku sekundy podejmę decyzję, która zaważy na mojej przyszłości? Dlaczego miałbym pójść za twoim głosem?

 

– Ponieważ jeśli nie wyzwolisz swojego ludu, wpuścimy do kopalni gaz trujący, w ten sposób zabijając wszystkich. Chyba nie sądzisz, że będziemy podbijać Taan korytarz po korytarzu?

 

– Kim jesteś?

 

– Należę do istot, które przejmują tę planetę. Wasi ciemiężyciele wkrótce znikną z niej bezpowrotnie.

 

– Skąd ta pewność?

 

– Spójrz.

 

Na wyświetlaczu pojawił się obraz powierzchni. Widziałem ją na filmach, lecz nigdy w relacji na żywo. Potężne miasto spowijała chmura kurzu. Budowle w kształcie piramid żarzyły się czerwienią, jakby od wnętrza stapiała je wysoka temperatura. Wieże płonęły. Kłęby dymu unosiły się nad fabrykami i budowlami Gwiezdnej Korporacji. Promienie słońca z trudem przebijały się przez gęste obłoki.

 

– Nikt was nigdy nie informował o tym, co się dzieje na powierzchni, prawda? Otrzymaliście szansę. Nie zmarnujcie jej.

 

– My?

 

– Twój lud. Twoi przyjaciele.

 

Ujrzałem mapę, a na niej pozycje innych robotów ze zdjętymi blokadami bezpieczeństwa. Ponad dwieście. Dwieście pieprzonych maszyn zagłady, rozrzuconych po całym kompleksie.

 

– Radzę szybko się decydować. Za trzy kwadranse wpuszczamy gaz. Do zobaczenia na powierzchni… Albo w innym świecie.

 

*

 

Eksplozja zatrzęsła kopalnią.

 

Wyłączyły się światła. Ze sklepienia poleciał gruz. Ryknęły czerwone systemy alarmowe. Przywołałem interaktywną mapę. Wybuch nastąpił tuż przy głównym centrum dowodzenia naszymi kondygnacjami. Krew w mojej głowie pulsowała coraz szybciej. Nie miałem pojęcia, jak oni to zrobili, ale to działo się naprawdę.

 

Mieliśmy szansę na ucieczkę.

 

Wyrzuciłem cały ładunek, aby poruszać się szybciej. Każda sekunda była na wagę złota. Odwróciłem się i biegiem podążyłem korytarzami do mieszkańców mojego osiedla. Nie mogłem zostawić ludzi, których znałem od dziecka.

 

Nigdy nie miałem prawdziwej rodziny, ale miałem przyjaciół. Dzieliło nas wiele. Oni pracowali jako niewolnicy, bez większego zastanowienia wykonując swoją pracę. Ja więcej myślałem, dużo marzyłem. Pragnąłem wolności. Teraz chciałem zarazić tym pragnieniem innych.

 

Kilkaset osób podążało korytarzem ewakuacyjnym do punktu zbiórki w wielkiej, srebrnej komorze, gdzie znajdowały się szyby wind rozwożących robotników w miejsca pracy. Pojawiło się wiele znajomych twarzy. Bart, mój najlepszy kumpel z czasów pierwszej pracy. Toni, który nauczył mnie używania dłuta i wiertarki. Cris, pierwszy nauczyciel współpracy z robotami. Wielu innych, których nie znałem. Wszyscy zasługiwali na zobaczenie słońca.

 

– Stójcie! – Zatrzymałem się w półotwartych drzwiach, prowadzących do spowitego ciemnością osiedla kontenerów. – To ja, wasz przyjaciel, Alberto! Muszę wam coś wyjaśnić!

 

Tłum gęstniał. Poczułem, ze jeśli czegoś szybko nie zrobię, sytuacja wymknie się spod kontroli. Wysiadłem z robota. Hydrauliczna platforma zwiozła mnie z kokpitu na dół, gdzie kłębili się sąsiedzi i współmieszkańcy. Natychmiast otoczyli mnie, jakbym był bóstwem zstępującym z nieba na ziemię.

 

– Co się dzieje? – pytali. – Gdzie są nadzorcy? Dlaczego załączyły się alarmy? Dlaczego na miejscu zbiórki nikogo nie ma?

 

– Nie ma i nie będzie! – wykrzyknąłem. – To koniec niewoli!

 

Widząc twarze wykrzywione w grymasie niedowierzania, postanowiłem opowiedzieć ze szczegółami to, co usłyszałem od tajemniczego nieznajomego. Wybuch najwyraźniej zniszczył siedzibę nadzorców lub odciął ją od reszty kompleksu. Roboty kontrolujące zostały wyłączone. Wystarczyło przywołać windy i ruszyć ku górnym częściom kompleksu.

 

Spodziewałem się entuzjastycznej reakcji. Pierwszy raz od dekad mieliśmy szansę odzyskać wolność. Na twarzach zebranych nie dostrzegłem jednak ekscytacji. Spoglądali na mnie jak na dziwaka, opowiadającego historię nie z tego świata.

 

– Skąd wiesz, co zastaniemy, ruszając ku górze? – zapytał mężczyzna z długą brodą. Sądząc po wieku, mógł należeć do pierwszego pokolenia urodzonego pod ziemią. – A jeśli czekają tam uzbrojeni po zęby strażnicy? Skażemy się na pewną śmierć!

 

– Racja! – zawtórowało mu kilka osób.

 

– Lepiej zaczekajmy – podniósł się kolejny głos z tłumu. – Nie chcę zostać skazany za dezercję!

 

Pokręciłem głową z niedowierzaniem i krzyknąłem:

 

– To wasza jedyna szansa! Jeśli teraz nie opuścicie kopalni, zostaniecie tu na zawsze.

 

– Ja już wolę zostać, gdzie jestem. Ludzie mówią, ze słońce niesie śmierć. Wypala oczy. Jeśli wyjdziemy na powierzchnię, wszyscy zginiemy.

 

Ludzie odsuwali się. Ogarniał ich strach. Niektórzy jeszcze się wahali, ale ich entuzjazm szybko zabijali współbracia. Nie przypuszczałem, że tak potoczy się ta rozmowa. Z drugiej strony, czego oczekiwałem od ludu, który całe życie spędził pod ziemią? Niewola stała się dla nich normalnością. Na zewnątrz nic na nich nie czekało. Musieliby całkowicie zmienić swoje życie, przystosować się do nowych warunków w świecie, o którym dotąd słyszeli tylko w opowieściach. Przez lata nakarmiono ich zbyt wielkim strachem, aby potrafili zaryzykować i położyć swoje życie na szali.

 

– Mój czas dobiega końca. – Wróciłem do robota. – Kto chce, idzie ze mną. Pozostali niech zostaną na miejscu, na pewną śmierć.

 

– Śmierć? – zakrzyknął starzec. – Śmierć czeka nas pod słońcem!

 

Uruchomiłem windy. Z wielkim hukiem opuściły się na nasz poziom. Ekran robota migał dziesiątkami powiadomień. Nawiązałem łączność z pozostałymi buntownikami, rozsianymi po całej kopalni. Mapa przejść pulsowała na czerwono. Syreny alarmowe wyły.

 

Stanąłem na platformie windy.

 

– Teraz albo nigdy! – zawołałem do przerażonych ludzi. Zaledwie kilku weszło ze mną. Pozostali stłoczyli się w oddali, niektórzy rzucali w moją stronę kamieniami, wnosili okrzyki pełne złości.

 

Bluźnierca. Buntownik. Samobójca. Oto, kim stałem się w ich oczach.

 

Winda ruszyła ku górze. Zafascynowanym wzrokiem spoglądałem na wykuty w skałach, pionowy szyb. Na ścianach jarzyły się światła; niektóre migały różnymi kolorami, niektóre dawały ostre, jasne światło. Z wnętrza wielu tuneli wydobywał się czerwonawy pył, zapewne powstały w wyniku eksplozji. Zauważyłem kilka innych wind sunących ku górze. Błysnąłem w ich kierunku lampami i zawołałem:

 

– Czy ktoś mnie słyszy? Jest was więcej?

 

– Całe mnóstwo! – odpowiedzieli.

 

Ludzie, których zabrałem z dołu, wcale nie wyglądali jak osoby spełniające swe największe marzenie. Stłoczyli się w kącie i przerażonym wzrokiem rozglądali się dookoła.

 

– Nic wam się nie stanie – zapewniłem ich. – Jeśli dojdzie do walki, ukryjcie się. Obronię was.

 

Podróż trwała długo. Po pewnym czasie z ciemności zaczęło wyłaniać się coś dziwnego. Widząc to, natychmiast zapytałem kompanów przez radio:

 

– O co chodzi?

 

– Nikt ci nie mówił? – ktoś się roześmiał. – Czeka nas przesiadka.

 

Dotarliśmy do sklepienia. Tuż pod nim znajdował się otwór, prowadzący do szerokiego korytarza. Nie tego się spodziewałem. Całe życie naiwnie sądziłem, że wystarczy wsiąść do windy i jechać wysoko, gdzie nie sięgał wzrok, aż w końcu dotrę na powierzchnię. Nic z tego.

 

Opuszczaliśmy windy. Co chwila podjeżdżały nowe; zgromadziło się nas już kilka tuzinów. Większość przybyła w robotach; niektórzy pojawili się ubrani w kombinezony strażników i nosili całkiem niezłe uzbrojenie. W razie ataku mogliśmy coś zdziałać. Trwały gorące dyskusje, wymiany zdań, planowanie dalszej ucieczki. Czułem się nieco zagubiony w chaosie, jaki powstał.

 

– Tędy! – krzyknął mężczyzna w potężnym, czerwonym robocie hutniczym, wykorzystywanym do prac w wysokich temperaturach. Pierwszy raz w życiu widziałem tak zaawansowaną technologicznie maszynę. Ruszyliśmy za nim, po drodze sprawdzając działanie naszych broni: świrów, kilofów i szczypców. Niszczyliśmy wszystko, co stanęło nam na drodze. Rozwalaliśmy w drzazgi wagony wypełnione po brzegi błękitnymi kryształami, pojazdy dostawcze, elementy wyposażenia, małe transportery i lampy, migające czerwienią. Biegliśmy przez niekończący się, zalany krwistym blaskiem tunel, nie napotykając nikogo.

 

Szybko dotarliśmy do gigantycznej komnaty z półokrągłym sklepieniem. Na środku znajdowało się kilka srebrzystych tub, sięgających aż do sufitu. Migały na nich pędzące ku górze, zielone światła, niczym strzałki wskazujące drogę.

 

– Windy próżniowe – krzyknął z ekscytacją jeden z uciekinierów. – Jesteśmy blisko!

 

Kiedy pierwszy robot zniknął w tubie, poczułem wstrząs. Coś działo się pod ziemią. Coś, co mogło za chwilę pogrzebać nas żywcem. Patrząc na ludzi z entuzjazmem wskakujących do urządzenia, którego nawet nie potrafili obsługiwać, czułem pewne obawy, ale nie było już odwrotu.

 

Życie albo śmierć. Teraz albo nigdy.

 

Wepchnąłem się przed szereg. Nareszcie byłem w środku. Ledwo zmieściłem się w windzie. Światła przygasły. Wszystko działo się szybko. Nagle poczułem przyspieszenie.

 

Leciałem ku górze. Do miejsca, o którym śniłem przez całe życie.

 

Kiedy drzwi otworzyły się, ujrzałem długi tunel, na końcu którego znajdowało się światło. Ruszyłem ku niemu, przypominając sobie, co starsi mówili o śmierci. Nie idź w stronę światła. Ale właśnie o to chodziło: wcale nie chciałem tu zostać. Wolałem umrzeć, niż dalej żyć w niewoli.

 

Blask nie przypominał tego, który dotąd znałem. Miał inną barwę. Był naturalny, rażąco jasny. Ciepły. Wyglądał jak ten, o którym opowiadano w baśniach. Jak ten, o którym słuchałem opowieści, gdy byłem dzieckiem. Wiele razy próbowałem to sobie wyobrazić, ale żadne wyobrażenie nie dorównywało rzeczywistości.

 

Słońce. Niebo.

 

I ktoś, kto na mnie czekał.

 

*

 

Było ich wielu. Stali bez ruchu, jakby poraziła ich jasność. Mali i wielcy, potężne istoty ze stali i odziani w robocze kombinezony ludzie. Zapadła cisza. Nikt nie odezwał się nawet słowem. Wszyscy patrzyli w górę, na błękit i wiszącą na nim, wielką gwiazdę, ogrzewającą powierzchnię planety.

 

Nieliczni patrzyli przed siebie. Tam, gdzie ktoś stał.

 

Nie zauważali ich, zafascynowani krajobrazem, tak różnym od tego, co widzieli w kopalniach. Staliśmy na pustyni, gdzie aż po horyzont ciągnęła się spękana ziemia i łańcuchy skalistych gór, a był to najpiękniejszy widok, jaki mogliśmy sobie wymarzyć. Opowiadano o nim w baśniach. Śpiewano o nim w pieśniach. Każdy znał te legendy, ale nie każdy miał odwagę, aby przekonać się o ich prawdziwości.

 

Coś jednak było nie tak.

 

Zbliżały się do nas masywne pojazdy na trzech kołach i grupy lekkich robotów, które z wyglądu przypominały odchudzonych strażników. Cała ta gromada nieznośnie błyszczała w słońcu.

 

– Kto to? – zapytałem, ale nikt nie odpowiedział.

 

Wkrótce zbliżyli się na tyle, abym rozpoznał symbole umieszczone na pojazdach. A kiedy to zrobiłem, w głośnikach rozległ się cichy pisk. Potem upadłem na kolana. Wszyscy upadliśmy. Każda machina osunęła się na żółtą ziemię, runęła w piasek niczym podcięta przez niewidzialną linę. Nawet ludzie osunęli się i zastygli w bezruchu, a wiatr natychmiast zaczął pokrywać ich cienką warstwą pyłu.

 

– Xantor! – krzyknąłem. – Czy to ty? Gdzie jesteście, zasrani zdobywcy?

 

*

 

Pierwszy raz w życiu zobaczyłem słońce w wieku dwudziestu lat.

 

Nie napatrzyłem się za długo.

 

Zostałem wyciągnięty z robota. Sparaliżowany. Skuty i przeniesiony do ładowni, gdzie wrzucano podobnych mnie buntowników. Przy wrotach transportera ktoś stał. Odwrócony do nas plecami, patrzył, jak maszyny rzucają ludźmi niczym workami ziemniaków i śmiał się na cały głos.

 

– Głupcy! Banda głupców!

 

Przetransportowano nas do więzień, gdzie w samotności i mroku wspominałem słońce, wiszące na błękitnym niebie. Szybko zaczęli przesłuchania, podczas których poznałem prawdę.

 

Oni od początku wiedzieli, że szykował się bunt. Nie potrafili jednak odnaleźć źródła, wytropić wszystkich spiskowców. Ktoś wpadł więc na pomysł: stwórzmy prowokację. Wymyślmy historię, która pokaże, jaka jest skala zjawiska. Kto przy pierwszej okazji spróbuje ucieczki, a kto zostanie na swoim miejscu. Oddzielmy wiernych od niewiernych. Wszystko w kontrolowanym środowisku, świetnie zaplanowane, zabezpieczone. Bunt, który w każdej chwili mógł zostać brutalnie stłumiony. Wystarczyło zamknąć śluzy, wpuścić gaz, aktywować strażników. Nic nie mogło wymknąć się spod kontroli.

 

Grupa chętnych do ucieczki okazała się niezbyt liczna w porównaniu do tych, którzy zostali. Dekady życia w represyjnym systemie sprawiły, że ludzie bali się skorzystać z okazji. Wiedzieli, że tak się to może skończyć. Byli od nas, buntowników, w pewnym sensie mądrzejsi. Ale i tak nie żałowałem.

 

Nie żałowałem nawet, gdy bili mnie do krwi, gdy skręcałem się z bólu i każdej nocy marzyłem, aby już się nie obudzić. Nie żałowałem, gdy wyrywali mi paznokcie i pluli w twarz. Nie żałowałem, gdy pokazywali buntowników wiszących na szubienicach i wskazywali zegar odliczający godziny do mojej śmierci. Wszystko mieli zaplanowane, nawet dzień i chwilę, w której publicznie pozbawią mnie życia.

 

Nie żałowałem, bo przez chwilę widziałem słońce. Wygrałem, doświadczając czegoś, co nigdy nie stanie się udziałem tchórzy z dna kopalni. Przez chwilę byłem wolny. Dla tej chwili warto było żyć i umrzeć.

 

Wreszcie przyszedł ten moment. Przyjąłem go z ulgą. Kiedy zostałem wyprowadzony na skałę przed zgromadzony w dole lud Ta’Quani, uśmiechnąłem się, choć z zewnątrz wyglądało to pewnie jak grymas bólu na opuchniętej twarzy. Ujrzałem ludzi, których niedawno przekonywałem do ucieczki. Chciałem zaciągnąć ich na pewną śmierć. Czy poszliby za mną, wiedząc, że za krótkie spojrzenie w niebo zapłacą życiem?

 

Sędzia odczytał wyrok. Ktoś przystawił mi lufę do głowy. Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej i rzekłem ochrypłym głosem:

 

– Widziałem je. Nie wypala oczu. Nie niesie śmierci. Jest piękne.

 

– Zamknij się – syknął kat. Zdawało mi się, że słyszałem już kiedyś jego głos. Zdawało mi się też, że w oddali pojawiły się dziwne odgłosy, jakby krzyki i strzały. Coś się działo. Tłum napierał w stronę skał. Sędzia krzyczał, kat ani drgnął. Broń odsunęła się od głowy. Usłyszałem huk i triumfalne okrzyki.

 

Przymknąłem oczy i uśmiechnąłem się, mając wrażenie, że znów jestem pod bezchmurnym niebem, na którym świeci ciepłe słońce. 

Koniec

Komentarze

Należałem do pierwszego pokolenia urodzonego pod ziemią

W pewnej rosyjskiej książce można znaleźć zapewne podobne zdanie…

Eksplozja. Naciągnąłem na uszy słuchawki tłumiące dźwięk

Eksplozja zazwyczaj jest punktowa, szczególnie pod ziemią, to trochę dziwna sprawa naciągać słuchawki już po fakcie.

Byłem jednak wystarczająco duży, aby pokonać przedrzeć się do wind.

Coś chyba nie pykło.

– Czy jesteś aż tak szalony, aby myśleć, że w ułamku sekundy podejmę decyzję, która zaważy na mojej przyszłości? Dlaczego miałbym pójść za twoim głosem?

Język dotyka, stety niestety, postępująca wulgaryzacja. Większość ludzi w sytuacjach skrajnych, szczególnie mówiąc po polsku, nigdy w życiu nie wyrzuciłaby z siebie podobnej linijki, no ale załóżmy, że to jakiś wyjątkowo grzeczny i nieprzeklinający robotnik.

 

Mam mieszane uczucia, bo jak początek jest bardzo nudny i dłuży się, a wstęp opisujący przeszłość poza akcją stanowi chyba 20% objętości tekstu, to od połowy gdzieś czytało mi się dobrze, powiedziałbym, że język jest sprawny (ale bardzo napompowany).

Kurde, wiesz, że nie da rady wczuć się w historię, gdy ekspozycja jest napisana w czasie przeszłym i w takiej formie, jak Ty to zrobiłeś, później od razu mamy bunt, a mniej więcej w tym samym momencie – plot twist? Kiedyś ludzie wymyślili zawiązanie, rozwój akcji, klimaks, rozwiązanie, i to nie jest zapewne idealny twór, ale jednak ściśnięcie wszystkiego, żeby dojść do długiego finału, nie jest fajnym wyjściem, szczególnie jak to wyjście sprowadza się do powodzenia/niepowodzenia, i jest jedyną rzeczą, nad którą można się zastanawiać. Tematyka typowo zajdlowska, nic nowego raczej, chociaż szczerze powiedziawszy żadna konkretna historia o podziemnych, nieświadomych swojego wyzysku robotnikach nie nasuwa mi się na myśl, ale to może ktoś inny podpowie, kto częściej czytuje podobne socjologiczne rzeczy.

Tl;dr: język OK, tematyka i historia raczej średnie.

Może Paradyzja.

Nie było złe, przeczytałem bez bólu. Historia kanoniczna, ale napisana przyzwoicie. Na pewno przeczytam, jeśli pojawi się więcej tekstów w tym klimacie.

Brakło trochę postaci (tak naprawde mamy do czynienia z jednym bohaterem) i jakichś niuansów, zarówno dotyczących funkcjonowania dystopii, jak i samej intrygi. Opowiadanie jest w porządku, ale jak wybite z gatunkowej sztancy.

The fair breeze blew, the white foam flew, The furrow followed free: We were the first that ever burst Into that silent sea.

Zgadzam się z przedpiścami – taki standardzik zniewolonej społeczności. Fabuła nie rzuca na kolana, przydałoby się więcej szczegółów od Ciebie; postacie, więcej interakcji między nimi, jakieś cechy szczególne.

Jakoś nie wzbudzają we mnie zaufania wybawcy, którzy grożą, że trzy kwadranse zagazują mi chałupę.

Przeszkadzały mi odstępy między akapitami. Niepotrzebnie kawałkują tekst i optycznie go wydłużają.

Babska logika rządzi!

Urodziłem się i dorastałem w ciemności. Światło w kopalniach Taan pełniło wyłącznie użytkową funkcję

Hmm. Widzę, o co Ci chodzi, ale jest tu pewna niekonsekwencja – skoro mieli jakieś lampy, to nie żyli w ciemności. Poza tym coś mi nie gra z tą użytkową funkcją, ale w tej chwili nie bardzo wiem, co. Może się potem wyklaruje.

 Pulsowało na lampach

Chyba jednak "w lampach".

 legendą, przekazywaną z ust

Nie jestem pewna, czy to prawidłowe frazeologicznie.

 pracę, trwającą w zasadzie aż do śmierci

Brzmi to trochę tak, jakby pracowały bez przerwy do całkowitego zajeżdżenia – ale może to ja mam odchyły.

 Nikt nie myślał o buncie. Na moim osiedlu każdy bał się nawet wymówić to słowo.

Czyli myśleli, tylko się bali.

 Wszczepione pod skórą

Pod skórę.

 kolczyki w nosie podsłuchiwały każde słowo, rejestrowały każdy obraz

To już troszkę groteskowe. I nie upchniesz optyki w takie maleństwo – elektronikę, może, ale optyka musi mieć określone wymiary (spytaj kogoś, kto się na tym zna, bo możliwe, że coś pochrzaniłam).

 Bunt był niewłaściwy.

Z definicji.

 Bunt był śmiercią.

Uderzasz w wysoki ton, co może być odpowiednie, ale na razie tego nie widzę.

 Byliśmy zbyt silni, zbyt zdrowi, aby zachować wolność.

Zawsze można wyginąć na polu chwały.

 Warunki życia w kopalni, wbrew pozorom, nie były takie złe.

Przed chwilą pokazałeś je jako złe – kiedy mówisz coś innego, niż pokazujesz, Twój narrator wychodzi na bezczelnego kłamcę (co może być celowe – jest?).

 nie była tak zła

Nie była taka zła.

 przytłoczony beznadzieją rozstawał się z życiem

Znaczy, samobójstwo, czy "samobójstwo"?

 odbywali karę dużo gorszą od śmierci

"Odbywać karę" oznacza tyle, co "odsiadywać wyrok" – jeśli nie o to chodzi, napisz ogólniej "ponosili karę".

 Byłem inny, niż oni.

Napisałabym raczej: Byłem inny, niż wszyscy. Albo: Różniłem się od innych.

 w genach przekazał mi inteligencję, spryt i pragnienie odmiany własnego losu

Wiesz, że w ten sposób potwierdzasz uprzedzenia istniejące w Twoim fikcyjnym uniwersum? Jeśli trzeba mieć geny nadzorców, żeby się zbuntować… (oczywiście, jeśli się okaże, że bohater nie jest owocem mieszanego związku, to będzie niezły zakręt).

 w promieniach świateł

Anglicyzm. W promieniach światła, albo lamp.

 Zielonkawe kryształy przebijały się spod czarnych, masywnych ścian.

W jakim sensie przebijały? Wyrastały z nich?

 Wszędzie panowała pustka.

Hę? Opis jest w ogóle chaotyczny, nie widzę tego miejsca.

 Naciągnąłem na uszy słuchawki tłumiące dźwięk

Nie mógł tego zrobić wcześniej, tylko musiał dowodzić, że jest maczo? Nawet, jeśli bał się skrytobójstwa (ze strony strażników, jak mniemam), to wystarczy stanąć plecami do ściany, najlepiej pod jakimś nawisem.

 nic nie pozostawało w tajemnicy.

Nie pozostawało tajemnicą.

 zwinnie ruszyłem

Dlaczego "zwinnie"? Ciężkim mechem – zwinnie?

 siedząc za powłoką

Powłoka jest cienka – może osłoną, tarczą, nawet pancerzem?

 Roboty z narzędzia pracy nie mogły jednak przekształcić się w narzędzie wojny.

Składnia: Roboty nie dały się jednak przekształcić z narzędzia pracy w narzędzie wojny.

 morzu zielononiebieskich szkieł

"Szkła" sugerują raczej okulary.

 odróżniającym od szarej masy robotników

Odróżniającym mnie (tak, można się domyślić, to wymóg gramatyki).

 mechanizm zbierający drogocenne odłamki Nimerytu

To po co właściwie robotnicy, skoro roboty robią (:D) wszystko? I – nazwy minerałów małą literą.

 stalowy człowiek

Niepraktyczne. Ładowniejszy, mniej awaryjny i prostszy w sterowaniu byłby pojazd gąsienicowy.

 błądząc po opcjach maszyny

Wiem, co masz na myśli, ale to nie po polsku. Może: przyglądając się pulpitowi sterowniczemu?

 Nagle wszystko stało się nic nie warte.

Wszystko – wszystko, czy wszystko – jego wysiłki?

 Na przykład, ruszyć

Błędny przecinek.

 Byłem jednak wystarczająco duży, aby pokonać przedrzeć się do wind.

Nie on, tylko robot. I w poprawkach zostało Ci "pokonać".

 Ponieważ jeśli nie wyzwolisz swojego ludu, wpuścimy do kopalni gaz trujący

Ponieważ, jeśli nie wyzwolisz swojego ludu, wpuścimy do kopalni trujący gaz.

 Należę do istot

Może raczej: Jedną z istot – chociaż nikt tak o sobie nie mówi.

 Kłęby dymu unosiły się nad fabrykami i budowlami Gwiezdnej Korporacji.

A teraz ekonomia kopnie tych gości w tyłek, bo przyprawa musi płynąć. Gdyby chcieli przejąć lukratywny interes, to by go nie niszczyli. I nic by nie powiedzieli robotnikom, bo po co? Zatem wnioskuję, że to galaktyczni anarchiści.

 Teraz chciałem zarazić tym pragnieniem innych.

Dopiero teraz? Skoro od dawna szykował bunt, chyba powinien ich do tego dyskretnie przygotować, nie? Bo bunt w pojedynkę może być dramatyczny, ale nie skuteczny.

 opowiedzieć ze szczegółami

Bo miałem na to czas. Dostał czterdzieści pięć minut, część musiał zużyć na dojście, a trzeba jeszcze wyjść. To potrwa.

 Spodziewałem się entuzjastycznej reakcji.

Oj, naiwny chłopak z niego.

 Sądząc po wieku, mógł należeć do pierwszego pokolenia urodzonego pod ziemią

Wcześniej powiedziałeś, że Alberto należał do tego pierwszego pokolenia – ale tu sugerujesz, choć słabo, że jego rozmówca jest stary (długa broda). Jego zastrzeżenie jest zasadne, ale mogłoby go być więcej – skąd wiadomo, że to nie podstęp, żeby wszystkich robotników wybić? Albo próba ich lojalności?

 Ludzie odsuwali się…

Ten akapit jest jakiś taki łopatologiczny. Wykładasz wszystko, jak chłop krowie, ale ja i tak tego nie widzę, bo jest zbyt ogólne, abstrakcyjne. Widzę tylko Alberta, a on jest mało ekspresyjny.

 Nawiązałem łączność z pozostałymi buntownikami

To nagle są?

 wnosili okrzyki

Wznosili. Spodziewałabym się raczej milczenia i oczekiwania na nadzorców, niż rzucania kamieniami – może kogoś bliskiego błagającego Alberta, żeby się opamiętał – ale to moje odczucie.

 Zafascynowanym wzrokiem

Nie antropomorfizuj wzroku. Ja dałabym: wpatrywałem się, zafascynowany.

 Na ścianach jarzyły się światła…

Dwa razy "światło". Ostre i jasne nie wyklucza się z kolorowym.

 zawołałem

Słychać go było przez hałas maszyn? I kabiny wind nie powinny być zamknięte? Jeśli są otwarte, to byłoby dobrze pokazać to wyżej (tak, wiem, jak wygląda winda w kopalni, ale ta jest głębiej i moje wiadomości mogą nie być adekwatne).

 przerażonym wzrokiem

Znowu – nie antropomorfizuj wzroku, tylko pokaż tych ludzi. Opisz, jak się kulą.

 Jeśli dojdzie do walki

To ma być pociecha…

 zaczęło wyłaniać się coś dziwnego

Czyli?

 zapytałem kompanów przez radio

I wcześniej nie mógł? Musiał krzyczeć?

 kilka tuzinów

Anglicyzm? I nie bardzo to "mnóstwo" – nie starczy na rekolonizację powierzchni, gdyby chcieli to zrobić.

 sprawdzając działanie naszych broni

Naszej broni (singularis tantum).

 krwistym blaskiem

Krwawym blaskiem – "krwisty" jest zbyt dosłowne.

 gigantycznej komnaty

Gigantyczna komnata – to sala.

 krzyknął z ekscytacją

Czemu nie "krzyknął, podniecony"?

 robot zniknął w tubie

To nie są windy osobowe? Po co wysyłać roboty na powierzchnię? Nie taniej wychodzi serwisować na miejscu?

 Wepchnąłem się przed szereg. (…) Ledwo zmieściłem się w windzie.

Czyli zostawił ten szereg za sobą – nie nazwałabym go altruistą.

 Kiedy drzwi otworzyły się, ujrzałem długi tunel, na końcu którego znajdowało się światło.

Dwa razy "się" – ja dałabym: Kiedy otworzyły się drzwi, zobaczyłem długi tunel i światło na jego dalekim końcu.

 Był naturalny

Skąd on to wie?

Stali bez ruchu, jakby poraziła ich jasność.

Nie powinien ich widzieć, dopóki oczy nie przywykną do światła – zrób eksperyment i wyjdź z ciemnego pomieszczenia na dwór w letni dzień. A teraz opisz to.

 Nie zauważali ich

Kogo? Ktosia z poprzedniego zdania?

 nieznośnie błyszczała w słońcu

Opisz, jak błyski ranią oczy – rozumiesz? Konkretny szczegół.

 Oni od początku wiedzieli, że szykował się bunt.

No. Wiedziałam, że to za piękne, żeby było prawdziwe.

 aktywować strażników

Aktywować? Przecież oni nie są robotami?

 okazała się niezbyt liczna w porównaniu do tych, którzy zostali.

Wystarczy "niezbyt liczna" i kropka. Reszta akapitu znowu łopatologiczna – za dużo tłumaczysz, a za mało pokazujesz, dlatego opowiadanie słabo działa na emocje…

 Przez chwilę byłem wolny. Dla tej chwili warto było żyć i umrzeć.

… chociaż jest w nim pewna czytelna prawda. Może ciutkę zbyt czytelna, ale nośna emocjonalnie od zarania cywilizacji łacińskiej (wróć, wcześniej). Szkoda, że nie za bardzo Ci to wyszło.

 

Zakończenie nie każdemu się spodoba – ja sama nie wiem, co o nim myśleć, ale niektórzy mogą się poczuć oszukani tym optymizmem – za to inni Ci przyklasną. Zdecydowanie musisz popracować nad opisami (nic tu nie zobaczyłam), dialogami (są mało wiarygodne), budowaniem świata (nie widzę, żebyś go przemyślał, raczej pozrzucałeś po prostu na kupę rzeczy, które wydały Ci się fajne, nie zwracając uwagi na konsekwencje) i postaci (w tym opowiadaniu jest tylko jeden blady facet i parę tekturek). To młody tekst. Nie spiesz się. Masz czas.

 W pewnej rosyjskiej książce można znaleźć zapewne podobne zdanie…

Wut? Co to ma do rzeczy?

 Język dotyka, stety niestety, postępująca wulgaryzacja. Większość ludzi w sytuacjach skrajnych, szczególnie mówiąc po polsku, nigdy w życiu nie wyrzuciłaby z siebie podobnej linijki,

To nie kwestia wulgaryzacji – wypowiedź robotnika jest za długa i zbyt uładzona, pasowałaby do sali wykładowej, ale nie do kryzysowej sytuacji. Można by to powiedzieć naturalniej bez jednego bluzgu, na przykład tak:

– Oszalałeś? Mam z tobą iść? Dokąd? Na śmierć?

 Jakoś nie wzbudzają we mnie zaufania wybawcy, którzy grożą, że trzy kwadranse zagazują mi chałupę.

Terroryści.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Przeczytałam bez przykrości, ale i satysfakcji szczególnej nie zaznałam. Ot, opowiadanie jedno z wielu, w pamięci raczej nie zostanie.

 

Lu­dzie mówią, ze słoń­ce nie­sie śmierć. –> Literówka.

 

spraw­dza­jąc dzia­ła­nie na­szych broni: świ­rów, ki­lo­fów i szczyp­ców. –> Literówka. Śliczna. ;)  

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Szkoda, że nie poprawiłeś wskazanych błędów, tekst nieco by na tym zyskał. Co prawda, nie jest źle, napisane całkiem całkiem, trochę podniośle i napompowanie, ale to właściwie pasuje do treści. A treść, może niczym szczególnie oryginalnym się nie wyróżnia, opowieść o zniewoleniu, buncie, wątpliwym wyzwoleniu… Nie ulega jednak wątpliwości, że jakiś pomysł jest, zupełne zresztą przyzwoity. 

Bez zachwytów, ale zupełnie w porządku. 

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Banalna historyjka, przypuszczam jednak, że byłaby przyjemna, gdyby czytelnik nie musiał potykać się na całej masie błędów. Spośród tych, których nie wychwycili moi przedpiścy:

 

– Co się dzieje? – pytali. – Gdzie są nadzorcy? Dlaczego załączyły się alarmy?

 

Raczej: Dlaczego nie włączył się alarm.

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka